Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prequell Balsamistki, brawurowego debiutu Magdaleny Adaszewskiej. Kim naprawdę jest czarujący i piekielnie przystojny właściciel zakładu pogrzebowego? I co takiego zobaczyła jego malutka córeczka, że zmieniło to ją na zawsze? A może wcale tak nie było, tylko pamięć dziecka płata figle, a ktoś bardzo się postarał, żeby dziewczynka nie zapamiętała tego, co zobaczyła NAPRAWDĘ? Prawa do ekranizacji Balsamistki właśnie kupiła jedna z czołowych polskich stacji telewizyjnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 292
1998
Prolog
– Ktoś tu jest? – Agnieszka Król wyciągnęła przed siebie ręce, w których trzymała broń. Starała się oddychać spokojnie, jednak pogrążone w ciemności pomieszczenie przyprawiało o szybsze bicie serca. Schowane i zabezpieczone tak dobrze, że nie było słychać nawet bębniącego deszczu. Przemieszczała się po omacku, z powodu smrodu wstrzymując co chwila oddech. Jedną rękę odrywała od broni i macała powietrze. Miała nadzieję, że w końcu trafi na kawałek ściany i włącznik, by zapalić światło. Nagle usłyszała za sobą szmer. Jakby ktoś się poruszył i po sekundzie znów zamarł. Odwróciła się gwałtownie, mocniej ściskając wyciągniętą przed sobą broń.
– Kim jesteś?!
W ciemności zrobiła kilka kroków do przodu, potem dwa kroki w bok. Usłyszała szept. Wydawało się jej, że ktoś, charcząc, wzywał pomocy. Powoli przemieszczała się w stronę, skąd dochodził dźwięk. Potknęła się, upadła. Zakręciło się jej w głowie i uświadomiła sobie, że nie może wstać. Cholerna kostka. Zawsze coś z nią nie tak, skręca się wtedy, kiedy nie trzeba, pomyślała. Wstała, zagryzając z bólu usta i czując, że się o coś opiera. W jednej ręce przez cały czas trzymała broń wycelowaną przed siebie, drugą błądziła po płaszczyźnie, chyba ścianie, na której w końcu dotknęła włącznika. Nacisnęła go gwałtownie i zapaliła światło.
Jej oczom ukazał się spory pokój bez okien. Panował bałagan, sprzęty i narzędzia ogrodnicze leżały na podłodze w nieładzie. Było brudno, w kącie stało wiadro, w którym gniły nieczystości. Miejsce, z którego natychmiast chce się uciec, widzi się je w najgorszych koszmarach.
Pod ścianą, naprzeciw niej siedziała dziewczyna. Była wychudzona. Chyba od dawna nie miała nic w ustach. Blisko niej dostrzegła kran, z którego kapała woda do umywalki. Dziewczyna musiała zadać sobie trud, by kilka kropli przenieść w garści do ust. Obok stała butelka. Przestrach w oczach dziewczyny mówił wszystko. Jej głowa była pełna ran, włosy miała częściowo obcięte. Nogi sprawiały wrażenie oddzielonych od reszty ciała, które pokrywała zaschnięta krew. Wyglądała jak wyssany z energii i życia worek.
Agnieszka niemal krzyknęła. W jednej chwili zapomniała o bólu w nodze. Opuściła broń i zatkała rękoma usta. Szybko jednak zebrała się w sobie i podbiegła do dziewczyny.
– Pomogę ci.
Lecz dziewczyna nie miała siły wstać. Agnieszka próbowała podnieść ją i oprzeć jej ramię na swoich barkach, ale ciało dziewczyny było wiotkie, jakby zostało pozbawione kości, a przecież je miała. Była tak wyczerpana, wymęczona strachem i bólem, że choć w jej oczach zatliły się resztki nadziei, nie ruszyła się z miejsca. Agnieszka spróbowała podnieść ją raz jeszcze. Dziewczyną wstrząsnął dreszcz, zapadła się w sobie, jakby zastygła, i przestała oddychać. Agnieszce przemknęło przez głowę, że trafiła tutaj w chwili, gdy ofiara psychopatycznego sadysty wydawała ostatnie tchnienie. Zakręciło się jej w głowie, poczuła, że nie może oddychać. Ułożyła dziewczynę na podłodze. Nie, nie umrzesz, pomyślała, pochyliła się nad nią i zaczęła reanimować. Zrobię wszystko, byś żyła.
Dziewczyna ocknęła się. Otworzyła oczy, zaczęła poruszać ustami. Jej oddech wrócił, a wraz z nim nadzieja na to, że będzie żyć.
– Wody, chcesz wody.
Agnieszka podała jej kilka łyków, zwilżyła jej usta.
– Możesz usiąść? Pomogę ci.
Chwyciła dziewczynę pod ramiona i pociągnęła do wyjścia, jednak opór, jaki stawiało jej ciało, był wielki. Dziewczyna z ogromnym trudem, bardzo powoli, ale próbowała jej pomóc i samodzielnie iść. Agnieszka zapragnęła natychmiast opuścić to miejsce. Dotarła wraz z dziewczyną do drzwi. Zobaczyła z przestrachem, że są zamknięte. Nacisnęła klamkę. Wyglądało na to, że drzwi zatrzasnęły się albo ktoś zamknął je od zewnątrz.
– Co jest, do cholery! – walnęła pięścią w drzwi. – Jest tam ktoś? Otwórz! Otwórz! Błagam!
Posadziła dziewczynę na krześle, oparła o szafę, by nie upadła. Spokojnie, tylko spokojnie, za chwilę znajdzie się jakieś wyjście, pomyślała. Wyjęła z kieszeni komórkę. Zadzwoni do Miłosza, który tu jechał albo już był. Pospieszyła się, przyjechała pierwsza i nie mogła stąd wyjść. Telefon nie miał zasięgu. Zaklęła w duchu. Popatrzyła na umęczoną dziewczynę i wyszeptała:
– Kim jesteś?
2018
Dziennik Amelii
Upłynęło kilka miesięcy, odkąd widziałam Monikę ostatni raz. Stałyśmy w holu hotelu, turyści nas mijali, ciągnąc za sobą walizki. Dzieliło nas tylko kilka metrów, miałyśmy siebie na wyciągnięcie ręki. Wtedy jednak musiałam zniknąć. Ale wiem, że jeszcze się spotkamy. Wszystko ma swoje miejsce i czas.
W liście do Moniki przedstawiłam wersję historii, którą przyjmowałam za pewnik, aż do chwili, gdy nagle otworzyłam oczy i znów byłam małą dziewczynką. Zrozumiałam, że oto wszystko zaczyna się od początku, ale też jest to początek końca.
Czy kłamałam? Być może. Może większość z tego, co napisałam, nigdy się nie wydarzyła. Może miałyśmy całkiem inne imiona. Monika wcale nie była Zuzanną, a mnie, przed Amelią, też nazywano inaczej. Nie mam też pewności, co tak naprawdę się wydarzyło. Czasem w głowie mam pustkę. Nie wiem, kim jestem. Nagle zapominam wszystko. Nie poznaję siebie. Zatrzymuję się na głównej ulicy miasta i zastanawiam się, w jaki sposób się tu znalazłam. W szybie wystawowej widzę obcą twarz. Mam poczucie, że mieszkają we mnie dwie osoby, a może jest ich nawet więcej.
Kiedyś nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Czułam ból, nie swój. Czułam, jak płacze we mnie duch dziewczynki. Ktoś w moim wnętrzu pytał: „Kim jesteś?”. Widziałam, jak jakaś kobieta szlochała, a dziewczynka krzyczała: „Mamo, gdzie jest mama?!”. Przeżywałam ich historię, jakby była moja. To było przerażające. Jakby ktoś rozpoczął inwazję na moje życie. Karmił się mną. Wnikał w moje ciało. Byłam w tym wszystkim zagubiona i bezradna.
Ten stan przychodzi nagle i w końcu mija. Wtedy odzyskuję siebie taką, którą najlepiej znam. Kimkolwiek jestem w każdej swojej wersji, nie ulega wątpliwości, że mam misję do wykonania. Śmierci nie da się uniknąć. Zawsze wiedziałam, że jedno z nas musi umrzeć. Albo on, albo ja.
Wszystko jest jak sen. Czy rzeczywiście go zabiłam? Gdzie byłam przez tamte wszystkie lata? Co się ze mną działo? Prawda. Szukając jej, plączemy się w sieci kłamstw. Nieustannie, każdego dnia, mniej lub bardziej świadomie, okłamujemy innych i samych siebie. Często sądzimy, że kłamstwo może uchronić kogoś przed cierpieniem i krzywdą, że lepsze kłamstwo niż brutalna prawda. Może moją prawdą chciałam chronić Monikę? By dała sobie spokój, przestała szukać?
Nie wiem już, co jest prawdą, a co sobie wymyśliłam albo mi wmówiono. Wierzę, że pewnego dnia będę wiedzieć. Kiedyś myślałam, że są miejsca, których nigdy nie rozkopię do końca. Wolałam trzymać się od nich z daleka i nigdy nie pytać. „Wtedy przetrwasz”, słyszałam głos w głowie. Nauczyłam się poruszać w świecie, w którym nic nie jest prawdziwe i wszystko jest dozwolone. Teraz muszę wrócić do tych miejsc. Muszę wszystko sobie przypomnieć. Poczuć tamten ból. To będzie najtrudniejsze. Czasem bolało tak bardzo, że chciałam, by ktoś mnie zabił. Ciotka Konstancja powiedziała, że ból ma różne kolory i rodzaje. Doświadczamy bólu, który rani. Bólu, który uczy. I bólu, który zmienia na zawsze.
1998
1
– Amelia? Gdzie jesteś?
Czując przypływ paniki, skuliła się pod łóżkiem jeszcze bardziej, wtuliła twarz w miśka i z całej siły zacisnęła powieki. Ucisk w gardle stawał się coraz mocniejszy, oddech przyspieszał. Do kogo należy ten głos? Nieco szorstki, ale niepozbawiony nuty ciepła. Nie mogła sobie przypomnieć.
– Amelia, słyszysz? Jesteś tu?
Kroki były zdecydowane, ktoś stukał obcasami w kształcie klocka. Miała je niemal tuż przy swojej twarzy, zobaczyła je, gdy podniosła powieki, obolałe od zaciskania. Czarne buty o wąskich noskach odwracały się w różne strony, jeden z nich wystukał fragment jakiejś melodyjki. Gdzieś już go słyszała. Nagle buty znieruchomiały.
– Wiem, gdzie jesteś. Tu cię mam!
Szmer kropli deszczu za oknem zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Nie, to nie szmer kropli, tylko łomot serca. Skuliła się jeszcze bardziej. Zacisnęła powieki, a gdy po chwili je podniosła, zamiast butów zobaczyła przed sobą twarz.
– A więc to tak. Tu się chowasz – pokręciła w prawo i w lewo głową z dezaprobatą. – Wyjdź już spod tego łóżka.
Nie. Tylko nie to.
Ręce, duże i silne, chwyciły ją za nogi i wysunęły na środek pokoju. Leżała na dywanie i nie miała zamiaru wstawać. Zaczęła szlochać. Te same ręce chwyciły ją za włosy i uniosły tak mocno, że szloch przeszedł w krzyk.
– Widzisz? Znów to samo – poczuła wbijające się w skórę głowy paznokcie. – Poznajesz mnie? Wiesz, kim jestem?
Pokręciła przecząco głową. Po jej policzkach płynęły łzy.
– No, już dobrze, dobrze. Nie płacz – głos stał się łagodniejszy – przecież cię kocham. Jesteś moja. A twój tatuś wróci, zobaczysz. Będzie tak jak dawniej.
Ocierała łzy i czuła ucisk w gardle, stojąc na środku pokoju, który wirował, podczas gdy tamte silne ręce rozczesywały szczotką jej włosy, a głos nucił kołysankę, choć był środek dnia. Przytulała mocno ukochanego misia. Spojrzała w okno, czerwone i pomarańczowe liście opadały z drzew w promieniach słońca. Wyobraziła sobie trawę – była jak zielony dywan pokryty kolorowymi plamami. Jak wtedy, gdy mama zdjęła nogę z gazu, samochód zwolnił, a ona, Amelia, wpatrywała się w złoty liść tańczący na wietrze, który w końcu przysiadł na szybie jak motyl. Mogły uciec. Były blisko. Mama gorączkowo szukała czegoś pod siedzeniem i nie mogła znaleźć. Potem nastąpił koniec.
Teraz liście tańczyły podobnie, razem z miękkością miśka łagodziły szarpnięcia szczotki i ściąganie włosów gumką tuż przy cebulkach, w perfekcyjnie równy i gładki koński ogon.
– Nawet włosy masz po nim, takie jedwabiste. Piękne, ale nie mogą być potargane. Nie rozumiem, jak możesz lubić taki bałagan na głowie – głos za plecami starał się być miły, choć znów przybierał surowy ton. – Dziewczynka musi mieć włosy porządnie uczesane, spod gumki nie może wystawać nawet jeden kosmyk.
Głos przestał strofować i wrócił do nucenia kołysanki. Stała i myślała o tym, że wcale nie ma włosów takich jak tata, tylko takie, jakie miała mama. Tak, ten głos kłamie. A te dłonie są zbyt szorstkie i okrutne, by należały do kobiety. Poczuła, jak przygładzają jej włosy i nagle odwracają jej głowę. A jednak to była kobieta.
– No, pokaż się. Hmm, całkiem nieźle – kobieta popatrzyła wnikliwie, jakby chciała przejrzeć jej myśli na wylot, po czym cmoknęła z zadowoleniem i ułożyła usta w grymas na kształt uśmiechu. – Perfekcyjnie.
Dzwonek przy furtce wyrwał kobietę z codziennego rytuału. Na jego dźwięk drgnęła i ostrożnie zbliżyła się do okna. Zmarszczyła brwi, po czym skierowała się do drzwi i wyszła, zostawiając dziewczynkę wyszykowaną niczym na noworoczne przyjęcie, na którym matki wystawiają na licytację urodę swoich córek. Dziewczynka trzymała misia w uścisku sprawiającym ból. Pokój znów zawirował, gdy drzwi zamknęły się, a w zamku zazgrzytał klucz.
Wtedy przypomniała sobie wszystko. I już wiedziała, kim jest kobieta, która uczesała ją w perfekcyjny kucyk i sama też wyglądała perfekcyjnie.
*
Piękna jesień, pomyślał Igor Zieliński i przez uchylone okno samochodu wciągnął mocno powietrze. Pachniało lasem. Minął zakręt i stary zajazd, po czym gwałtownie zahamował, bo na drogę, prosto pod samochód, wyskoczył dzik. Igor stracił panowanie nad autem i uderzył głową w szybę. Zjechał na pobocze, wprost na drzewo, uderzył się w głowę drugi raz. Nie stracił przytomności, wręcz przeciwnie, poczuł adrenalinę i wyskoczył na drogę, by sprawdzić, co stało się z potrąconym zwierzęciem. Dzik leżał na poboczu i próbował się podnieść, co wydawało się niemożliwe. Wbił oczy w Igora. Jego mocne spojrzenie było jak oskarżenie: znów człowiek, zawsze człowiek. Igor zbliżył się, obejrzał zwierzę ze wszystkich stron i odetchnął z ulgą: dzik nie miał ran. Dotknął jego zadu i uniósł z całych sił. Dzik poruszył się, podjął wysiłek i powoli stanął na własnych nogach. Popatrzył na Igora i powoli ruszył przed siebie. Zniknął w gęstwinie. Mieliśmy szczęście, ja i on, pomyślał Igor i rozejrzał się dokoła, zastanawiając się, dlaczego w takich miejscach nie ma wzdłuż drogi zabezpieczeń, przecież one ratują życie. Wsiadł do samochodu i ruszył powoli, obserwując uważnie przydrożne krzewy, czy aby nie wybiegnie z nich kolejne zwierzę. Poczuł, że jego dłonie drżą, że wpadł w stan, jakby miał gorączkę. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że tak właśnie wygląda szok. Był w stanie szoku. Jechał bardzo powoli, trzymając się kurczowo kierownicy i nie spuszczając z oka tego, co na drodze. Miał nadzieję, że będzie mógł przeprowadzić rozmowę, którą ma odbyć za kilkanaście minut.
Kochał swoją pracę, była jego pasją, ale niedawno zaczął ją obwiniać – gdyby nie ona, jego rodzina najpewniej nigdy by się nie rozpadła. Jednocześnie jednak nie wyobrażał sobie bez niej życia, już na samym początku kariery poprzysiągł sobie solennie, że nigdy nie zamieni jej na spokojną, kanapową egzystencję, nawet kiedy będzie bardzo stary. Teraz pożądał pracy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo odczuwał przemożny lęk przed samotnością, pustymi ścianami w niedużym, ale ładnym domu na obrzeżach Warszawy. Od dwóch lat mieszkał tam sam, po rozwodzie, o który wystąpiła żona. Zakochała się w swoim lekarzu o imieniu Andrzej i wyjechała, zabierając ich jedynego syna Piotrka. Igor tęsknił za nim, chłopak miał osiem lat i był jego oczkiem w głowie. Kiedy zabrakło go w domu, uświadomił sobie, że mimo całej ojcowskiej miłości poświęcał mu za mało czasu, bo zawsze miał jakąś zagadkę do rozwikłania, a telefon dzwonił zwykle nie w porę. Teraz nie mógł znieść myśli, że z jego synem mieszka jakiś obcy facet, który wszedł w rolę ojca i stara się w niej dobrze wypaść. Igor nawet nie chciał zapamiętać jego imienia. Piotrka widywał rzadko, dwa razy w miesiącu, w weekendy, ale ostatnio jego była żona bardzo mu te spotkania blokowała. Nie miał z nią dobrej relacji. Przez lata zapewniała, że rozumie jego styl pracy, po czym stwierdziła, że czuje się oszukana i odchodzi.
Igor z irytacją wcisnął włącznik radia, by poszukać rocka, któremu był wierny od zawsze. Stacja rockowa odpowiedziała mu jednak trzaskiem, a potem ciszą. W eterze innych stacji krążyły informacje dotyczące pogody. Zapowiadano ulewne deszcze.
Jechał przez pola, nakładając sporo drogi w obawie przed kolejnym zderzeniem z dzikim zwierzęciem. Kierował się do domu pod czerwonymi dębami. Dom stał trochę na uboczu, za lasem. Należał do siostry Tomasza Frycza. Dwa lata temu wokół Frycza zrobiło się zamieszanie, ale sprawa ucichła. Znany i ceniony balsamista miał zakład na obrzeżach miasta. Po tragedii, która wydarzyła się w jego rodzinie, słuch o nim zaginął.
Igor pracował w tym wydziale od niedawna. Pewnego dnia, podczas dyżuru, przeglądał stare, zamknięte i niewyjaśnione sprawy. Wtedy natrafił na historię Frycza, którego żona oskarżyła o straszne zbrodnie.
Z powodu braku dowodów szybko zamknięto badanie sprawy, które nawet trudno nazwać śledztwem. Zastanawiał tylko fakt, że akurat w czasie największej prosperity i świetności Frycza dochodziło w okolicy do zaginięć kobiet. Igor bardzo nie lubił niezałatwionych spraw, a właśnie ta do takich, jego zdaniem, należała. Miał przeczucie, że historia Frycza ma drugie dno. Poza tym chciał się dowiedzieć, co stało się z człowiekiem, który najpierw był szanowanym obywatelem, a potem zniknął.
Zjechał z głównej drogi na prawo i znalazł się na wąskiej drodze, niemal leśnej. Z daleka zobaczył budynek za bramą. Zatrzymał auto. Kiedy wysiadał, nadleciały dwa kruki i usiadły na ogrodzeniu tuż przed nim. Przyglądały się intruzowi tak, że aż znieruchomiał, ale po chwili poderwały się do lotu i poszybowały nad okazałymi dębami.
Dom był piętrowy, szary i bez wyrazu, pozbawiony rysu i ducha właścicieli. Czasy dawnej świetności miał za sobą. Na końcu podjazdu był garaż, a wzdłuż ścieżki i na schodach prowadzących do drzwi wejściowych stało kilka wielkich pustych donic. Gdyby nie natura, która w obejściu utkała z trawy i kolorowych liści dywan, byłoby upiornie.
Na mosiężnej tabliczce umieszczonej na murze ogrodzenia widniała podobizna psa, mająca odstraszać ludzi. Obok znajdował się dzwonek. Igor wcisnął guzik kilka razy, po czym westchnął. Tak to jest, kiedy przyjeżdża się bez uprzedzenia, pomyślał, przekonany, że nikt mu nie otworzy. Wpatrywał się w drzwi wejściowe tuż nad schodami, po czym wyjął wizytówkę, na odwrotnej stronie napisał kilka słów z prośbą o kontakt i wrzucił do skrzynki na listy. Odwrócił się i skierował w stronę samochodu. Wtedy drzwi się otworzyły.
Stała w nich kobieta, mniej więcej po czterdziestce, wysoka, dość szczupła, o mocno zarysowanej szczęce i bladej cerze. Jej jasne włosy były gładko zaczesane i upięte w perfekcyjny kok. Była dyskretnie umalowana, ubrana w elegancką, prostą, granatową suknię do kolan, na szyi dostrzegł sznur pereł. Wyglądała, jakby oczekiwała gości albo sama wybierała się na przyjęcie. Uniosła brwi i patrzyła na Igora pytająco.
– Dzień dobry. Pani Konstancja Frycz?
– Kim pan jest?
– Nazywam się Igor Zieliński, pracuję w tutejszej policji. Czy pani nazywa się Konstancja Frycz?
Kobieta zawahała się. Patrzyła na Igora, jakby zastanawiała się, co powiedzieć.
– Tak – w końcu przytaknęła. – O co chodzi?
– Chodzi o pani brata, Tomasza Frycza. Minęło trochę czasu… ale… Możemy porozmawiać?
– Przepraszam, ale właśnie wychodziłam… – Konstancja wykonała nieokreślony gest dłonią i pospiesznie zaczęła się tłumaczyć. – Muszę pojechać po bratanicę, nie mogę się spóźnić.
– Ach, tak – Igor zawahał się. – Naprawdę nie znajdzie pani chwili? Mam tylko kilka pytań.
– Proszę wybaczyć, ale nie.
– W takim razie, kiedy ponownie mógłbym przyjść?
– Nie wiem.
– Może jutro? O której?
– Ma pan wizytówkę? Albo poda mi pan numer telefonu? – Konstancja spytała uprzejmie. – Zadzwonię. Tak będzie najlepiej.
– Przed chwilą wrzuciłem wizytówkę do skrzynki, ale proszę, mogę dać drugą – powiedział Igor, sięgając do kieszeni.
– Nie ma takiej potrzeby, znajdę w skrzynce – zapewniła miękkim głosem Konstancja. – A teraz przepraszam, spieszę się.
Zamknęła za sobą drzwi. Igor westchnął. Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. Konstancja Frycz miała zaprosić go do środka, a on wyciągnąć od niej to coś, ten jeden jedyny drobiazg, tak bardzo potrzebny, by zrobić pierwszy ruch w układance. Był zły na siebie, że tak łatwo dał się zbyć kobiecie, co do której nawet nie miał pewności, czy rzeczywiście jest Konstancją Frycz. Nie miał też wątpliwości co do tego, że kimkolwiek była, kłamała. W jej tonie głosu od razu wyczuł fałsz.
Zanim wsiadł ponownie do samochodu, rozejrzał się. Jego wzrok poszybował do okien na piętrze. Wydawało mu się, że w jednym z nich zobaczył twarz dziecka, dziewczynki, bezbrzeżnie smutną i zgaszoną. Dziewczynka miała włosy ściągnięte do tyłu, była uczesana w gładki koński ogon. Popatrzyła na niego przez chwilę i odeszła od okna. Igor domyślił się, że to Amelia, córka Tomasza Frycza, którą po rodzinnej tragedii wzięła pod swoje skrzydła Konstancja Frycz. A więc kłamała. Nie musiała jechać po bratanicę.
W ułamku sekundy przemknęło mu przez głowę, że ten dom nie jest właściwym miejscem dla dziecka, bo kryje w sobie mrok i cień. Nie odrywał oczu od okna, wypatrując w nim dziewczynki. Nagle usłyszał za sobą trzask gałęzi. Zanim zdążył się odwrócić, poczuł przeszywający ból w głowie. Kiedy upadał, urwał mu się film.
*
To stawało się nie do zniesienia. Mdłości o różnych porach dnia i niewyczuwalne dotąd zapachy uderzały z mocą tsunami. Zmęczenie, rozdrażnienie, brak energii, wahania nastroju, tkliwość piersi i częstsze korzystanie z toalety. Inny seks, bardziej poprawny, w wersji light. Koniec z porankami, kiedy brała go bezkarnie, jak tylko poczuła ochotę, i robiła, co chciała, wybudzając ich oboje ze snu i doprowadzając do rozkoszy jeszcze przed rozpoczęciem dnia. Teraz nie miała na to siły, wszystko, czego chciała, to spać, spać, jeszcze raz spać. I bez przerwy czuła się tak, jakby najadła się starych kotletów jajecznych z sosem. Drugi miesiąc, ciąża modelowa.
Policjantka Agnieszka Król zwlokła się z łóżka i poszła do łazienki. Który to raz tej nocy? Niewyspanie z powodu chodzenia na siku stawało się nie do zniesienia. Siedziała na toalecie i czuła zapach farby unoszący się ze ścian. On wciąż tu był, przynajmniej ona go wyczuwała, mimo że do mieszkania na nowym podwarszawskim osiedlu wprowadzili się po dwóch tygodniach od zakończenia prac remontowych. Michał zapewniał, że go nie czuje, więc zapach jest jej urojeniem z powodu ciąży. Wiadomość o dziecku była zaskoczeniem, zarówno dla niej, jak i dla Michała, ale oboje przyjęli ją z radością. Nie znała jeszcze płci dziecka i, mówiąc szczerze, nie była pewna, czy będzie chciała ją znać. W każdym razie ich dziecko będzie miało ładne imię, dalekie od tych ekstrawaganckich, jakie nadają swoim dzieciom nowobogackie matki, sącząc przy tym drinki i chrupiąc fistaszki. Ale teraz wszystko to wydawało się jej tak nierealne i odległe jak wyprawa międzygalaktyczna. Niewiele też wiedziała o samej ciąży i nie miała pojęcia, że tak to na początku będzie wyglądać.
Agnieszka wróciła do sypialni i wsunęła się do łóżka. Michał zamruczał przez sen i przewrócił się na drugi bok, podczas gdy ona zacisnęła powieki, próbując zasnąć. Nic z tego, po kilkunastu minutach niczym lunatyczka po raz kolejny powlokła się do łazienki. Spojrzała w lustro. Zombie przy niej to piękność. Poszła do kuchni i wyjęła z lodówki jogurt, by po sekundzie włożyć go z powrotem. Zapaliła lampę w salonie i zagłębiła się w fotelu. Sięgnęła po telefon. Dziwne. Igor nie odpisał. Byli w codziennym kontakcie, odkąd ginekolog wypisał jej zwolnienie, by – jak się wyraził – dla dobra własnego i dziecka poluzowała. Z Igorem zaprzyjaźniła się od pierwszego dnia, jak tylko kilka miesięcy temu dołączył do zespołu, ale ich relacja nie wykraczała poza sferę zawodową. Ona też była w zespole nowa, przyszła na dwa tygodnie przed Igorem. Może dlatego znaleźli porozumienie i w miarę możliwości trzymali się razem.
Michał początkowo był zazdrosny, nawet doszło pomiędzy nimi do awantury. Wtedy Agnieszka wykrzyczała mu, że będzie przyjaźnić się, z kim chce, że nie ma prawa jej ograniczać, tak samo jak ona nie ogranicza jego i nie wie, z kim każdego dnia rozmawia w biurze i pije kawę w firmowej kuchni. W końcu podczas spokojnej rozmowy przekonała go, że jej kontakt z Igorem jest czysto zawodowy. Uwierzył i przestał być zazdrosny, przynajmniej tak utrzymywał.
Teraz, kiedy była na zwolnieniu i zostawała w domu, gotując obiady i czytając książki albo zwyczajnie się nudząc, czuła się tak, jakby cały świat płynął obok niej i odbywało się w nim wielkie, nieustające przyjęcie, na którym byli wszyscy, oprócz niej. Tylko Michał cieszył się z takiego obrotu sprawy, bo uważał, że praca w policji jest dla jego żony zbyt niebezpieczna. Wtedy wymogła na Igorze, żeby codziennie pisał kilka słów o tym, co słychać w pracy – po to, by nie zwariowała i nie zajadała siedzenia w domu kopami makaronu. I pisał. Codziennie. Michał nie miał pojęcia o jej korespondencji z Igorem.
Poprzedniego dnia Igor nie odpowiedział jednak na jej wiadomość. Dotąd mu się to nie zdarzyło. Agnieszka ponownie wysłała do niego krótkiego esemesa i dopiero wtedy zobaczyła, że jest piąta rano.
Obudziła się około dziesiątej na kanapie w salonie, przykryta pledem. Na stoliku leżała kartka: „Królowo, nie chciałem Cię budzić, śniadanie czeka na tacy pod serwetką, dobrego dnia. Kocham, M.”. Michał zawsze ją rozczulał, miał dla niej tyle cierpliwości i empatii, nigdy wcześniej nie zaznała tego od żadnego faceta. „Dziękuję i kocham Cię, Królu” – odpisała mu w esemesie. Lubili tak się do siebie zwracać: Król i Królowa, robili to czasem w żartach, a czasem rzucali „królami” ze złością.
Agnieszka przejrzała wiadomości. Mama pytała, czy może zadzwonić dziś późnym popołudniem, co dla Agnieszki oznaczało prawie noc. Dzieliło je siedem tysięcy kilometrów w przestrzeni i sześć godzin w czasie, bo mama od lat mieszkała w Kanadzie, w najlepszym miejscu do życia, jak mówiła, w Toronto. Inka, przyjaciółka od czasów liceum, kolejny raz przepraszała, że nie przyjdzie, bo musi zostać w pracy po godzinach. Gdzie te czasy, gdy wpraszała się na plotki o tym, kto z ich byłej klasy jest z kim. Ale od Igora nie było ani słowa. Agnieszka podniosła się z kanapy i w tej samej chwili poczuła, że coś podchodzi jej do gardła. Mdłości nie odpuszczały. Kiedy wyszła z łazienki, komórka zabrzęczała nową wiadomością. Spojrzała na wyświetlacz i wbrew temu, o co prosił ją Michał, w sekundę była gotowa, by zatrzasnąć za sobą drzwi. Na parkingu poczuła, że chwytają ją kolejne mdłości. Usiadła za kierownicą. Będzie dobrze, pomyślała. Na niebie skłębiły się ciemne chmury i zaczęło lać.
*
Ściany szpitalnej recepcji miały kolor sinic w zakwicie i kilka sporych pęknięć. Pielęgniarka stała tyłem do szklanych drzwi i układała papierowe teczki na półce. Wszędzie unosił się zapach pasty do podłogi pomieszany ze środkiem do dezynfekcji.
– Dzień dobry, ja do Igora Zielińskiego – Agnieszka Król powstrzymała odruch wymiotny i zdobyła się na blady uśmiech. – Od wczoraj jest na tym oddziale.
Pielęgniarka nadal stała tyłem, nawet nie drgnęła.
– Dzień dobry – powtórzyła głośniej Agnieszka i czekała, aż pielęgniarka skończy układać teczki i podejdzie do kontuaru.
– Pani jest z rodziny? – pielęgniarka w końcu odwróciła się w jej stronę.
– Tak. Jestem… siostrą.
– Proszę o jakiś dokument.
– Nie mam przy sobie… to działo się tak szybko, nie zabrałam.
– Proszę poczekać. Zapytam pacjenta, czy panią zna.
Po chwili wróciła i gestem dała Agnieszce przyzwolenie na wejście do środka.
– Pacjent leży pod czternastką.
– Dziękuję.
Agnieszka przeszła przez wewnętrzne szklane drzwi. Czuła niepokój. Coś się już wydarzyło, ale gorsze miało dopiero nadejść. Co za bzdury, wszystko przez te ciążowe huśtawki, pomyślała i otworzyła drzwi do sali.
– A więc tak wygląda siostra – Igor uśmiechnął się. – Od razu wiedziałem, że to ty.
Leżał z zabandażowaną głową, a do żyły sączyła się kroplówka.
– Czymś mnie tu wzmacniają, chociaż wcale nie jestem słaby, jutro wychodzę.
– Dlaczego nic nie napisałeś? Co się stało? Jak się czujesz?
– Wszystko OK. Kto do ciebie napisał?
– Nieważne, z policji.
– Idioci.
– Dobrze zrobili. I już przestańcie z tym oszczędzaniem ciężarnej. Mam tego dość.
– Aga…
– Co się stało? Powiesz mi wreszcie czy wymyślisz bajeczkę, żebym się przypadkiem nie martwiła?
Igor westchnął i popatrzył na Agnieszkę.
– No dobra. Przy tobie każdy kapituluje. To niewiarygodne.
– Więc?
– Postanowiłem wziąć pod lupę sprawę Tomasza Frycza. Kiedy o niej przeczytałem, poczułem, że coś w niej jest takiego… sam nie wiem. Ale chcę ją zbadać. Wiem, że nie zawsze się da, ale lubię sprawy jasne i zakończone. Konkret.
– Rozumiem, mam podobnie – Agnieszka spojrzała ze zrozumieniem. – Ale nie pisałeś, że do tego wracasz. Rozumiem, że w ramach projektu: oszczędzamy Agę.
– Nie bądź zła.
– Nie jestem. I chyba nie mogę cię denerwować.
– Teraz ty nie próbuj przesadzać. A więc pojechałem do domu siostry Frycza, chciałem porozmawiać o jej bracie. Miałem nadzieję, że coś tam znajdę, jakiś drobiazg, no, sama wiesz. Nic z tego. Jedyne, co mam z tej wizyty, to obolałą głowę i odczucie, że tam jest coś nie tak.
– W jakim sensie?
– Po pierwsze, nie chciała rozmawiać. Zwykle ludzie, jak zniknie ktoś bliski, chcą o tym rozmawiać, wałkować temat, drążyć. To jest jak terapia, sama wiesz. Ona nie chciała.
– Może akurat jest jej tak lepiej?
– Nie sądzę. Ale… no dobra: może. Po drugie kłamała. Powiedziała, że nie ma czasu, bo jedzie po bratanicę.
– Co w tym dziwnego, że po nią jechała?
– Zanim odjechałem, zobaczyłem w oknie dziewczynkę. Była smutna, jej oczy wydały mi się przerażająco samotne.
– Może to wcale nie była ta bratanica? Albo po prostu kobieta znalazła naprędce wymówkę, żeby z tobą nie rozmawiać. Dziewczynka była w domu. Była smutna? To też jeszcze nic nie oznacza. Może była chora?
– Nie, Aga. Tam coś jest nie tak. Czuję to przez skórę.
– No dobrze, ale co się stało z tobą? Jak doszło do tego, że jesteś w szpitalu z opatrunkiem na głowie?
– Zobaczyłem tę dziewczynkę i poczułem przeszywający ból.
– Jak to?
– Chyba ktoś mnie czymś walnął. Nie wiem… I nie pamiętam nic więcej. Obudziłem się tutaj, w szpitalu.
– Ktoś cię znalazł?
– Lekarz powiedział, że znalazł mnie jakiś facet. Zatrzymał się, bo mój samochód stał w poprzek drogi. Zadzwonił po pogotowie. Podobno siedziałem za kierownicą, byłem oparty o drzwiczki i miałem rozbitą głowę. Było to trzy kilometry przed zjazdem do domu Konstancji Frycz. Zagadka, co?
– O ja chrzanię.
Zamilkli oboje. Igor nie zdradził Agnieszce, że kiedy jechał do domu Frycza, na drogę wyskoczył dzik, a on uderzył głową w szybę. Obawiał się, że nabierze podejrzeń, że po incydencie z dzikiem wcale nie ruszył w dalszą drogę i nie miał spotkania z Konstancją Frycz, nie widział dziewczynki w oknie, tylko to wszystko mu się przyśniło. Sam zachodził w głowę, jak to możliwe, że znalazł się znów w aucie na trasie, jakby po zderzeniu z dzikiem nigdy z niego nie wysiadł.
*
Skrzynka na listy nie chciała się otworzyć, o ile można mówić o otwieraniu, gdy nie używa się klucza. Igor Zieliński próbował różnych metod, w końcu wsunął w zamek ogonek liścia dębu. Usłyszał lekkie kliknięcie. Udało się. Drzwiczki bez trudu otworzyły się na oścież. Na dnie skrzynki była jego wizytówka, na której kilka dni temu napisał prośbę o kontakt. Niezbity dowód na to, że tu był.
Musiał się upewnić. Bo zaczął już wątpić. Może to za dużo powiedziane, ale zasiał w swojej głowie niepewność. Rozmawiał na ten temat z lekarzem, tak ogólnie, bez zdradzania szczegółów i opowiadania, co mu się przydarzyło. Zadał pytanie, jak w takich sytuacjach reaguje mózg. Lekarz przyznał, że owszem, w głowie mogą pojawić się różne projekcje, ale raczej się ich nie pamięta, a generalnie utrata przytomności jest stanem, gdy mózg jest niedokrwiony i w jakimś sensie przestaje pracować. Igor podziękował za wyczerpujące informacje i nie pytał o nic więcej, bo lekarz zaczął mu się przyglądać podejrzliwie i jeszcze tego samego dnia zaproponował serię szczegółowych badań diagnostycznych. Igor odmówił. Był przekonany, że te badania nie są mu potrzebne, i opuścił szpital, podpisując oświadczenie, że wychodzi do domu na własną odpowiedzialność. Miał już dość szpitalnego łóżka, mierzenia temperatury o szóstej rano, kroków pielęgniarek w drewnianych chodakach, porannego obchodu i widoku długopisu zatkniętego za kieszeń lekarskiego kitla. Chciał znaleźć się w domu, niebawem miał przyjechać jego syn. No i, rzecz jasna, czym prędzej wrócić do pracy oraz przekonać się, że niczego, co pamięta z tamtego dnia, sobie nie wymyślił, a co za tym idzie – znaleźć człowieka, który uderzył go w głowę i odstawił na trasę, dokładnie tam, gdzie dzik wpadł mu pod koła. Kiedy pytał lekarzy, kto wezwał karetkę, nie umieli odpowiedzieć. Facet pozostał anonimowy, a jemu bardzo przydałoby się choćby kilka słów o tym, co ten człowiek wtedy zobaczył.
Igor ponownie stał przed domem, trzymając w ręku wizytówkę – niezbity dowód na to, że tu był. Zdążył schować ją do kieszeni, gdy nadjechał samochód, z którego wysiadła kobieta. Poznał ją od razu, to była Konstancja Frycz. Ubrana nieco inaczej niż poprzednio, ale równie elegancko, włosy miała gładko i równo upięte, słowem, perfekcyjna, nieskazitelna.
– Dzień dobry – odezwał się Igor.
– Dzień dobry – odpowiedziała. – Pan kogoś szuka? Może pomóc?
– Nie poznaje mnie pani?
– Mówiąc szczerze, nie.
– Jestem Igor Zieliński, a pani to Konstancja Frycz, prawda?
Dopiero teraz zauważył dziewczynkę na tylnym siedzeniu. Skuliła się tak, że była prawie niewidoczna.
– Byłem tu kilka dni temu. Prosiłem o chwilę rozmowy.
– Proszę mi przypomnieć… bo jakoś nie mogę… – Konstancja urwała i zmarszczyła brwi.
– To był czwartek. Popołudnie. Naprawdę pani nie pamięta?
– Ach, tak, rzeczywiście, już sobie przypominam. Chciał pan rozmawiać.
– No właśnie.
– A tak właściwie, czego pan chce?
– Przyjechałem porozmawiać o pani bracie.
Odwróciła głowę w bok, przez chwilę zastanawiała się, co powiedzieć.
– Ale on zaginął – odezwała się cicho. – Nie wiem, co się z nim stało. Jeśli nie żyje, to ja nawet nie mam grobu, na który mogę pójść zapalić świeczkę i położyć kwiaty.
Spojrzała na Igora smutno, zamrugała szybko powiekami.
– Nie chcę o tym rozmawiać. To zbyt bolesne. Teraz całym moim światem jest bratanica – wskazała na dziewczynkę siedzącą w aucie. – Proszę dać mi spokój, jej również i więcej tu nie przyjeżdżać.
Zapadła cisza. Twarz Konstancji była nieprzenikniona, Igor wyglądał, jakby się wahał.
– Zostałem czymś uderzony – odezwał się nagle. – Tutaj, przed pani domem.
– Naprawdę? Kiedy?
– Poprzednim razem.
– Naprawdę nie mam pojęcia, kto mógł pana uderzyć – wydawała się szczerze zdziwiona.
– Straciłem przytomność i podobno zostałem znaleziony przez jakiegoś mężczyznę na szosie. Siedziałem w swoim aucie, nieprzytomny, z raną na głowie. Ten mężczyzna zadzwonił na pogotowie. Proszę zobaczyć, tutaj mam ślad – Igor odgarnął włosy – widzi pani?
– Tak… – Konstancja spojrzała szybko. – Ale nic z tego nie rozumiem. Tu został pan uderzony, ktoś znalazł pana na trasie…
– Sam chciałbym to zrozumieć.
– Przykro mi, ale naprawdę nie wiem, co mogę zrobić.
– I nie pomoże mi pani? Nikt nie przychodzi pani do głowy? Może ktoś tu się kręci, ktoś zwrócił pani uwagę.
– Tutaj? – kobieta popatrzyła mu w oczy. – Tutaj kręci się tylko pan. Naprawdę, rozumiem i współczuję, ale nie mam pojęcia, co mogło wtedy tutaj zajść i dlaczego znalazł się pan na trasie. Właściwie to chyba powinnam zacząć się bać.
– To prawda. Bo pani przecież mieszka tutaj sama z dzieckiem.
– To moja sprawa, z kim mieszkam i gdzie. A teraz przepraszam, ale muszę zająć się swoimi sprawami.
Igor popatrzył na dziewczynkę siedzącą w samochodzie Konstancji. Była spokojna, przyciskała do siebie misia. Miała tę samą nieskazitelną fryzurę. Igor pomyślał, że tak mocne ściągnięcie włosów musi powodować ból.
– Spróbuję znaleźć człowieka, który mógł mnie zabić – powiedział na odchodne do Konstancji. – Jak tylko go znajdę, dam pani znać.
*
Jechał powoli wzdłuż drogi przy lesie. Myślał o synku, Piotrku, niewiele starszym od tamtej dziewczynki, o jego oczach, w których widział podobny smutek, kiedy on i Julia się kłócili, także w chwili gdy oznajmili mu, że się rozstają, bo tak będzie lepiej. Pamięta, że synek najpierw nie mógł wydusić z siebie słowa, a potem zapytał drżącym głosem, gdzie będzie teraz jego dom.
Igor nie spieszył się. Zwolnił i zdjął nogę z gazu. Samochód toczył się sam. W końcu zjechał na pobocze i się zatrzymał. Schował twarz w dłoniach. Przeszył go szloch.
Deszcz przyszedł znienacka. Zerwał się wiatr. Kilka kropli szybko zamieniło się w ulewę. Waliła o szyby, świat wokół stał się niewidoczny. Igor postanowił przeczekać tę ścianę deszczu i ruszyć dopiero wtedy, gdy chmury przesuną się za las. Kiedy ulewa zelżała, otworzył okno i zaczerpnął powietrza. Zamierzał skręcić na drogę prowadzącą do głównej trasy, jednak zanim zdążył włączyć silnik, usłyszał krzyk. Należał do kobiety. Wyskoczył z auta i przez chwilę nasłuchiwał, skąd dobiega. Zamknął samochód. Krzyk powtórzył się. To nie wygląda dobrze, pomyślał. Poczuł niepokój, ogarnęło go przeczucie, że wydarzyło się coś strasznego. Nie mylił się.
*
Przy krzakach leżała kobieta. Była naga. Mokra od deszczu, do jej ciała były przyklejone liście. Ręce i nogi miała bezładnie rozrzucone. Nie ruszała się. Igor zatrzymał się i zdębiał. Kilka metrów dalej stała Agnieszka Król.
– Co jest? Co się stało???
– Ona nie żyje. Sprawdziłam przed chwilą puls.
Igor nachylił się i przyłożył dłoń do szyi kobiety, by wyczuć tętnicę pod palcami. Puls był niewyczuwalny.
Agnieszka stała wciąż w tym samym miejscu. Nie pierwszy raz widziała zwłoki człowieka. Ten widok jednak zwalił ją z nóg. Może dlatego, że się go nie spodziewała, zazwyczaj jechała na wezwanie, wiedząc wcześniej, na co musi być przygotowana.
– To ty krzyczałaś?
– Tak. Znalazłam ją przed chwilą – starała się mówić spokojnie. – Jechałam tą drogą i zatrzymałam się, bo zachciało mi się wymiotować. Wysiadłam, pobiegłam w krzaki i… zobaczyłam ją.
– Co tu robiłaś?
– A ty? Właśnie, co ty tutaj robisz? Ja wracałam do domu. A ty? – Agnieszka po pierwszym szoku zbierała myśli. – Przestańmy. Zajmijmy się nią. To straszne. Ta dziewczyna jest taka młoda.
*
Grupa dochodzeniowo-śledcza i technik kryminalistyki robili wszystko, by ustalić tożsamość kobiety i okoliczności jej śmierci. Zabezpieczyli teren. Kiedy Igor wrócił na miejsce, byli w trakcie przeprowadzania szczegółowych oględzin. Odwiózł Agnieszkę do domu, a właściwie eskortował, prowadząc swój samochód za jej autem. Nie chciała jechać, upierała się, aż w końcu zagroził, że o wszystkim powie Michałowi. Miał wyrzuty sumienia i poprzysiągł w duchu, że zaprzestanie wysyłania jej wiadomości dotyczących pracy. Miał też zamiar porządnie ochrzanić tego, kto zadzwonił do Agnieszki bez jego wiedzy i powiedział jej o szpitalu. I był wściekły, bo to on niechcący wciągnął ją w tę historię. Nie przypuszczał, że ich rozmowa w szpitalu tak podziała na Agnieszkę. Był pewien, że potraktuje ją jako ciekawostkę z dnia pracy policjanta. Tylko na to się umawiali. Domyślił się również, że wcale nie przejeżdżała tędy przypadkiem. To niemożliwe, droga do jej apartamentowca z pewnością nie wiedzie nieopodal domu Konstancji Frycz.
Na miejscu zbrodni dowiedział się, że kobieta była młoda i miała długie włosy, które częściowo zostały obcięte. W raporcie z obdukcji zostanie za jakiś czas zanotowane, że kobieta została zgwałcona, a jej obrona była utrudniona, bo wszystko wskazywało na to, że była przywiązana, o czym świadczyły ślady (po kablu? sznurze?) na kostkach i nadgarstkach. Nie miała nacięć, sińców, tylko te ślady i, co dziwne, została jej obcięta część włosów. Igor widział już wcześniej martwych ludzi, ale ta kobieta poruszyła w nim coś, czego nie potrafił nazwać. Stał przy jej zwłokach, zastanawiając się, jak się tu znalazła i kim była, gdzie mieszkała, jak wyglądało jej życie i co się w nim wydarzyło, że teraz leżała naga i martwa, a sztab ludzi pracował nad tym, by spróbować odtworzyć bieg wydarzeń.
Późnym wieczorem, kiedy Igor dotarł wreszcie do swojego domu, natychmiast zrzucił z siebie ubranie, wziął prysznic, ubrał się w dres i nalał do kieliszka koniaku z kostkami lodu. Usiadł na kanapie i włączył telewizor, przebiegł pilotem po kanałach i nacisnął wyłącznik. Siedział w ciszy, popijając koniak. Wśród wielu myśli, które wypełniały mu głowę, na pierwszy plan wybiła się jedna: zapragnął mieć kogoś bliskiego, kto jest, czeka, do kogo się przytuli i z kim po powrocie zje kolację albo obejrzy film, zgarnięty po drodze z wypożyczalni kaset wideo. Zmęczenie szybko dało o sobie znać. Zasnął na kanapie, z przewróconym kieliszkiem, z którego resztka trunku sączyła się na podłogę. Śniły mu się leśne gęstwiny i bagna, po których szedł i coraz bardziej się w nie zapadał. Wszędzie były włosy, obcięte włosy zamordowanej kobiety. Było mu niedobrze. Aż zobaczył wyłaniające się z bagien nieskazitelne fryzury małej dziewczynki i Konstancji Frycz. Nagle poczuł podmuch zimnego wiatru i otworzył oczy. Okno w salonie trzaskało, parapet zalewał deszcz. Igor poderwał się na równe nogi. Mógłby przysiąc, że gdy zasypiał, okno było zamknięte.
1995
2
Mieszkali na uboczu. Nie byli z nikim blisko. Znali sąsiadów, ale byli oni nieliczni. W każdej relacji stawiali wyraźne granice. Mieli mnóstwo tajemnic. W domu obowiązywała zasada: buzia na kłódkę, to, co dzieje się w czterech ścianach, musi w nich pozostać, to lojalność wobec rodziny.
Marta i Tomasz Fryczowie. Przenieśli się pod Warszawę na początku roku. Nowy dom, nowe życie, myśleli, rozglądając się po dużej, zaśnieżonej działce. Śnieg stopniał w ciągu kilku dni, działka wydała się jeszcze większa i odsłoniła okalające ją jodły i krzewy. W pobliżu nie było zabudowań, domy sąsiadów stały w oddaleniu. Trochę dalej powstawało osiedle domów jednorodzinnych i szeregowców, wciąż przybywało nowych mieszkańców. Wyglądali, jakby znaleźli swoje miejsce na ziemi. Ich dwie córki, Amelię i starszą Zuzannę, dzieliła niewielka różnica wieku i obie wyglądały jak dwa anioły, na których widok roztapiają się nawet najzimniejsze serca. Amelię można było spotkać prawie zawsze z misiem o imieniu Puszek. Pod poduszką miała gruby zeszyt, w którym rysowała i pisała. Była promienna. Zuzanna z kolei mówiła niewiele, była zamknięta i nieco chmurna. Do rodziny należał też Set, dwuletni owczarek niemiecki, którego wzięli ze schroniska. Pies był oczkiem w głowie Amelii, a ona jego. Dziewczynkami opiekowali się na zmianę rodzice, a kiedy oboje nie mogli, zajmowała się nimi ciotka Konstancja. Obie nie chodziły do przedszkola i najchętniej też nie chodziłyby do szkoły.
Marta była bardzo kobieca i delikatna, zbyt delikatna, by wysunąć się na pierwszy plan. Należała do kobiet, które stoją pół kroku za, kawałek dalej. Na pierwszym miejscu był on, jej mąż, pełen uroku Tomasz, który umiał zjednywać sobie ludzi. Szybko dołączył do grona szanowanych obywateli społeczności. Cieszył się uznaniem.
Z jednej strony Fryczowie byli modelową rodziną, z drugiej – nietypową. Marta wyglądała młodo jak na matkę dwójki dzieci, ale gdy ktoś ją komplementował, kwitowała to szerokim uśmiechem, a Tomasz ucinał komentarze: „No, cóż – dobre geny”. Była dobrą matką, dziewczynki ją kochały, a ona bardzo się o nie troszczyła. Oboje postanowili, że jak tylko ułożą sobie życie w nowym miejscu, będą się starać o trzecie dziecko, może chłopczyka, synka, braciszka.
Marta została matką Amelii i Zuzanki całkiem niedawno, dołączając do rodziny Fryczów. Kiedy poznała Tomasza, był wdowcem z dwiema córeczkami, które nie pamiętały swojej biologicznej matki. W ich wychowaniu pomagała Tomaszowi jego siostra Konstancja. Dziewczynki od razu przylgnęły do Marty i zaczęły nazywać ją mamą. Były szczęśliwe. Marta stworzyła im kochający, ciepły dom. A ona była dumna, że miała rodzinę ze starszym od niej mężczyzną, mądrym, który miał na wszystko odpowiedź, najlepszą, jaką tylko można mieć. Przy tym zaradnym, mającym odłożoną sporą kwotę na koncie, która – jak jej wyjaśnił – stanowiła rodzinny spadek. Dzięki temu mogli wieść dostatnie życie.
Dziewczynki były dla Marty cudem. Cieszyła się, że je ma. Były jasnym promieniem, który rozświetlał jej twarz. Na ich widok zawsze się uśmiechała i nigdy nie umiałaby ich skarcić albo ukarać. Robił to ich ojciec, i to wystarczyło. Czuły przed nim respekt, potrafił być surowy. Ale miał też w sobie ciepło, które rekompensowało im ewentualne kary. Dla niej były całym światem.
Tomasz był balsamistą, przygotowywał zmarłych do ostatniej drogi. Dotąd pracował u kogoś, na czyjś sukces, a marzył, by osiągnąć swój. Marta wiedziała, że chce otworzyć własny zakład pogrzebowy. Przystała na to i we wszystkim mu pomagała. Choć nie była pozbawiona obaw, bo zakład powstał na terenie ich posesji. Wraz z domem kupili spory kawałek ziemi, na końcu którego, pod płotem, z dala od części mieszkalnej stał budynek. Za poprzedniego właściciela był to domek dla gości, Tomasz zaś urządził w nim swój zakład.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki