Kolory krwi. Tom I Błękitny mur - Misselle - ebook

Kolory krwi. Tom I Błękitny mur ebook

Misselle

4,1

Opis

Gdy trafisz do labiryntu pałacowych gier i intryg, nieświadomy krok może kosztować utratę wszystkiego…

Jak młoda dziewczyna z wioski odnajdzie się w labiryncie pięknych pozorów, mrocznych intryg i bezlitosnej polityki świata Ajterów?

Otime jest całym światem swojej starszej siostry, Vayenne. Chłopiec przegrywa walkę z trawiącą go chorobą i wszystko wskazuje na to, że nieubłaganie zbliża się kres jego życia. Rodzice rodzeństwa decydują się skrócić cierpienia Otime’a, jednak Vayenne postanawia walczyć o brata. Wraz z nim – i uzbrojona jedynie w sztylet ojca – wyrusza w podróż ku Twierdzy Ajterów, potężnych magów, bohaterów niezliczonych legend, w których teraz upatruje ratunku.

Jej naiwne wyobrażenia szybko jednak rozpadają się pod ciężarem rzeczywistości. Vayenne dostrzega, że pod płaszczami utkanymi z luksusu, dostatku i piękna kryje się lodowaty świat wypełniony pałacowymi intrygami i nieludzką obojętnością. Co zrobi, gdy szepty kapryśnej magii sprowadzą na nią niebezpieczeństwo i zamkną w sieci sekretów? Czy będzie w stanie poświęcić własne zasady, by ocalić brata?

Wybiegli spomiędzy ludzi i pobiegli ile sił w niewielkich nogach na najwyższy głaz, by stamtąd móc obserwować największe wydarzenie w ich dotychczasowym, krótkim życiu.
Oto maszerowali Ajterowie. Był to niewielki oddział. Wojownicy, którzy dzierżą światło i mrok. Szli szybkim marszem, nie odwracając się, mimo składanych im ukłonów tłumu. Wiejskie kobiety rzucały pod ich stopy płatki kwiatów, a mężczyźni uderzali czołami ziemię. To oni dawali im żyć w pokoju, to oni utrzymywali świat ludzi przy istnieniu.
Vayenne słyszała wiele historii o Ajterach, ale nigdy ich nie widziała. To była jej szansa na zobaczenie uosobienia legendy i baśni. Wychyliła się z bratem i patrzyli pełnymi niedowierzenia oczami dzieci ciekawych świata i głodnych wiedzy. Otime wtulił się w nogę siostry. Vayenne patrzyła, czekała. Lada chwila wyjdą i będą zaledwie kilka metrów od niej.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 429

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (24 oceny)
13
7
0
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PeachToast

Nie polecam

Dawno nie czytałam tak nijakiego fantasy. Klimat świata jest po prostu żaden, bohaterowie w większości przypadków nie mają charakteru i zachowują się absurdalnie. Autorka wprowadza elementy fabuły tylko dlatego, że potrzebuje ich do dalszego pociągnięcia akcji, ale nie potrafi ich dobrze opisać. Nie ma tu ani puenty, ani przesłania ani rozrywki.
00
Anhedoniiaa

Dobrze spędzony czas

Misselle, „Błękitny Mur” – recenzja „Jesteśmy wciąż ludźmi, Oren, a ludzie słyną z tego, że w ich żyłach pewna jest tylko śmierć.“ - „Błękitny Mur”, Misselle Pierwszy tom cyklu „Kolory Krwi” to świeżutki polski debiut z gatunku fantasy. Dzięki autorce całkiem niedawno wpadł w moje ręce. Bez żadnych większych oczekiwań powoli wkroczyłam w świat Ajterów. A co przyniosło to spotkanie? Przekonacie się o tym w niniejszej recenzji! Vayenne pochodzi z prowincji, z małej wioski w której nie wiodło się za dobrze. Vay, mając tylko jedyny cel w życiu, pragnie wyciągnąć brata ze śmiertelnej choroby trawiącej młody organizm chłopca. Otime, bo tak nazywa się jej brat, nieubłaganie przegrywa walkę z chorobą. Śmierć nieodwracalnie zbliża się, aby zakończyć jego życie. Nawet rodzice rodzeństwa nie dają większych szans Otime i chcą skrócić męki schorowanego chłopca. Tylko Vayenne w akcie desperacji postanawia zawalczyć o życie brata, wyruszając w niebezpieczną podróż do Twierdzy Ajterów, szuka...
00
Resnikk

Z braku laku…

Napisana przez kobietę dla kobiet. Oczywiście najważniejsze są uczucia głównej bohaterki.
01

Popularność




Dla trójcy moich pierwszych czytelników – Mamki Pamki, Dziadka i Kotka, którzy pod rękę ze mną wędrują poprzez wszystkie moje pomysły

Vayenne

– Patrz! To Ajterowie! – krzyknęła Vayenne, ciągnąc za rączkę swojego młodszego brata, Otime.

Wybiegli spomiędzy ludzi i pobiegli ile sił w niewielkich nogach na najwyższy głaz, by stamtąd móc obserwować największe wydarzenie w ich dotychczasowym, krótkim życiu.

Oto maszerowali Ajterowie. Był to niewielki oddział. Wojownicy, którzy dzierżą światło i mrok. Szli szybkim marszem, nie odwracając się, mimo składanych im ukłonów tłumu. Wiejskie kobiety rzucały pod ich stopy płatki kwiatów, a mężczyźni uderzali czołami ziemię. To oni dawali im żyć w pokoju, to oni utrzymywali świat ludzi przy istnieniu.

Vayenne słyszała wiele historii o Ajterach, ale nigdy ich nie widziała. To była jej szansa na zobaczenie uosobienia legendy i baśni. Wychyliła się z bratem i patrzyli pełnymi niedowierzania oczami dzieci ciekawych świata i głodnych wiedzy. Otime wtulił się w nogę siostry. Vayenne patrzyła i czekała. Lada chwila wyjdą i będą zaledwie kilka metrów od niej. Zacisnęła swoje niewielkie pięści i przygryzła wargę.

Jeszcze jeden oddech.

Usłyszała wyraźnie krok. Widziała już czubek czarnego buta pierwszego z nich. Wstrzymała oddech, gdy jego szata, lśniąco biała szata, tak niepasująca do świata nędzy i brudu, który pokrywał wieśniaków, pojawiła się w zasięgu wzroku. Pierwszym był mężczyzna o pociągłych, arystokratycznych rysach i półdługich włosach koloru nocy. Na ramieniu lśniły mu srebrem księżyca insygnia władzy. Musiał być co najmniej porucznikiem. Nie była pewna, bo spowijało jej oczy lśniącymi punktami, odbijając się zbyt mocno od odznaki. Gdy wyszedł cały, poczuła to. Coś dziwnego. Drżenie uderzające w jej serce, coś, co chciało rozerwać jej klatkę piersiową na tysiąc małych kawałeczków. Nie mogła oddychać. Bezwiednie zaczęła drżeć. Nie mogła się ruszyć, nogi jej zamarły. Poczuła zimny powiew na karku. Strach zamroził jej umysł. Mogła tylko patrzeć.

Ajterowie wychodzili. Jeden po drugim. Szli równo, noga za nogą, jakby byli jednym ciałem. Większość z nich stanowili mężczyźni. Każdy miał przy pasie broń ukrytą w pochwie. Ich płaszcze podróżne powiewały za nimi niczym sztandary. Wszystkie królestwa, a nawet Cesarstwo na całym kontynencie drżały przed siłą Ajterów – królowie im się kłaniali, cesarze padali przed nimi na twarz. Wszystkie arystokratyczne rody pragnęły mieć wśród nich swoje dzieci, ale… by móc stać się jednym z nich, trzeba było mieć we krwi coś więcej niż bogactwo, coś więcej niż siłę rodu czy potęgę polityki. Trzeba było mieć Ducha.

Vayenne patrzyła na ich czyste twarze, lśniące szaty, równy krok, silne, najedzone sylwetki. Nie patrzyli na nią ani na nikogo. Oczy wbili wprost przed siebie. Nie reagowali na pokłony i pozdrowienia ani na kwiaty, nie zatrzymali się nawet przy Wodzu, który zaoferował im schronienie i posiłek. Dowódca Ajterów tylko ledwo zauważalnie pokręcił głową. Vayenne czuła coraz silniejsze fale wewnątrz swojego ciała. Co się działo? Co to było? Dlaczego drży? W uszach dzwonił jej dziwny dźwięk. Z każdym krokiem Ajterów stawał się głośniejszy. Chciała się schować, uciec, ale nie mogła poruszyć nawet palcem. Dowódca oddziału nagle się zatrzymał. Wszyscy Ajterowie jakby się tego spodziewali, zamarli za nim. Żaden nie wykonał jednego kroku więcej, żaden nie zakłócił ich perfekcyjnie działającego ciała. Pociągła twarz odwróciła się w stronę Vayenne. Sięgnęły do niej błękitne oczy. Usłyszała krzyk, pisk, przerażający, odbierający wolę walki, wolę życia. Ból uderzył chwilę potem. Jej skóra zaczęła palić żywym ogniem. Dziewczynka pragnęła uwolnić się od spojrzenia, uciec. Niebo z błękitnego stało się szare, ziemia zniknęła, ludzie wydawali się nagle jedynie mglistymi postaciami wykonanymi z oparów. Rzuciła się do tyłu. Chwilę później straciła przytomność.

– Czy przeżyje? – Usłyszała głos, który znała.

Mama.

– Tak. Wydaje się, że doznała szoku. Pewnie przez emocje. W końcu niewielu jest dane zobaczyć na własne oczy Ajtera, a co dopiero cały oddział – powiedział drugi głos. Męski, szorstki. Medyk Herm. Otworzyła oczy. – O proszę, już jest przytomna. Nic jej nie będzie. Co z Otime? Nie ma objawów?

– Dziękujemy, ostatnio miewa coraz częstsze duszności… – powiedziała mama.

– Choroba postępuje. Nie wiem, czy wytrzyma do dziesiątych urodzin – powiedział medyk, pożegnał się i wyszedł.

Vayenne poczuła chłodne łzy spływające po policzkach.

– On nie umrze – powiedziała z całą mocą, na jaką ją było stać.

– Vayenne… wiesz, że twój brat jest chory. Nie da się go uleczyć. Jesteś dużą dziewczynką. Z pewnością to rozumiesz. Co się z tobą stało? Zasłabłaś. Nigdy wcześniej ci się to nie zdarzało – powiedział ojciec, stając nad jej głową.

Dziewczynka próbowała sobie przypomnieć. Drżenie. Ból. Spojrzenie dowódcy.

– On… na mnie spojrzał. Ajter na mnie spojrzał i… nie wiem, co się stało – wydukała.

Rodzice wymienili szybkie spojrzenia.

– Z pewnością wyczuł, że lada chwila stracisz przytomność. Wiesz, że oni potrafią takie rzeczy. Pewnie upewniał się, że nie spadniesz ze skały – powiedział tata. W jego głosie dało się wyczuć napięcie.

– Nie. To… on chyba użył na mnie… Mocy Ducha Cienia i Światłości – wyszeptała Vayenne, patrząc na swoją bladą, chudą dłoń.

Mama objęła ją troskliwie.

– Vayenne… Ajterowie nie używają swoich zdolności na ludziach. Wiesz to przecież. Twoje ciało by się rozpadło, gdyby któryś z nich tchnął w ciebie Mocą, dlatego tego nie robią. Opowiadałam ci wiele o ich zakonie. Wiesz przecież, że Moc Ducha nie jest im dana, by walczyć z ludźmi. Oni nas chronią, dają nam pokój. Nie służą do walki i wojen między ludźmi. Znasz postanowienia Wielkiego Traktatu – powiedziała mama, kładąc jej dłoń na głowie.

Vayenne spojrzała w jej szare oczy, zawsze pełne smutku, zawsze pełne żalu. Oni byli najedzeni, ich ubrania były czyste, a włosy lśniące zdrowiem. Dziewczynka zacisnęła pięści.

– Dlaczego nie możemy być jak oni? Czemu musimy żyć w nędzy, gdy oni mają te swoje wytworne szaty?! Za jedną ich pochwę na miecz można by kupić jedzenia na cały rok dla nas wszystkich! Całej naszej wioski! Czemu oni…

Matka spoliczkowała ją. Dziewczynka poczuła pieczenie. Podniosła gniewny wzrok na rodzicielkę.

– Milcz! Gdyby nie oni… nie mogłabyś w ogóle żyć. Pamiętaj, kto mnie uratował, gdy byłaś jeszcze w moim łonie. To dzięki Ajterowi w ogóle mogłaś się urodzić. Miej trochę wdzięczności. Nigdy nie zapomnę tego bólu, tej ciemności opanowującej mój umysł i tego, co zrobił on. Stanął bez wahania między mną a złem. Ochronił mnie i ciebie. Walczył, ryzykując życie, by ocalić wieśniaczkę i jej dziecko! On! Niech ma najdroższe szaty i najlepsze jedzenie, niech ma miecz wart więcej niż cały mój dobytek, nie obchodzi mnie to. Nigdy nie będę mu zazdrościć. Ta… ciemność to więcej niż zło, to coś… niewyobrażalnego. Nie chciałabym nigdy być tarczą świata człowieka. Nigdy! Nie za cenę walki z czymś… tak przerażającym i śmiercionośnym. Wolę moje życie w nędzy i ciężkiej pracy, ale w świetle słońca. Módl się do bogów, byś nigdy nie spotkała tego, co wychodzi zza cieni świata – powiedziała matka z mocą.

Vayenne podniosła się raptownie. Zakołowało jej się w głowie, ale utrzymała się na nogach.

– Gdybyśmy mieli jedzenie, Otime by nie zachorował! Urodziłaś się bez Ducha, więc jesteś tchórzem! – wykrzyczała dziewczynka.

Ojciec uderzył mocno w stół.

– Odwaga to nie tylko walka z NIMI! Twoja matka urodziła was oboje w bólu i łzach. Odważnie walczyła podczas waszych niemowlęcych chorób! Broniła was przed śmiercią z głodu! Należy jej się odrobina szacunku! – wykrzyczał.

– Vaynee? – Usłyszała nagle cichy, znajomy głosik brata. Podbiegła do niego i owinęła jego chude ramiona lekkim kocykiem. Dni robiły się coraz zimniejsze, a plony tego lata były ubogie. Będą mieli jeszcze mniej jedzenia niż w tamtym roku.

– Już dobrze, Otime, chodźmy do ognia. Zaziębisz się – powiedziała czule, tuląc go.

Vayenne wiedziała o chorobie brata. Słyszała niejedno, przytulając się do drzwi, by usłyszeć rozmowy rodziców z medykiem. Otime był chory. Poważnie chory. Nie rozumiała dokładnie, co się z nim działo, ale brak pożywienia skracał jego życie. Oddawała mu większość swoich porcji, sama chudnąc z dnia na dzień coraz bardziej, jednak to wciąż było za mało. Słabł. Zimę przeleżał w łóżku, niezdolny, by chodzić. Kolejne trzy lata upewniły medyka w przekonaniu, że Otime umrze, nim osiągnie pełnoletność. Vayenne nie miała zamiaru do tego dopuścić. Brat był całym jej niewielkim światem, zamkniętym między dwiema palisadami oznaczającymi granice ich małej osady. Gdy wspinała się na niewielkie wzgórze, widziała miasto Ajterów. Dwanaście wysokich murowanych wież stało tam niczym wartownicy. Słyszała wiele o miejskich murach i wrotach wykutych ze szlachetnych metali i drzew gatunków nieznanych ludziom prostym. Niedaleko wioski Mion przebiegał trakt handlowy, którym dojeżdżali do Twierdzy Cienia i Światła aspiranci do roli Ajterów. Inicjacja była ponoć czymś, czego nie mógł przeżyć zwykły człowiek, miało to zapobiec wysyłaniu kolejnych arystokratycznych synów. Zadziałało dopiero, gdy trzeci syn Cesarza umarł i Ajterowie odesłali jego zmasakrowane ciało z wiadomością, że jeśli ktoś nie ma we krwi Mocy Ducha, nie może stać się jednym z nich. Cesarska stolica drżała wówczas. Mówiono nawet o tym, że Ajterowie zamordowali chłopca ze względu na niechęć do ekspansywnej polityki władcy. Plotki stały się źródłem niepokojów. W końcu Cesarz, znany ze swej porywczości, osobiście poprowadził armię na Twierdzę Cienia i Światłości. Zgodnie z podaniami zza wrót wyszło tylko Dwunastu Abraxas, najwyższych dowódców wszystkich oddziałów Ajterów. Trzynasty, Uosobienie Ducha, prosił Cesarza, by ten się wycofał, by nie zakłócał porządku świata, ale władca był uparty. Uznał za obrazę fakt, że wysyła przeciw niemu tuzin ludzi. Rozkazał atak. W odległych krainach i wioskach słychać było gromy tej bitwy, niebo pękło, oślepiając ludzi, armię zalała Moc Dwunastu. Abraxas pokonali armię, a Cesarz został stracony. Jego córka ukorzyła się przed Ajterami. Mając w pamięci tę masakrę, nikt nigdy już nie próbował atakować Twierdzy. Zgodnie z podaniami krwią zabitych spłynęła największa rzeka dwunastu okręgów.

Vayenne dorastała szybko. Przeobraziła się w silną kobietkę o czerwonych włosach i ciemnych oczach koloru dalekich niebios. Miała już piętnaście lat. Czuła się zdecydowanie bardziej dorosła, niż wskazywał na to jej niepozorny wygląd. Mimo braku jedzenia trzymała się przy dobrym zdrowiu, czego nie można było powiedzieć o Otime, który z roku na rok stawał się chudszy, coraz więcej leżał, coraz częściej też mdlał. Przytomność odzyskiwał na coraz krótszy czas.

Vayenne szła po wodę w jego towarzystwie. Wiedziała, że mały niedorostek, którym był, nie udźwignie dzbanów, więc nosiła je za niego. Usiedli na brzegu w oczekiwaniu, aż rzeka napełni naczynia.

– Vaynee… umieram. Słyszałem, co mówił medyk. Kolejny raz, gdy zapadnę w sen… już się nie obudzę – powiedział cichym głosem. Miał zaledwie dziesięć lat, choć wyglądał na nie więcej niż sześć.

Vayenne spojrzała na niego surowo.

– Nigdy nie rób tego, co mówią, że zrobisz. Bądź jak Ajterowie. Nieprzewidywalny. Tylko w ten sposób zaskarbisz sobie szacunek – odpowiedziała, uderzając pięścią w ziemię. Spojrzała w duże, mgliste oczy brata. Był taki niewinny, taki drobny. W pełni polegał na swojej starszej siostrze, która mogła go ocalić przed wszystkim… poza nim samym. Nie umiała uratować go przed chorobą, mimo że sama czasami czuła zawroty w głowie, gdy oddała mu zbyt wiele swojej małej porcji. Wstała, otrzepując swoje brudne ubranie. Chwyciła dzbany i ruszyła w górę.

Będę silna. Dam radę. Dla siebie. Dla Otime.

Stawiała krok za krokiem. Wreszcie poczuła równą powierzchnię i odetchnęła. Od teraz będzie łatwiej. Odwróciła głowę i zamarła. Otime stał w połowie drogi na wzniesienie. Pot płynął po jego bladym czole. Vayenne postawiła dzbany i zbiegła po braciszka, chwyciła go w ramiona i wniosła na górę. Pokonała ból mięśni, pokonała głód i zawroty głowy, pokona wszystko, by on mógł żyć. Wzięła dzbany i ruszyła. Weszła do domu, ledwo łapiąc powietrze. Postawiła wodę i braciszka. Uśmiechnęła się do niego pokrzepiająco, gdy uderzyła go fala charczących oddechów. Zaczął raptownie kaszleć. Vayenne nalała szybko wody i podsyciła ogień.

– Vaynee – wyszeptał cicho chłopczyk.

Przytuliła go. Poczuła dziwne ciepło i wilgoć na ramieniu. Spojrzała na chłopca. Miał zakrwawione usta. Kaszlał… krwią. Vayenne poczuła, jak nogi odmawiają jej posłuszeństwa, jak uderza kolanami o klepisko. Krzyknęła. Przybiegła matka. Zabrała chłopca do izby, położyła go i okryła kocami. Ojciec wezwał medyka. Wszystko wydawało się zbyt szybkie, zbyt bolesne. Vayenne chciała wejść za medykiem, ale rodzice ją wypchnęli. Przycisnęła głowę do szpary nad podłogą.

– Chłopiec już praktycznie nie żyje. Radziłbym mu podać czarne ziele, by się nie męczył. Od teraz… jego droga będzie pełna bólu, niepotrzebnego bólu – powiedział cicho medyk.

Szloch mamy, nerwowe słowa ojca i cisza. Wszystko docierało do Vayenne falami, jakby z innego świata.

– Zróbmy to. Pożegnajmy się z nim – wyszeptał ojciec.

Vayenne wstała jak zombie. Prowadziła ją siła, której nie znała, dziwna, szalona. Otworzyła drzwi z hukiem.

– NIE! Nie zabijecie go! URATUJĘ GO! – wykrzyczała.

Ojciec podszedł do niej z wyciągniętymi przed siebie rękami. Odepchnęła go, zanurkowała pod jego ramieniem i dobiegła do brata. Medyk nie drgnął, mama łkała na podłodze. Nie było nikogo, poza ojcem, kto by mógł ją powstrzymać. Chwyciła wątłe ciałko brata w ramiona, jak wiele razy wcześniej. Była niemalże przyzwyczajona do jego ciężaru po niezliczonych razach, kiedy to nosiła go na posłanie.

– Nie rozumiesz! On będzie teraz tylko cierpiał! Skazujemy go na ból! Tak… przynajmniej pozostanie sobą do końca dni! A… jeśli go pozostawimy na pożarcie chorobie… on oszaleje z bólu! Vaynee…

– Nie mów tak do mnie! TYLKO Otime może tak do mnie mówić. Nie TY! Z DROGI! – wykrzyczała. Matka patrzyła na nią zapłakana, a tata spuścił głowę.

– Co chcesz zrobić, córeczko? – spytał innym tonem. Łagodnym, złamanym, słabym. Vayenne gardziła jego słabością, gardziła łzami matki i tym medykiem, który umiał jedynie zabijać. Wiedziała, gdzie są prawdziwi uzdrowiciele, i wytnie sobie drogę do nich, jeśli będzie trzeba, ale uratuje Otime.

– Pójdę do nich, do Ajterów. Oni mają uzdrowicieli. Pomogą mi – powiedziała zimno.

– Dziecko… zabiją cię, jeśli zbliżysz się do Twierdzy. Poza tym… Ajterowie nie leczą ludzi. Pomagają tylko swoim. Nie uleczyli nawet córki króla…

– Nie jestem córką króla, mnie pomogą. Zmuszę ich – powiedziała zdecydowanym głosem.

Ojciec podszedł do niej. Bała się, że ją chwyci, że powstrzyma, odbierze Otime, ale ten tylko położył dłoń na jej głowie.

– Jesteś córką nikogo i nikt nam nie pomoże, a już z pewnością nie Ajterowie, ale idź tam. Zmierz się z rzeczywistością. Wrócisz do domu szybciej, niż wyruszysz, albo cię zabiją i nie wrócisz wcale. Zrobiliśmy wszystko dla Otime, on odejdzie, czy tego chcesz, czy nie. Żadne z nas nie ma w swojej krwi tego, co mogłoby zainteresować Ajterów, a dla wszystkich innych oni nie mają szacunku czy współczucia. Są tarczą, silną, nieprzekraczalną i martwą, bez emocji, bez uczuć. Idź do nich. Pod moją poduszką jest sztylet. To wszystko, co mogę ci dać – powiedział i odwrócił się do żony.

– Nie… błagam, nie idź. Straciłam już jedno dziecko, nie mogę stracić też ciebie… – zawyła mama.

– Otime wciąż oddycha, jego serce wciąż bije, on żyje. Nikogo nie stracisz. Słowo – powiedziała Vayenne i wyszła z izby, trzymając go w ramionach, jak cenny skarb, z którym nie była gotowa się rozstać.

Nikt nie próbował jej zatrzymywać ani za nią biec. Wiedziała, że rodzice potrzebowali silnego syna, a nie wątłego Otime i dziewczynki. Jedzenia nie starczało na ich czwórkę. Bez niej będzie im łatwiej. Chwyciła sztylet ojca i poszła w stronę szlaku. Wozy jechały jeden za drugim, ale żaden się nie zatrzymał, mimo jej wyciągniętej dłoni, mimo krzyków i przekleństw. Usiadła ciężko po kolejnej bezowocnej próbie. Nadszedł zmrok, a wraz z nim chłód. Zaczęła drżeć. Co powinna zrobić? Musi uratować brata. Odwróciła się do niego. Był ledwo przytomny. Patrzył na nią jednak ufnie. Nie mogła go zawieść. Nie teraz. Nigdy. Wstała, przywiązała go sobie do pleców własną, cienką i podziurawioną peleryną.

– Otime… trzymaj się mnie tak mocno, jak pozwolą ci na to siły. Liczę na ciebie – wyszeptała. – I… zaufaj mi.

– Zawsze, Vaynee – odpowiedział tak cicho, że przez chwilę wydawało jej się, że to tylko wiatr.

Poprawiła wiązanie, po czym wspięła się ostrożnie na drzewo i czekała. Nadjeżdżał wóz wypełniony sianem dla koni. Czekała. Czekała. Jeszcze trochę. Koła wozu podskakiwały na nierównym gruncie, słyszała ich terkot. Woźnica nucił coś pod nosem, a koń wystukiwał kopytami równomierny rytm. Skupiła się. Jeszcze sekunda. Skoczyła w noc. Wylądowała na klęczkach, uderzając twarzą w siano. Skrzywiła się, gdy kilka ostrych włókien przecięło jej skórę rąk i policzek. Usiadła i skuliła się za jedną z paczek. Woźnica niczego nie zauważył, mimo że szarpnęło nieco wozem. Spojrzała czule na brata. Był dzielny. Jego oczy wyrażały bezgraniczne zaufanie do jej pomysłów. Noc się rozpoczęła, podobnie jak pierwszy etap ich podróży do Twierdzy. Podróży, która ma przynieść jej bratu zdrowie.

– Vaynee… zimno mi – wyszeptał kilka godzin później.

Dziewczyna nie chciała się przyznać, ale sama drżała. Powinna była to przewidzieć. Dlaczego nie wzięła choć jednego cieplejszego ubrania? Czemu zostawiła koc?! Co za bezmyślność! Skarciła się w duszy. Przytuliła się do brata i położyła jego głowę na swojej piersi. Objęła go ramionami i zaczęła miarowo pocierać jego plecki. Czuła wyraźnie kości kręgosłupa i wystające łopatki. Nie mieli jedzenia. Nie mogli długo zwlekać.

– Już niedaleko – zapewniła, mówiąc w jego włosy, gdy spomiędzy drzew dojrzała rozjarzone niebieskim ogniem wieże. Niebieski, czyli nie ma niebezpieczeństwa. Odetchnęła. Chociaż nie zostaną zaatakowani. Skuliła się mocniej. Mimowolnie, kołysanie wozu utuliło ją do krótkiej drzemki.

Otworzyła raptownie oczy przerażona, że ominęli Twierdzę. Zaczęła się rozglądać gorączkowo, poszukując punktu odniesienia. Mrok jednak jeszcze nie został wygnany przez dobroczynne słońce, a wieże płonęły tak mocnym blaskiem, że nie było mowy o pomyłce.

– Otime… przywiążmy cię do mnie. Zaraz wysiadamy – wyszeptała.

Chłopiec wydawał się nieprzytomny, ale choć z wyraźnym trudem, to jednak uchylił po chwili powieki. Kiwnął głową. Był bledszy, a jego oczy wydawały się odległe i mętne. Vayenne poczuła w gardle nieprzyjemną gulę. Musiał dać radę. Ajterowie byli blisko.

Wyskoczyli w przydrożne krzaki zaledwie kilkaset metrów od zakrętu traktu i odsłoniętych brzegów Velinny, największej rzeki dwunastu okręgów. Vayenne podniosła się i ruszyła szybko ku szumiącej wodzie. Musiała zdążyć przed świtem. Wbiegła w jej prąd gnana nieznaną siłą. Musiała go ocalić. Musiała.

Rzeka była silna, dużo silniejsza od wątłej dziewczynki z małym chłopcem przywiązanym do pleców. Vayenne płynęła, ile sił w rękach i nogach, ale prąd stale ją znosił, woda pieniła się niczym wściekły pies na intruza. Dziewczynka poczuła, jak zaczyna brakować jej sił, jak jej głowa raz po raz zatapia się w czarnej otchłani.

Muszę. Dać. Radę.

Zebrała całą swoją wolę, całą siłę, która tliła się w jej mięśniach, i wykonała kilkanaście silnych odepchnięć. Woda wypchnęła ją z siłą za zakręt. Vayenne uderzyła w korzenie wielkiego podwodnego drzewa. Jęknęła, czując, jak jej skóra się rozdziera, ale nie dbała o ból. Jeszcze tylko kilka metrów. Chwyciła się rozpaczliwie podwodnej gałęzi i mimo siły pływu parła naprzód. Musiała wygrać tę walkę. Sięgnęła na brzeg. Jej mała dłoń chwyciła źdźbła traw, ale wyrwała je, pchana przez siłę nieugiętej woli Velinny. Miała szczęście, że to nie była pora wzbierania rzeki. Jednak mimo to poczuła, jak traci przyczepność, jak brzeg zaczyna uciekać niepowstrzymanie. Szarpnęła się niczym ryba na haczyku i chwyciła za jakąś łodygę. Nie znała tej rośliny, ale błogosławiła jej wolę życia. Łodyga była silniejsza niż lina. Vayenne nie miała jednak sił, by się podciągnąć. Wisiała targana prądem jak lalka. Jak długo jej dłoń wytrzyma? Jak długo wytrzyma roślina?

– Dasz radę, Vaynee. – Usłyszała głos Otime. Vayenne poczuła, jak jej krew budzi się do życia, jak mięśnie pragną więcej wysiłku. Zadarła głowę i spojrzała w odległe ognie na szczytach wież. Dam radę. Podciągnęła się, a rzeka wypluła ją na brzeg. Oddychała ciężko.

– Nic…ci…nie… jest? – spytała, ledwo mogąc złapać oddech. Czekało ją jeszcze wiele wysiłku tej nocy.

– Nie. Wszystko… ktoś… idzie – wyszeptał cienki głos Otime.

Vayenne wyjęła sztylet przed siebie. Jeśli to jeden z nich… najpierw będzie błagać, potem walczyć. Dwie sylwetki zbliżały się do niej szybciej, niż mógł biec jakikolwiek człowiek. Stanęli przed nią silni i uzbrojeni. Napotkała surowe spojrzenia. Światło ich lamp ją oślepiło.

– O…wielcy… Ajterowie… pomóżcie, błagam. Mój brat jest ciężko chory, tylko wy macie… uzdrowicieli – wydukała.

Ich miecze były olbrzymie. Mogły zgnieść w proch jej sztylet. Poczuła, jak strach uderza w nią i skręca jej myśli w supeł. Wreszcie jej oczy przywykły do silnego światła. Mężczyzna i kobieta. Wysocy, smukli, muskularni. Ich twarze wyrażały konsternację i zdumienie. Kobieta miała wplecione we włosy liczne spinki z kryształów, a mężczyzna miał tatuaże rozpływające się miękką kaskadą wzdłuż jego szyi, ich krucze linie ginęły pod czarną tuniką strażniczą.

– Nie ratujemy ludzi. Nasi uzdrowiciele służą tylko Ajterom, dziecko. Wracaj, skąd przyszłaś. Przeprowadzimy cię do mostu. Zabieraj brata i uciekaj. Powinniśmy cię zabić za naruszenie granic, ale… po prostu chodźcie – powiedziała kobieta wysokim głosem.

Vayenne nie drgnęła.

– Musicie mu pomóc. Błagam! – wykrzyczała, czując, jak łzy spływają jej po policzkach. Poczuła, jak Otime zaciska swoje wątłe piąstki na jej mokrym ubraniu.

– Nie krzycz! Lada chwila pojawią się tu inni strażnicy, a wtedy czeka cię natychmiastowa śmierć, więc rusz się. Idziemy do mostu. Szybko – ponagliła kobieta.

Mężczyzna patrzył czujnie wokoło. Vayenne zaczęła krok za krokiem podążać za tą dwójką. Miała plan. Tam, gdzie most, tam i brama. Szła wzdłuż lśniąco białego muru, niosąc Otime na plecach, które pękały jej z bólu. Strażnicy dotarli do nasypu, za którym krył się most.

– Idźcie, szybko! – popędzała kobieta.

Vayenne chciała czuć do niej wdzięczność, ale nie potrafiła. Wyjęła swój niewielki sztylet. Odłożyła ostrożnie braciszka na ziemię. Spojrzała jeszcze ten jeden raz w jego mgliste, pełne czułości i niewinności oczy.

Uratuję cię.

Odwróciła się w stronę strażników.

– Nigdzie nie idę. Wpuścicie mnie za bramę. Zmuszę was. On nie może umrzeć! – powiedziała, stając szeroko na nogach. Strażnik uniósł brwi z rozbawieniem, a kobieta patrzyła na nią z niedowierzaniem.

– Mówiłem ci, że jesteś za miękka dla nędzarzy. Nigdy nie potrafią być wdzięczni – rzucił mężczyzna i wyjął z pochwy długie, lśniące i lekko zagięte ostrze.

– Przestań, chyba nie zamierzasz z nią walczyć. To człowiek. Przepołowisz ją. Po prostu ich puśćmy.

– Wygląda, jak by chciała uciekać? Chce walczyć, a ja się nudzę, więc… – Miecz błysnął w mroku.

Vayenne nawet nie dostrzegła, jak klinga opadła. Usłyszała uderzenie metalu o metal. Zacisnęła powieki ze strachu. Uchyliła je, gdy nie poczuła bólu.

– Co tu właściwie się dzieje? – spytał spokojny, męski głos. – Meldujcie, wartownicy. – Vayenne zobaczyła nad głową dwa długie ostrza skrzyżowane ze sobą. Cofnęła się lekko, ale w dłoniach wciąż ściskała obnażony sztylet.

– Algis… Raire! My… Podczas patrolu spotkaliśmy dwoje ludzkich dzieci! Melduję, że zamierzaliśmy poddać je egzekucji za… naruszenie strefy granicznej – powiedział mężczyzna, cofając miecz.

Vayenne znowu to poczuła. Sądziła, że to był szok, emocje, ale znowu to czuła. Paraliżujący ból, strach, napięcie mięśni. Kolory wydawały się rozmyte, kształty się zamgliły. Spojrzała na mężczyznę. To był ktoś inny. Miał blond krótkie włosy i jeden pojedynczy warkocz spływający mu cienką złotą linią po czarnym płaszczu. Na ramieniu lśniły mu insygnia.

Co… to za uczucie? Dlaczego nie mogę się ruszyć?

– Chcieliście zabić dzieci. To przysporzyłoby wam nie lada chwały, prawda? Chłopiec i tak umiera, a dziewczynka… – Odwrócił się do Vayenne. Ta poczuła, jak upada na kolana przed mężczyzną. Brat.

Otime. Muszę cię ocalić.

Ścisnęła mocniej sztylet.

– Puśćcie mnie. Muszę… go ocalić. Wy… macie medyków – powiedziała, z trudem odnajdując głos.

– Chcesz uratować życie brata. Jesteś mokra. Przebyłaś Velinnę… wpław? – spytał mężczyzna, stając przed nią. Nie schował miecza, trzymał go luźno przy boku. Vayenne przezwyciężyła ból i podniosła głowę. Spojrzała w błękitne oczy Ajtera.

– Tak i pokonam was wszystkich, by dostać się za bramę, i zmuszę was do uleczenia Otime! – powiedziała, wolno się podnosząc.

Mężczyzna uniósł brwi.

– Pokonasz? Chcesz walki z Ajterem? Dziecko… wiesz, że nie masz szans – odrzekł spokojnie.

Vayenne nie zamierzała się poddać. Patrzyła mu w oczy, mocno ściskając sztylet. Zamachnęła się. Nie dostrzegła, gdy ostrze mężczyzny rozcięło jej ramię.

– Algisie! – krzyknęła strażniczka ze zgrozą.

Vayenne cofnęła się chwiejnie. Ból, wszędzie ból. Spojrzała na Otime. Leżał bezwładny, ale oczy… jego oczy śledziły ją z przerażeniem. Bał się.

– Nie wtrącajcie się. Dziewczynka musi pokazać prawdziwą wolę, a nie słabe słowa – powiedział. Jego miecz zalśnił w mroku. Nim Vayenne była w stanie drgnąć, na jej policzku pojawiła się krwawa rana, z której wypłynęła ciepła krew. – Wiesz, że cię zabiję, dziecko, wiesz, że nie masz szans. Twoje rany już teraz są poważne, a jesteś niedożywiona i słaba. Umrzesz, jeśli się nie wycofasz teraz – oznajmił wciąż irytująco spokojnym głosem.

– Nie… cofnę się. Otime… musi przeżyć. Zabij mnie, ale ocal go, błagam – powiedziała, chwytając sztylet. Musiała użyć całej siły woli, by jej chwiejne, drżące nogi się ruszyły. Wykonała dwa niepewne kroki i uderzyła sztyletem w mężczyznę.

Odbił cios nie mieczem, a gołą dłonią, zupełnie jakby odganiał od siebie komara. Jej ostrze pofrunęło i zniknęło w rzece z cichym pluskiem wypływającej z niej krwi. Zacisnęła pięści i znowu uderzyła. Może nie miała broni, ale przecież nie raz musiała gołymi pięściami bronić się przed chłopcami w wiosce. Z tym że… mężczyzna przed nią nie przypominał wiejskich dzieciaków. Nawet nie zdołała go sięgnąć, nie zobaczyła też, co rozpłatało skórę jej uda. Upadła z krzykiem na ziemię. Krew. Wszędzie była krew. Spojrzała na Otime.

Nie znalazłam dla ciebie życia, braciszku, ale znalazłam własną śmierć. Ojciec miał rację.

Nie mogła poruszyć nogą. Podniosła ramiona, próbując jeszcze raz chwycić za szatę mężczyzny, ale ten ciął znowu. Pisnęła, widząc w świetle magicznej latarni swoją krew. Ból mieszał się z drżeniem. Cały świat spowiła mgła.

– Dalej chcesz ze mną walczyć? Dalej chcesz mnie pokonać? – spytał spokojnie.

Vayenne złapała oddech, pełen bólu, pełen przerażenia i dzikiej siły. Wypluła krew i podniosła się na kolana. Uniosła swoje oczy koloru gniewnych niebios.

– Tak – wypluła z siebie wraz z krwawą śliną. Podniosła kamień i rzuciła w mężczyznę.

Chwycił go bez trudu w dłoń. Przyklęknął koło niej i odgarnął nagą klingą włosy z jej krwawiącego czoła, tworząc kolejną, wąską, piekącą ranę. Przekrzywił głowę.

– Cóż… wygrałem. Walka skończona. Nie masz już sił, by walczyć. Nie masz broni. Umierasz, jak twój ukochany brat. To koniec. Powiedz mi, jak ci na imię, wojowniczko? – zapytał spokojnym głosem.

Vayenne zaczęła niewyraźnie widzieć. Nie mogła już dostrzec jego źrenic, uciekały jej. Ledwo mogła poruszyć dłonią. Zmusiła się do tego ostatniego wysiłku i chwyciła w dłoń materiał jego czarnego stroju. Był miękki i ciepły.

Gdyby tylko Otime mógł się nim okryć… nie umierałby, ja bym nie umierała.

– Vayenne – powiedział Otime słabym głosem. – Siostrzyczko…

Vayenne spojrzała na chłopca. Był zapłakany, przerażony i blady.

Chciałam cię uratować, Otime, wybacz – wyszeptała w myślach.

Mężczyzna wyjął swoją szatę z jej dłoni i wycelował w nią miecz.

– Vayenne… muszę przyznać, że podoba mi się twoja wola. Uratujemy twojego brata, ale ty… musisz zginąć. Jesteś na to gotowa? – spytał.

Vayenne spojrzała w zapłakane oczy brata. Wielkie z przerażenia, mleczne, wypełnione bólem i chorobą. Tylko tego pragnęła. By go uzdrowili… prawda? Ból powoli odchodził. Był gdzieś na obrzeżach jej świadomości. Drżenie stało się echem. Kształty mgłą. Chciała mu odpowiedzieć, musiała mu odpowiedzieć. Siłą odeszła od nieświadomości. Chwyciła ostatnią nić swojego życia, by spojrzeć w oczy swojemu mordercy i największemu bohaterowi w jednym.

– Tak… Paa…nie… R…a…ire – wydukała, po czym upadła wśród cichego, słabego krzyku Otime.

Odchodzę, ale ty zostaniesz. To się liczy.

Chwilę potem była już tylko jasność tak jaskrawa, że bolała jej duszę, rozrywała spokój, budziła drżenie.

Wydawało jej się, że ludzie umierający wierzyli w to, że znajdą się w pięknym świecie, który nazywali wzniośle rajem. Jednak tu, gdzie się znalazła, nie było motyli płynących w powietrzu ani śnieżnych obłoków, nie rosły kwitnące drzewa, a wiatr nie szumiał, ciepło dotykając włosów. Była jasność, wszędzie jasność. Przytłaczająca, wbijająca tysiące igieł w ciało, raniąca serce i duszę. Pojawiło się też drżenie, to samo, co kiedyś, tylko silniejsze. Krew to wydawała się płynąć wolniej, to za chwilę budziła się do życia, uderzając w nią jak błyskawica. Serce? Chyba nie biło. Nie była pewna. Wszystko, co czuła, to drżenie i ból tak wielki, że wydawał się nierzeczywisty. Czy zrobiła coś złego, dlatego nie trafiła w dobre miejsce? A może… raj nie był dla biednych wieśniaków? Może to legendarnie piękne miejsce miało otwarte wrota tylko dla arystokracji? Właściwie wszystko, co piękne, zawsze było dla nich. Dlaczego więc z rajem miałoby być inaczej? W końcu… była zwykłą wieśniaczką. Znowu uderzenie. Nie oddychała, więc dlaczego wydawało jej się, że ból odbiera jej oddech? Błyskawica, uderzenie, huk i drżenie. Światłość. Ta biała światłość. Vayenne chciała krzyczeć, ale tu, gdzie była, nie znano dźwięku. Był tylko ból. Tylko jasność. Tylko drżenie. I… te błyskawice rozrywające jej ciało. To z pewnością nie był raj. Czy została zesłana na wieczny ból? Nie mogła sobie przypomnieć, co robiła, gdzie była, jak żyła… Zniknęła jej pamięć zastąpiona wielką falą cierpienia. Znała już tylko te dwie rzeczy. Jasność i dojmujący ból. Nagle jasność pękła wokół. Jej strzępki wyglądały jak tysiące skrzydeł motyli, jednak ich końce były ostre jak miecze. Zaczęły wnikać w nią, tnąc każdy jej kawałek. Krzyczała. Z oddali dalekiego czasu słyszała echo swego głosu. Ból. Pojawiał się. Znikał. Światłość zaczęła migotać i rozpływać się w drżeniu cienia, który ukrywał się pod nią niczym ostrze w pochwie. Gotowe by zabić. Gotowe, by opaść na ofiarę. Widziała to. Ostrze opadające na nią. Ostatnie westchnienie. Ostatnie słowo. Raire.

To on był jej oprawcą. Kolejne fragmenty rozpadającego się jaskrawego świata opadły, odsłaniając ciemność. Nie widziała już nic. Wszędzie była ciemność. Zimna. Boleśnie nieczuła. Boleśnie poważna. Krzyk. Szept. Nie było na tym czarnym niebie gwiazd, nie było księżycowego blasku, tylko ta ciemność. Vayenne poczuła, jak opada w nią, zatapia się powoli, nieubłaganie. Znowu krzyk. Znowu szept. Znowu ból. Kojąca lodowata ciemność oplotła ją całą i pożarła niczym krwiożercza bestia. Krzyk. Szept. Szepty. Szepty. Słowa błąkały się wokół niej niczym zagubieni na oceanie żeglarze. Bez gwiazd. Bez księżyca. Była tylko ciemność. Znaczenie słów wolno stąpało w jej sercu, które objęła czule lodowata ciemność. Kolejny krzyk zmusił ją do otwarcia oczu.

– Dziewczyna się obudziła. – Głos. Kobiecy. Delikatny. Słodki. Vayenne patrzyła w nicość nad sobą. – No proszę. Nie było tak źle, co? Umieranie to ciekawe doświadczenie.

Vayenne musiała sobie przypomnieć, jak się porusza oczami. Spojrzała na kogoś, kto stał nad nią. Była to kobieta o delikatnej urodzie. Miała jasną skórę i ciemne zielone oczy. Jej włosy były mocno związane z tyłu. Miała na sobie szatę. Śnieżną.

– Spróbuj coś powiedzieć. Moja przełożona by mnie zabiła, jakby się okazało, że zrobiłam coś źle.

– Kim… – wyszeptała z trudem Vayenne.

Kobieta uśmiechnęła się ciepło.

– No, tyle mi wystarczy. Jesteś bezpieczna. Póki co. Z pewnością masz sporo pytań, ale teraz musisz odpoczywać. Ciekawość może poczekać – powiedziała i dotknęła lekko jej czoła. Jej smukły, jasny palec zapłonął blaskiem, a Vayenne opadła w ramiona ciepłych snów.

– Dziewczyna jest gotowa, moja pani, a chłopiec potrzebuje jeszcze kilku dni, by wydobrzeć. Był ciężko chory. To rozkładało go od wewnątrz. Atakują coraz młodszych. Zuchwałe istoty. – Znowu ten głos. Słodki. Ładny.

Vayenne otworzyła oczy. Spojrzała na siebie. Leżała w ciepłym, miękkim łożu z białą pościelą. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Nikt w wiosce nie miał prawdziwego łoża, a co dopiero tak idealnej pościeli. Spojrzała na kobiety stojące pośrodku niewielkiego pokoju. Jasnego i pięknego. Ściany były idealnie czyste. Okna posiadały szyby. Lśniące czystością wyglądały jak lód. Vayenne nie wiedziała, co dokładnie się dzieje, gdzie była, kim były kobiety.

Druga z nich podeszła do jej łóżka. Ta ze słodkim głosem stanęła tuż za nią, z lekko spuszczoną głową na znak oddawania czci czy może szacunku kobiecie przed nią. Na szacie tej bliżej wyhaftowane zostały srebrną nicią wzory, na kołnierzu i przy końcu rozszerzających się rękawów. Jej włosy były zebrane srebrnymi spinkami w misterną fryzurę z warkoczy, miała też błękitny pas.

– Dzień dobry, Vayenne. Jestem jednym z pięciu Alfa Trzeciej Armii dowodzonej przez Najwyższego Rudrę, mam na imię Tinna. Uleczyłam cię z ran, teraz musisz wstać i ruszyć na inicjację – powiedziała kobieta.

Vayenne zamrugała. Ajterka. Ona była Ajterką. Stała przy niej.

– Co… – zaczęła, nie bardzo wiedząc, o co dokładnie chce zapytać. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na kobietę. Ajterka.

– Gdy Alfa wydaje ci rozkaz, to po prostu go wykonujesz, dziecko. Wstań – powiedziała kobieta. Vayenne wstała ostrożnie. – Wiem, że walczyłaś z Algisem Raire z wielkim poświęceniem. Twoja wola zrobiła na nim wrażenie. Na tyle duże, że posłał po mnie, bym cię uleczyła z zadanych przez niego ran. Muszę przyznać, że twoje obrażenia były niesamowicie precyzyjne. Sprawił, byś straciła przytomność, jednak ominął wszystkie ważne tętnice i punkty witalne. Wiedział, co robi. Z pewnością chcesz wiedzieć, co z twoim bratem. Będzie żył. Dotknęła go przeklęta magia. Moje uczennice zajęły się nim.

Vayenne poczuła, jak gorąco uderza w jej policzki. Podskoczyła do kobiety i padła przed nią na kolana.

– Pani! Dziękuję! Jestem twą dłużniczką! – zaczęła przez płynące łzy ulgi. Lśniące krople opadały na jasną podłogę. Kobieta dotknęła delikatnie czubka jej głowy.

– Dziecko, wstań. Pan Raire wysłał po nas. Jemu dziękuj, choć raczej prędko go nie ujrzysz ponownie. Pan Raire to Algis Dziewiątej Armii. Ty zaczniesz od inicjacji i Akademii. Jesteś potwornie chuda. Trzeba cię dożywić. Tu masz ubranie. Załóż na siebie szaty inicjacyjne i pójdź za Freyą. Ona cię zaprowadzi – powiedziała kobieta, po czym wyszła z komnaty.

Vayenne wciąż leżała na podłodze, łkając ze szczęścia.

– Vayenne, wstań. Jak się nauczyciele zbiorą, raczej nie zrobisz na nich dobrego wrażenia, jeśli się spóźnisz – rzekła Freya, podnosząc dziewczynę za ramię.

– Przepraszam, ale… nie rozumiem… Nie mam… Ducha…

– Głupiutka wieśniaczko… Jeślibyś nie miała w sobie mocy, nasze zdolności leczące by cię zabiły. Nie pomagamy ludziom naszymi mocami nie dlatego, że nimi gardzimy, ale dlatego, że to by rozerwało ich ciała. Magia Ducha, jak na nią mówicie, nawet lecząca, jest śmiertelna dla ludzi. Ty i twój brat macie ją w sobie, więc przetrwaliście. On także przejdzie inicjację. Oboje macie szansę dostania się w szeregi uczniów Akademii, zobaczymy jednak, czy te strzępki mocy, które pozwoliły wam przetrwać leczenie, wystarczą, by dostać się między wojowników. Spokojnie, nawet jak się nie uda, to macie szanse na pozostanie w Twierdzy. Potrzebujemy jednostek sprzątających. Ubieraj się.

Vayenne nie posiadała się ze zdumienia.

– Ale… ojciec mówił, że…

– Twój ojciec to prostaczek. Skąd mógłby wiedzieć, czy posiadasz w sobie Dar Ducha, jak o magii mówicie? Zastanów się, dziecko. Pospiesz się – powiedziała nagląco Freya.

Vayenne kiwnęła szybko głową i rzuciła się do krzesła ze złożonymi najpiękniejszymi i najbardziej miękkimi materiałami, jakie widziała. Podniosła szaty, nie bardzo wiedząc nawet, jak je założyć.

– Pomogę ci.

Freya cierpliwie wskazała jej rękawy, liczne pasy zacisnęła wokół jej talii, wyjęła też wstążki koloru lśniącego srebra, którymi zebrała jej długie włosy. Ktoś je umył. Były pachnące, puszyste i przypominały rozpalony ogień. Vayenne włożyła na nogi lekkie, skórzane obuwie tak wspaniale dopasowane, że mogło uchodzić za jej drugą skórę. Dziewczyna uśmiechnęła się do Frei, a kobieta łagodnie pogłaskała ją po głowie.

– Powodzenia, dziecko. Chodźmy.

Vayenne ruszyła za kobietą przez duże, rozsuwane, lśniące bielą drzwi. Wyszły na jasny korytarz pełen misternie rzeźbionych w śnieżnym drewnie okien. Vayenne nie mogła się nadziwić, jak coś może być tak czyste. Zerknęła w lewo. Widziała swoje odbicie w dziesiątkach dziwnych, lśniących szyb.

– To… prawdziwe szkła odbicia! – powiedziała, nim ugryzła się w język.

Freya zerknęła na nią łagodnie.

– Nie widziałaś nigdy zwierciadła? – spytała tym słodkim głosem.

Vayenne zaczerwieniła się i pokręciła głową. Kobieta uśmiechnęła się lekko.

– Jak to jest… nie wiedzieć tak wiele o świecie… Pochodzę z rodziny królewskiej Okręgu Zimna. Nigdy… nie potrafiłam sobie wyobrazić życia… takiego jak twoje. Przepraszam, jeśli cię to obraziło, ja… naprawdę jestem ciekawa. Wielu moich pacjentów pochodziło z nizin, ale… żeby nie wiedzieć, czym jest zwierciadło?

– Przepraszam – wydukała Vayenne. Zerkała co chwilę w swoje odbicia. Jej włosy lśniły czystością. Były też starannie rozczesane i spięte lśniącymi nićmi wstążek. W szatach wyglądała jak jedna z nich. Tylko… jakaś wątła.

Freya miała wydatne piersi i piękną figurę perfekcyjnej kobiety. Była też wyższa od Vayenne o przynajmniej głowę.

Naprzeciwko nich pojawiło się dwóch mężczyzn. Obaj mieli lśniące, białe szaty, przepasani byli jak Freya białym pasem. Byli niewiele starsi od Vayenne, ale ich sylwetki kipiały siłą. Jej niedożywione wątłe ramiona i kości policzkowe chcące przebić jasną skórę krzyczały o jej pochodzeniu z nędzy. Chłopcy przywitali się z Freyą skinieniem głowy.

– Nowa? – spytał, patrząc z zainteresowaniem w brązowych oczach, jeden z nich.

– To się okaże. Idę z nią na inicjację – powiedziała krótko jej opiekunka.

Chłopcy uśmiechnęli się lekko do Vayenne. Jeden z nich położył dłoń na jej kościstym ramieniu. Dziewczyna zarumieniła się. Nigdy nie widziała chłopców tak pięknie odżywionych, tak doskonale zbudowanych i zdrowych. Ich cera emanowała żywotnością, oczy były pełne siły, ramiona szerokie, włosy lśniące czystością. Byli… piękni.

– Powodzenia, mała. Trzymaj się dzielnie! – powiedział jeden z nich.

– Odwagi, będzie dobrze – dorzucił drugi, klepiąc ją lekko po barku.

Kiwnęli głowami w stronę Frei i odeszli.

Vayenne nie była w stanie im odpowiedzieć zamurowana. Byli serdeczni, mili i nierzeczywiście piękni.

– Kto… kim oni byli? Czy to… Abraxas? – spytała cicho.

Freya zaśmiała się perliście.

– To zwykli Ajterowie. Jak ja. Nie są nawet Alfami. Mówi się na nas po prostu „jednostki”. Nie mamy żadnych oficerskich tytułów, mamy najniższy stopień, jesteśmy wysyłani raczej do drobnych incydentów. Wydają ci się wszyscy wspaniali, bo jesteśmy dożywieni i czyści. Byłaś w strasznym stanie, gdy do nas trafiłaś. Masz taki piękny kolor włosów, a spod brudu nie było go nawet widać! Okazało się też, że masz jasną cerę – zaśmiała się. – Nie mieliście tam raczej mydła. Nie przejmuj się. Każdy z nas gdzieś zaczynał. Jedni w pałacowych wnętrzach arystokratycznych rodów, inni wśród królewskich zamków, jeszcze inni na dworze cesarskim, niektórzy są z miejskich warstw, a czasem zdarza się ktoś z… wiejskich okolic – powiedziała łagodnie Freya. Szła pięknie wyprostowana. Vayenne próbowała ją naśladować, ale nie przywykła do trzymania karku sztywno i zaraz rozbolały ją mięśnie szyi. – Wychodzimy – rzuciła, otwierając duże, drewniane wrota.

Vayenne wyszła i stanęła oniemiała. Drzewa stały zasadzone w idealne linie tworzące kręgi na placu. Wszystkie kwitły różowym kwieciem.

Raj. Jednak umarłam.

Ajterowie chodzili po placu we wszystkie strony. Jedni się spieszyli, inni szli wolnym krokiem. Prawie wszyscy mieli przy pasie miecze, tylko nieliczni posiadali sztylety. Wszyscy byli zwyczajnie piękni. Vayenne nie sądziła, że ludzie mogą być tak niesamowicie urodziwi.

– Wszyscy… są piękni – wyszeptała sama do siebie.

Mijała ich właśnie kobieta z ciasno spiętym kokiem ozdobionym spinkami z diamentowymi kwiatami. Zerknęła na Vayenne, zapewne słysząc ją, uniosła lekko brwi w kierunku Frei, a ta odpowiedziała kolejnym łagodnym uśmiechem.

– Poznasz ich bliżej, to pewnie zmienisz zdanie. Piękno postrzegasz przez czystość i dożywienie, których nie znałaś. Przywykniesz do tego widoku, jeśli u nas zostaniesz i zaczniesz dostrzegać wady każdego z nas – powiedziała słodkim głosem. Położyła jej dłoń na ramieniu. – Musimy iść. Zdążysz się napatrzeć.

Vayenne ruszyła przed siebie, czując się dziwnie niepewnie. Zwykła być tą, która wszędzie jest pierwsza, bez wstydu, bez zawahania, jednak tutaj… było inaczej. Tu wszyscy lśnili. Tu wszyscy emanowali siłą, zdrowiem i pełnią urody. Czuła się brudna i dziwnie niepasująca. Przeszła ze zwieszoną głową między tymi niezwykłymi ludźmi. Freya opowiadała jej o placu. O tym, jak wielkie znaczenie ma dla ich społeczności, o spotkaniach i wielkich świętowaniach, które się na nim odbywały. Wspomniała, że te najważniejsze uroczystości są organizowane w Świątyni Księżycowego Cienia, która znajdowała się w innej części Twierdzy. Vayenne starała się, jak mogła, wszystko zapamiętać, ale przy takiej ilości wrażeń czuła, że umyka jej zbyt wiele. Szła przy boku pięknej Frei, widząc wszędzie tylko blask. Uliczki były tu wykonane z lśniącego, białego kamienia, zupełnie jej nieznanego.

W końcu weszły do wielkiego budynku o ścianach pokrytych różowym kwieciem. Wewnątrz panował gwar. Słyszała dziwne odgłosy, strzępki rozmów, tupanie dziesiątek stóp. Podniosła wzrok, gdy Freya się zatrzymała. Kobieta skłoniła się i trzymała zwieszoną głowę. Vayenne także się skłoniła, lecz chęć spojrzenia była zbyt wielka. Uniosła ponownie spojrzenie. Stał przed nią mężczyzna. Na jego białej szacie wyszyte były jakieś nieznane jej symbole, a jego pas był koloru błękitu nieba.

– Dziękuję, Freyo, za przyprowadzenie kandydatki. Możesz odejść. Resztą zajmiemy się my – powiedział spokojnym, dziwnie miękkim głosem.

Vayenne zerknęła na jego twarz. Miał szlachetne oblicze bez cienia zarostu, jego brązowe włosy okręcały się wokół jego wyrazistej twarzy niczym korona z korzeni jakiegoś świętego drzewa. Jego oczy błyszczały, gdy patrzył na Freyę. Vayenne zerknęła na swoją towarzyszkę. Miała zarumienione policzki, ale patrzyła jedynie na skrawek dolnego haftu szaty mężczyzny.

– Oczywiście, panie Kyan. – Freya odeszła, nie unosząc oczu.

Vayenne uznała, że również nie powinna gapić się dłużej na mężczyznę, więc spuściła szybko wzrok. Nie umiała nawet stwierdzić, ile ma lat. Dwadzieścia? A może trzydzieści? Nie umiała określać wieku ludzi o czystych twarzach, bez zmarszczek, bez znaków pracy.

– Witaj, Vayenne. Algis Dziewiątej Armii, pan Raire osobiście zarekomendował cię do Próby. Ja jestem Alfą Czwartej Armii, Kyan. Próba jest wystąpieniem przed dwunastoma nauczycielami. Raczej nie powinno boleć, tak że się nie martw. Postępuj zgodnie z instrukcjami. Powodzenia, Vayenne – powiedział i wskazał jej drzwi za sobą.

Weszli we dwoje. Komnata była tak wielka, że Vayenne była pewna, że zmieściłaby się w niej cała jej chatka i kilka domostw sąsiadów. Szła tuż za mężczyzną, bojąc się zbytnio rozglądać. Stanęła na środku okręgu z wysokich krzeseł. Mężczyzna ukłonił się lekko.

– Zgłaszam na kandydatkę do Akademii Ducha Vayenne. Dziewczyna otrzymała osobistą rekomendację Algisa Dziewiątej Armii, pana Raire. W swoim liście zwrócił uwagę na jej wielką wolę walki i poświęcenia. Była gotowa oddać życie w tak młodym wieku. Przebyła też wpław rzekę, co wskazuje na wielką siłę i energię. Utrzymuje, że nie zgięła się po pierwszym ciosie jego miecza, nie ulękła się i stanęła z nim do walki, mając zaledwie sztylet. Alfa Trzeciej Armii, Tinna, zapewnia, że dziewczyna ma duże pokłady magii w swej krwi. Przetrwała zaklęcia leczące naszych uzdrowicieli bez szwanku na jej ciele czy umyśle, mimo iż nie była trenowana. Osąd ostateczny pozostawiają jednak Radzie Nauczycieli – powiedział donośnym, poważnym i dźwięcznym głosem.

Vayenne nie mogła się powstrzymać i podniosła wzrok. Na wielkich tronach z rzeźbionego drewna siedziało dwunastu Ajterów. Każdy z nich ubrany był w identyczną szatę z białego materiału. W talii ściśnięci byli żółtymi pasami. Każdy z nich miał przy ramieniu inny symbol naszyty żółtą nicią. Vayenne nie miała pojęcia, co oznaczają znaki, nie wiedziała też, kim są ci Ajterowie i co ją czeka.

– Dziękujemy ci, Kyanie. Przejdziemy więc od razu do Próby – powiedziała kobieta wysokim głosem. Siedziała z prawej strony.

Vayenne poczuła, jak uderzają w nią wątpliwości. Nie była przecież… jedną z nich. Założyli na nią szatę, umyli włosy i związali, ale wciąż… była córką wieśniaka, a oni… lśnili, niczym ucieleśnienia bogów.

– Czujemy twą niepewność, dziecko. Spokojnie. Nie zamierzamy cię krzywdzić. Chcemy jedynie ustalić, jak mocno rozwinięta jesteś na swej Drodze. Podajcie jej kulę – powiedział mężczyzna o włosach zupełnie podobnych do jej własnych. Dwóch chłopców wniosło rzeźbiony stojak, na którym leżała kula ze szkła. Vayenne patrzyła na to wielkimi oczami. – Połóż dłonie na kuli i wezwij to, co masz w sobie ukryte. Pamiętaj, że twoja krew to płynąca magia. Daj jej wyjść z ciebie, pozwól jej.

Vayenne podeszła do kuli i położyła na niej swoje kościste dłonie. Zaskoczyło ją ciepło szkła, ale się nie odezwała. Co miała niby teraz zrobić? Zamknęła oczy, starając się sięgnąć do swojej magii, ale nie miała nawet pojęcia, gdzie jej szukać. W kółko w jej głowie pojawiały się myśli, że to tylko pomyłka.

Krew.

Przypomniała sobie, jak Otime kaszlał krwią. Czy wyrzucał wtedy z siebie magię? Czy dadzą jej zobaczyć się z nim, jeśli nie przejdzie próby? Zadrżała na myśl o rozłące z braciszkiem. Zmarszczyła brwi. Otworzyła oczy, ale kula wyglądała tak samo. Szkło drwiło z niej, nie zmieniając się ani o krztynę. Mocniej złapała kulę, ale nic się nie działo. Poczuła, jak pot wypływa leniwie spod jej włosów i cienką strużką łaskocze jej szyję. Nie była przyzwyczajona do ciepła, tkanin oblekających jej ciało i tego pięknego zapachu czystości.

– Skup się, dziecko. Nic nie zrobiłaś – powiedział męski głos z lewej strony.

Vayenne chwyciła kulę. Chciała wbić w nią palce, ale szkło było niewzruszone, ciepłe i zupełnie przezroczyste. Nic, zupełnie nic. Zaczęła szybciej oddychać. Powoli do jej karku podchodziła wielka pani przyspieszonego serca – panika.

Proszę, niech coś się wydarzy, cokolwiek!

Przygryzła wargę i spróbowała ponownie. Nic. Podniosła głowę na twarze otaczające ją z każdej strony. Czyste, nieskazitelne. Westchnęła. Musiała dać radę. Ktoś wszedł do komnaty. Bała się odwrócić, więc nie drgnęła.

– Ona nie wie jak. Trzeba wskazać jej naszą drogę, a uwolni moc – powiedział głos, znajomy, silny, męski.

Odwróciła się. Niedaleko za nią stał jej bohater, pan Raire. W świetle dnia wydał jej się piękniejszy niż gwiazdy. Zadrżała pod siłą jego obecności.

– Algis Raire. Nie było potrzeby, byś się zjawiał osobiście – powiedziała kobieta o granatowych włosach spiętych w trzy warkocze wokół głowy.

– Oczywiście, drodzy nauczyciele. Nie zamierzałem przeszkadzać wam w wykonywaniu inicjacji. Kierowała mną jedynie ciekawość. Dziewczyna, walcząc ze mną, co najmniej trzykrotnie uwolniła moc, a teraz jest taka nieporadna. To zaskakujące. – Podszedł bliżej. Stanął tuż przy dziewczynie. Vayenne poczuła to znowu. Tę siłę, to drżenie, które ją obleka. Jej serce zamarło, oddech zniknął. – Czujecie to, szanowni nauczyciele? – Jego twarz rozjaśnił lekki uśmiech.

Vayenne nie mogła oderwać od niego oczu. Mężczyzna spojrzał na nią. Jego włosy lśniły niczym złoto, a jasne oczy płonęły siłą, której jej tak brakowało. Vayenne nagle dostrzegła światła i cienie biegające po jego twarzy niczym setki wstążek. Odwróciła się. Kula płonęła w jej dłoniach. Migotała. Wewnątrz niej szalały chmury jaskrawej jasności i zimnej czerni. Vayenne wypuściła powietrze.

– No i proszę. Obudziła się.

Vayenne nie mogła oderwać wzroku od kuli. Kształty plątały się ze sobą, strzępy niegasnącej mgły.

– Kandydatko Vayenne, możesz puścić kulę – powiedział kobiecy głos.

Dziewczyna próbowała wykonać rozkaz, ale nie była w stanie. Czuła, jak słabnie, obraz zaczął się zniekształcać. Jasność zaczęła ją parzyć.

– Puść!

Czuła, jak osuwa się powoli w czerń tych wstęg. Poczuła nagle dłoń na ramieniu. Silną, zdecydowaną.

Chwilę później klęczała u stóp Algisa Raire. Mężczyzna wciąż się uśmiechał. Delikatnie, niczym wiosenny wiatr. Vayenne patrzyła na niego jak zaczarowana. Drżenie zniknęło. Mogła znowu oddychać.

– Dziękujemy ci, Vayenne, możesz odejść – powiedział głos z kręgu.

Dziewczyna z trudem się podniosła.

– Odprowadzę cię, dziecko – powiedział głos Raire. Poczuła jego dłoń na swoim ramieniu, ale sekundę później cofnął ją, jakby go oparzyła. Powoli wyszli na zewnątrz. Vayenne chciała zadać setki pytań, ale bała się odpowiedzi, bała się zapytać. Był w końcu kimś ważnym. – Masz wrodzony talent, Vayenne. Wiedziałem, że zrobią Próbę za pomocą kuli, a ta zupełnie nie zareaguje. Ty reagujesz na prawdziwą moc. Musisz ją poczuć, by obudzić swoją. To zapewne przysporzy ci sporo kłopotów z nauką, ale z pewnością dostaniesz się do Akademii. Pamiętaj, Vayenne, ucz się pilnie, a kiedyś staniesz przede mną i będziemy walczyć ramię w ramię, jak równy z równym. Czuję, że będzie cię stać na wiele. Cóż… powodzenia i do zobaczenia – powiedział i odszedł, pozostawiając ją z niedowierzaniem na twarzy.

Ona? Talent? Jak równy z równym? Nie rozumiała, co miał na myśli ani o czym mówił, ale patrzyła na jego oddalające się plecy z zachwytem.

Algis… kim był? Co to za tytuł?

Drzwi za nią otworzyły się.

– Wejdź, Vayenne – powiedział kobiecy głos. Dziewczyna weszła niepewnie. Nogi wciąż miała słabe. Spojrzała na nauczycieli.

– Zgodnie z tym, co zaprezentowałaś z pomocą Algisa Raire, uważamy, że byłoby wielką stratą, gdybyśmy cię odesłali, jednak twój zupełny brak wiedzy i kontroli wymaga pełnego szkolenia, dlatego też będziesz na pierwszym stopniu, dopóki nie zdobędziesz wszystkich podstaw. Musisz wzmocnić swój umysł i ciało, by móc awansować. Walter cię odprowadzi. To jeden z uczniów drugiego stopnia. Powodzenia, dziecko – powiedziała kobieta.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Enki

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Artemi

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Artemi

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Artemi

Dostępne w wersji pełnej

Enki

Dostępne w wersji pełnej

Artemi

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Athene

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Enlil

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Artemi

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Artemi

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Artemi

Dostępne w wersji pełnej

Vayenne

Dostępne w wersji pełnej

Kolory krwi. Tom I Błękitny mur

ISBN: 978-83-8313-397-3

© Misselle i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Białek

KOREKTA: Agnieszka Łoza

OKŁADKA: Krystian Żelazo

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk