Balsamistka - Magdalena Adaszewska - ebook + audiobook + książka

Balsamistka ebook

Adaszewska Magdalena

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Co jest prawdą a co zmyśleniem?

Miastem wstrząsa seria okrutnych morderstw dokonywanych na mężczyznach. Ofiar pozornie nic nie łączy: to zamożny prawnik, znany właściciel nocnego klubu, wreszcie recydywista – handlarz narkotykami. Policja nie może trafić na trop mordercy. Zagadkę na własną rękę postanawia rozwikłać emerytowany policjant i śledcza dziennikarka telewizyjna. Oboje czują, że jeśli się nie pospieszą, wkrótce pojawią się kolejne ofiary. Policjant liczy na pomoc dziennikarki przy rozwikłaniu najtrudniejszego śledztwa w jego karierze. Młoda kobieta z zawodu jest balsamistką zwłok. Jej zadanie to wyprawiać ludzi w ostatnią drogę na ziemi z pięknymi twarzami. Trafiają do niej także zwłoki zamordowanych kobiet. I fotografie, które dostaje od ich bliskich… Drogi balsamistki i dziennikarki nieoczekiwanie się przecinają. Kto jest w niebezpieczeństwie, a kto panuje nad sytuacją? W rzeczywistości nic nie jest tym, czym się wydaje.

„Balsamistka” to tajemnice i zaskakujące zwroty akcji z okrutnymi zbrodniami w tle. Thriller Magdaleny Adaszewskiej - debiut powieściowy autorki znanej z literatury faktu - z pewnością zaskoczy zakończeniem."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 258

Oceny
4,2 (160 ocen)
81
41
26
7
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monixion

Dobrze spędzony czas

Jestem poznanianką, co sprawiło, że znane mi miejsca z codziennego życia, nadały książce dodatkowego smaczku.
00
alicjatomala

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super, wciąga od pierwszych chwil.
00
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

Coś innego, nieszablonowy pomysł na fabułę. Odejmuje gwiazdki za to, że niebie początku się wciągnęłam, trochę za bardzo na około opisano różne wydarzenia. Pod koniec "Balsamistka" nabrała rumieńców i aż chce się odpalić kolejną część w audiobooku.
00
pchelut

Nie oderwiesz się od lektury

świetny debiut 🤩
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Zawsze staram się dać ulgę. Spokój. Złudzenie, że osoba zmarła śpi i wygląda jak w najlepszym dniu swojego życia." Usta stale podkreślone czerwoną pomadką. Urzekająca uroda, subtelna, piękna. Amelia fascynuje, przyciągając nie tylko męskie spojrzenia. W swojej pracy, kieruje się olbrzymią wrażliwością i delikatnością. Dba o godne przygotowanie zmarłych do pochówku. Jest balsamistką. Poznań paraliżuje seria makabrycznych zbrodni, śledztwo praktycznie stoi w miejscu. Policja nie potrafi znaleźć wspólnego mianownika, który łączył by ofiary. Sprawą interesuje się Monika, charyzmatyczna dziennikarka śledcza. Czy uda się jej dotrzeć do prawdy? Autorka zbudowała fabułę składająca się z kilku wątków, stopniowo dokładając nowe elementy, czym skutecznie podtrzymywała moją ciekawość. Od pierwszych stron z zaangażowaniem śledziłam wydarzenia. Gubiłam się w domysłach, analizując podsuwane informacje i poszlaki. A było warto. Mroczny klimat, aż przesiąka przez karty powieści. Na uwagę zasługuj...
00

Popularność




Pro­log

Dzien­nik Ame­lii

Widzę, jak mój ojciec maluje umę­czone ciała. Mam zakaz wcho­dze­nia do budynku, który nazywa pra­cow­nią, ale mogę sobie bez prze­szkód wyobra­żać, co się w nim znaj­duje. Cza­sami jed­nak zakra­dam się tam. Mam na to swój spo­sób.

Bywa, że ojciec sam mnie tam przy­pro­wa­dza. Nie­wiele z tych wizyt pamię­tam. Są tro­chę jak sen – dziwny, powta­rza­jący się – z któ­rego za każ­dym razem budzę się z biją­cym ser­cem. Czuję strach.

Praca ojca polega na two­rze­niu. Wymaga wyobraźni. Foto­gra­fie zmar­łego, które przy­nosi rodzina, nie odzwier­cie­dlają, jaka ta osoba była za życia. Trzeba to zoba­czyć w swo­jej gło­wie. Poczuć. Oży­wić ciało – ruchy, gesty, mimikę. Cza­sem przy­szyć komuś ręce i nogi. Zło­żyć ciało od nowa. Otwo­rzyć tęt­nicę. Odbu­do­wać twarz. Mój ojciec mówi, że on tylko szy­kuje zmar­łych do dal­szej drogi, ale ja wiem, że to praw­dziwa sztuka, bo on two­rzy ich na nowo. Zna się na ana­to­mii, wizażu i fry­zjer­stwie. Jest też chyba alche­mi­kiem. Jak czło­wiek rene­sansu.

Po śmierci bli­skiego ludzie dostają histe­rii. Czują nie­wy­obra­żalny ból. Ktoś im umarł we śnie. Ktoś popeł­nił samo­bój­stwo albo został zamor­do­wany. Ktoś inny odszedł po cięż­kiej cho­ro­bie lub ze sta­ro­ści. Albo zgi­nął na tra­sie numer osiem, osiem­dzie­siąt kilo­me­trów od domu, w dniu, w któ­rym jego córka koń­czyła osiem lat. Był ósmy lipca, godzina ósma wie­czo­rem, rok 2008.

Ten wstrząs łago­dzi widok ciała, które już nie cierpi, jest spo­kojne, ład­nie ubrane, uma­lo­wane i wygląda, jakby miało za chwilę wstać. Ludzie kładą przy nim dro­bia­zgi opo­wia­da­jące histo­rię rodziny. Do kie­szeni wkła­dają łań­cuszki i monety, a na palce pier­ścionki. Wtedy jest łatwiej.

Ojciec cza­sem radzi się mnie, jak malo­wać kobiety. Mocno czy deli­kat­nie. Na dzie­wice czy pro­sty­tutki. Patrzy przy tym dziw­nie. Dostrze­gam cień prze­bie­ga­jący po jego twa­rzy. Czuję się z tym nie­swojo. Maluję wtedy usta. W kosme­tyczce mam szminkę. Czer­woną, jak krew. Patrząc w lustro, myślę, że mogę iść na spo­tka­nie śmierci. Ojcu odpo­wia­dam, wydy­ma­jąc czer­wone wargi, że maki­jaż ma być taki, jaki kobieta nosiła przez całe życie, nie­ważne, jak wyglą­dała. Kobieta nie może być pocho­wana bez ulu­bio­nej pomadki. To byłoby okrutne.

Pew­nego dnia mój ojciec znika bez śladu. W mojej gło­wie ist­nieje jeden jedyny obraz. Wście­kłość w jego oczach. Odwra­cam się i bie­gnę, aż roz­rywa mi płuca, czuję tępy ból w ple­cach. Potem jest już tylko ciem­ność.

Cza­sem zamy­kam oczy i wyobra­żam sobie obłok dymu za czar­nym kara­wa­nem, który wie­zie mojego ojca. Uma­lo­wa­łam go i przy­go­to­wa­łam na ostat­nią drogę jak angiel­skiego króla. Po chwili uświa­da­miam sobie jed­nak, że to sen, powta­rza­jący się, wciąż taki sam. Widzę w nim, jak ojciec na łożu śmierci patrzy mi pro­sto w oczy i czule gła­dzi moją rękę. Wyczu­wam szorstką skórę jego dłoni, któ­rymi doko­ny­wał rze­czy wiel­kich i pod­łych. Chcę czuć się przy nim bez­piecz­nie, lecz nie potra­fię. Patrzę na niego. Myślę, że mógłby być moim ryce­rzem, gdyby tylko chciał. Lecz on nie roni łez i nie prze­pra­sza. Patrzy na mnie długo, mówi coś led­wie sły­szal­nym szep­tem, a ja się budzę, zanim go zdążę o cokol­wiek zapy­tać. Prze­cież on zagi­nął, myślę, i cała drżę.

Dzie­sięć lat póź­niej

Lipiec

*

To był pie­kielny lipiec. Po fali eks­tre­mal­nych upa­łów nad­cią­gał genu­eń­ski niż – zapo­wiedź nawał­nic, powo­dzi i tor­nad. Była szó­sta trzy­dzie­ści, dwie godziny po wscho­dzie słońca, gdy maszy­ni­sta Daniel Kry­nicki omiótł wzro­kiem kabinę ste­row­ni­czą Express Inter­City linii Poznań – War­szawa i wysiadł z wagonu na peron. Spraw­dził apli­ka­cję pogo­dową w smart­fo­nie. Już teraz wska­zy­wała dwa­dzie­ścia cztery stop­nie, ale obsta­wiał, że jest pięć stopni wyżej. Wytarł pot nad górną wargą i spoj­rzał w niebo. Miał wra­że­nie, że nad mia­stem unosi się ogromna, gorąca kopuła.

Pół godziny póź­niej ruszył. Powoli roz­pę­dzał pociąg, który trzę­sąc się, mijał kamie­nice przy Roose­velta i klub teni­sowy AZS. Obrazki prze­su­wały się jak na fil­mie, dobrze mu znane, bo poko­ny­wał tę trasę setki razy. Ile to już lat pra­co­wał na kolei? Dwa­dzie­ścia? Kiedy to minęło? – pomy­ślał. I szybko w gło­wie poli­czył: dwa­dzie­ścia pięć.

Wła­śnie miał ode­brać komórkę roz­brzmie­wa­jącą infan­tylną melo­dyjką, którą już po raz kolejny poprzy­siągł sobie zmie­nić na kla­syczny dźwięk sta­rego tele­fonu, gdy w oddali dostrzegł leżące na torach coś, czego z tej odle­gło­ści nie potra­fił ziden­ty­fi­ko­wać. Pociąg w tym miej­scu zawsze prze­chy­lał się na zakrę­cie, więc dodat­kowo trzeba było zwol­nić już i tak żół­wie tempo. Pró­bo­wał nie odry­wać wzroku od tego, co teraz przy­po­mi­nało leżący na torach porzu­cony, wypchany czymś spo­rych roz­mia­rów nie­bie­ski worek i przy­bli­żało się z każ­dym stuk­nię­ciem kół. Może to śmieci? Nie­le­gal­nie wyrzu­cone odpady po remon­cie? Stare ubra­nia?

Obraz, który prze­su­nął się przed jego oczami, sta­wał się coraz bar­dziej wyraźny i jaskrawy. Przy­wo­łał tam­ten sko­wyt w gar­dle. Tam­ten ból, który zła­mał mu życie i roze­rwał jego serce na pół.

Zgrzyt i prze­raź­liwy pisk. Pod wpły­wem szarp­nię­cia Daniel odsko­czył do tyłu. Ude­rzył głową w drzwi. Nie miał wyj­ścia, musiał zde­cy­do­wać się na hamo­wa­nie awa­ryjne. Wagony sunęły jesz­cze kilka metrów, zanim się zatrzy­mały. Poczuł, że cały drży. Oddy­chał głę­boko. Powoli wyszedł z loko­mo­tywy.

Nie­bie­ski worek leżał na torach tuż przed czo­łem pociągu. Wielki, nie­równy, wypeł­niony czymś bez okre­ślo­nego kształtu. Daniel stał kilka metrów od niego, bez ruchu. Dostrzegł, że pod wiel­kim wor­kiem jest też drugi. Wzdłuż pociągu biegł w jego stronę młody kon­duk­tor. To był jego pierw­szy dzień w pracy, pierw­szy kurs. Za nim szyb­kim kro­kiem szedł kie­row­nik pociągu. Ludzie wyglą­dali przez okna wago­nów, kilku pasa­że­rów wyszło z pociągu na kole­jowy nasyp.

Daniel na­dal stał. Jego twarz pobla­dła. W oczach był strach.

– Co się stało?! – krzyk­nął zdy­szany kon­duk­tor. – Dla­czego zatrzy­ma­łeś pociąg?!

Maszy­ni­sta bez słowa wska­zał na tory. Kon­duk­tor pochy­lił się, dotknął worka i natych­miast cof­nął dłoń. Wyda­wało mu się, że wyczuł coś okrą­głego, wiel­ko­ści piłki.

– Co to jest??? – Śmier­tel­nie prze­ra­żony spoj­rzał na Daniela wpa­tru­ją­cego się w worki, z któ­rych jeden był z boku roze­rwany. Z ciem­nej cze­lu­ści wysta­wała ręka. Męska. Duża. Mocna.

– Dla­czego sto­imy?! – dobie­gało jak echo od strony wago­nów. Kilka osób zmie­rzało w ich kie­runku.

– Co to jest??? – powtó­rzył kon­duk­tor.

Dopiero teraz obszedł worek z dru­giej strony i dostrzegł wysta­jącą z boku rękę. Cof­nął się i onie­miał. Przez dłuż­szą chwilę stał nie­ru­chomo.

– Spo­koj­nie. – Kie­row­nik pociągu, który sta­nął tuż za nim, sta­rał się zacho­wać zimną krew, choć na ple­cach poczuł ciarki.

Daniel – czu­jąc, że zbiera mu się na mdło­ści – zmu­sił się do wzię­cia głę­bo­kiego odde­chu, po czym odwró­cił się w stronę młod­szego kolegi. Miał nie­przy­tomny wzrok. Patrzył na kon­duk­tora, jakby zoba­czył ducha. Potem prze­niósł wzrok na kie­row­nika pociągu.

– Co jest, panie Danielu? – szep­tał w kółko kon­duk­tor. – Co to jest?

– Pro­szę wró­cić do prze­dzia­łów! – Daniel nagle się otrzą­snął i naka­zał pasa­że­rom. – Zaraz ruszamy!

– Trzeba zadzwo­nić na poli­cję… – ode­zwał się kie­row­nik pociągu.

– Krzy­siek, zacze­kaj… – wykrztu­sił Daniel i czu­jąc, że dłu­żej nie powstrzyma mdło­ści, scho­wał się po dru­giej stro­nie loko­mo­tywy, gdzie zwy­mio­to­wał.

– Jesteś zie­lony. – Kie­row­nik popa­trzył z prze­stra­chem na Daniela, gdy ten wró­cił i odgar­nął z czoła włosy.

– To nic – Mach­nął ręką Daniel. – Zaraz przej­dzie.

– Dzwo­nię na komi­sa­riat. – Kie­row­nik się­gnął po tele­fon. – Trzeba też zawia­do­mić dys­po­zy­tora.

– Tak, tak… Wła­ści­wie… Pocze­kaj…

– Na co? – Kie­row­nik zer­k­nął na worek i rękę, czu­jąc, że serce pod­cho­dzi mu do gar­dła.

– Nie wiem… Zaraz, pocze­kaj…

– Prze­cież tam są zwłoki. Widzi pan? Stało się coś złego – wyszep­tał młody kon­duk­tor z prze­stra­chem. – Panie Danielu?

Daniel się­gnął po komórkę i mruk­nął:

– Dobra, ja zadzwo­nię. Na poli­cję.

O wiele łatwiej byłoby nie mówić nikomu, nie zawia­da­miać, odsu­nąć worek na bok i wyru­szyć w podróż do War­szawy zgod­nie z pla­nem. Worek zna­la­złby ktoś inny i to nie on musiałby zezna­wać za chwilę poli­cjan­tom.

Odszedł na bok, na tyle bli­sko, by go wszy­scy widzieli, i na tyle daleko, by nie mogli go usły­szeć. Wpa­try­wał się w tele­fon i myślał o jed­nym: ten dzień nie będzie nale­żał do łatwych. Powoli wybie­rał numer 112, czu­jąc dziwny opór przed wyko­na­niem połą­cze­nia.

– Popeł­niono mor­der­stwo – zaczął nad wyraz spo­koj­nym gło­sem, aż sam się zdzi­wił, uświa­da­mia­jąc sobie jed­no­cze­śnie, że nie pamięta, co robił wie­czo­rem poprzed­niego dnia. Jakby wpadł do czar­nej dziury, która po pew­nym cza­sie go wypluła. – Tory kole­jowe nie­opo­dal kor­tów teni­so­wych… Tak, ciało w worku leży na torach. Wła­śnie zatrzy­ma­łem pociąg.

Gdy wró­cił, kole­dzy patrzyli na niego wycze­ku­jąco.

– I co? Przy­jadą zaraz? – zapy­tał kie­row­nik.

– Tak – odparł Daniel i odwró­cił wzrok. Po chwili krzyk­nął w stronę pasa­że­rów gro­ma­dzą­cych się na nasy­pie po dru­giej stro­nie torów. – Pro­szę się rozejść!

Grzmot prze­to­czył się przez niebo w chwili, gdy poli­cyjny radio­wóz nad­jeż­dżał ścieżką wzdłuż nasypu. Drugi, gdy poli­cjant w gumo­wych ręka­wicz­kach otwie­rał worki. Nad­cią­gnęła gra­na­towa chmura, nie przy­nio­sła jed­nak desz­czu, tylko zawi­sła nad torami. Wszystko zamarło, powie­trze stało, na drze­wie nie drgnął nawet jeden liść. Świat wstrzy­mał oddech.

Pęk­nięta czaszka. Na tuło­wiu zie­lone sińce. Na twa­rzy brak frag­men­tów naskórka. Zaszyte usta. Wydłu­bane oczy. Wokół roz­szedł się ostry zapach. Daniel znów poczuł mdło­ści i odwró­cił wzrok. Pot pły­nął mu ciur­kiem po ple­cach. Ciało męż­czy­zny było nie tylko bru­tal­nie oka­le­czone, ktoś pociął je też na kawałki i uło­żył w dwóch nie­bie­skich wor­kach, jeden na dru­gim.

*

Monika Biel była gotowa do wyj­ścia. Spoj­rzała na zega­rek. To był pierw­szy dzień po urlo­pie, chciała być w redak­cji jak naj­wcze­śniej. Stała na środku salonu i pośpiesz­nie dopi­jała poranną kawę, gdy z ekranu tele­wi­zora ude­rzyła wia­do­mość o zna­le­zi­sku na torach. Bru­talne mor­der­stwo. Męż­czy­zna z odciętą głową i koń­czy­nami. Poznań. Mia­sto jej stu­diów. I tam­tej histo­rii. Usia­dła na sofie z biją­cym ser­cem. Zamarła.

Musiało minąć kilka dobrych chwil, zanim chwy­ciła za tele­fon.

– Widzia­łeś? Nie do wiary. Robert, musisz mi dać ten temat. Nie­bie­ski worek na torach.

– Monika. Cześć. Wiesz, zaraz będzie u mnie Mar­cin Rydel, myśla­łem, żeby jego wysłać z ekipą. Już to zapla­no­wa­łem. – Robert Koziń­ski zamru­gał ner­wowo i zaczął sku­bać lekki, szpa­ko­waty zarost. – Jak było w Gre­cji?

– Zja­wi­skowo. Wyspy są piękne. – Podra­pała się po ramie­niu, z któ­rego scho­dziła skóra, żywy dowód na to, że jesz­cze wczo­raj sma­żyła się na Skia­thos. – Pojadę, dobrze? Znam Poznań. I kto to jest Mar­cin Rydel?

Koziń­ski wes­tchnął głę­boko, rozej­rzał się po gabi­ne­cie. Musiała wró­cić aku­rat dzi­siaj? Zamie­rzał wysłać chło­paka, który zaczy­nał karierę i aż się palił do takich tema­tów. Musiał jed­nak przy­znać, że wśród dzien­ni­ka­rzy śled­czych w jego redak­cji to Monika Biel była naj­lep­sza. Praw­dziwe tele­wi­zyjne zwie­rzę. Młoda, pie­kiel­nie piękna i zdolna. Nie bała się trud­nych tema­tów. Odważna i ostra jak samu­raj­ski miecz. Może dla­tego była wciąż sama? Uświa­do­mił sobie, jak nie­wiele wie o jej życiu. Była owiana tajem­nicą. Miał do niej sła­bość – o cokol­wiek go pro­siła, godził się, nie mógł się jej oprzeć.

– Robert…?

– Taaa. To nowy, zdolny dzien­ni­karz, rwie się do pracy i takich tema­tów. Chce się roz­wi­jać, robić karierę, ambitny. Chcia­łem dać mu szansę. Dobrze, że nie zdą­ży­łem mu o tym powie­dzieć. – Robert nabrał powie­trza i pomy­ślał, że mając wybór mię­dzy zdol­nym, lecz jesz­cze nie­spraw­dzo­nym dzien­ni­karzem a uznaną dzien­ni­karką, osta­tecz­nie wybiera ją. – Przy­jeż­dżaj zatem do redak­cji. I zabierz od razu coś na drogę, nie­wy­klu­czone, że będziesz musiała zostać w Pozna­niu dłu­żej.

Zaci­snęła pię­ści. Tak. Ma to. Dostała.

Walizka wciąż leżała na środku sypialni, miała roz­pa­ko­wać ją wie­czo­rem. Jed­nym ruchem wyrzu­ciła jej zawar­tość na pod­łogę, z szafy wycią­gnęła kilka nowych ubrań, upchnęła je wraz z kosme­ty­kami i butami w walizce. Ostat­nim ruchem wrzu­ciła do niej lap­top, zasu­nęła zamek bły­ska­wiczny i posta­wiła przy drzwiach. Ogar­nęła miesz­ka­nie wzro­kiem i zatrzy­mała się na chwilę przed lustrem, z któ­rego patrzyła na nią zde­cy­do­wana, ale tro­chę pobla­dła twarz, tro­chę obca, nie­swoja. Monika poczuła, jak strużka potu pły­nie jej po ple­cach. Po raz pierw­szy od dawna pod­glą­dała sie­bie w taki spo­sób. Prze­waż­nie uda­wała, kre­owała swój wize­ru­nek, skru­pu­lat­nie, tak, by niczym się nie zdra­dzić, przez co prze­szła. Teraz wyglą­dała na osobę, która mówi, że idzie do kina, w co nikt nawet nie stara się uwie­rzyć, bo wia­domo powszech­nie, a już naj­le­piej wie o tym ona sama, że zamie­rza pójść cał­kiem gdzie indziej, w tamto miej­sce, skry­wane, naj­okrop­niej­sze, o któ­rym wola­łaby nie wie­dzieć.

Zagry­zła usta. Popra­wiła włosy. Zamknęła drzwi na klucz i weszła do windy.

W sta­cji tele­wi­zyj­nej, na dzie­sią­tym pię­trze, asy­stentka Roberta wrę­czyła jej nowy iden­ty­fi­ka­tor, zafo­lio­wany, ze zdję­ciem i kodem wej­ścio­wym, na sznurku. Dla Moniki wej­ściówki zawsze sta­no­wiły pro­blem, dzia­łały na nią jak krótka smycz. Ni­gdy nie zakła­dała ich na szyję, jak inni, tylko nosiła w kie­szeni albo torebce. Cza­sem je gubiła, jak ostat­nio. Tym razem wło­żyła iden­ty­fi­ka­tor do bocz­nej kie­szeni torebki zasu­wa­nej na zamek. Przy regale, za biur­kiem asy­stentki, zosta­wiła walizkę na kół­kach.

Wcho­dząc do gabi­netu Roberta, zamknęła za sobą drzwi. Jeśli kie­dy­kol­wiek ktoś poku­siłby się o roz­pi­sa­nie kon­kursu na naj­bar­dziej kurio­zalny gabi­net redak­tora naczel­nego, to Robert Koziń­ski zająłby pierw­sze miej­sce. Choć żyjemy w dobie inter­netu, na biurku i pół­kach walały się stosy sta­rych gazet. Już dawno miała go zapy­tać, w jakim celu wysta­wia na widok nikomu nie­po­trzebne gazety albo dla­czego w epoce szyb­kich łączy świa­tło­wo­do­wych woli zapi­sy­wać wszystko na kart­kach. Od zada­nia takich pytań powstrzy­my­wało ją podej­rze­nie, że Robert cierpi na lekką odmianę cho­roby ner­wo­wej zwa­nej zbie­rac­twem, ogra­ni­cza­jącą się w jego przy­padku wyłącz­nie do gazet. Cał­kiem nie­dawno zoba­czyła w sieci zdję­cie świa­to­wej sławy pro­fe­sora, który w wycią­gnię­tym swe­trze i z nie­ła­dem na gło­wie sie­dział na krze­śle na środku swo­jej pra­cowni i ledwo go było widać spod papie­ro­wych gór z gazet i ksią­żek. Koziń­ski skoń­czy tak samo, myślała z prze­ką­sem za każ­dym razem, gdy tu wcho­dziła.

– Jesteś. – Na jej widok Robert wstał, pod­szedł i chwy­cił ją za rękę, po czym wska­zał zestaw wypo­czyn­kowy w rogu gabi­netu. – Sia­daj, pro­szę.

Fotel był prze­pastny i miękki. Zawsze, kiedy Monika w nim się zapa­dała, ogar­niało ją poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– Jak było w Gre­cji?

– Już zapo­mnia­łam. – Uśmiech­nęła się lekko, uda­jąc, że nie pamięta, że już ją o to pytał.

– No tak… – Spoj­rzał na nią uważ­nie. – Naprawdę chcesz jechać w spra­wie tego mor­der­stwa?

– Tak.

– Masz w Pozna­niu rodzinę?

– Nie. Stu­dio­wa­łam tam.

– Dzien­ni­kar­stwo?

Spoj­rzała, lekko zdzi­wiona, że Robert wypy­tuje ją o prze­szłość.

– Dla­czego aku­rat w tym mie­ście? – drą­żył. – A gdzie mieszka rodzina?

– Polo­ni­stykę. Poznań dla­tego, że był naj­bli­żej, a poza tym lubię to mia­sto. I nie mam rodziny. Ni­gdy jej nie mia­łam.

Na chwilę zapa­dła cisza. Pierw­szy ode­zwał się Robert.

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łem.

– Nie ma pro­blemu. Bez obaw, nie cier­pię. Wycho­wa­łam się w domu dziecka w nie­du­żym wiel­ko­pol­skim mie­ście. Ucie­kłam stam­tąd na stu­dia do Pozna­nia. A potem do War­szawy. – Monika uśmiech­nęła się blado. – To już o mnie wszystko wiesz.

– I tak prze­pra­szam. Cie­ka­wiło mnie, dla­czego chcesz tam poje­chać, aku­rat do tej sprawy. Wyszło głu­pio.

– Poroz­ma­wiajmy lepiej o mor­der­stwie. Jestem cie­kawa, czy to poje­dyn­cze zabój­stwo, czy jest lub będzie jakaś seria.

– Na razie wygląda na poje­dyn­cze. Z pierw­szych kon­tak­tów z poli­cją wiemy, że nic nie ma, żad­nego śladu, nawet podej­rze­nia czy poszlaki – wyja­śnił i spoj­rzał na nią posęp­nie. – Nie boisz się?

– Nie – odparła, zdzi­wiona, że nawet nie wzięła tego pod uwagę. – Bar­dziej boję się, że śledz­two będzie się wlo­kło, a ja chcia­ła­bym znać prawdę już teraz.

– No tak. Wszy­scy tego byśmy sobie życzyli. – Robert poki­wał głową. – Posłu­chaj, zatrzy­masz się w hotelu Mer­cure nie­da­leko dworca. Pojadą z tobą Piotr Rudziń­ski i Grze­gorz Dróżdż. Ope­ra­tor i dźwię­ko­wiec do zadań spe­cjal­nych. I kie­rowca, Tomek Komar.

– Robert, nie. Pojadę sama.

– Poje­dziesz z ekipą. Może będziesz chciała od razu nagry­wać.

– Pro­szę.

– Poza tym będziesz bar­dziej bez­pieczna.

– Z nimi?

– Monika…

– Okej, niech będzie – wes­tchnęła. – Choć wiele rze­czy będę i tak robić sama.

– Jeśli będziesz chciała na miej­scu zmon­to­wać mate­riał, cze­go­kol­wiek potrze­bo­wała, roz­ma­wia­łem już z lokalną sta­cją, wszystko usta­li­łem – zapew­nił. – Możesz korzy­stać, z czego chcesz. Rachu­nek wysta­wią na końcu.

– Dzię­kuję, Robert. – Spoj­rzała mu w oczy.

– Kiedy byłaś tam ostatni raz?

– Osiem lat temu, na abso­lu­to­rium.

– Słu­chaj, dzwoń do mnie, o każ­dej porze dnia i nocy. Masz mój pry­watny numer – powie­dział miękko i zażar­to­wał: – Tylko nie poda­waj go nikomu, bo zaleją mnie tele­fo­nami i będę musiał go zmie­niać.

– Nie podam. Dzięki, ale nie będę nie­po­koić cię po nocach, bez obaw. – Monika uśmiech­nęła się i zmie­niła temat: – Przy­dałby ci się tutaj jakiś kwiat.

– Tak? Nie pomy­śla­łem. – Popa­trzył lekko spło­szony na gabi­net, potem pro­sto w jej oczy i odgar­nął włosy do tyłu, aż poło­żyły się lekko na ramio­nach. – Może…

Nawet fajny facet – pomy­ślała. Cie­kawe, dla­czego wcze­śniej tego nie dostrze­gła. Może dla­tego, że był sze­fem i w dodatku chyba nawet go nie lubiła? I dla­czego jest sam? Ni­gdy go o to nie pytała, podob­nie jak o te wszech­obecne stare gazety. Nie jest typem Ado­nisa, ale ma w sobie wabik. Zasta­na­wiała się chwilę, na czym polega siła jego przy­cią­ga­nia i wybrała: szczu­pła, wyspor­to­wana syl­wetka, bruzda prze­bie­ga­jąca przez pół policzka, oczy wyglą­da­jące jakby nosił błę­kitne soczewki, gęste włosy i głos, głę­boki i tak zmy­słowy, że słu­cha­jąc go dłu­żej, można popły­nąć. Ale chyba bar­dziej pocią­gał ją jego inte­lekt, bystry umysł, poczu­cie humoru. Miał wła­ści­wie wszystko, czego ocze­kuje się od męż­czy­zny. Cza­sem łapała się na tym, że przy­gląda się jego postaci dla czy­stej przy­jem­no­ści patrze­nia. Była pewna, że gdyby Robert nie był naczel­nym, z pew­no­ścią zro­biłby karierę w fil­mie.

– Odjeż­dża­cie za jakieś czter­dzie­ści minut. Tomek szy­kuje samo­chód.

– Świet­nie. Posie­dzę jesz­cze w necie, poszu­kam infor­ma­cji, zacznę już coś zbie­rać. – Skie­ro­wała się do drzwi i zanim wyszła, odwró­ciła się. – Gdy­by­śmy się już nie widzieli, to… do zoba­cze­nia.

Naci­snęła klamkę. Potrzą­snęła wło­sami i pomy­ślała, że dobrze zro­biła, nie zdej­mu­jąc wcze­śniej szpi­lek. Zmieni buty w samo­cho­dzie i prze­bie­rze się w wygodne ciu­chy, robiła już tak nie raz.

– Monika?

– Tak? – Odwró­ciła się i wpa­dła wprost na Roberta, który – nie wia­domo kiedy – zja­wił się tuż przy niej.

– Trzy­maj się. Dzwoń, kiedy tylko potrze­bu­jesz. To okrutny mord. Uwa­żaj na sie­bie.

Popa­trzyła w jego błę­kitne oczy i uśmiech­nęła się.

– Będzie dobrze.

– Posłu­chaj. Na miej­scu zapew­niam wam ochronę. Nawet nie będziesz wie­działa, kto to. Facet jest nie­wi­dzialny.

– Co??? Nie! Nie ma takiej potrzeby – sprze­ci­wiła się. – Nie chcę, żeby ktoś patrzył mi na ręce. Obie­caj, że odwo­łasz.

– Czy ty musisz żyć na aż takiej adre­na­li­nie?

– Prze­stań. I odwo­łaj tego gościa.

– Dobrze – odparł nie­szcze­rze.

– Nie martw się. – Znów spoj­rzała w jego oczy. – Roz­wiążę tę ukła­dankę i zro­bię mate­riał.

– Monika. Powiedz, dla­czego tak bar­dzo chcesz tam jechać?

– Chcę. To powinno wystar­czyć.

Przy­glą­dał się jej, jak zamy­kała drzwi, i myślał, że zbyt wiele jest w niej tajem­nic.

W open space nie było nawet jed­nego wyod­ręb­nio­nego boksu. Sta­no­wi­ska kom­pu­te­rowe były widoczne jak na dłoni. Sie­działo kilka osób. Jakiś facet był odwró­cony wraz z fote­lem do okna, widziała jedy­nie jego plecy. To pew­nie ten nowy ambitny, o któ­rym mówił Robert. Mar­cin Rydel, pomy­ślała iro­nicz­nie, nad­gor­liwy i nasta­wiony na bły­ska­wiczną karierę. Monika posta­no­wiła nie zaprzą­tać sobie nim teraz głowy. Skie­ro­wała się do swo­jego biurka, wyjęła kubek z szafki i nalała z eks­presu kawę. Usia­dła przed kom­pu­te­rem.

Wyszu­ki­warka wyrzu­ciła krót­kie infor­ma­cje na temat zbrodni w Pozna­niu i kilku innych sprzed lat z róż­nych czę­ści Pol­ski. Przy jed­nej z nich opis: Zdję­cia zwłok męż­czy­zny można zna­leźć TUTAJ! UWAGA! Zdję­cia są dra­styczne. Zer­k­nęła. No tak. Stan raczej nie­od­wra­calny. Bo, nawet gdyby można było tchnąć w niego życie, trzeba by zro­bić dro­bia­zgową rekon­struk­cję całej twa­rzy, która w obec­nej postaci była do niczego nie­po­dobna. O zwło­kach zna­le­zio­nych w worku na torach w Pozna­niu zna­la­zła na razie nie­wiele. Zbyt mało czasu, pomy­ślała, i może są tak zma­sa­kro­wane, że poli­cja ni­gdy nie opu­bli­kuje zdjęć. Jest za to opis.

Męż­czy­zna zna­le­ziony na torach w Pozna­niu, według pierw­szych oglę­dzin, miał około 40 lat, był szczu­płej budowy ciała, wzro­stu około 175, miał czarne włosy. Został bru­tal­nie oka­le­czony, jego nagie ciało zbez­czesz­czono. Miesz­kańcy otrzy­mali Alert RCB, w któ­rym poli­cja ostrzega SMS-em przed wyjąt­kowo groź­nym prze­stępcą, być może tym samym, który doko­nał innych mor­derstw na prze­strzeni kilku ostat­nich lat i dotąd nie został ujęty.

Monika wyłą­czyła kom­pu­ter. Spo­cone dło­nie zosta­wiły ślady na kla­wia­tu­rze. Być może już za kilka godzin zoba­czy tę zma­sa­kro­waną przez kogoś twarz. Dotąd jej repor­taże śled­cze doty­czyły innych spraw: roz­bi­cie gangu nar­ko­ty­ko­wego, samo­bój­stwa dzie­cia­ków w jed­nej ze szkół, mroczna sprawa poli­ty­ków oskar­żo­nych o seks z nie­let­nimi, prze­moc wobec kobiet, pedo­fi­lia w słyn­nej szkole tańca.

Teraz być może sta­nie oko w oko z mor­dercą.

W swoim mło­dym, ale już doj­rza­łym życiu dowie­działa się, że gra­nica mię­dzy życiem a śmier­cią jest bar­dzo cienka. Prze­ko­nała się o tym w spo­sób naj­okrut­niej­szy z moż­li­wych. Ból stał się czę­ścią jej codzien­no­ści. Żyła z nim, oswo­iła go. Myśl o tym, co się wyda­rzyło, para­dok­sal­nie pchała ją w życiu do przodu. Stale szu­kała odpo­wie­dzi. Zamknęła oczy. Cze­kała na to. Prze­szył ją dreszcz.

*

Wik­tor Lorenc, eme­ry­to­wany poli­cjant z taj­nego zespołu Archi­wum X, gdzie zaj­mo­wał się trud­nymi zbrod­niami oraz wyświe­tla­niem tych, w spra­wie któ­rych śledz­twa zostały umo­rzone. Od dzie­się­ciu lat doma­tor, hodowca i sprze­dawca róż, wciąż żył wspo­mnie­niami. Uwiel­biał swoją pracę, był zaprze­cze­niem typu rewol­we­rowca, nie zale­żało mu na epa­to­wa­niu bro­nią, za to zawsze sta­rał się być per­fek­cyjny i dokładny. Robił wszystko, by dopro­wa­dzić sprawę do końca. Jego żona mawiała, że cza­sem ma zbyt bujną wyobraź­nię, ale intu­icję za to rewe­la­cyjną – nie zawio­dła go ni­gdy, a w ostat­nim śledz­twie musiała być naprawdę nie­za­wodna, bo aż go zgu­biła.

Dzie­sięć lat temu twier­dził, że tylko on jeden był bli­ski roz­wi­kła­nia zagadki bru­tal­nych zabójstw mło­dych kobiet. Miał wła­sną wer­sję zda­rzeń i był na tro­pie mor­dercy, gdy pew­nego dnia akta sprawy po pro­stu się roz­pły­nęły. Został oskar­żony o ich zagu­bie­nie i natych­miast zwol­niony z pracy. Więk­szość kole­gów wie­rzyła w jego nie­win­ność i mu współ­czuła, tym bar­dziej że stało się to na kilka lat przed eme­ry­turą. Nie­któ­rzy byli pewni, że swoim nie­do­pa­trze­niem i gło­sze­niem dziw­nych teo­rii na temat zbrodni pogrze­bał szansę na odna­le­zie­nie sprawcy i słusz­nie został wyda­lony z zespołu i pozba­wiony prawa wyko­ny­wa­nia zawodu. Inni nie mieli zda­nia.

Od tam­tej pory miał wra­że­nie, że ktoś go śle­dzi, cho­dzi za nim, pod­słu­chuje jego roz­mowy tele­fo­niczne. Czę­sto widział par­ku­jące nie­opo­dal jego domu auto. Był pewien, że tamto wcale się nie skoń­czyło, że – mimo zwol­nie­nia – cały czas jest obser­wo­wany.

Dziś, oglą­da­jąc poranny pro­gram infor­ma­cyjny, aż zadrżał. Wpa­try­wał się uważ­nie w ekran tele­wi­zora. Połowy z tego, co pre­zen­to­wał dzien­ni­karz, zda­wał się nie sły­szeć i nie widzieć. Przed oczami miał worek z cia­łem męż­czy­zny. W uszach słowo: „mor­der­stwo”. Poczuł tamte emo­cje, tam­ten dreszcz. Wtedy też ciała leżały w wor­kach. A on czuł się lwem. Tak, był lwem, który zawsze miał dosko­nały węch. Dra­pież­ni­kiem czu­ją­cym smak krwi w ustach, idą­cym tam, dokąd wzywa go odwieczny zew. Teraz przy­po­mniał sobie naj­lep­sze chwile w swo­jej karie­rze: jak wyru­szał na łowy i wra­cał z tro­feum. Potrze­bo­wał tego niczym powie­trza.

Nie narze­kał, miał udane życie, dom, z któ­rego dzieci wyfru­nęły już dawno temu, dobrą żonę. Pamię­tał dzień, kiedy pod­szedł do niej, sie­dzą­cej w fotelu na kół­kach, i z czu­ło­ścią podał jej szklankę schło­dzo­nej her­baty. Po raz pierw­szy nie wie­działa, co z tą szklanką zro­bić. Podał jej więc wprost do ust, kilka łyków, a po nich kilka kęsów kanapki. Kochał ją i ni­gdy nie zamie­niłby życia u jej boku na inne, mimo że było coraz trud­niej, opa­dał z sił, serce koła­tało, a nogi cza­sem się pod nim ugi­nały.

Teraz obok fotela leżał pies. Wik­tor przy­wiózł go rok temu ze schro­ni­ska. Czarny, o nie­bie­skich oczach i jesz­cze w szcze­nię­cym wieku. Czujny, duży, piękny. Wyglą­dał, jakby uciekł z wil­czej watahy. Wik­torowi nie przy­cho­dziło żadne imię do głowy, a że pies przy­po­mi­nał jedno z naj­pięk­niej­szych, jego zda­niem, zwie­rząt na świe­cie, nazwał go Wil­kiem.

– Cześć, Wilku. – Pogła­skał psa za uszami.

– Kim jesteś? – Anna Lorenc pod­nio­sła wzrok i popa­trzyła na męża z nie­po­ko­jem.

Kim jestem i jak skoń­czy się nasza histo­ria? – myślał za każ­dym razem, gdy sie­dział bli­sko żony i widział, że coraz bar­dziej zamyka się w swoim świe­cie. Słońce wscho­dziło i zacho­dziło, dni mijały. Wik­tor wpa­try­wał się w swoją Annę, wspo­mi­nał ich naj­lep­sze chwile i pie­lę­gno­wał róże. Nie­duży, stary i wyma­ga­jący remontu, lecz przy­tulny domek po rodzi­cach, bli­sko Pozna­nia, tonął w kwia­tach. Robił to dla niej, dla uśmie­chu, który poja­wiał się na jej twa­rzy zawsze, gdy patrzyła przez okno albo sie­działa na tara­sie. Krzewy róż ota­czały cały dom – białe, czer­wone i różowe pąki zwie­szały się z per­goli. Uśmie­chał się pod nosem, myśląc, jak to z poli­cjanta wyspe­cja­li­zo­wa­nego w spra­wach zabójstw stał się wyspe­cja­li­zo­wa­nym ogrod­ni­kiem, który cał­kiem nie­źle dora­bia do poli­cyj­nej eme­ry­tury. Sam już nie pamię­tał, skąd przy­szedł pomysł na kwiaty. Może to było wtedy, gdy Anna ukła­dała w wazo­nie róże? Może wtedy, gdy kupił je dla niej na dwu­dzie­stą rocz­nicę ślubu? Zaczął inne życie.

Miał sześć­dzie­siąt pięć lat. I cho­ciaż godził się na swój wiek, w środku na­dal czuł się mło­dym poli­cjan­tem zgłę­bia­ją­cym taj­niki mrocz­nych akt. Jego kariera zawo­dowa roz­wi­jała się tak, jak sobie wymy­ślił. Do tego feral­nego dnia, kiedy został zwol­niony. Wtedy zwró­cił się ku zwy­czaj­nemu życiu, utrzy­my­wał z eme­ry­tury i oszczęd­no­ści, zało­żył szklar­nię i sprze­da­wał kwiaty. Swoją drogę zawsze uwa­żał za dobrą.

Teraz cier­piał z powodu cho­roby żony, miło­ści swo­jego życia. Z prze­ra­że­niem obser­wo­wał, jak jej ciało i umysł okrut­nie nisz­czy demen­cja. Sta­rał się robić wszystko, by umi­lić jej każdy dzień, a samego sie­bie pod­nieść na duchu, by się nie pod­dać. Musiał być silny. Dla niej.

Regu­lar­nie odwie­dzały ich dwie doro­słe córki. Poma­gały. Ostat­nio zaczęły wspo­mi­nać o prze­nie­sie­niu Anny do dobrego domu opieki. „Na jakiś czas, tato, żebyś odpo­czął”, prze­ko­ny­wały. „Jest dobrze”, odpo­wia­dał. Był im wdzięczny, że przy­cho­dzą tak czę­sto, choć mają pracę, wła­sne kariery, rodziny, mężów i dzieci.

Od pew­nego czasu zatrud­niona była pie­lę­gniarka, więc Wik­tor choć przez kilka godzin dzien­nie mógł zająć się swo­imi spra­wami. To przy­no­siło mu pewien rodzaj ulgi. Ale i tak nikt nie miał poję­cia, przez co musiał codzien­nie prze­cho­dzić. Naj­ja­śniej­sze chwile to wizyty córek i wnu­ków, a także uśmiech Anny patrzą­cej na kwiaty. Wszyst­kie inne przy­po­mi­nały gumę zużytą, prze­żutą, wyplutą przez jakie­goś dzie­ciaka na chod­nik.

Tego dnia oglą­dał wie­czorne infor­ma­cje. Sta­rał się robić to codzien­nie, choć ostat­nio nie zawsze mógł. Tym razem Anna była spo­kojna, nie krzy­czała, nie szlo­chała. Przed chwilą wyszła pie­lę­gniarka, wyko­nała codzienne obrządki zwią­zane z myciem i prze­bie­ra­niem, pod­czas któ­rych Anna bywa naj­bar­dziej wytrą­cona z rów­no­wagi i nie czuje bez­piecz­nie. Sie­dział teraz przy niej, przed tele­wi­zo­rem, i zasta­na­wiał się, czy w cho­ro­bie bli­skiej osoby przy­cho­dzi kie­dyś zobo­jęt­nie­nie, skoro ona, wpa­tru­jąc się w niego, czuje cza­sem lęk i nie wie, kim on jest.

– Poli­cja – ode­zwała się nagle Anna, wycią­ga­jąc rękę w stronę ekranu i prze­nio­sła wzrok na męża. – Poli­cja.

Poczuł napły­wa­jące do oczu łzy. Mogła uwa­żać go za obcego, ale jego zawód, to, czym się zaj­mo­wał i czym żył przez lata, pamię­tała. Wzru­szył się i pomy­ślał z nadzieją, że może nie jest wcale tak źle, może jesz­cze uda się odgo­nić z jej umy­słu mroczny cień.

– Aniu… – wyszep­tał i spoj­rzał za jej ręką, która ponow­nie wycią­gnęła się w kie­runku ekranu tele­wi­zora.

Poli­cjant z wydziału zabójstw, któ­rego koja­rzył jako nowego z ostat­nich dni swo­jej pracy, mówił o okrut­nym mor­der­stwie. Kamera poka­zy­wała raz jego, raz nie­bie­ski wór leżący na torach. Wik­tor wsłu­chi­wał się w rela­cję poli­cjanta o demo­nicz­nej zbrodni i ostrze­że­nia przed zwy­rod­nial­cem, myśląc tylko o tym, że spo­sób zapa­ko­wa­nia i porzu­ce­nia zwłok przy­po­mina mor­der­stwa sprzed lat, dokład­nie sprzed dzie­się­ciu, kiedy całe śledz­two wymknęło mu się z rąk. Wpa­try­wał się w ekran onie­miały. Prze­szył go dreszcz.

Pamię­tał wszystko. Każdy detal.

Był o krok od roz­wi­kła­nia sprawy, w którą, jego zda­niem, zamie­szany był ktoś wyżej. Bo jak ina­czej wytłu­ma­czyć znik­nię­cie akt? To pyta­nie wie­lo­krot­nie zada­wał kole­gom. Las prze­cze­sy­wało stu funk­cjo­na­riu­szy, prze­wod­ni­ków z tro­pią­cymi psami i jeźdźcy poli­cji kon­nej. „To nie tam. Jego tam nie ma”, prze­ko­ny­wał. „Mor­derca jest gdzie indziej”.

Pamię­tał, że biegł tak szybko, aż paliło go w płu­cach. Pytano go póź­niej, gdzie był. Odparł, że dotarł do drew­nia­nego domu nad brze­giem jeziora, który już dawno wyda­wał mu się podej­rzany, i że zna­lazł tam kolejną dziew­czynę, która jesz­cze żyła. Była przy­wią­zana do sta­rego łóżka, nogi w kost­kach i ręce w nad­garst­kach. Jej osła­bione ciało pod­dało się. Nie mówiła nic, była prze­ra­żona. Po prze­wie­zie­niu do szpi­tala, mimo usil­nych prób rato­wa­nia jej wątłego życia, zmarła. Mówiono póź­niej, że miała podzie­lić los pozo­sta­łych dziew­czyn, a jej ciało miało zostać zna­le­zione w worku na torach. Naj­praw­do­po­dob­niej oprawca zosta­wił ją i na chwilę poje­chał do mia­sta, nie prze­wi­du­jąc, że ktoś może inte­re­so­wać się opusz­czo­nym dom­kiem nad jezio­rem. Kiedy wra­cał, musiał dostrzec z daleka dwa radio­wozy zapar­ko­wane przed dom­kiem i na ich widok uciec. Zagi­nął po nim wszelki ślad.

Wik­tor przy­chy­lał się do tej teo­rii, a wła­ści­wie stwo­rzył ją sam. Kiedy dziew­czyna leżała nie­przy­tomna w szpi­talu, mówił, że cie­szy się, że unik­nęła okrut­nej śmierci i zbez­czesz­cze­nia ciała, a widok zabi­tych dziew­cząt, ich ciał w kawał­kach, z dodat­kowo obcię­tymi pier­siami i wyry­tym na brzu­chu krzy­żem, prze­śla­duje go co noc.

W tym samym cza­sie znik­nęły akta. Nie odna­la­zły się, choć razem z kole­gami prze­szu­kał każdą poli­cyjną szu­fladę, nisz­czarkę, każdy kosz i ciemny kąt. Został zwol­niony, jakby wszy­scy inni byli poza krę­giem podej­rzeń. Tylko jeden z jego kole­gów przy­je­chał do niego do domu, by powie­dzieć w drzwiach, że mu przy­kro i że to jakaś grub­sza sprawa. Pozo­stali nabrali wody w usta. Bolało. Kole­dze odpo­wie­dział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale obo­jęt­nie, co by zro­bił, nie uda mu się tego zmie­nić. Zajął się więc domem, żoną i różami. Jego świat się zawę­ził do roz­mia­rów główki od szpilki. Stał się zwy­czaj­nym czło­wie­kiem wio­dą­cym zwy­czajne życie.

Popa­trzył teraz na Annę. Nie odry­wała wzroku od tele­wi­zora.

– Poli­cja – uśmiech­nęła się.

– Tak, kocha­nie. – Poca­ło­wał ją w poli­czek. – Poli­cja.

*

Dzien­nik Ame­lii

Ma pie­przyk nad górną wargą. W oczach pier­wotny lęk. Jest bar­dzo młoda, ma pięt­na­ście lat i wypie­lę­gno­wane dło­nie, w spo­sób natu­ralny, bez sztucz­nych paznokci. Wygląda tro­chę jak dziecko – nie­wy­soka i drobna. W szkole musiała być szarą myszką, zaczy­tu­jącą się w kla­sycz­nych, nud­nych powie­ściach, któ­rych dziś już nikt nie czyta. Jedną z tych nie­zau­wa­żal­nych dziew­czyn wto­pio­nych w szary kolor ścian. Rówie­śnicy na pewno śmiali się z niej. Cho­dzący, bez­barwny, książ­kowy mól.

Doty­kam jej twa­rzy, głasz­czę, jak matka głasz­cze dziecko, które potrze­buje uko­je­nia. Ona nie ma przy sobie matki. Jej matka oddaje się roz­pa­czy i przyj­muje silne odu­rza­jące zastrzyki, które i tak nie poma­gają. A jej córka o wdzięcz­nym imie­niu Róża leży u mnie na stole jak piękny, nie­winny kwiat.

Może się wyda­wać, że mam obse­sję śmierci, lecz róż­nica mię­dzy obse­sją a tym, żeby ulżyć umę­czo­nemu, dziew­czę­cemu ciału po tym, co mu zro­biono, przez co prze­szło, jest ogromna. Zawsze sta­ram się dać ulgę. Spo­kój. Złu­dze­nie, że osoba zmarła śpi i wygląda jak w naj­lep­szym dniu swo­jego życia.

Rodzice Róży nie chcą roz­głosu. Są zamożni, zapła­cili za mil­cze­nie poli­cji i tablo­idom. I przy­szli do mnie z bła­ga­niem, żeby ich maleńka, jak ją nazy­wali, wyglą­dała w trum­nie naj­pięk­niej, jak to tylko moż­liwe. Powie­dzieli, że zgi­nęła w wypadku, lecz mnie nie da się oszu­kać. Od razu widzę, co jest czym. To jest zasta­na­wia­jące. Byli bar­dzo ostrożni, zacho­wy­wali się, jakby mieli z kimś mroczny układ i byli pod obstrza­łem gróźb.

Jej ojciec przy­niósł zdję­cia. Róża jest na nich cał­kiem inna, niż zoba­czy­łam ją oczyma wyobraźni na szkol­nych kory­ta­rzach. Roze­śmiana, pełna życia. Maluję ją, tuszuję zasi­nie­nia, ślady po dusze­niu i cię­ciach. I myślę, że zesta­wie­nie mar­twego ciała z wyobra­że­niem, kim była, w jaki spo­sób się poru­szała, mówiła, gesty­ku­lo­wała, śmiała się i zło­ściła, jest bar­dzo poru­sza­jące.

Muszę koń­czyć pisa­nie. Ktoś dzwoni. Aku­rat teraz. Nie­chęt­nie prze­ry­wam, bo pisa­nie w dzien­niku jest moim ulu­bio­nym zaję­ciem, nie­mal codzien­nym rytu­ałem. Ktoś dzwoni z numeru, któ­rego nie znam. Nowy klient? Mam urlop, odpo­wiem, jak zadzwoni drugi raz. Albo trzeci. Może wtedy odbiorę. Jed­nak ktoś po dru­giej stro­nie nie daje za wygraną. Wyświe­tlacz mruga w nie­skoń­czo­ność…

*

– Cóż, nie mam jesz­cze nic goto­wego, ale będę miała. Z pobież­nych infor­ma­cji wiem, że poli­cja jest zda­nia, że to jakieś pora­chunki i nie ma wąt­pli­wo­ści, że mor­dercą jest męż­czy­zna. Prze­ma­wia za tym skala zbrodni, okru­cień­stwo i to, że dena­tem jest facet. Ale jesz­cze nie mia­łam spo­tka­nia z komen­dan­tem. – Monika Biel, zda­jąc rela­cję Rober­towi, wpa­try­wała się w pano­ramę Pozna­nia z okna pokoju na naj­wyż­szym pię­trze hotelu Mer­cure. To osiem lat? – prze­mknęło jej przez głowę. Wła­ści­wie nie tak wiele, a jakby upły­nęło całe życie. – Poza tym uwa­żają, że gdyby miała zro­bić to kobieta, to musia­łaby mieć pomoc­ni­ków, bo sama nie udźwi­gnę­łaby i nie przy­ta­chała zwłok na tory. Facet ważył, nie przy­mie­rza­jąc, grubo ponad osiem­dzie­siąt kilo.

– Kocham argu­menty poli­cji. A ty, co o tym sądzisz?

– Na razie nic. Badam, wącham. Nie wyro­kuję od razu, jak poli­cja.

– Cała ty. Brawo.

– Daj spo­kój. Naj­praw­do­po­dob­niej mor­dercą jest facet, ale ni­gdy nie ma pew­no­ści.

– Exac­tly.

– Robert?… Muszę iść na śnia­da­nie.

– Tak wcze­śnie? Jesz­cze nie ma siód­mej.

– Wydają śnia­da­nia od 6:30. Umie­ram z głodu. A kocham jeść. Jeśli nie zjem teraz, będę zła. Pa. Ode­zwę się.

Robert Koziń­ski został z tele­fo­nem przy uchu, roz­ba­wiony i nieco zasko­czony. Cza­sem nie mógł oprzeć się wra­że­niu, że w jego redak­cji to Monika jest sze­fową, nie on. Domi­nu­jąca pew­niara, ni­gdy nie pozwoli, by nią rzą­dzić i mieć nad nią prze­wagę.

Monika, zjeż­dża­jąc windą do restau­ra­cji, myślała wyłącz­nie o jed­nym: śnia­da­nie. Potem zaj­mie się całą resztą. Pod­czas hote­lo­wych śnia­dań zawsze czuła coś, czego czę­sto bra­ko­wało jej o poranku: przy­jem­ność, ulotny stan uspo­ko­je­nia i relaksu, ucieczka od wszyst­kiego, co sie­działo w jej gło­wie.

W restau­ra­cji uno­sił się zapach świe­żego pie­czywa i kawy. Przy sto­li­kach sie­działo kilka osób. Kobieta w ciem­nych spodniach i bia­łej koszuli, prze­ły­ka­jąc pośpiesz­nie bagietkę, zer­kała na zega­rek. Męż­czy­zna o oczach bazy­liszka czy­tał gazetę. Star­sza, bar­dzo ele­gancka para, chru­piąc tosty, wpa­try­wała się przez otwarte drzwi w ekran tele­wi­zora wiszący na ścia­nie na kory­ta­rzu. Lokalne wia­do­mo­ści. Monika wybrała sto­lik w prze­ciw­nym kącie sali, jak naj­da­lej od poran­nych new­sów, by nic nie zepsuło jej śnia­da­nia. Nie chciała aku­rat w tym cza­sie widoku kata­strof, jakie nawie­dzały świat – trąb powietrz­nych, nawał­nic, powo­dzi, poża­rów i hura­ga­nów, znę­ca­nia się nad dziec­kiem, kotem albo psem, wypadku auto­busu albo wyko­le­je­nia pociągu. Sąsiadka, pani Mał­go­sia, zapy­tała ją kie­dyś, dla­czego w tele­wi­zyj­nych wia­do­mo­ściach jest tak mało pozy­tyw­nych, krze­pią­cych infor­ma­cji, dla­czego tele­wi­zja stale chce szo­ko­wać. „Bo taki jest świat, pani Mał­go­siu, po pro­stu”, odparła Monika. Sąsiadka spo­sęp­niała i z życze­niami dobrego, pozy­tyw­nego tematu na repor­taż zamknęła za sobą drzwi.

Jak dobrze, że chło­paki jesz­cze śpią, pomy­ślała Monika. Wie­dzia­łam, co robię, dając im czas do ósmej. Lecz tym razem nie udało się jej wyłą­czyć na tyle, by prze­stać myśleć o tym, co bez­u­stan­nie zaprzą­tało jej głowę. Źle się stało, że przy­je­chała do Pozna­nia razem z ekipą tele­wi­zyjną. Lubiła ich, lecz nie byli jej potrzebni. Miała też nadzieję, że Robert dotrzy­mał słowa i odwo­łał ochro­nia­rza. Nie mogła znieść myśli, że ktoś może za nią cho­dzić, śle­dzić każdy jej ruch, wie­dzieć, co robi i gdzie jest.

Nale­wała kolejną kawę z zapa­rza­cza, gdy jej uwagę przy­kuł głos repor­tera dobie­ga­jący od strony tele­wi­zora. W opusz­czo­nym domku nad pod­po­znań­skim jezio­rem odna­le­ziono ciało dziew­czyny. Monika odwró­ciła się w tamtą stronę, ale ktoś z obsługi w tym samym momen­cie wyłą­czył tele­wi­zor. Bły­ska­wicz­nie poszu­kała infor­ma­cji w smart­fo­nie. Wyszła na kory­tarz i wybrała numer Roberta.

– Jest nowa sprawa. Mor­der­stwo szes­na­sto­let­niej dziew­czyny. Wła­śnie to ogło­sili.

– Tak, wiem. Jak rów­nież to, że facet zna­le­ziony w worku to praw­nik Jeremi Sosiń­ski. Na pewno zaraz o tym powie­dzą.

– I nic nie mówisz? Świet­nie.

– Nie zdą­ży­łem, dowie­dzia­łem się o tym przed sekundą – odparł poiry­to­wany. – Wła­śnie wsze­dłem do redak­cji. Na litość boską, Biel, czy ty zawsze musisz być taka nie­miła?

Zoba­czyła go oczyma wyobraźni. Stoi w swoim gabi­ne­cie i tra­fia go szlag, jak zawsze, gdy przy­jeż­dża do sta­cji, a na jego biurku nie ma nowych gazet, bo sekre­tarka się spóź­nia, a on musi zro­bić prze­gląd, jakby nie mógł po pro­stu zaj­rzeć do inter­netu, by wie­dzieć. Zasta­na­wiała się, dla­czego jej szef żyje w poprzed­niej epoce, prze­cież nie był stary.

– Prze­pra­szam.

Po dru­giej stro­nie usły­szała trzask odsta­wia­nego kubka.

– Robert? Sły­szysz? Powie­dzia­łam: prze­pra­szam.

– W two­ich ustach brzmi to tak nie­wia­ry­god­nie, że zasta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem jesz­cze nie śpię – powie­dział sar­ka­stycz­nie, po czym prze­rzu­cił jesz­cze coś na biurku i roze­śmiał się. – Dobra, już dobra. Dajmy temu spo­kój. Ja też prze­pra­szam. A ty musisz to zro­bić pierw­sza, już i tak we wszyst­kim dep­czą nam po pię­tach – zawie­sił na chwilę głos – ale jeśli nie czu­jesz się na siłach, przy­ślę ci kogoś do pomocy. Mar­cin Rydel aż się rwie. Albo zre­zy­gnuj. To może być bar­dzo ciężka sprawa. Nie wia­domo, co cię czeka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki