Córeczka - Magdalena Adaszewska - ebook + audiobook + książka

Córeczka ebook

Adaszewska Magdalena

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Prequell Balsamistki, brawurowego debiutu Magdaleny Adaszewskiej. Kim naprawdę jest czarujący i piekielnie przystojny właściciel zakładu pogrzebowego? I co takiego zobaczyła jego malutka córeczka, że zmieniło to ją na zawsze? A może wcale tak nie było, tylko pamięć dziecka płata figle, a ktoś bardzo się postarał, żeby dziewczynka nie zapamiętała tego, co zobaczyła NAPRAWDĘ? Prawa do ekranizacji Balsamistki właśnie kupiła jedna z czołowych polskich stacji telewizyjnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 292

Oceny
4,6 (85 ocen)
59
21
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monixion

Dobrze spędzony czas

Dobra książka chociaż miejsce akcji z tego co pamiętam w pierwszej części była w Poznaniu, tutaj jest Warszawa. Jestem poznanianką i element umiejscowienia historii dodawał smaczku.
00
Sylwia_45

Nie polecam

Bardzo słabe
00
Lidka222

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie
00
Dziubcius

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna, wstrząsająca, paskudna - tymi trzema słowami mogłabym opisać całą historię zawartą w "Córeczce". Druga część lepsza od pierwszej, ciekawe jaka będzie trzecia. Jedynie znów w odbiorze odrobinę przeszkadzało mi skakanie między czasem, osobami i wydarzeniami, które momentami wprowadzało chaos.
00

Popularność




1998 Prolog

1998

Pro­log

– Ktoś tu jest? – Agnieszka Król wycią­gnęła przed sie­bie ręce, w któ­rych trzy­mała broń. Sta­rała się oddy­chać spo­koj­nie, jed­nak pogrą­żone w ciem­no­ści pomiesz­cze­nie przy­pra­wiało o szyb­sze bicie serca. Scho­wane i zabez­pie­czone tak dobrze, że nie było sły­chać nawet bęb­nią­cego desz­czu. Prze­miesz­czała się po omacku, z powodu smrodu wstrzy­mu­jąc co chwila oddech. Jedną rękę odry­wała od broni i macała powie­trze. Miała nadzieję, że w końcu trafi na kawa­łek ściany i włącz­nik, by zapa­lić świa­tło. Nagle usły­szała za sobą szmer. Jakby ktoś się poru­szył i po sekun­dzie znów zamarł. Odwró­ciła się gwał­tow­nie, moc­niej ści­ska­jąc wycią­gniętą przed sobą broń.

– Kim jesteś?!

W ciem­no­ści zro­biła kilka kro­ków do przodu, potem dwa kroki w bok. Usły­szała szept. Wyda­wało się jej, że ktoś, char­cząc, wzy­wał pomocy. Powoli prze­miesz­czała się w stronę, skąd docho­dził dźwięk. Potknęła się, upa­dła. Zakrę­ciło się jej w gło­wie i uświa­do­miła sobie, że nie może wstać. Cho­lerna kostka. Zawsze coś z nią nie tak, skręca się wtedy, kiedy nie trzeba, pomy­ślała. Wstała, zagry­za­jąc z bólu usta i czu­jąc, że się o coś opiera. W jed­nej ręce przez cały czas trzy­mała broń wyce­lo­waną przed sie­bie, drugą błą­dziła po płasz­czyź­nie, chyba ścia­nie, na któ­rej w końcu dotknęła włącz­nika. Naci­snęła go gwał­tow­nie i zapa­liła świa­tło.

Jej oczom uka­zał się spory pokój bez okien. Pano­wał bała­gan, sprzęty i narzę­dzia ogrod­ni­cze leżały na pod­ło­dze w nie­ła­dzie. Było brudno, w kącie stało wia­dro, w któ­rym gniły nie­czy­sto­ści. Miej­sce, z któ­rego natych­miast chce się uciec, widzi się je w naj­gor­szych kosz­ma­rach.

Pod ścianą, naprze­ciw niej sie­działa dziew­czyna. Była wychu­dzona. Chyba od dawna nie miała nic w ustach. Bli­sko niej dostrze­gła kran, z któ­rego kapała woda do umy­walki. Dziew­czyna musiała zadać sobie trud, by kilka kro­pli prze­nieść w gar­ści do ust. Obok stała butelka. Prze­strach w oczach dziew­czyny mówił wszystko. Jej głowa była pełna ran, włosy miała czę­ściowo obcięte. Nogi spra­wiały wra­że­nie oddzie­lo­nych od reszty ciała, które pokry­wała zaschnięta krew. Wyglą­dała jak wyssany z ener­gii i życia worek.

Agnieszka nie­mal krzyk­nęła. W jed­nej chwili zapo­mniała o bólu w nodze. Opu­ściła broń i zatkała rękoma usta. Szybko jed­nak zebrała się w sobie i pod­bie­gła do dziew­czyny.

– Pomogę ci.

Lecz dziew­czyna nie miała siły wstać. Agnieszka pró­bo­wała pod­nieść ją i oprzeć jej ramię na swo­ich bar­kach, ale ciało dziew­czyny było wiot­kie, jakby zostało pozba­wione kości, a prze­cież je miała. Była tak wyczer­pana, wymę­czona stra­chem i bólem, że choć w jej oczach zatliły się resztki nadziei, nie ruszyła się z miej­sca. Agnieszka spró­bo­wała pod­nieść ją raz jesz­cze. Dziew­czyną wstrzą­snął dreszcz, zapa­dła się w sobie, jakby zasty­gła, i prze­stała oddy­chać. Agnieszce prze­mknęło przez głowę, że tra­fiła tutaj w chwili, gdy ofiara psy­cho­pa­tycz­nego sady­sty wyda­wała ostat­nie tchnie­nie. Zakrę­ciło się jej w gło­wie, poczuła, że nie może oddy­chać. Uło­żyła dziew­czynę na pod­ło­dze. Nie, nie umrzesz, pomy­ślała, pochy­liła się nad nią i zaczęła reani­mo­wać. Zro­bię wszystko, byś żyła.

Dziew­czyna ock­nęła się. Otwo­rzyła oczy, zaczęła poru­szać ustami. Jej oddech wró­cił, a wraz z nim nadzieja na to, że będzie żyć.

– Wody, chcesz wody.

Agnieszka podała jej kilka łyków, zwil­żyła jej usta.

– Możesz usiąść? Pomogę ci.

Chwy­ciła dziew­czynę pod ramiona i pocią­gnęła do wyj­ścia, jed­nak opór, jaki sta­wiało jej ciało, był wielki. Dziew­czyna z ogrom­nym tru­dem, bar­dzo powoli, ale pró­bo­wała jej pomóc i samo­dziel­nie iść. Agnieszka zapra­gnęła natych­miast opu­ścić to miej­sce. Dotarła wraz z dziew­czyną do drzwi. Zoba­czyła z prze­stra­chem, że są zamknięte. Naci­snęła klamkę. Wyglą­dało na to, że drzwi zatrza­snęły się albo ktoś zamknął je od zewnątrz.

– Co jest, do cho­lery! – wal­nęła pię­ścią w drzwi. – Jest tam ktoś? Otwórz! Otwórz! Bła­gam!

Posa­dziła dziew­czynę na krze­śle, oparła o szafę, by nie upa­dła. Spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie, za chwilę znaj­dzie się jakieś wyj­ście, pomy­ślała. Wyjęła z kie­szeni komórkę. Zadzwoni do Miło­sza, który tu jechał albo już był. Pospie­szyła się, przy­je­chała pierw­sza i nie mogła stąd wyjść. Tele­fon nie miał zasięgu. Zaklęła w duchu. Popa­trzyła na umę­czoną dziew­czynę i wyszep­tała:

– Kim jesteś?

2018 Dziennik Amelii

2018

Dzien­nik Ame­lii

Upły­nęło kilka mie­sięcy, odkąd widzia­łam Monikę ostatni raz. Sta­ły­śmy w holu hotelu, tury­ści nas mijali, cią­gnąc za sobą walizki. Dzie­liło nas tylko kilka metrów, mia­ły­śmy sie­bie na wycią­gnię­cie ręki. Wtedy jed­nak musia­łam znik­nąć. Ale wiem, że jesz­cze się spo­tkamy. Wszystko ma swoje miej­sce i czas.

W liście do Moniki przed­sta­wi­łam wer­sję histo­rii, którą przyj­mo­wa­łam za pew­nik, aż do chwili, gdy nagle otwo­rzy­łam oczy i znów byłam małą dziew­czynką. Zro­zu­mia­łam, że oto wszystko zaczyna się od początku, ale też jest to począ­tek końca.

Czy kła­ma­łam? Być może. Może więk­szość z tego, co napi­sa­łam, ni­gdy się nie wyda­rzyła. Może mia­ły­śmy cał­kiem inne imiona. Monika wcale nie była Zuzanną, a mnie, przed Ame­lią, też nazy­wano ina­czej. Nie mam też pew­no­ści, co tak naprawdę się wyda­rzyło. Cza­sem w gło­wie mam pustkę. Nie wiem, kim jestem. Nagle zapo­mi­nam wszystko. Nie poznaję sie­bie. Zatrzy­muję się na głów­nej ulicy mia­sta i zasta­na­wiam się, w jaki spo­sób się tu zna­la­złam. W szy­bie wysta­wo­wej widzę obcą twarz. Mam poczu­cie, że miesz­kają we mnie dwie osoby, a może jest ich nawet wię­cej.

Kie­dyś nie rozu­mia­łam, co się ze mną dzieje. Czu­łam ból, nie swój. Czu­łam, jak pła­cze we mnie duch dziew­czynki. Ktoś w moim wnę­trzu pytał: „Kim jesteś?”. Widzia­łam, jak jakaś kobieta szlo­chała, a dziew­czynka krzy­czała: „Mamo, gdzie jest mama?!”. Prze­ży­wa­łam ich histo­rię, jakby była moja. To było prze­ra­ża­jące. Jakby ktoś roz­po­czął inwa­zję na moje życie. Kar­mił się mną. Wni­kał w moje ciało. Byłam w tym wszyst­kim zagu­biona i bez­radna.

Ten stan przy­cho­dzi nagle i w końcu mija. Wtedy odzy­skuję sie­bie taką, którą naj­le­piej znam. Kim­kol­wiek jestem w każ­dej swo­jej wer­sji, nie ulega wąt­pli­wo­ści, że mam misję do wyko­na­nia. Śmierci nie da się unik­nąć. Zawsze wie­dzia­łam, że jedno z nas musi umrzeć. Albo on, albo ja.

Wszystko jest jak sen. Czy rze­czy­wi­ście go zabi­łam? Gdzie byłam przez tamte wszyst­kie lata? Co się ze mną działo? Prawda. Szu­ka­jąc jej, plą­czemy się w sieci kłamstw. Nie­ustan­nie, każ­dego dnia, mniej lub bar­dziej świa­do­mie, okła­mu­jemy innych i samych sie­bie. Czę­sto sądzimy, że kłam­stwo może uchro­nić kogoś przed cier­pie­niem i krzywdą, że lep­sze kłam­stwo niż bru­talna prawda. Może moją prawdą chcia­łam chro­nić Monikę? By dała sobie spo­kój, prze­stała szu­kać?

Nie wiem już, co jest prawdą, a co sobie wymy­śli­łam albo mi wmó­wiono. Wie­rzę, że pew­nego dnia będę wie­dzieć. Kie­dyś myśla­łam, że są miej­sca, któ­rych ni­gdy nie roz­ko­pię do końca. Wola­łam trzy­mać się od nich z daleka i ni­gdy nie pytać. „Wtedy prze­trwasz”, sły­sza­łam głos w gło­wie. Nauczy­łam się poru­szać w świe­cie, w któ­rym nic nie jest praw­dziwe i wszystko jest dozwo­lone. Teraz muszę wró­cić do tych miejsc. Muszę wszystko sobie przy­po­mnieć. Poczuć tam­ten ból. To będzie naj­trud­niej­sze. Cza­sem bolało tak bar­dzo, że chcia­łam, by ktoś mnie zabił. Ciotka Kon­stan­cja powie­działa, że ból ma różne kolory i rodzaje. Doświad­czamy bólu, który rani. Bólu, który uczy. I bólu, który zmie­nia na zawsze.

1998 1

1998

1

– Ame­lia? Gdzie jesteś?

Czu­jąc przy­pływ paniki, sku­liła się pod łóż­kiem jesz­cze bar­dziej, wtu­liła twarz w miśka i z całej siły zaci­snęła powieki. Ucisk w gar­dle sta­wał się coraz moc­niej­szy, oddech przy­spie­szał. Do kogo należy ten głos? Nieco szorstki, ale nie­po­zba­wiony nuty cie­pła. Nie mogła sobie przy­po­mnieć.

– Ame­lia, sły­szysz? Jesteś tu?

Kroki były zde­cy­do­wane, ktoś stu­kał obca­sami w kształ­cie klocka. Miała je nie­mal tuż przy swo­jej twa­rzy, zoba­czyła je, gdy pod­nio­sła powieki, obo­lałe od zaci­ska­nia. Czarne buty o wąskich noskach odwra­cały się w różne strony, jeden z nich wystu­kał frag­ment jakiejś melo­dyjki. Gdzieś już go sły­szała. Nagle buty znie­ru­cho­miały.

– Wiem, gdzie jesteś. Tu cię mam!

Szmer kro­pli desz­czu za oknem zagłu­szał wszyst­kie inne dźwięki. Nie, to nie szmer kro­pli, tylko łomot serca. Sku­liła się jesz­cze bar­dziej. Zaci­snęła powieki, a gdy po chwili je pod­nio­sła, zamiast butów zoba­czyła przed sobą twarz.

– A więc to tak. Tu się cho­wasz – pokrę­ciła w prawo i w lewo głową z dez­apro­batą. – Wyjdź już spod tego łóżka.

Nie. Tylko nie to.

Ręce, duże i silne, chwy­ciły ją za nogi i wysu­nęły na śro­dek pokoju. Leżała na dywa­nie i nie miała zamiaru wsta­wać. Zaczęła szlo­chać. Te same ręce chwy­ciły ją za włosy i unio­sły tak mocno, że szloch prze­szedł w krzyk.

– Widzisz? Znów to samo – poczuła wbi­ja­jące się w skórę głowy paznok­cie. – Pozna­jesz mnie? Wiesz, kim jestem?

Pokrę­ciła prze­cząco głową. Po jej policz­kach pły­nęły łzy.

– No, już dobrze, dobrze. Nie płacz – głos stał się łagod­niej­szy – prze­cież cię kocham. Jesteś moja. A twój tatuś wróci, zoba­czysz. Będzie tak jak daw­niej.

Ocie­rała łzy i czuła ucisk w gar­dle, sto­jąc na środku pokoju, który wiro­wał, pod­czas gdy tamte silne ręce roz­cze­sy­wały szczotką jej włosy, a głos nucił koły­sankę, choć był śro­dek dnia. Przy­tu­lała mocno uko­cha­nego misia. Spoj­rzała w okno, czer­wone i poma­rań­czowe liście opa­dały z drzew w pro­mie­niach słońca. Wyobra­ziła sobie trawę – była jak zie­lony dywan pokryty kolo­ro­wymi pla­mami. Jak wtedy, gdy mama zdjęła nogę z gazu, samo­chód zwol­nił, a ona, Ame­lia, wpa­try­wała się w złoty liść tań­czący na wie­trze, który w końcu przy­siadł na szy­bie jak motyl. Mogły uciec. Były bli­sko. Mama gorącz­kowo szu­kała cze­goś pod sie­dze­niem i nie mogła zna­leźć. Potem nastą­pił koniec.

Teraz liście tań­czyły podob­nie, razem z mięk­ko­ścią miśka łago­dziły szarp­nię­cia szczotki i ścią­ga­nie wło­sów gumką tuż przy cebul­kach, w per­fek­cyj­nie równy i gładki koń­ski ogon.

– Nawet włosy masz po nim, takie jedwa­bi­ste. Piękne, ale nie mogą być potar­gane. Nie rozu­miem, jak możesz lubić taki bała­gan na gło­wie – głos za ple­cami sta­rał się być miły, choć znów przy­bie­rał surowy ton. – Dziew­czynka musi mieć włosy porząd­nie ucze­sane, spod gumki nie może wysta­wać nawet jeden kosmyk.

Głos prze­stał stro­fo­wać i wró­cił do nuce­nia koły­sanki. Stała i myślała o tym, że wcale nie ma wło­sów takich jak tata, tylko takie, jakie miała mama. Tak, ten głos kła­mie. A te dło­nie są zbyt szorst­kie i okrutne, by nale­żały do kobiety. Poczuła, jak przy­gła­dzają jej włosy i nagle odwra­cają jej głowę. A jed­nak to była kobieta.

– No, pokaż się. Hmm, cał­kiem nie­źle – kobieta popa­trzyła wni­kli­wie, jakby chciała przej­rzeć jej myśli na wylot, po czym cmok­nęła z zado­wo­le­niem i uło­żyła usta w gry­mas na kształt uśmie­chu. – Per­fek­cyj­nie.

Dzwo­nek przy furtce wyrwał kobietę z codzien­nego rytu­ału. Na jego dźwięk drgnęła i ostroż­nie zbli­żyła się do okna. Zmarsz­czyła brwi, po czym skie­ro­wała się do drzwi i wyszła, zosta­wia­jąc dziew­czynkę wyszy­ko­waną niczym na nowo­roczne przy­ję­cie, na któ­rym matki wysta­wiają na licy­ta­cję urodę swo­ich córek. Dziew­czynka trzy­mała misia w uści­sku spra­wia­ją­cym ból. Pokój znów zawi­ro­wał, gdy drzwi zamknęły się, a w zamku zazgrzy­tał klucz.

Wtedy przy­po­mniała sobie wszystko. I już wie­działa, kim jest kobieta, która ucze­sała ją w per­fek­cyjny kucyk i sama też wyglą­dała per­fek­cyj­nie.

*

Piękna jesień, pomy­ślał Igor Zie­liń­ski i przez uchy­lone okno samo­chodu wcią­gnął mocno powie­trze. Pach­niało lasem. Minął zakręt i stary zajazd, po czym gwał­tow­nie zaha­mo­wał, bo na drogę, pro­sto pod samo­chód, wysko­czył dzik. Igor stra­cił pano­wa­nie nad autem i ude­rzył głową w szybę. Zje­chał na pobo­cze, wprost na drzewo, ude­rzył się w głowę drugi raz. Nie stra­cił przy­tom­no­ści, wręcz prze­ciw­nie, poczuł adre­na­linę i wysko­czył na drogę, by spraw­dzić, co stało się z potrą­co­nym zwie­rzę­ciem. Dzik leżał na pobo­czu i pró­bo­wał się pod­nieść, co wyda­wało się nie­moż­liwe. Wbił oczy w Igora. Jego mocne spoj­rze­nie było jak oskar­że­nie: znów czło­wiek, zawsze czło­wiek. Igor zbli­żył się, obej­rzał zwie­rzę ze wszyst­kich stron i ode­tchnął z ulgą: dzik nie miał ran. Dotknął jego zadu i uniósł z całych sił. Dzik poru­szył się, pod­jął wysi­łek i powoli sta­nął na wła­snych nogach. Popa­trzył na Igora i powoli ruszył przed sie­bie. Znik­nął w gęstwi­nie. Mie­li­śmy szczę­ście, ja i on, pomy­ślał Igor i rozej­rzał się dokoła, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego w takich miej­scach nie ma wzdłuż drogi zabez­pie­czeń, prze­cież one ratują życie. Wsiadł do samo­chodu i ruszył powoli, obser­wu­jąc uważ­nie przy­drożne krzewy, czy aby nie wybie­gnie z nich kolejne zwie­rzę. Poczuł, że jego dło­nie drżą, że wpadł w stan, jakby miał gorączkę. Nie wie­dział, co się z nim dzieje. Dopiero po chwili uświa­do­mił sobie, że tak wła­śnie wygląda szok. Był w sta­nie szoku. Jechał bar­dzo powoli, trzy­ma­jąc się kur­czowo kie­row­nicy i nie spusz­cza­jąc z oka tego, co na dro­dze. Miał nadzieję, że będzie mógł prze­pro­wa­dzić roz­mowę, którą ma odbyć za kil­ka­na­ście minut.

Kochał swoją pracę, była jego pasją, ale nie­dawno zaczął ją obwi­niać – gdyby nie ona, jego rodzina naj­pew­niej ni­gdy by się nie roz­pa­dła. Jed­no­cze­śnie jed­nak nie wyobra­żał sobie bez niej życia, już na samym początku kariery poprzy­siągł sobie solen­nie, że ni­gdy nie zamieni jej na spo­kojną, kana­pową egzy­sten­cję, nawet kiedy będzie bar­dzo stary. Teraz pożą­dał pracy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, bo odczu­wał prze­możny lęk przed samot­no­ścią, pustymi ścia­nami w nie­du­żym, ale ład­nym domu na obrze­żach War­szawy. Od dwóch lat miesz­kał tam sam, po roz­wo­dzie, o który wystą­piła żona. Zako­chała się w swoim leka­rzu o imie­niu Andrzej i wyje­chała, zabie­ra­jąc ich jedy­nego syna Piotrka. Igor tęsk­nił za nim, chło­pak miał osiem lat i był jego oczkiem w gło­wie. Kiedy zabra­kło go w domu, uświa­do­mił sobie, że mimo całej ojcow­skiej miło­ści poświę­cał mu za mało czasu, bo zawsze miał jakąś zagadkę do roz­wi­kła­nia, a tele­fon dzwo­nił zwy­kle nie w porę. Teraz nie mógł znieść myśli, że z jego synem mieszka jakiś obcy facet, który wszedł w rolę ojca i stara się w niej dobrze wypaść. Igor nawet nie chciał zapa­mię­tać jego imie­nia. Piotrka widy­wał rzadko, dwa razy w mie­siącu, w week­endy, ale ostat­nio jego była żona bar­dzo mu te spo­tka­nia blo­ko­wała. Nie miał z nią dobrej rela­cji. Przez lata zapew­niała, że rozu­mie jego styl pracy, po czym stwier­dziła, że czuje się oszu­kana i odcho­dzi.

Igor z iry­ta­cją wci­snął włącz­nik radia, by poszu­kać rocka, któ­remu był wierny od zawsze. Sta­cja roc­kowa odpo­wie­działa mu jed­nak trza­skiem, a potem ciszą. W ete­rze innych sta­cji krą­żyły infor­ma­cje doty­czące pogody. Zapo­wia­dano ulewne desz­cze.

Jechał przez pola, nakła­da­jąc sporo drogi w oba­wie przed kolej­nym zde­rze­niem z dzi­kim zwie­rzę­ciem. Kie­ro­wał się do domu pod czer­wo­nymi dębami. Dom stał tro­chę na ubo­czu, za lasem. Nale­żał do sio­stry Toma­sza Fry­cza. Dwa lata temu wokół Fry­cza zro­biło się zamie­sza­nie, ale sprawa uci­chła. Znany i ceniony bal­sa­mi­sta miał zakład na obrze­żach mia­sta. Po tra­ge­dii, która wyda­rzyła się w jego rodzi­nie, słuch o nim zagi­nął.

Igor pra­co­wał w tym wydziale od nie­dawna. Pew­nego dnia, pod­czas dyżuru, prze­glą­dał stare, zamknięte i nie­wy­ja­śnione sprawy. Wtedy natra­fił na histo­rię Fry­cza, któ­rego żona oskar­żyła o straszne zbrod­nie.

Z powodu braku dowo­dów szybko zamknięto bada­nie sprawy, które nawet trudno nazwać śledz­twem. Zasta­na­wiał tylko fakt, że aku­rat w cza­sie naj­więk­szej pro­spe­rity i świet­no­ści Fry­cza docho­dziło w oko­licy do zagi­nięć kobiet. Igor bar­dzo nie lubił nie­za­ła­twio­nych spraw, a wła­śnie ta do takich, jego zda­niem, nale­żała. Miał prze­czu­cie, że histo­ria Fry­cza ma dru­gie dno. Poza tym chciał się dowie­dzieć, co stało się z czło­wie­kiem, który naj­pierw był sza­no­wa­nym oby­wa­te­lem, a potem znik­nął.

Zje­chał z głów­nej drogi na prawo i zna­lazł się na wąskiej dro­dze, nie­mal leśnej. Z daleka zoba­czył budy­nek za bramą. Zatrzy­mał auto. Kiedy wysia­dał, nad­le­ciały dwa kruki i usia­dły na ogro­dze­niu tuż przed nim. Przy­glą­dały się intru­zowi tak, że aż znie­ru­cho­miał, ale po chwili pode­rwały się do lotu i poszy­bo­wały nad oka­za­łymi dębami.

Dom był pię­trowy, szary i bez wyrazu, pozba­wiony rysu i ducha wła­ści­cieli. Czasy daw­nej świet­no­ści miał za sobą. Na końcu pod­jazdu był garaż, a wzdłuż ścieżki i na scho­dach pro­wa­dzą­cych do drzwi wej­ścio­wych stało kilka wiel­kich pustych donic. Gdyby nie natura, która w obej­ściu utkała z trawy i kolo­ro­wych liści dywan, byłoby upior­nie.

Na mosięż­nej tabliczce umiesz­czo­nej na murze ogro­dze­nia wid­niała podo­bi­zna psa, mająca odstra­szać ludzi. Obok znaj­do­wał się dzwo­nek. Igor wci­snął guzik kilka razy, po czym wes­tchnął. Tak to jest, kiedy przy­jeż­dża się bez uprze­dze­nia, pomy­ślał, prze­ko­nany, że nikt mu nie otwo­rzy. Wpa­try­wał się w drzwi wej­ściowe tuż nad scho­dami, po czym wyjął wizy­tówkę, na odwrot­nej stro­nie napi­sał kilka słów z prośbą o kon­takt i wrzu­cił do skrzynki na listy. Odwró­cił się i skie­ro­wał w stronę samo­chodu. Wtedy drzwi się otwo­rzyły.

Stała w nich kobieta, mniej wię­cej po czter­dzie­stce, wysoka, dość szczu­pła, o mocno zary­so­wa­nej szczęce i bla­dej cerze. Jej jasne włosy były gładko zacze­sane i upięte w per­fek­cyjny kok. Była dys­kret­nie uma­lo­wana, ubrana w ele­gancką, pro­stą, gra­na­tową suk­nię do kolan, na szyi dostrzegł sznur pereł. Wyglą­dała, jakby ocze­ki­wała gości albo sama wybie­rała się na przy­ję­cie. Unio­sła brwi i patrzyła na Igora pyta­jąco.

– Dzień dobry. Pani Kon­stan­cja Frycz?

– Kim pan jest?

– Nazy­wam się Igor Zie­liń­ski, pra­cuję w tutej­szej poli­cji. Czy pani nazywa się Kon­stan­cja Frycz?

Kobieta zawa­hała się. Patrzyła na Igora, jakby zasta­na­wiała się, co powie­dzieć.

– Tak – w końcu przy­tak­nęła. – O co cho­dzi?

– Cho­dzi o pani brata, Toma­sza Fry­cza. Minęło tro­chę czasu… ale… Możemy poroz­ma­wiać?

– Prze­pra­szam, ale wła­śnie wycho­dzi­łam… – Kon­stan­cja wyko­nała nie­okre­ślony gest dło­nią i pospiesz­nie zaczęła się tłu­ma­czyć. – Muszę poje­chać po bra­ta­nicę, nie mogę się spóź­nić.

– Ach, tak – Igor zawa­hał się. – Naprawdę nie znaj­dzie pani chwili? Mam tylko kilka pytań.

– Pro­szę wyba­czyć, ale nie.

– W takim razie, kiedy ponow­nie mógł­bym przyjść?

– Nie wiem.

– Może jutro? O któ­rej?

– Ma pan wizy­tówkę? Albo poda mi pan numer tele­fonu? – Kon­stan­cja spy­tała uprzej­mie. – Zadzwo­nię. Tak będzie naj­le­piej.

– Przed chwilą wrzu­ci­łem wizy­tówkę do skrzynki, ale pro­szę, mogę dać drugą – powie­dział Igor, się­ga­jąc do kie­szeni.

– Nie ma takiej potrzeby, znajdę w skrzynce – zapew­niła mięk­kim gło­sem Kon­stan­cja. – A teraz prze­pra­szam, spie­szę się.

Zamknęła za sobą drzwi. Igor wes­tchnął. Nie tak wyobra­żał sobie to spo­tka­nie. Kon­stan­cja Frycz miała zapro­sić go do środka, a on wycią­gnąć od niej to coś, ten jeden jedyny dro­biazg, tak bar­dzo potrzebny, by zro­bić pierw­szy ruch w ukła­dance. Był zły na sie­bie, że tak łatwo dał się zbyć kobie­cie, co do któ­rej nawet nie miał pew­no­ści, czy rze­czy­wi­ście jest Kon­stan­cją Frycz. Nie miał też wąt­pli­wo­ści co do tego, że kim­kol­wiek była, kła­mała. W jej tonie głosu od razu wyczuł fałsz.

Zanim wsiadł ponow­nie do samo­chodu, rozej­rzał się. Jego wzrok poszy­bo­wał do okien na pię­trze. Wyda­wało mu się, że w jed­nym z nich zoba­czył twarz dziecka, dziew­czynki, bez­brzeż­nie smutną i zga­szoną. Dziew­czynka miała włosy ścią­gnięte do tyłu, była ucze­sana w gładki koń­ski ogon. Popa­trzyła na niego przez chwilę i ode­szła od okna. Igor domy­ślił się, że to Ame­lia, córka Toma­sza Fry­cza, którą po rodzin­nej tra­ge­dii wzięła pod swoje skrzy­dła Kon­stan­cja Frycz. A więc kła­mała. Nie musiała jechać po bra­ta­nicę.

W ułamku sekundy prze­mknęło mu przez głowę, że ten dom nie jest wła­ści­wym miej­scem dla dziecka, bo kryje w sobie mrok i cień. Nie odry­wał oczu od okna, wypa­tru­jąc w nim dziew­czynki. Nagle usły­szał za sobą trzask gałęzi. Zanim zdą­żył się odwró­cić, poczuł prze­szy­wa­jący ból w gło­wie. Kiedy upa­dał, urwał mu się film.

*

To sta­wało się nie do znie­sie­nia. Mdło­ści o róż­nych porach dnia i nie­wy­czu­walne dotąd zapa­chy ude­rzały z mocą tsu­nami. Zmę­cze­nie, roz­draż­nie­nie, brak ener­gii, waha­nia nastroju, tkli­wość piersi i częst­sze korzy­sta­nie z toa­lety. Inny seks, bar­dziej poprawny, w wer­sji light. Koniec z poran­kami, kiedy brała go bez­kar­nie, jak tylko poczuła ochotę, i robiła, co chciała, wybu­dza­jąc ich oboje ze snu i dopro­wa­dza­jąc do roz­ko­szy jesz­cze przed roz­po­czę­ciem dnia. Teraz nie miała na to siły, wszystko, czego chciała, to spać, spać, jesz­cze raz spać. I bez prze­rwy czuła się tak, jakby naja­dła się sta­rych kotle­tów jajecz­nych z sosem. Drugi mie­siąc, ciąża mode­lowa.

Poli­cjantka Agnieszka Król zwlo­kła się z łóżka i poszła do łazienki. Który to raz tej nocy? Nie­wy­spa­nie z powodu cho­dze­nia na siku sta­wało się nie do znie­sie­nia. Sie­działa na toa­le­cie i czuła zapach farby uno­szący się ze ścian. On wciąż tu był, przy­naj­mniej ona go wyczu­wała, mimo że do miesz­ka­nia na nowym pod­war­szaw­skim osie­dlu wpro­wa­dzili się po dwóch tygo­dniach od zakoń­cze­nia prac remon­to­wych. Michał zapew­niał, że go nie czuje, więc zapach jest jej uro­je­niem z powodu ciąży. Wia­do­mość o dziecku była zasko­cze­niem, zarówno dla niej, jak i dla Michała, ale oboje przy­jęli ją z rado­ścią. Nie znała jesz­cze płci dziecka i, mówiąc szcze­rze, nie była pewna, czy będzie chciała ją znać. W każ­dym razie ich dziecko będzie miało ładne imię, dale­kie od tych eks­tra­wa­ganc­kich, jakie nadają swoim dzie­ciom nowo­bo­gac­kie matki, sącząc przy tym drinki i chru­piąc fistaszki. Ale teraz wszystko to wyda­wało się jej tak nie­re­alne i odle­głe jak wyprawa mię­dzy­ga­lak­tyczna. Nie­wiele też wie­działa o samej ciąży i nie miała poję­cia, że tak to na początku będzie wyglą­dać.

Agnieszka wró­ciła do sypialni i wsu­nęła się do łóżka. Michał zamru­czał przez sen i prze­wró­cił się na drugi bok, pod­czas gdy ona zaci­snęła powieki, pró­bu­jąc zasnąć. Nic z tego, po kil­ku­na­stu minu­tach niczym luna­tyczka po raz kolejny powlo­kła się do łazienki. Spoj­rzała w lustro. Zom­bie przy niej to pięk­ność. Poszła do kuchni i wyjęła z lodówki jogurt, by po sekun­dzie wło­żyć go z powro­tem. Zapa­liła lampę w salo­nie i zagłę­biła się w fotelu. Się­gnęła po tele­fon. Dziwne. Igor nie odpi­sał. Byli w codzien­nym kon­tak­cie, odkąd gine­ko­log wypi­sał jej zwol­nie­nie, by – jak się wyra­ził – dla dobra wła­snego i dziecka polu­zo­wała. Z Igo­rem zaprzy­jaź­niła się od pierw­szego dnia, jak tylko kilka mie­sięcy temu dołą­czył do zespołu, ale ich rela­cja nie wykra­czała poza sferę zawo­dową. Ona też była w zespole nowa, przy­szła na dwa tygo­dnie przed Igo­rem. Może dla­tego zna­leźli poro­zu­mie­nie i w miarę moż­li­wo­ści trzy­mali się razem.

Michał począt­kowo był zazdro­sny, nawet doszło pomię­dzy nimi do awan­tury. Wtedy Agnieszka wykrzy­czała mu, że będzie przy­jaź­nić się, z kim chce, że nie ma prawa jej ogra­ni­czać, tak samo jak ona nie ogra­ni­cza jego i nie wie, z kim każ­dego dnia roz­ma­wia w biu­rze i pije kawę w fir­mo­wej kuchni. W końcu pod­czas spo­koj­nej roz­mowy prze­ko­nała go, że jej kon­takt z Igo­rem jest czy­sto zawo­dowy. Uwie­rzył i prze­stał być zazdro­sny, przy­naj­mniej tak utrzy­my­wał.

Teraz, kiedy była na zwol­nie­niu i zosta­wała w domu, gotu­jąc obiady i czy­ta­jąc książki albo zwy­czaj­nie się nudząc, czuła się tak, jakby cały świat pły­nął obok niej i odby­wało się w nim wiel­kie, nie­usta­jące przy­ję­cie, na któ­rym byli wszy­scy, oprócz niej. Tylko Michał cie­szył się z takiego obrotu sprawy, bo uwa­żał, że praca w poli­cji jest dla jego żony zbyt nie­bez­pieczna. Wtedy wymo­gła na Igo­rze, żeby codzien­nie pisał kilka słów o tym, co sły­chać w pracy – po to, by nie zwa­rio­wała i nie zaja­dała sie­dze­nia w domu kopami maka­ronu. I pisał. Codzien­nie. Michał nie miał poję­cia o jej kore­spon­den­cji z Igo­rem.

Poprzed­niego dnia Igor nie odpo­wie­dział jed­nak na jej wia­do­mość. Dotąd mu się to nie zda­rzyło. Agnieszka ponow­nie wysłała do niego krót­kiego ese­mesa i dopiero wtedy zoba­czyła, że jest piąta rano.

Obu­dziła się około dzie­sią­tej na kana­pie w salo­nie, przy­kryta ple­dem. Na sto­liku leżała kartka: „Kró­lowo, nie chcia­łem Cię budzić, śnia­da­nie czeka na tacy pod ser­wetką, dobrego dnia. Kocham, M.”. Michał zawsze ją roz­czu­lał, miał dla niej tyle cier­pli­wo­ści i empa­tii, ni­gdy wcze­śniej nie zaznała tego od żad­nego faceta. „Dzię­kuję i kocham Cię, Królu” – odpi­sała mu w ese­me­sie. Lubili tak się do sie­bie zwra­cać: Król i Kró­lowa, robili to cza­sem w żar­tach, a cza­sem rzu­cali „kró­lami” ze zło­ścią.

Agnieszka przej­rzała wia­do­mo­ści. Mama pytała, czy może zadzwo­nić dziś póź­nym popo­łu­dniem, co dla Agnieszki ozna­czało pra­wie noc. Dzie­liło je sie­dem tysięcy kilo­me­trów w prze­strzeni i sześć godzin w cza­sie, bo mama od lat miesz­kała w Kana­dzie, w naj­lep­szym miej­scu do życia, jak mówiła, w Toronto. Inka, przy­ja­ciółka od cza­sów liceum, kolejny raz prze­pra­szała, że nie przyj­dzie, bo musi zostać w pracy po godzi­nach. Gdzie te czasy, gdy wpra­szała się na plotki o tym, kto z ich byłej klasy jest z kim. Ale od Igora nie było ani słowa. Agnieszka pod­nio­sła się z kanapy i w tej samej chwili poczuła, że coś pod­cho­dzi jej do gar­dła. Mdło­ści nie odpusz­czały. Kiedy wyszła z łazienki, komórka zabrzę­czała nową wia­do­mo­ścią. Spoj­rzała na wyświe­tlacz i wbrew temu, o co pro­sił ją Michał, w sekundę była gotowa, by zatrza­snąć za sobą drzwi. Na par­kingu poczuła, że chwy­tają ją kolejne mdło­ści. Usia­dła za kie­row­nicą. Będzie dobrze, pomy­ślała. Na nie­bie skłę­biły się ciemne chmury i zaczęło lać.

*

Ściany szpi­tal­nej recep­cji miały kolor sinic w zakwi­cie i kilka spo­rych pęk­nięć. Pie­lę­gniarka stała tyłem do szkla­nych drzwi i ukła­dała papie­rowe teczki na półce. Wszę­dzie uno­sił się zapach pasty do pod­łogi pomie­szany ze środ­kiem do dezyn­fek­cji.

– Dzień dobry, ja do Igora Zie­liń­skiego – Agnieszka Król powstrzy­mała odruch wymiotny i zdo­była się na blady uśmiech. – Od wczo­raj jest na tym oddziale.

Pie­lę­gniarka na­dal stała tyłem, nawet nie drgnęła.

– Dzień dobry – powtó­rzyła gło­śniej Agnieszka i cze­kała, aż pie­lę­gniarka skoń­czy ukła­dać teczki i podej­dzie do kon­tu­aru.

– Pani jest z rodziny? – pie­lę­gniarka w końcu odwró­ciła się w jej stronę.

– Tak. Jestem… sio­strą.

– Pro­szę o jakiś doku­ment.

– Nie mam przy sobie… to działo się tak szybko, nie zabra­łam.

– Pro­szę pocze­kać. Zapy­tam pacjenta, czy panią zna.

Po chwili wró­ciła i gestem dała Agnieszce przy­zwo­le­nie na wej­ście do środka.

– Pacjent leży pod czter­nastką.

– Dzię­kuję.

Agnieszka prze­szła przez wewnętrzne szklane drzwi. Czuła nie­po­kój. Coś się już wyda­rzyło, ale gor­sze miało dopiero nadejść. Co za bzdury, wszystko przez te cią­żowe huś­tawki, pomy­ślała i otwo­rzyła drzwi do sali.

– A więc tak wygląda sio­stra – Igor uśmiech­nął się. – Od razu wie­dzia­łem, że to ty.

Leżał z zaban­da­żo­waną głową, a do żyły sączyła się kro­plówka.

– Czymś mnie tu wzmac­niają, cho­ciaż wcale nie jestem słaby, jutro wycho­dzę.

– Dla­czego nic nie napi­sa­łeś? Co się stało? Jak się czu­jesz?

– Wszystko OK. Kto do cie­bie napi­sał?

– Nie­ważne, z poli­cji.

– Idioci.

– Dobrze zro­bili. I już prze­stań­cie z tym oszczę­dza­niem cię­żar­nej. Mam tego dość.

– Aga…

– Co się stało? Powiesz mi wresz­cie czy wymy­ślisz bajeczkę, żebym się przy­pad­kiem nie mar­twiła?

Igor wes­tchnął i popa­trzył na Agnieszkę.

– No dobra. Przy tobie każdy kapi­tu­luje. To nie­wia­ry­godne.

– Więc?

– Posta­no­wi­łem wziąć pod lupę sprawę Toma­sza Fry­cza. Kiedy o niej prze­czy­ta­łem, poczu­łem, że coś w niej jest takiego… sam nie wiem. Ale chcę ją zba­dać. Wiem, że nie zawsze się da, ale lubię sprawy jasne i zakoń­czone. Kon­kret.

– Rozu­miem, mam podob­nie – Agnieszka spoj­rzała ze zro­zu­mie­niem. – Ale nie pisa­łeś, że do tego wra­casz. Rozu­miem, że w ramach pro­jektu: oszczę­dzamy Agę.

– Nie bądź zła.

– Nie jestem. I chyba nie mogę cię dener­wo­wać.

– Teraz ty nie pró­buj prze­sa­dzać. A więc poje­cha­łem do domu sio­stry Fry­cza, chcia­łem poroz­ma­wiać o jej bra­cie. Mia­łem nadzieję, że coś tam znajdę, jakiś dro­biazg, no, sama wiesz. Nic z tego. Jedyne, co mam z tej wizyty, to obo­lałą głowę i odczu­cie, że tam jest coś nie tak.

– W jakim sen­sie?

– Po pierw­sze, nie chciała roz­ma­wiać. Zwy­kle ludzie, jak znik­nie ktoś bli­ski, chcą o tym roz­ma­wiać, wał­ko­wać temat, drą­żyć. To jest jak tera­pia, sama wiesz. Ona nie chciała.

– Może aku­rat jest jej tak lepiej?

– Nie sądzę. Ale… no dobra: może. Po dru­gie kła­mała. Powie­działa, że nie ma czasu, bo jedzie po bra­ta­nicę.

– Co w tym dziw­nego, że po nią jechała?

– Zanim odje­cha­łem, zoba­czy­łem w oknie dziew­czynkę. Była smutna, jej oczy wydały mi się prze­ra­ża­jąco samotne.

– Może to wcale nie była ta bra­ta­nica? Albo po pro­stu kobieta zna­la­zła naprędce wymówkę, żeby z tobą nie roz­ma­wiać. Dziew­czynka była w domu. Była smutna? To też jesz­cze nic nie ozna­cza. Może była chora?

– Nie, Aga. Tam coś jest nie tak. Czuję to przez skórę.

– No dobrze, ale co się stało z tobą? Jak doszło do tego, że jesteś w szpi­talu z opa­trun­kiem na gło­wie?

– Zoba­czy­łem tę dziew­czynkę i poczu­łem prze­szy­wa­jący ból.

– Jak to?

– Chyba ktoś mnie czymś wal­nął. Nie wiem… I nie pamię­tam nic wię­cej. Obu­dzi­łem się tutaj, w szpi­talu.

– Ktoś cię zna­lazł?

– Lekarz powie­dział, że zna­lazł mnie jakiś facet. Zatrzy­mał się, bo mój samo­chód stał w poprzek drogi. Zadzwo­nił po pogo­to­wie. Podobno sie­dzia­łem za kie­row­nicą, byłem oparty o drzwiczki i mia­łem roz­bitą głowę. Było to trzy kilo­me­try przed zjaz­dem do domu Kon­stan­cji Frycz. Zagadka, co?

– O ja chrza­nię.

Zamil­kli oboje. Igor nie zdra­dził Agnieszce, że kiedy jechał do domu Fry­cza, na drogę wysko­czył dzik, a on ude­rzył głową w szybę. Oba­wiał się, że nabie­rze podej­rzeń, że po incy­den­cie z dzi­kiem wcale nie ruszył w dal­szą drogę i nie miał spo­tka­nia z Kon­stan­cją Frycz, nie widział dziew­czynki w oknie, tylko to wszystko mu się przy­śniło. Sam zacho­dził w głowę, jak to moż­liwe, że zna­lazł się znów w aucie na tra­sie, jakby po zde­rze­niu z dzi­kiem ni­gdy z niego nie wysiadł.

*

Skrzynka na listy nie chciała się otwo­rzyć, o ile można mówić o otwie­ra­niu, gdy nie używa się klu­cza. Igor Zie­liń­ski pró­bo­wał róż­nych metod, w końcu wsu­nął w zamek ogo­nek liścia dębu. Usły­szał lek­kie klik­nię­cie. Udało się. Drzwiczki bez trudu otwo­rzyły się na oścież. Na dnie skrzynki była jego wizy­tówka, na któ­rej kilka dni temu napi­sał prośbę o kon­takt. Nie­zbity dowód na to, że tu był.

Musiał się upew­nić. Bo zaczął już wąt­pić. Może to za dużo powie­dziane, ale zasiał w swo­jej gło­wie nie­pew­ność. Roz­ma­wiał na ten temat z leka­rzem, tak ogól­nie, bez zdra­dza­nia szcze­gó­łów i opo­wia­da­nia, co mu się przy­da­rzyło. Zadał pyta­nie, jak w takich sytu­acjach reaguje mózg. Lekarz przy­znał, że ow­szem, w gło­wie mogą poja­wić się różne pro­jek­cje, ale raczej się ich nie pamięta, a gene­ral­nie utrata przy­tom­no­ści jest sta­nem, gdy mózg jest nie­do­krwiony i w jakimś sen­sie prze­staje pra­co­wać. Igor podzię­ko­wał za wyczer­pu­jące infor­ma­cje i nie pytał o nic wię­cej, bo lekarz zaczął mu się przy­glą­dać podejrz­li­wie i jesz­cze tego samego dnia zapro­po­no­wał serię szcze­gó­ło­wych badań dia­gno­stycz­nych. Igor odmó­wił. Był prze­ko­nany, że te bada­nia nie są mu potrzebne, i opu­ścił szpi­tal, pod­pi­su­jąc oświad­cze­nie, że wycho­dzi do domu na wła­sną odpo­wie­dzial­ność. Miał już dość szpi­talnego łóżka, mie­rze­nia tem­pe­ra­tury o szó­stej rano, kro­ków pie­lę­gnia­rek w drew­nia­nych cho­da­kach, poran­nego obchodu i widoku dłu­go­pisu zatknię­tego za kie­szeń lekar­skiego kitla. Chciał zna­leźć się w domu, nie­ba­wem miał przy­je­chać jego syn. No i, rzecz jasna, czym prę­dzej wró­cić do pracy oraz prze­ko­nać się, że niczego, co pamięta z tam­tego dnia, sobie nie wymy­ślił, a co za tym idzie – zna­leźć czło­wieka, który ude­rzył go w głowę i odsta­wił na trasę, dokład­nie tam, gdzie dzik wpadł mu pod koła. Kiedy pytał leka­rzy, kto wezwał karetkę, nie umieli odpo­wie­dzieć. Facet pozo­stał ano­ni­mowy, a jemu bar­dzo przy­da­łoby się choćby kilka słów o tym, co ten czło­wiek wtedy zoba­czył.

Igor ponow­nie stał przed domem, trzy­ma­jąc w ręku wizy­tówkę – nie­zbity dowód na to, że tu był. Zdą­żył scho­wać ją do kie­szeni, gdy nad­je­chał samo­chód, z któ­rego wysia­dła kobieta. Poznał ją od razu, to była Kon­stan­cja Frycz. Ubrana nieco ina­czej niż poprzed­nio, ale rów­nie ele­gancko, włosy miała gładko i równo upięte, sło­wem, per­fek­cyjna, nie­ska­zi­telna.

– Dzień dobry – ode­zwał się Igor.

– Dzień dobry – odpo­wie­działa. – Pan kogoś szuka? Może pomóc?

– Nie poznaje mnie pani?

– Mówiąc szcze­rze, nie.

– Jestem Igor Zie­liń­ski, a pani to Kon­stan­cja Frycz, prawda?

Dopiero teraz zauwa­żył dziew­czynkę na tyl­nym sie­dze­niu. Sku­liła się tak, że była pra­wie nie­wi­doczna.

– Byłem tu kilka dni temu. Pro­si­łem o chwilę roz­mowy.

– Pro­szę mi przy­po­mnieć… bo jakoś nie mogę… – Kon­stan­cja urwała i zmarsz­czyła brwi.

– To był czwar­tek. Popo­łu­dnie. Naprawdę pani nie pamięta?

– Ach, tak, rze­czy­wi­ście, już sobie przy­po­mi­nam. Chciał pan roz­ma­wiać.

– No wła­śnie.

– A tak wła­ści­wie, czego pan chce?

– Przy­je­cha­łem poroz­ma­wiać o pani bra­cie.

Odwró­ciła głowę w bok, przez chwilę zasta­na­wiała się, co powie­dzieć.

– Ale on zagi­nął – ode­zwała się cicho. – Nie wiem, co się z nim stało. Jeśli nie żyje, to ja nawet nie mam grobu, na który mogę pójść zapa­lić świeczkę i poło­żyć kwiaty.

Spoj­rzała na Igora smutno, zamru­gała szybko powie­kami.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać. To zbyt bole­sne. Teraz całym moim świa­tem jest bra­ta­nica – wska­zała na dziew­czynkę sie­dzącą w aucie. – Pro­szę dać mi spo­kój, jej rów­nież i wię­cej tu nie przy­jeż­dżać.

Zapa­dła cisza. Twarz Kon­stan­cji była nie­prze­nik­niona, Igor wyglą­dał, jakby się wahał.

– Zosta­łem czymś ude­rzony – ode­zwał się nagle. – Tutaj, przed pani domem.

– Naprawdę? Kiedy?

– Poprzed­nim razem.

– Naprawdę nie mam poję­cia, kto mógł pana ude­rzyć – wyda­wała się szcze­rze zdzi­wiona.

– Stra­ci­łem przy­tom­ność i podobno zosta­łem zna­le­ziony przez jakie­goś męż­czy­znę na szo­sie. Sie­dzia­łem w swoim aucie, nie­przy­tomny, z raną na gło­wie. Ten męż­czy­zna zadzwo­nił na pogo­to­wie. Pro­szę zoba­czyć, tutaj mam ślad – Igor odgar­nął włosy – widzi pani?

– Tak… – Kon­stan­cja spoj­rzała szybko. – Ale nic z tego nie rozu­miem. Tu został pan ude­rzony, ktoś zna­lazł pana na tra­sie…

– Sam chciał­bym to zro­zu­mieć.

– Przy­kro mi, ale naprawdę nie wiem, co mogę zro­bić.

– I nie pomoże mi pani? Nikt nie przy­cho­dzi pani do głowy? Może ktoś tu się kręci, ktoś zwró­cił pani uwagę.

– Tutaj? – kobieta popa­trzyła mu w oczy. – Tutaj kręci się tylko pan. Naprawdę, rozu­miem i współ­czuję, ale nie mam poję­cia, co mogło wtedy tutaj zajść i dla­czego zna­lazł się pan na tra­sie. Wła­ści­wie to chyba powin­nam zacząć się bać.

– To prawda. Bo pani prze­cież mieszka tutaj sama z dziec­kiem.

– To moja sprawa, z kim miesz­kam i gdzie. A teraz prze­pra­szam, ale muszę zająć się swo­imi spra­wami.

Igor popa­trzył na dziew­czynkę sie­dzącą w samo­cho­dzie Kon­stan­cji. Była spo­kojna, przy­ci­skała do sie­bie misia. Miała tę samą nie­ska­zi­telną fry­zurę. Igor pomy­ślał, że tak mocne ścią­gnię­cie wło­sów musi powo­do­wać ból.

– Spró­buję zna­leźć czło­wieka, który mógł mnie zabić – powie­dział na odchodne do Kon­stan­cji. – Jak tylko go znajdę, dam pani znać.

*

Jechał powoli wzdłuż drogi przy lesie. Myślał o synku, Piotrku, nie­wiele star­szym od tam­tej dziew­czynki, o jego oczach, w któ­rych widział podobny smu­tek, kiedy on i Julia się kłó­cili, także w chwili gdy oznaj­mili mu, że się roz­stają, bo tak będzie lepiej. Pamięta, że synek naj­pierw nie mógł wydu­sić z sie­bie słowa, a potem zapy­tał drżą­cym gło­sem, gdzie będzie teraz jego dom.

Igor nie spie­szył się. Zwol­nił i zdjął nogę z gazu. Samo­chód toczył się sam. W końcu zje­chał na pobo­cze i się zatrzy­mał. Scho­wał twarz w dło­niach. Prze­szył go szloch.

Deszcz przy­szedł znie­nacka. Zerwał się wiatr. Kilka kro­pli szybko zamie­niło się w ulewę. Waliła o szyby, świat wokół stał się nie­wi­doczny. Igor posta­no­wił prze­cze­kać tę ścianę desz­czu i ruszyć dopiero wtedy, gdy chmury prze­suną się za las. Kiedy ulewa zelżała, otwo­rzył okno i zaczerp­nął powie­trza. Zamie­rzał skrę­cić na drogę pro­wa­dzącą do głów­nej trasy, jed­nak zanim zdą­żył włą­czyć sil­nik, usły­szał krzyk. Nale­żał do kobiety. Wysko­czył z auta i przez chwilę nasłu­chi­wał, skąd dobiega. Zamknął samo­chód. Krzyk powtó­rzył się. To nie wygląda dobrze, pomy­ślał. Poczuł nie­po­kój, ogar­nęło go prze­czu­cie, że wyda­rzyło się coś strasz­nego. Nie mylił się.

*

Przy krza­kach leżała kobieta. Była naga. Mokra od desz­czu, do jej ciała były przy­kle­jone liście. Ręce i nogi miała bez­ład­nie roz­rzu­cone. Nie ruszała się. Igor zatrzy­mał się i zdę­biał. Kilka metrów dalej stała Agnieszka Król.

– Co jest? Co się stało???

– Ona nie żyje. Spraw­dzi­łam przed chwilą puls.

Igor nachy­lił się i przy­ło­żył dłoń do szyi kobiety, by wyczuć tęt­nicę pod pal­cami. Puls był nie­wy­czu­walny.

Agnieszka stała wciąż w tym samym miej­scu. Nie pierw­szy raz widziała zwłoki czło­wieka. Ten widok jed­nak zwa­lił ją z nóg. Może dla­tego, że się go nie spo­dzie­wała, zazwy­czaj jechała na wezwa­nie, wie­dząc wcze­śniej, na co musi być przy­go­to­wana.

– To ty krzy­cza­łaś?

– Tak. Zna­la­złam ją przed chwilą – sta­rała się mówić spo­koj­nie. – Jecha­łam tą drogą i zatrzy­ma­łam się, bo zachciało mi się wymio­to­wać. Wysia­dłam, pobie­głam w krzaki i… zoba­czy­łam ją.

– Co tu robi­łaś?

– A ty? Wła­śnie, co ty tutaj robisz? Ja wra­ca­łam do domu. A ty? – Agnieszka po pierw­szym szoku zbie­rała myśli. – Prze­stańmy. Zaj­mijmy się nią. To straszne. Ta dziew­czyna jest taka młoda.

*

Grupa docho­dze­niowo-śled­cza i tech­nik kry­mi­na­li­styki robili wszystko, by usta­lić toż­sa­mość kobiety i oko­licz­no­ści jej śmierci. Zabez­pie­czyli teren. Kiedy Igor wró­cił na miej­sce, byli w trak­cie prze­pro­wa­dza­nia szcze­gó­ło­wych oglę­dzin. Odwiózł Agnieszkę do domu, a wła­ści­wie eskor­to­wał, pro­wa­dząc swój samo­chód za jej autem. Nie chciała jechać, upie­rała się, aż w końcu zagro­ził, że o wszyst­kim powie Micha­łowi. Miał wyrzuty sumie­nia i poprzy­siągł w duchu, że zaprze­sta­nie wysy­ła­nia jej wia­do­mo­ści doty­czą­cych pracy. Miał też zamiar porząd­nie ochrza­nić tego, kto zadzwo­nił do Agnieszki bez jego wie­dzy i powie­dział jej o szpi­talu. I był wście­kły, bo to on nie­chcący wcią­gnął ją w tę histo­rię. Nie przy­pusz­czał, że ich roz­mowa w szpi­talu tak podziała na Agnieszkę. Był pewien, że potrak­tuje ją jako cie­ka­wostkę z dnia pracy poli­cjanta. Tylko na to się uma­wiali. Domy­ślił się rów­nież, że wcale nie prze­jeż­dżała tędy przy­pad­kiem. To nie­moż­liwe, droga do jej apar­ta­men­towca z pew­no­ścią nie wie­dzie nie­opo­dal domu Kon­stan­cji Frycz.

Na miej­scu zbrodni dowie­dział się, że kobieta była młoda i miała dłu­gie włosy, które czę­ściowo zostały obcięte. W rapor­cie z obduk­cji zosta­nie za jakiś czas zano­to­wane, że kobieta została zgwał­cona, a jej obrona była utrud­niona, bo wszystko wska­zy­wało na to, że była przy­wią­zana, o czym świad­czyły ślady (po kablu? sznu­rze?) na kost­kach i nad­garst­kach. Nie miała nacięć, siń­ców, tylko te ślady i, co dziwne, została jej obcięta część wło­sów. Igor widział już wcze­śniej mar­twych ludzi, ale ta kobieta poru­szyła w nim coś, czego nie potra­fił nazwać. Stał przy jej zwło­kach, zasta­na­wia­jąc się, jak się tu zna­la­zła i kim była, gdzie miesz­kała, jak wyglą­dało jej życie i co się w nim wyda­rzyło, że teraz leżała naga i mar­twa, a sztab ludzi pra­co­wał nad tym, by spró­bo­wać odtwo­rzyć bieg wyda­rzeń.

Póź­nym wie­czo­rem, kiedy Igor dotarł wresz­cie do swo­jego domu, natych­miast zrzu­cił z sie­bie ubra­nie, wziął prysz­nic, ubrał się w dres i nalał do kie­liszka koniaku z kost­kami lodu. Usiadł na kana­pie i włą­czył tele­wi­zor, prze­biegł pilo­tem po kana­łach i naci­snął wyłącz­nik. Sie­dział w ciszy, popi­ja­jąc koniak. Wśród wielu myśli, które wypeł­niały mu głowę, na pierw­szy plan wybiła się jedna: zapra­gnął mieć kogoś bli­skiego, kto jest, czeka, do kogo się przy­tuli i z kim po powro­cie zje kola­cję albo obej­rzy film, zgar­nięty po dro­dze z wypo­ży­czalni kaset wideo. Zmę­cze­nie szybko dało o sobie znać. Zasnął na kana­pie, z prze­wró­co­nym kie­lisz­kiem, z któ­rego resztka trunku sączyła się na pod­łogę. Śniły mu się leśne gęstwiny i bagna, po któ­rych szedł i coraz bar­dziej się w nie zapa­dał. Wszę­dzie były włosy, obcięte włosy zamor­do­wa­nej kobiety. Było mu nie­do­brze. Aż zoba­czył wyła­nia­jące się z bagien nie­ska­zi­telne fry­zury małej dziew­czynki i Kon­stan­cji Frycz. Nagle poczuł podmuch zim­nego wia­tru i otwo­rzył oczy. Okno w salo­nie trza­skało, para­pet zale­wał deszcz. Igor pode­rwał się na równe nogi. Mógłby przy­siąc, że gdy zasy­piał, okno było zamknięte.

1995 2

1995

2

Miesz­kali na ubo­czu. Nie byli z nikim bli­sko. Znali sąsia­dów, ale byli oni nie­liczni. W każ­dej rela­cji sta­wiali wyraźne gra­nice. Mieli mnó­stwo tajem­nic. W domu obo­wią­zy­wała zasada: buzia na kłódkę, to, co dzieje się w czte­rech ścia­nach, musi w nich pozo­stać, to lojal­ność wobec rodziny.

Marta i Tomasz Fry­czo­wie. Prze­nie­śli się pod War­szawę na początku roku. Nowy dom, nowe życie, myśleli, roz­glą­da­jąc się po dużej, zaśnie­żo­nej działce. Śnieg stop­niał w ciągu kilku dni, działka wydała się jesz­cze więk­sza i odsło­niła oka­la­jące ją jodły i krzewy. W pobliżu nie było zabu­do­wań, domy sąsia­dów stały w odda­le­niu. Tro­chę dalej powsta­wało osie­dle domów jed­no­ro­dzin­nych i sze­re­gow­ców, wciąż przy­by­wało nowych miesz­kań­ców. Wyglą­dali, jakby zna­leźli swoje miej­sce na ziemi. Ich dwie córki, Ame­lię i star­szą Zuzannę, dzie­liła nie­wielka róż­nica wieku i obie wyglą­dały jak dwa anioły, na któ­rych widok roz­ta­piają się nawet naj­zim­niej­sze serca. Ame­lię można było spo­tkać pra­wie zawsze z misiem o imie­niu Puszek. Pod poduszką miała gruby zeszyt, w któ­rym ryso­wała i pisała. Była pro­mienna. Zuzanna z kolei mówiła nie­wiele, była zamknięta i nieco chmurna. Do rodziny nale­żał też Set, dwu­letni owcza­rek nie­miecki, któ­rego wzięli ze schro­ni­ska. Pies był oczkiem w gło­wie Ame­lii, a ona jego. Dziew­czyn­kami opie­ko­wali się na zmianę rodzice, a kiedy oboje nie mogli, zaj­mo­wała się nimi ciotka Kon­stan­cja. Obie nie cho­dziły do przed­szkola i naj­chęt­niej też nie cho­dziłyby do szkoły.

Marta była bar­dzo kobieca i deli­katna, zbyt deli­katna, by wysu­nąć się na pierw­szy plan. Nale­żała do kobiet, które stoją pół kroku za, kawa­łek dalej. Na pierw­szym miej­scu był on, jej mąż, pełen uroku Tomasz, który umiał zjed­ny­wać sobie ludzi. Szybko dołą­czył do grona sza­no­wa­nych oby­wa­teli spo­łecz­no­ści. Cie­szył się uzna­niem.

Z jed­nej strony Fry­czo­wie byli mode­lową rodziną, z dru­giej – nie­ty­pową. Marta wyglą­dała młodo jak na matkę dwójki dzieci, ale gdy ktoś ją kom­ple­men­to­wał, kwi­to­wała to sze­ro­kim uśmie­chem, a Tomasz uci­nał komen­ta­rze: „No, cóż – dobre geny”. Była dobrą matką, dziew­czynki ją kochały, a ona bar­dzo się o nie trosz­czyła. Oboje posta­no­wili, że jak tylko ułożą sobie życie w nowym miej­scu, będą się sta­rać o trze­cie dziecko, może chłop­czyka, synka, bra­ciszka.

Marta została matką Ame­lii i Zuzanki cał­kiem nie­dawno, dołą­cza­jąc do rodziny Fry­czów. Kiedy poznała Toma­sza, był wdow­cem z dwiema córecz­kami, które nie pamię­tały swo­jej bio­lo­gicz­nej matki. W ich wycho­wa­niu poma­gała Toma­szowi jego sio­stra Kon­stan­cja. Dziew­czynki od razu przy­lgnęły do Marty i zaczęły nazy­wać ją mamą. Były szczę­śliwe. Marta stwo­rzyła im kocha­jący, cie­pły dom. A ona była dumna, że miała rodzinę ze star­szym od niej męż­czy­zną, mądrym, który miał na wszystko odpo­wiedź, naj­lep­szą, jaką tylko można mieć. Przy tym zarad­nym, mają­cym odło­żoną sporą kwotę na kon­cie, która – jak jej wyja­śnił – sta­no­wiła rodzinny spa­dek. Dzięki temu mogli wieść dostat­nie życie.

Dziew­czynki były dla Marty cudem. Cie­szyła się, że je ma. Były jasnym pro­mie­niem, który roz­świe­tlał jej twarz. Na ich widok zawsze się uśmie­chała i ni­gdy nie umia­łaby ich skar­cić albo uka­rać. Robił to ich ojciec, i to wystar­czyło. Czuły przed nim respekt, potra­fił być surowy. Ale miał też w sobie cie­pło, które rekom­pen­so­wało im ewen­tu­alne kary. Dla niej były całym świa­tem.

Tomasz był bal­sa­mi­stą, przy­go­to­wy­wał zmar­łych do ostat­niej drogi. Dotąd pra­co­wał u kogoś, na czyjś suk­ces, a marzył, by osią­gnąć swój. Marta wie­działa, że chce otwo­rzyć wła­sny zakład pogrze­bowy. Przy­stała na to i we wszyst­kim mu poma­gała. Choć nie była pozba­wiona obaw, bo zakład powstał na tere­nie ich pose­sji. Wraz z domem kupili spory kawa­łek ziemi, na końcu któ­rego, pod pło­tem, z dala od czę­ści miesz­kal­nej stał budy­nek. Za poprzed­niego wła­ści­ciela był to domek dla gości, Tomasz zaś urzą­dził w nim swój zakład.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki