Kolory naszych serc - Agnieszka Karecka - ebook + książka

Kolory naszych serc ebook

Agnieszka Karecka

4,5

Opis

Sztuka jest dla Melanii wszystkim.

Dla niej żyje, dzięki niej osiągnęła sławę i pieniądze. Artystka śmiało wychodzi do publiczności, jednak nie pozwala, aby ktokolwiek się do niej zbliżył. Chłodne usposobienie skutecznie odstrasza natrętów, ale nie zniechęca dziennikarzy, którzy potrafią zadać jej nietaktowne pytania. Na jedno z nich Melania odpowiada krótko i bezczelnie, po czym ucieka z planu telewizyjnego wywiadu. Pochłonięta szukaniem taksówki, nie zauważa rozpędzonego samochodu. Skutek? Poważny uraz, który nie pozwala jej malować.

 

W tym momencie w jej życiu pojawia się Wiktor, dobry rehabilitant, który jednak skrywa tajemnice. Melania zaprasza go do własnego domu, poddaje się intensywnej terapii, ale im bliższą więź nawiązują, tym bardziej staje się zimna i opryskliwa. Na jaw zaczynają wychodzić dawno ukryte sekrety, a zabliźnione rany otwierają się ponownie.

 

Czy artystka zdoła wytyczyć drogę do własnej sztuki?

 

Kolory naszych serc” to pasjonująca opowieść o odzyskiwaniu siebie, przełamywaniu granic i odkrywaniu zaufania nawet w najczarniejszych momentach życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (29 ocen)
20
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ziellina

Nie oderwiesz się od lektury

absolutnie cudowna.
10
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
Karolinaloniewska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Gorąco polecam każdemu 😀
10
magdah1234

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo emocjonująca historia, która sprawia że nie można odłożyć książki. Pełna dramatów i z pięknym przesłaniem. Sprawia że czyta się ją jednym tchem. Mocno chwyta za serce.
10
magdala36

Całkiem niezła

Artystka, wypadek, rehabilitant, romans. Nie raz już to grali, także w prawdziwym życiu. Autorka chciała nam pokazać dwie zranione dusze, które się odnalazły we wszechświecie. Rehabilitant Wiktor wychowuje nastoletniego brata. Ich rodzice zginęli, kiedy młody miał kilka miesięcy. Nie mają lekko, choć dają radę. Melania jest znaną w świecie malarką. Wychował ją ojciec, również uznany artysta. Jednak nie miała łatwego dzieciństwa, matki prawie nie pamięta. A ojciec był surowy, skoncentrowany na swojej sztuce, kiedy dostrzegł u córki talent stał się bezwzględnym nauczycielem. Do tego jego metody wychowawcze nie sprzyjały socjalizacji córki i sprawiły, że wyrosła na wyniosłą, opryskliwą, egoistyczną sucz. A w środku jest dzieckiem, tęskniącym za miłością, bliskością, ciepłem. W związku z gorzej sytuowanym mężczyzną popełnia wiele niezręczności, eufemistycznie mówiąc, choć intencje ma dobre. Bohaterka bywa wkurzająca, momentami chciałam nią potrząsnąć. Ale jak wychodzi ze swojej bańki i dot...
00

Popularność




SPIS TREŚCI

Playlista

Drogi Czytelniku

Melania

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Melania

Wiktor

Melania

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Melania

Wiktor

Anna

Melania

Podziękowania

Agnieszka Karecka

Kolory naszych serc

Wydanie I

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki. Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Angela Węcka

Redakcja fabularna: Angela Węcka

Redakcja językowa i korekta na składzie:Magdalena Świerczek-Gryboś

Skład ebook: Makowska Agnieszka // https://www.facebook.com/ADMakowska

Projekt okładki: Angela Węcka

Realizacja okładki: Marlena Sychowska, @Canva

Elementy graficzne: @Canva

Druk: Mazowieckie Centrum Poligrafii

Wydawnictwo Spisek Pisarzy

Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.

www.wydawnictwo.spisekpisarzy.pl

E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.

Copyright © by Agnieszka Karecka 2023

Irządze, 2023

ISBN: 978-83-966559-1-2

Playlista:

CARYS - Princesses Don’t Cry

Lauv - Who (feat. BTS)

Colbie Caillat – Try

Taylor Bickett - QUARTER LIFE CRISIS

Faouzia - You Don’t Even Know Me

Calum Scott - You Are The Reason

Alec Benjamin - Let Me Down Slowly

Anne-Marie & James Arthur - Rewrite The Stars

Elley Duhé - MIDDLE OF THE NIGHT

P!nk - A Million Dreams

The Kid LAROI - WITHOUT YOU

Martin Garrix & Bebe Rexha - In The Name Of Love

Clara Mae - Not Sad Anymore

Drogi Czytelniku, ta książka jest dla Ciebie. Pewnie już wiesz, a jeśli nie, to może zrozumiesz, że nie ma w życiu rzeczy ważniejszej od miłości.

Melania

Potok niecenzuralnych epitetów ciśnie mi się na usta w odpowiedzi na fałszywy uśmiech prowadzącego. Nie wiem, dlaczego w ogóle powstrzymuję się przed wyrzuceniem mu ich prosto w twarz.

Biorę wdech i liczę do dziesięciu. Moje spojrzenie pada na panoramę Warszawy rozciągającą się za wielką, zajmującą niemal całą ścianę szybą. Zapowiadali na dzisiaj słońce. Zamiast tego zaczyna siąpić deszcz. Staram się skupić myśli na czymkolwiek innym niż ekipa telewizyjna, wlepiająca we mnie swoje pełne obaw spojrzenia.

Mój menedżer, Piotr, macha do mnie zza kamer, po czym składa dłonie w błagalnym geście. Wiem, że zależało mu na tym programie. Osobiście dopilnował wszystkich szczegółów wystąpienia. Ale przecież uprzedzałam, że nie rozmawiam o prywacie. Wszyscy o tym wiedzą.

Więc czemu, do cholery, dziennikarz znów pyta o to samo?

– Czy śmierć ojca była dla pani inspiracją? Artyści często czerpią z takich wydarzeń.

Przenoszę całą uwagę na mojego rozmówcę. Patrzę w jego szeroko otwarte oczy dłużej niż to konieczne. Jego spojrzenie wyraża nie tylko niemą satysfakcję, ale też zadziorność i dumę. Przekonanie o wygranej.

– Pieprz się – mówię.

– Słucham?

– Powiedziałam: pieprz się.

Prowadzący przeczesuje dłonią krótkie włosy i spuszcza głowę. Na jego czole perli się pot, ale czy usta nie wykrzywiły się przez chwilę w uśmiechu? Oboje zdajemy sobie sprawę, że audycji nadawanej na żywo nie sposób ocenzurować, więc rzesze widzów przed telewizorami z pewnością mają teraz niezły ubaw.

Chciał show, ma show.

– To żart? Chyba się nie zrozumieliśmy. – Mężczyzna śmieje się nerwowo i spogląda w stronę operatora kamery, ale ten jedynie wstrząsa ramionami.

– Zrozumieliśmy się doskonale. – Wstaję i posyłam ostatnie spojrzenie w stronę obiektywu, a następnie wychodzę z planu, mijając zdezorientowanych operatorów i scenarzystów.

Ktoś prosi, bym wróciła na miejsce, inna osoba krzyczy: „cięcie!”. Piotr jak zwykle zajmuje się załagodzeniem sytuacji i przekonuje ekipę telewizyjną, że przecież dzięki mojemu wystąpieniu ich program zyska na oglądalności. To nie pierwszy raz, gdy musi ratować sytuację, podczas gdy dla mnie cały ten teatrzyk to jedna wielka telewizyjna ściema.

Tak, o to akurat się nie martwię.

– Pani Goldberg, nie może pani… tak po prostu wyjść – mówi krępy mężczyzna w za ciasnej marynarce. To chyba dyrektor planu, ale jakoś nie mam chęci na wymianę grzeczności.

– Nie? – Unoszę brew, przystając obok niego.

Nie odpowiada, ale po wyrazie jego twarzy widzę, jak wiele kosztuje go ta zachowawcza postawa. Odpowiedzialność za aferę medialną, która wisi w powietrzu, najprawdopodobniej poniesie właśnie ten łysy i zbyt miły na taki biznes gość.

Uśmiecham się.

– Tak myślałam.

Kieruję kroki prosto na parking podziemny i w tej samej chwili przeklinam pod nosem. Uświadamiam sobie, że kluczki od mojego mustanga zostały w kieszeni Piotra. Ostatnią rzeczą, na jaką mam teraz chęć, jest powrót w sam środek zamieszania, które wywołałam.

Wzdycham i ruszam w przeciwnym kierunku. Echo moich obcasów niesie się po brukowej kostce, gdy wychodzę na zalane deszczem ulice Warszawy.

Cholerna pogoda.

Rozglądam się dookoła, ale nigdzie nie widzę ani jednej taksówki.

– Nienawidzę tego miasta – mruczę i wyciągam z kieszeni płaszcza telefon.

Nawet nie wiem, dokąd idę, ale stanie pod studiem telewizyjnym w ten szary sobotni poranek nie jest w top dziesięć moich pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Ostre krople uderzają w moją twarz, a chłodny wiatr owiewa zmarzniętą szyję i dłonie. Powinnam ubierać się cieplej, bo w tym roku początek jesieni upływa pod hasłem permanentnych opadów.

Szperam w telefonie, ale dotarcie do informacji dotyczącej postoju taksówek wcale nie jest łatwe. Mijam drugie skrzyżowanie, nim orientuję się, że ruch o tej godzinie jest większy. Kierowcy trąbią na mnie, gdy przebiegam na czerwonym świetle, za co pozdrawiam ich środkowym palcem. Na powrót wbijam wzrok w telefon.

Przyspieszam tempo marszu, by pobudzić krążenie i rozgrzać dygoczące ciało. Rozglądam się dookoła i sprawdzam nazwy ulic, ale właśnie wtedy dobiega do mnie jakiś hałas.

Klakson.

Kolejny dźwięk to pisk opon. Podnoszę głowę znad ekranu telefonu. Uderzenie. Chcę krzyknąć, ale głos grzęźnie mi na wysokości krtani. Wszystko, co widzę, zamazuje się w bólu. To czarna dziura.

I cisza.

***

Obraz wypełnia cała paleta barw. To fantazja, rzeczywistość, marzenie i wspomnienie. To dom. Dom, który dla mnie był jedynie budowlą. Otaczają go kolce. Maluję coraz mocniej, szybciej, starając się zebrać w sobie cały ten chaos, by wreszcie go wyrzucić. To nie pomaga. Jest coraz ciaśniej. Kolory mnie przytłaczają, są zbyt intensywne. Zbyt odważne. Nachalne. Chcę się schować. Ukryć w ciemności. Chcę udawać, że mnie nie ma, a w końcu zniknąć…

Melania

sześć tygodni później

Lubię, gdy wiatr szarpie gałęziami, zupełnie jakby chciał rozprawić się z przeszkodami wyrastającymi na jego drodze. Ograniczają go, sprawiają, że jest słaby. Jego podmuchy to czysta zawziętość i upór. Walka. Mogłabym się z nim dogadać. Ale kto normalny gada z wiatrem?

Przesuwam dłonią po kubku herbaty. Maliny, miód i goździk.

Odrywam spojrzenie od widoku lasu za oknem i zerkam na Stefanię, która zmienia pościel w mojej sypialni. Jest cicha, dyskretna i nie zamęcza mnie rozmową o swoim nudnym życiu. Muszę przyznać, że naprawdę da się lubić. Gospodyni, która pracowała tutaj wcześniej, nie miała sobie równych, ale nie powinnam wracać do tego tematu. Odkąd zatrudniłam Stefanię, w domu panuje idealny porządek, a o to przecież chodzi.

– Czy herbata pani smakuje? – pyta.

Wiatr cichnie, ale na niebie nie widać słońca. Odkładam białe naczynie na parapet i przyglądam się sarnie, która podchodzi niemal pod samo ogrodzenie mojej posesji. Zaraz za nią pojawia się mniejsza sarenka, to chyba jej dziecko. Nie odstępuje matki na krok. Pociera pyszczkiem o jej brzuch.

– Za słodka. Mdli mnie – odpowiadam.

– Zrobię nową, przyniosę także śniadanie. – Gospodyni wygląda na zmieszaną.

– Nie trzeba, nie jestem głodna. – Wracam spojrzeniem w stronę okna. – Stefanio, zaczekaj.

– Tak?

Pocieram palcami skórę na prawym nadgarstku. Ból nie ustępuje, mimo że wzięłam całą dzienną dawkę leków przeciwbólowych.

– Przekaż Piotrowi, że czekam na niego w mojej pracowni.

***

– Noszę przy sobie telefon, nie musisz za każdym razem wysyłać po mnie swojej gosposi. – Piotr wpada do pokoju, burząc błogą ciszę swoimi chaotycznymi ruchami.

– Przecież to jej praca – odpowiadam i siadam na antycznym fotelu, który przeszedł trzy renowacje. Musiał. Chciałam, by wyglądał doskonale po wszystkich zdarzeniach, jakie przeszedł.

– Nie muszę ci przypominać, że ten dom liczy ze sto pokoi i zanim Stefania mnie znajdzie, musi nieźle się nachodzić.

– Dwanaście.

– Hm? – Patrzy na mnie z tym swoim głupkowatym wyrazem twarzy.

– Pokoi jest dwanaście, nie sto – mówię.

Piotr siada na kanapie i nalewa sobie pełną szklankę wody. Pije ją duszkiem, a następnie zawiesza na mnie spojrzenie.

– Jak się czujesz? – pyta.

Zakładam nogę na nogę i zaplatam ramiona na piersi.

– Codziennie o to pytasz. Już mówiłam, że w porządku.

– Więc o co chodzi?

Wzdycham i przymykam powieki.

– Irytuje mnie niesprawność prawej dłoni. Nie mogę utrzymać pędzla. Jeśli poszukiwania odpowiedniego rehabilitanta potrwają dłużej, kolejny obraz dokończę na własnej ceremonii pogrzebowej.

Piotr patrzy na mnie, a w jego oczach widzę nieskrywaną ocenę.

– Po co ten pośpiech? Powinnaś odpoczywać. Leżeć w łóżku pod kocem z ciepłą herbatą – odpowiada.

– Piłam herbatę.

– Nie pod kocem.

Przewracam oczami i wstaję z fotela. Podchodzę do białego płótna, delikatnie muskając jego gładką strukturę. Na myśl o kolejnym obrazie pod moją skórą budzi się tęsknota.

– Lekarz powiedział, że miałam mnóstwo szczęścia. Nie mam czasu na bycie obłożnie chorą, wstrząśnienie mózgu minęło, złamane żebra się goją, tylko ten nadgarstek…

Lekarz mówił też, że powinnam dużo odpoczywać i nie zajmować się pracą, ale przecież moja praca to pasja, a pasja mnie relaksuje.

– Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat – mówi Piotr, a reprymenda wymalowana w jego oczach sprawia, że mam chęć się uśmiechnąć.

To jeden z nielicznych ludzi, którym na mnie zależy. Chociaż nie, skłamałam. To jedyny człowiek, któremu na mnie zależy. Ta niezdefiniowana, dziesięcioletnia relacja opłacona dziesięcioprocentowym udziałem z zysków to prawie przyjaźń.

– Wiem, ale mam chyba prawo decydować o tym, co dla mnie najlepsze? Dbam o swój wizerunek oraz stały dochód. Jak każdy obywatel tego kraju.

– Nie każdy obywatel tego kraju musi robić niemal stuprocentowy progres zarobkowy w skali roku.

– Ale każdy ma do tego prawo. Całe szczęście, niewielu docenia sztukę, za to ci, którzy to potrafią, płacą pokaźne sumy. Zresztą nie cierpię stagnacji, to największy zabójca kreatywności. To, na czym powinnam się skupić, to ciągły rozwój Piotr nie odpowiada, jedynie wzdycha i z rezygnacją odwraca się w stronę okna, za którym rozpościerają się czerwone korony drzew.

– Znalazłeś kogoś? – pytam.

– Słucham?

– Rehabilitant. – Przykładam dłoń do czoła, bo ból z nadgarstka udziela się także i mojej głowie.

– Ach… tak. To znaczy nie. Nie znalazłem, bo najlepsi rehabilitanci w stolicy nie mają terminów na ten rok. Obdzwoniłem kilka prywatnych klinik, ale dostępne są jedynie pojedyncze „godziny.

Kręcę głową. Powoli, by nie dać się ponieść emocjom.

– To szukaj dalej. Potrzebuję kogoś na wyłączność. Najlepiej codziennie i z dojazdem do pacjenta.

– Nie mieszkasz w Warszawie… To nie będzie takie łatwe. – Mówi tak, jakbym wprowadziła się tutaj wczoraj.

– To zaproponuj mu odpowiednią sumę – tłumaczę.

Piotr wzdycha z niezadowoleniem, ale nie decyduje się na żaden zbędny komentarz. Szybko dochodzi do wniosku, że nie ma sensu się ze mną sprzeczać.

– Dobra, ale powiedz Stefanii, że dziś zostaję w pokoju gościnnym. To będzie długi dzień poszukiwań.

Biorę w dłonie pędzel i przesuwam palcami po delikatnym włosiu, czując, jak moja skóra tańczy i rozpływa się z rozkoszy.

– Już to zrobiłam.

Wiktor

Deszcz wystukuje rytmiczną melodię, uderzając o nieszczelne okna starej kamienicy. Zmuszam się, by odwrócić spojrzenie od smutnego krajobrazu Warszawy. Pakuję mój skromny zestaw do masażu. Stół, który dorwałem na wyprzedaży, wymaga dokręcenia kilku śrubek i zainwestowania w nowy materiał, bo ten nie nadaje się już do niczego, ale dotąd nie miałem czasu, by się tym zająć. Zdejmuję więc jednorazowe prześcieradło i zwinnie składam stół, tak by pani Halina nie zauważyła gąbki wystającej spod podartego obicia.

– Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas. Powinnam poczekać do wtorku, ale ból był tak silny, że musiałam zadzwonić wcześniej.

Jej spojrzenie jest ciepłe i pełne wdzięczności, więc odwzajemniam je, czując pulsującą pod skórką satysfakcję z udzielonej pomocy. To ona pozwala mi wciąż brać dodatkowe zlecenia w pracy.

– Żaden problem, pani Halino. Proszę oszczędzać kolano i nie dźwigać. Do następnej wizyty powinno być lepiej. Proszę też pamiętać o ćwiczeniach, które pani zaleciłem, ważna jest regularność w ich wykonywaniu.

Kobieta przytakuje i podaje mi banknot. Wiem, że moje stawki nie są wygórowane, jednak nie potrafię zawołać od niej więcej. Widząc, jak mieszka, domyślam się, że jej sytuacja finansowa jest nienajlepsza.

– Dzisiaj tylko połowa – mówię, nie patrząc jej w oczy. – To nie był standardowy zabieg.

Kobieta uśmiecha się, ale w tym uśmiechu widzę, jak bardzo krępuje ją moja propozycja.

– Nie mogę się na to zgodzić, to pańska praca.

– Więc proszę odłożyć na nową parę butów. Te, które pani nosi, uciskają stopy.

Rumieniec na jej dojrzałej twarzy sprawia, że sytuacja i dla mnie staje się niewygodna. Zdaję sobie sprawę, że dzisiejszy utarg, odliczając paliwo i kieszonkowe dla Marcela, jest tak marny, że na obiad znów zaserwuję danie z baru mlecznego, których mój brat nie znosi, ale nie mam wyjścia. Powinienem oszczędnie dysponować pieniędzmi, by spłacić wszystkie kredyty, które zaciągnąłem na specjalistyczne szkolenia.

– Dobrze. Dziękuję panu – mówi.

Uśmiecham się i żegnam moją ostatnią pacjentkę.

W drodze do domu nie zatrzymuję się na kawę, którą zwykle pijam w sobotnie południe na stacji paliw. W weekendy mają zniżki, ale dzisiaj nie decyduję się z niej skorzystać. Zajeżdżam więc do najbliższego baru mlecznego, a potem kieruję się prosto do domu.

Myśl, że to kolejny miesiąc, w którym ledwie wiążę koniec z końcem, totalnie mnie przytłacza. Zaczynam żałować decyzji o przeprowadzce do Warszawy. Byłem zbyt pochłonięty marzeniami o pracy i wielkim mieście, by pamiętać, że mam na wychowaniu nastoletniego brata.

Wzdycham ciężko, parkując pod blokiem kamienicy. Nie mam ochoty wychodzić z ciepłego samochodu. Przeglądam w telefonie listę przelewów, upewniając się, czy aby na pewno wszystko zostało uregulowane. Ostatnie dwa miesiące były bardziej niż trudne. Zalegałem z czynszem zaledwie kilka dni, a właścicielka już zagroziła wypowiedzeniem umowy na wynajem trzydziestometrowej kawalerki. To dlatego w tym miesiącu postanowiłem w pierwszej kolejności uregulować tę właśnie płatność. Tłumaczenie, że pieniądze nie wpłynęły na moje konto w terminie, jest żałosne. Ludzie z wykształceniem nie powinni mieć takich problemów.

– Halo?!

Niemal podskakuję wyrwany z zamyślenia, gdy czyjaś dłoń stuka w przednią szybę.

– Prawie umarłem na zawał. – Wychodzę z samochodu i podaję Marcelowi siatkę z jedzeniem. Jego blond czupryna zanurza się w reklamówce, aby sprawdzić jej zawartość.

– Znowu specjalność baru mlecznego: zupa z niczego i sflaczały kotlet? – jęczy.

– Powinieneś być wdzięczny, że masz co jeść.

Marcel odgarnia z czoła przydługie kosmyki. Lubię, gdy są tak niesfornie ułożone, przypominają mi fryzurę mamy. Tylko kolor mają inny. Włosy naszej matki miały odcień kasztanów, a gdy świeciło słońce, widziałem w nich czerwone pasma, wyglądały jak płomyki. Tę brązową barwę odziedziczyłem po niej.

– A ty mógłbyś być nieco bardziej kreatywny, chociażby w wyborze dania. Tej wody z pływającymi kawałkami makaronu nie można nawet nazwać zupą – odgryza się.

Zamykam samochód na kluczyk i kieruję się w stronę kamienicy. Słyszę za sobą kroki Marcela.

– Następnym razem sam zajmiesz się obiadem, zamiast łazić bez celu po mieście – rzucam.

– Dla twojej informacji: nie łaziłem bez celu po mieście. Szukałem dorywczej pracy. – Powaga w jego głosie daje mi do zrozumienia, że powinienem potraktować tę rozmowę na poważnie. Ale nie robię tego, bo znam mojego brata i wiem, że poprzednia praca, polegająca na sprzedawaniu kradzionych jabłek, także była traktowana „na poważnie”.

– Nikt nie zatrudni czternastolatka do normalnej roboty, więc może skup się na nauce.

– Nie pouczaj mnie – odpowiada.

– A ty nie pyskuj.

– Bo co?!

Zerkam na niego przez ramię.

– Bo będę zmuszony cię pouczać.

Wiem, jak bardzo mój rodzicielski ton działa mu na nerwy, ale w tej chwili nie mam siły na kolejną motywacyjną gadkę o braterskiej współpracy.

Marcel nie odpowiada, a nasze kroki niosą się echem po wysokim korytarzu. Panujący półmrok sprawia, że można by pomylić dzień z nocą, a dogasające światło, pojedynczej żółtej żarówki ledwie oświetla półpiętro. Wiele razy przypłaciłem chwilę nieuwagi mocnym uderzeniem o drewniane schody, dlatego teraz wiem, które stopnie należy omijać, nie tylko dlatego, że są spróchniałe, ale też krzywe.

– Szkoda, że nie ma tu taty i mamy, oni na pewno stanęliby po mojej stronie.

Jego słowa są jak ostrza.

Zatrzymuję się w połowie piętra i spuszczam głowę. Zbieram myśli, a przynajmniej staram się to zrobić, bo wszystko, co chcę teraz powiedzieć, nagle wydaje się niewystarczające.

– Przepraszam – mówię i odwracam się do brata.

Jego twarz zdradza niewiele. Wiem jednak, o czym myśli. Wiem, bo ja myślę o tym samym. Marcel przekrzywia głowę i patrzy w bok. Jego dolna warga już nie trzęsie się jak kiedyś, ale domyślam się, że w środku walczy.

– Słuchaj, Marcel – zaczynam i podchodzę bliżej. – Ja też tęsknię. Każdego dnia, w każdej godzinie i sekundzie. Myślę o nich i żałuję, że nie poznałeś, jacy byli cudowni. Kochali nas i na pewno chcieliby, żebyśmy wspierali się w tym trudnym czasie. Patrzę na niego, oczekując akceptacji, a kiedy zauważam ją w jego brązowych oczach, zdobywam się na uśmiech. Mój entuzjazm jest nie na miejscu, zdaję sobie z tego sprawę.

– Czy ci się to podoba czy nie, musimy się dogadywać. Mamy tylko siebie – mówię.

Opieram dłonie na jego barkach.

– Dobra.

– Dobra? Tylko tyle? – Unoszę brwi.

Marcel wzrusza ramionami.

– A co mam ci jeszcze powiedzieć?

Zaciskam usta w wąską linię. No tak, czego ja oczekuję od nastolatka?

Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos otwieranych drzwi. Zerkam na piętro za plecami Marcela i widzę sylwetkę Gosi, naszej sąsiadki. – Cześć, tak myślałam, że to was słyszę. – Uśmiecha się na powitanie i zamyka drzwi na klucz. – Lecę na małe zakupy, potrzebujecie czegoś, chłopaki?

Kręcę głową, zanim Marcel zdąży wygenerować w głowie listę życzeń, za które będę musiał zapłacić.

– Dziękuję, nie trzeba – rzucam.

– Tak, mój brat jest najlepszym kucharzem pod słońcem, dlatego nic nam nie trzeba. Wiktor potrafi wyczarować coś z niczego – wtrąca Marcel, na co sprzedaję mu kuksańca pod żebro. – Auć! No co?

Gosia parska krótkim urywanym śmiechem, ale na szczęście oszczędza nam komentarza, który tylko bardziej by mnie pogrążył.

– Jeśli nie macie nic w planach na wieczór, wpadnę z zupą dyniową. Moja mama przyniosła mi tyle dyń, że nie mam już co z nimi robić. Szkoda, żeby się zepsuły – mówi.

– Nie… to znaczy, nie mamy nic w planach, byłoby miło. – Posyłam jej niemrawy uśmiech.

– Jasne, super. To do zobaczenia.

***

Dzwonek do drzwi wyrywa mnie z półsnu. Domyślam się, kto przyszedł, bo odwiedza nas tylko sąsiadka Gosia oraz właścicielka mieszkania w ramach cotygodniowej kontroli.

Marcel podbiega, by otworzyć drzwi. To Gosia. Oddycham z ulgą, bo nie byłem przygotowany na wizytę właścicielki.

– Cześć. – Podnoszę się z kanapy.

– Cześć – mówi sąsiadka, kierując się do kuchni. W dłoni trzyma dużą reklamówkę wypełnioną słoikami, a przez ramię przewiesiła puchaty koc. – Mam zupę dyniową i kilka płyt z filmami, które w ten deszczowy wieczór powinny poprawić nam nastroje.

Zna nasze mieszkanie jak własne. Częstuje nas swoimi kulinarnymi specjałami kilka razy w tygodniu. Czasem wpadnie na dłuższą chwilę, a czasem jedynie zostawi jedzenie i już gdzieś ucieka. Nie mam serca, by odmówić tej skromnej darowizny. Zwłaszcza że naprawdę dobrze gotuje.

Jemy, rozmawiając o pracy, szkole Marcela i jesiennym chłodzie, przez który zmuszeni jesteśmy mocno podkręcić ogrzewanie. Gosia niewiele mówi o swoim życiu prywatnym, snuje natomiast opowieści dotyczące pracy w markecie.

Jest miło i zwyczajnie. Tak jak lubię.

Wieczór spędzamy na oglądaniu komedii wybranych przez Gosię. Marcel zasypia na kanapie, pozwijany w dziwacznej i z pewnością mało wygodnej pozycji. Nie mamy serca go budzić, więc w milczeniu kończymy seans, a potem żegnam sąsiadkę wdzięcznym uśmiechem.

***

– Wyłącz telewizor, musimy wychodzić. Nie chcę kolejnych telefonów, że znowu spóźniasz się na lekcję – mówię, kończąc myć talerze po śniadaniu, które stanowiła moja popisowa jajecznica.

Tego ranka Marcel przebywa na planecie zwanej: „Marnowanie porannego czasu” już od dobrych kilkunastu minut. Ewidentnie nie poszedł w moje ślady w kwestii dobrej organizacji, a ja ewidentnie poszedłem w ślady mamy, jeśli chodzi o poganianie innych. – Już, sekunda – odpowiada, gdy wyłączam ekran telewizora. – Słyszałeś o zamieszaniu w telewizji, które zrobiła w zeszłym miesiącu ta cała Goldberg? Niezła jest, pokazywali powtórkę. – Śmieje się, a ja mam chęć zrzucić go z kanapy.

– Spakowałem ci kanapki – informuję go.

– Z czym?

– Jedna z masłem orzechowym, druga z serem.

Marcel triumfalnie zaciska dłoń w pięść, na co mimowolnie się uśmiecham.

– Podpisałeś mi zgodę na wycieczkę w przyszłym tygodniu?

– Tak, leży na szafce w przedpokoju. Zbieraj się, no.

– Przyjedziesz po mnie do szkoły? – pyta i wstaje z kanapy.

– Nie mogę.

Kierujemy się do wyjścia. Sprawdzam, czy mam w kieszeni kluczyki do samochodu, portfel i telefon, a następnie ostatni raz obrzucam spojrzeniem mieszkanie. Radio, telewizor, kuchenka, światła – wszystko wyłączone.

– Dlaczego?

– Mam pacjentów.

– Przecież pracujesz tylko do trzynastej.

Doskonale wie, że od pewnego czasu pracuję również po godzinach. Nie mam pojęcia, dlaczego wciąż muszę mu o tym przypominać. – Mam po pracy umówionego pacjenta. Raczej się nie wyrobię, więc wróć autobusem.

Marcel wzdycha z rezygnacją. To nie tak, że nie jest mi go żal. Po prostu wiele mnie kosztuje utrzymanie naszego życia na jakimkolwiek poziomie, a dokładanie do tego wyrzutów sumienia nie jest rozsądnym rozwiązaniem. Staram się zepchnąć je w odmęty podświadomości, choć Marcel skutecznie mi to utrudnia.

– Jak zwykle, praca jest ważniejsza niż ja.

No i znowu się zaczyna.

– Nie jest.

– Właśnie że jest.

– Przecież mówię…

Naszą bezcelową wymianę zdań przerywa dźwięk mojej komórki.

– Wiktor Kolewski, słucham – odbieram, tylko przelotnie zerkając na nieznany numer.

– Dzień dobry. Cieszę się, że to dobry numer, obdzwoniłem wielu fizjoterapeutów i połowa zmieniła już dane kontaktowe, a druga połowa nie ma terminów. Mam nadzieję, że wreszcie los się do mnie uśmiechnie.

Marszczę czoło, próbując połapać się w tym, co mówi do mnie mężczyzna po drugiej stronie. Wolną ręką podaję Marcelowi klucz do drzwi, a sam oddalam się, aby złapać lepszy zasięg. Podchodzę do najbliższego, zalepionego taśmą okna na półpiętrze.

– No dobrze. Proszę powiedzieć, co się dzieje? Co pana boli?

– Mnie? – Słyszę śmiech w słuchawce. – Mnie wiele rzeczy. Serce każdego dnia, a głowa przynajmniej trzy razy w tygodniu.

– Zajmuję się rehabilitacją ciała, nie duszy – informuję go.

Ponownie śmiech.

– To świetnie. Moja krewna bardzo pana zachwalała!

– Krewna?

– Tak, Halina Podobińska, pańska pacjentka.

Kiwam głową. Miło wiedzieć, że pani Halina darzy mnie zaufaniem.

– No, w każdym razie – mówi pewniej – mam tu kontuzję ręki po wypadku.

Marcel schodzi po schodach, wzrok ma zatopiony w telefonie. Nie wiem nawet, czy mnie zauważył, postanawiam jednak jeszcze chwilę postać w miejscu.

– Dobrze, możemy dziś umówić się na konsultację. Przyjadę osobiście, wtedy wszystko obejrzę i postanowimy, co robić dalej – mówię.

– Cudownie! Pasuje każda godzina!

To dziwne. Zwykle ludzie nie okazują aż takiej radości na wieść o koniecznej rehabilitacji.

– Proszę na ten numer przesłać mi dane kontaktowe. I… jeszcze pańskie nazwisko.

Zerkam na zegarek i wdycham głęboko powietrze. Powinniśmy już jechać, inaczej Marcel znowu się spóźni. Zbiegam po schodach i wcale nie zaskakuje mnie fakt, że sygnał nagle słabienie, a słowa mojego rozmówcy zaczynają tworzyć zlepek przypadkowych sylab.

– Mosko, ale… dzwo… spraw… lanii… wypade….

– Dobrze, panie Mosko. Do zobaczenia za kilka godzin – mówię jeszcze, a potem się rozłączam. Uśmiecham się do siebie. Może nawet pojadę na większe zakupy, jeśli pacjent się nie rozmyśli i nie odwoła spotkania?

Na dole czeka na mnie Marcel.

– Coś taki zadowolony? – pyta, chowając telefon do kieszeni spodni.

– Mam dziś mnóstwo pracy. Pakuj się do auta, braciszku.

***

Na miejsce docieram wieczorem. Pacjent, z którym rozmawiałem rano, mieszka kawał drogi od Warszawy. Mam nadzieję, że nie jest to głupi żart, bo mój samochód nie jeździ na wodę.

Nawigacja prowadzi mnie przez las. W tym miejscu droga staje się kręta i wąska. Wygląda, jakby niewiele osób z niej korzystało, a jednak mała czerwona kropka na ekranie telefonu wskazuje, że za niecałe dwieście metrów powinien wyłonić się budynek.

Już za pierwszym zakrętem moim oczom ukazuje się otwarta na oścież, bogato zdobiona brama. Jest wysoka, piękna i na pewno bardzo droga. Mijam szeroki wjazd i kamienną kostką podjeżdżam pod wielki dom. Willę. Moje mieszkanie wygląda przy niej jak składzik na miotły. Dobrze, że nie przyjmuję pacjentów u siebie. Płonąłbym teraz ze wstydu.

Parkuję blisko drzwi, a potem wysiadam i kieruję się do wejścia. Moja stopa podryguje, wydając jedyny rytmiczny dźwięk w tej niewiarygodnej ciszy. Rozglądam się dookoła, zastanawiając się, czy to jedyny dom w tej okolicy, a potem wciskam dzwonek znajdujący się przy mosiężnych drewnianych drzwiach.

Odchrząkuję i poprawiam dłonią materiał kurtki. To dziwne, zwykle nie stresuję się pierwszymi wizytami u pacjentów.

W progu staje kobieta koło pięćdziesiątki ubrana w schludny czarny fartuszek. Włosy upięła w estetyczny koczek z tyłu głowy.

Luźne pasma przysłaniają jej zmarszczki, które pogłębiają się, gdy obdarza mnie serdecznym uśmiechem. Po ubiorze wnioskuję, że to ktoś w rodzaju gosposi albo pokojówki. W końcu tak wielki dom musi zatrudniać jakąś pomoc.

– Dzień dobry, przyszedłem do pana Mosko. Jestem fizjoterapeutą.

Kobieta mruży oczy, a potem mówi:

– O fizjoterapeucie wiem, ale miał odwiedzić panią Melanię, a nie Piotra.

– Melanię? – powtarzam.

– Tak, Melanię Goldberg. To jej dom. Piotr Mosko to jej menedżer. Pewnie coś się panu pomieszało. – Uśmiecha się serdecznie, a ja staram się odwzajemnić ten grymas.

– Rozumiem. W takim razie spotkam się z panią Goldberg.

W tym momencie doznaję olśnienia. Goldberg. Afera w mediach. Mój brat przed telewizorem. Łączę strzępki zamglonych informacji i składam w całość. Postanawiam jednak nie wydawać zbyt pochopnych osądów, bo zdaję sobie sprawę, że media kłamią.

Kobieta, która przedstawia się jako Stefania, przepuszcza mnie w drzwiach, a następnie prowadzi po jasnym wnętrzu tego wielkiego domu, który nijak nie pasuje do mojego wyobrażenia chatki ukrytej w lesie. Niemal wszystkie ściany przyozdobione są obrazami. Sporo tu martwej natury, ale widzę też wiele portretów i bliżej nieokreślonych artystycznych fantazji. Podziwiam je, gdy przechodzę wysokim korytarzem, a następnie rozglądam się po bogatym klasycznym salonie. Białe meble z pewnością wymagają częstego sprzątania, więc ze współczuciem stwierdzam, że Stefania ma ręce pełne roboty.

– Bardzo tu gustownie, obrazy są niesamowite – stwierdzam.

Mój wzrok pada na obraz wiszący za plecami Stefanii. Pełen jest kolorów, a w jego centralnym punkcie widzę dom. Nie wygląda tak jak ten, w którym jestem, choć wydaje się równie ogromny. Otaczają go kolce, zdają się ciasno oplatać mury budynku. Im dłużej patrzę, tym bardziej mnie to męczy. Coś w moim wnętrzu się porusza i budzi nieznany mi dotąd smutek. Ten obraz to smutek, mimo tylu kolorów. To rozpacz.

Odrywam od niego spojrzenie, gdy kobieta mówi do mnie jakieś słowa.

– Tak, pani Goldberg to prawdziwa artystka. – Stefania kiwa głową z uznaniem i wskazuje miejsce, gdzie mogę poczekać.

Siadam na miękkiej sofie z widokiem na kominek, w którym strzela drewno. Szarówka za oknem w połączeniu z żywym ogniem wprawia mnie w dziwny stan. Potrzebuję chwili, żeby na powrót przypomnieć sobie, po co w ogóle tutaj przyszedłem.

– Pójdę po panią Melanię, proszę poczęstować się szarlotką, dopiero wyjęłam z piekarnika – mówi kobieta, po czym kieruje się na piętro.

Przytakuję, by dodać sobie nieco pewności, i częstuję się jej wypiekiem. Wolę uniknąć sytuacji, w której zaczęłoby burczeć mi w brzuchu przy pacjentce. To nieprofesjonalne. Z satysfakcją stwierdzam, że to najlepsza szarlotka, jaką w życiu jadłem, więc pałaszuję ją w kilka sekund, a potem walczę ze sobą, by nie sięgnąć po kolejny kawałek. Nie jadłem obiadu, ale przecież nikt poza mną o tym nie wie.

Po kilku minutach słyszę na schodach czyjeś kroki. Podnoszę głowę, a moje spojrzenie pada na dziewczynę. Nie, nie dziewczynę. To młoda kobieta. Jej ciemne włosy, związane w gruby, przewieszony przez ramię warkocz, sięgają pasa. Roztacza wokół siebie niemą aurę wyższości, co w połączeniu z czerwienią, która zdobi jej usta, wprawia mnie w osłupienie. Jednak to nie usta skupiają moją uwagę. To oczy. Jasne, nienaturalnie jasne. Nie wiem, czy są niebieskie, czy może zielone, ale nie potrafię się od nich oderwać.

– Witam, panie Kolewski. Przejdę do rzeczy – mówi i wskazuje dłonią sofę. – Proszę usiąść.

Nawet nie wiem, kiedy wstałem. Na powrót siadam, a ona zajmuje miejsce na fotelu.

– Dziękuję – bąkam.

Nie reaguje. Nawet się nie uśmiecha. Patrzenie w jej oczy jest trudne, zważywszy na to, że są nie tylko wyjątkowo zimne, ale też zachwycająco głębokie. To bez wątpienia najpiękniejsze oczy, jakie dotąd widziałem.

– Miesiąc temu potrącił mnie samochód. Od tamtego czasu mój nadgarstek nie wrócił do pełnej sprawności. Kilka dni temu zdjęto mi usztywnienie i zalecono rehabilitację. – Zaciska palce prawej ręki na oparciu fotela, zupełnie jakby krępowała ją ta sytuacja.

– Rozumiem. Czy posiada pani całą dokumentację medyczną? Zalecenia, zdjęcia z prześwietlenia?

Ze wszystkich sił staram się skupić na swojej pracy, ale wciąż myślę o kolorze jej oczu. Są zielone. Tak, z pewnością są jasnozielone. Jak niedojrzałe jabłka, które kradł mój brat.

– Tak. Wszystko jest tutaj. – Wskazuje na teczkę leżącą na stoliku. – Wróciłam do zdrowia, jednak nadgarstek wciąż daje o sobie znać.

Zapoznaję się z dokumentami w milczeniu. Wertuję wszystkie zapiski i zalecenia. Zdaję sobie sprawę, że pani Goldberg naprawdę szybko doszła do siebie po wypadku. Zastanawiam się, ile w tym szczęścia, a ile pozorów. Wykonuję szereg testów diagnostycznych, które wykluczają podejrzenia poważniejszych schorzeń, a potem zadaję kilka szczegółowych pytań i skupiam się na udzielanych odpowiedziach. Są niespójne.

– Proszę jeszcze raz pokazać rękę – mówię i przysuwam się bliżej. Błagam swoje ciało, by przestało się tak spinać. Czuję, że każdy ruch sprawia mi trudność, a przecież odbywałem podobną rozmowę setki razy.

Kobieta wyciąga zgrabną dłoń. Chwytam ją w palce, ignorując to, jak miękka i delikatna jest jej skóra. Obracam w obie strony i zginam grzbietowo, a potem dłoniowo, by sprawdzić, czy którykolwiek ruch wywołuje ból.

– Boli? – pytam.

– Tak.

Puszczam jej dłoń i odsuwam się z powrotem na swoje miejsce. W ostatniej chwili powstrzymuję się, by nie odetchnąć z ulgą.

– W pierwszej kolejności wdrożyłbym zabiegi fizykoterapii, które mają działanie przeciwbólowe, przeciwzapalne i przeciwobrzękowe, a następnie kinezyterapię, czyli leczenie ruchem. Ból będzie się utrzymywał jeszcze przez pewien czas, ale wreszcie wróci pani do pełnej sprawności.

– Kiedy? – Patrzy na mnie odważnie. – Kiedy wrócę do pełnej sprawności?

– Trudno powiedzieć… To może zająć od kilku do kilkunastu tygodni.

– Chcę to przyspieszyć. Mam w planach namalowanie kolejnego obrazu jeszcze w tym roku.

Wciągam do płuc powietrze i pocieram palcami podbródek. Mogę zapewnić, że postaram się wdrożyć odpowiednie środki i podjąć wszelkie starania, by ręka była w pełni sprawna, ale nie mogę obiecać, że osiągnie to w miesiąc czy dwa.

– Proces dochodzenia do pełnej sprawności często wymaga dłuższego czasu – mówię w końcu, a jej wyczekujące spojrzenie się zmienia. Jest teraz odległe i nieobecne. Widzę dziwny grymas, który po chwili znika z jej twarzy.

– Możemy spotykać się codziennie – mówi, a jej „możemy” brzmi bardziej jak „musimy”.

– Obawiam się, że nie mam tyle wolnego czasu w moim grafiku.

Melania krzywi się na te słowa.

– Zapłacę trzykrotność sumy, którą pan zaproponuje.

Trzykrotność. Sumy.

Te słowa huczą w mojej głowie. To by oznaczało, że kwestię poszukiwania nowych pacjentów mam z głowy. W efekcie, poza pracą w klinice, przyjeżdżałbym tylko tutaj. To z kolei wiązałoby się z rezygnacją z reszty podopiecznych, ale też pozwoliłoby mi wreszcie wyjść ze spirali zadłużeń finansowych. Szybko analizuję swoją sytuację.

Patrzę w jej oczy. Nie ma w nich prośby, jedynie oczekiwanie. Próbuję nie przyznawać się przed samym sobą do tego, że wzbudza we mnie sprzeczne i nieoczywiste uczucia. Zainteresowanie jej osobą miesza się z czymś na kształt szacunku, a po chwili pod moją skórą budzi się paląca potrzeba, by jej pomóc.

Odwracam twarz w stronę ogromnego okna, wychodzącego na zachodnią ścianę jesiennego lasu. Wcale nie mam ochoty wracać do zatłoczonej Warszawy. Stare, odremontowane meble, wybijające melodie zegary i piękne obrazy, w których kryją się tajemnice ludzkiej duszy. To wszystko przemawia do mnie zbyt głośno. Zbyt intensywnie.

– Pani Melanio – zwracam się do mojej rozmówczyni, która prostuje się na moje słowa. – Nie ukrywam, że pani oferta bardzo mi schlebia i jestem przekonany, że nasza współpraca byłaby bezproblemowa…

– Ale? – Kobieta unosi brwi, a jej spojrzenie staje się intensywne.

– Ale muszę to przemyśleć. To poważna deklaracja z mojej strony. Musiałbym zakończyć leczenie innych pacjentów, a najlepiej znaleźć kogoś na zastępstwo. Pod moją opieką są osoby starsze, których nie mogę z dnia na dzień pozostawić bez pomocy.

Melania wzdycha głęboko, ale nie raczy mnie odpowiedzią. Odczytywanie jej myśli nie należy do łatwych zadań, więc szybko się poddaję i postanawiam pozostawić tę kwestię bez rozwiązania.

– Do jutra – mówi w końcu.

– Słucham?

Znów patrzy na mnie. Tym razem bez uśmiechu.

– Ma pan czas na decyzję do jutra. O godzinie osiemnastej zadzwoni mój menedżer. Proszę być wtedy zdecydowanym. Podnosi się i posyła mi niemal niewidoczne skinienie. Orientuję się, że to pożegnanie, dopiero gdy widzę, jak bez słowa oddala się na piętro. Otrząśnięcie się z paraliżu, który zawładnął moim ciałem, zajmuje mi kilka sekund. Dopiero głos Stefanii wyrywa mnie z tego stanu.

– Wszystko w porządku? – pyta z uśmiechem.

– T-tak.

Wstaję i zakładam na ramiona kurtkę, którą odłożyłem na oparcie sofy. Stefania nie spuszcza ze mnie spojrzenia.

– Wydaje się chłodna, ale jeśli da jej pan szansę, może pokaże swoją cieplejszą odsłonę.

Chłodna?

Obawiam się, że będę musiał ją masować w rękawiczkach.

– Dziękuję za radę. I za ciasto. Było wyśmienite – chwalę jej talent kulinarny.

– Przyjemność po mojej stronie. Upiekłam je specjalnie na pańską wizytę. Melania nie jada ciast… i nie miewa też gości. Zapakowałam panu na wynos.

– Nie trzeba, naprawdę…

– Przecież nie wyrzucę. Proszę zapiąć płaszcz, wieczory robią się chłodne.

Kobieta prowadzi mnie do drzwi. Mówi do mnie jakieś słowa: że pogoda jest sentymentalna i piękna, że ta pora roku jest szczególna, i że przynosi wiele wspomnień, a ja wciąż rozmyślam tylko nad słowami Melanii. Nie wiem, dlaczego nie zgodziłem się od razu.

Przecież podjąłem już decyzję.  

Melania

Kolejną godzinę wpatruję się w białe płótno. Mając obok siebie okno z widokiem na leśny krajobraz, nie powinnam stać bezczynnie. Wszystko w tej pracowni dobrałam w taki sposób, by moja głowa była czysta i twórcza. Jasne ściany, minimalistyczne umeblowanie i wielkie okna, przez które widać cały świat. Warunki są idealne, więc czemu, do cholery, nie mogę nawet wpaść na pomysł, co powinnam namalować? Wszystko wydaje się zbyt oczywiste i szalone. Smutne i nad wyraz radosne. Za skromne i zbyt próżne. To wszystko jest… niewystarczająco dobre.

Miałam nadzieję, że to niezawodne ćwiczenie, którego nie robiłam od wielu lat, wreszcie się na coś zda. Błąd. Mapa myśli to tylko marnowanie czasu.

Oddycham głęboko i kolejny raz zapisuję słowa w swoim notatniku. Chcę wiedzieć… powinnam wiedzieć, co mi w duszy gra, ale po chwili kartka ląduje w koszu, tuż obok stosu pozostałych. Celowo kazałam Stefanii nie wchodzić do mojej pracowni. Nie chcę, by sprzątała. Widok tylu porażek musi wreszcie dać mi porządnego kopa do pracy.

– Blokada twórcza?

Nienawidzę, kiedy Piotr zaskakuje mnie w ten sposób.

– Nie nauczyli cię w domu pukać?

– Pukałem, ale nie słyszałaś.

– Może nie chciałam…

Mój menedżer wkłada dłonie do kieszeni spodni i marszczy brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. Potem odwraca się w moją stronę.

– Jak ci się podobał mój kandydat na osobistego fizjoterapeutę? – pyta.

Składam notatnik i rzucam go na podłogę. Podchodzę do okna, skąd lepiej dostrzegam ogród, w którym roi się od żółtych liści. Ktoś powinien je stamtąd uprzątnąć. Nie lubię, gdy wysychają i wydają raniący uszy szelest.

– Jest zdecydowany, ale na wszelki wypadek zadzwoń do niego o osiemnastej. Poproś też o fakturę za pierwszą wizytę.

Wracam do pracy nad koncepcją. Piotr opowiada mi o swoim dniu, a gdy orientuje się, że wcale go nie słucham, daje za wygraną i wychodzi.

Samotność nie pomaga, nawet jeśli jest moim wyborem.  

Wiktor

Od samego rana humor trzyma się mnie jak rzep psiego ogona. Jestem zadowolony, podekscytowany i dumny. Wreszcie udało mi się znaleźć źródło dochodu, które zapewni mi i Marcelowi lepszy start w nowym mieście.

Przyjeżdżając tutaj, nie byłem przekonany, czy uda mi się to zrobić, ale dziś, z perspektywą wysokich zarobków, spłacenia wszystkich obciążeń finansowych, które zaciągnąłem w celu realizacji wielu szkoleń i kursów, mam wrażenie, że wreszcie uda nam się stanąć na nogi. Planowałem pobyć w stolicy kilka miesięcy, mam tutaj lepsze perspektywy rozwoju i pracy, ale jeśli szczęście nam dopisze, być może zostaniemy tutaj na stałe.

Wczoraj wieczorem, zgodnie z obietnicą Melanii, zadzwonił do mnie jej menedżer. Oczywiście poinformowałem go, że przemyślałem sprawę i przyjmuję tę pracę. W ten sam wieczór otrzymałem trzykrotność sumy, którą wpisałem na fakturze za pierwszą wizytę. Musiałem też zrobić korektę za pomocą aplikacji do faktur, by wszystko w papierach się zgadzało. Niepotrzebny mi jeszcze urząd na głowie.

Godziny, które spędzam w klinice, przepływają mi przez palce, a w wolnej chwili szukam zastępstw dla pacjentów, do których jeździłem po godzinach. Udaje mi się namówić kilku fizjoterapeutów, by przejęli moich podopiecznych.

Pozostaje jeszcze kwestia Marcela. Chyba jako jedyny nie był zadowolony z pomysłu pracy w domu pani Goldberg. Jego początkowa fascynacja szybko przerodziła się w zwątpienie i niechęć. Twierdzi, że całkowicie przestaniemy się widywać.

– Mam propozycję pracy w domu pani Goldberg – oznajmiłem, gdy tylko wróciłem wieczorem do domu.

– Tej… malarki? – Wlepiał wzrok w wieczorny program rozrywkowy, ale gdy tylko potwierdziłem tę informację, wyłączył telewizję i wstał z kanapy. – Nie żartuj!

– Nie żartuję.

– Niezła jazda. Coś czuję, że będziesz miał szkołę życia, Mel rozwala system, jeśli chodzi o skandale. Fajnie byłoby zobaczyć taką akcję na żywo.

Nie podzielałem jego zdania, ale wyjaśniłem mu za to, na jakich warunkach miałaby się opierać ta współpraca. Dodałem też, że w sumie prawie jestem zdecydowany. Nie chciałem w tej kwestii go okłamywać.

– Czyli byłbyś w domu późnym wieczorem? – Szybko wyciągnął wniosek, który niestety nie był łatwy do ukrycia.

– Coś za coś.

– A nasze plany na wspólne wypady do kina albo na pizzę? Obiecałeś, że po przyjeździe do stolicy będziemy częściej wychodzić. Średnio leży mi ten układ.

Widziałem na jego twarzy całą kaskadę emocji. Od zaciekawienia, przez wahanie, po ponurą obojętność. Po długiej chwili milczenia wreszcie opadł na kanapę, wzdychając ciężko. Marcel rzadko się uzewnętrzniał, ale nie potrzebowałem słów, by wiedzieć, że wizja mojej pracy u Melanii wcale go nie ucieszyła. A na pewno nie tak, jak na to liczyłem. Nie mogłem jednak zrezygnować z takiej szansy. Szansy dla siebie i dla niego na lepsze życie.

Byłem przekonany, że on jeszcze tego nie rozumiał, ale z bieganiem czasu miałem zamiar pokazać mu, że to się opłaci. Że wyjdziemy na prostą.

***

Patrzę na zegarek, dochodzi trzynasta. Po skończeniu zmiany biorę szybki prysznic, by pozbyć się zapachu środków dezynfekujących i zakładam ubrania, które przygotowałem sobie wcześniej. Starannie wyprasowana biała koszula jest nieco za luźna. Musiałem zrzucić kilka kilogramów od momentu, gdy ostatni raz założyłem ją na rozmowę w sprawie pracy. To nic. Wkładam materiał do ciemnych jeansów i zapinam guziki pod samą szyję.

Przelotnie zerkam w lustro i poprawiam wilgotne pasma. Potrzebuję fryzjera. To bardziej niż pewne.

Z kieszeni spodni dobiega dźwięk mojego telefonu.

– Wiktor Kolewski, słucham. – Trzymam słuchawkę przy uchu, a wolną ręką niezgrabnie zakładam kurtkę.

– Dzień dobry. Z tej strony Kamila Lewicka, wychowawczyni Marcela. Pan, jak rozumiem, jest jego…?

– Bratem… i prawnym opiekunem. – Chrząkam.

– A, tak. – Chwila przerwy. – Panie Kolewski, pragnę pilnie z panem porozmawiać na temat zachowania brata.

– Coś się stało?

W jednej sekundzie mój dobry nastrój ustępuje podenerwowaniu. Byłem przekonany, że nic nie stanie na przeszkodzie do tego, aby ten dzień wreszcie był udany. Przewidywalny. Pozbawiony niemiłych niespodzianek.

– To nie jest rozmowa na telefon. Chciałabym się z panem spotkać osobiście. Marcel skończył właśnie lekcje, jeśli mógłby pan po niego przyjechać… Zajmę kilka minut.

Zerkam na wyświetlacz. Dziesięć po trzynastej. Powinienem zdążyć.

– Dobrze, zaraz tam będę.

***

Pytam o drogę kręcącego się przy wejściu woźnego. Umazanym w farbie palcem wskazuje kierunek i mruczy numer sali. Od razu podążam w tę właśnie stronę.

– Dzień dobry – mówię zdyszany, otwierając drzwi.

Kobieta po czterdziestce siedzi przy biurku, skrzętnie zapisując coś w dzienniku. Nie pamiętam czego uczy, więc rzucam okiem na ściany przyozdobione w tablice z wypisanymi na czerwono częściami mowy. Język polski. Nic dziwnego, że mnie wezwała, Marcel ma umysł ścisły. – Dzień dobry, panie Kolewski. – Wstaje i gestem zaprasza, abym usiadł naprzeciwko. Przez chwilę czuję się tak, jakbym to ja coś przeskrobał. Szybko zajmuję miejsce, rozglądając się w poszukiwaniu brata. – Marcel siedzi w bibliotece szkolnej. Powiedziałam, że pan po niego przyjdzie, gdy skończymy rozmawiać.

Przytakuję i staram się skupić całą uwagę na tym, co ma mi do przekazania polonistka.

– Wezwałam pana, ponieważ od ponad tygodnia mamy spore problemy z Marcelem. Dzisiaj doszło do najgorszego. – Wzdycha i subtelnie poprawia okulary, które zsunęły jej się z nosa. – Pana brat pobił kolegę ze szkolnej ławki, i to w obecności nauczyciela matematyki. Takie zachowanie jest nie tylko nieakceptowalne w naszej szkole, ale także karalne przez sąd rodzinny. Udało nam się załagodzić konflikt, ale nie obejdzie się bez obniżenia oceny z zachowania na ten semestr i nagany dyrektora. Jeśli sytuacja się powtórzy, będziemy zmuszeni poinformować o tym inne służby. Chciałabym też zwrócić pańską uwagę na to, że Marcel w ostatnim czasie ma spore problemy z koncentracją. Jest nieobecny myślami, szybko wpada w złość, z którą kompletnie nie potrafi sobie poradzić. Nie wspomnę już o jego spóźnieniach i brakach w kwestii edukacji.

Próbuję zebrać myśli, ale nie mogę. Ten zestaw druzgocących moje sumienie informacji totalnie wybija mnie z rytmu. Zaskakuje, rozczarowuje i smuci.

Powinienem się wkurzyć. Rzucić krzesłem i pójść do Marcela, dać mu szlaban na wszystko. Na wszystko! Ale zamiast tego jedyne, co czuję, to głęboki zawód. Słowa wychowawczyni jasno dają mi do zrozumienia, że JA zawiodłem.

– Porozmawiam z nim i podejmę wszelkie konieczne środki, by… cóż, by wrócił na właściwe tory – mówię.

Wychowawczyni wydaje się nieprzekonana, jednak kiwa głową z akceptacją. Jej zamyślone spojrzenie niewiele mi mówi.

– Jaki ma pan plan?

Odchylam się na krześle, patrząc w odległy kąt sali.

Plan? Nie mam planu. I może to jest błąd.

Wychowawczyni nie spuszcza ze mnie wzroku. Czuję, jak policzki palą mnie od wstydu, a może złości na samego siebie, bo kolejny raz nie potrafię zachować się tak, jak należy.

Gdy nie znajduję odpowiedzi, nachyla się w moją stronę, zdejmując z nosa okulary. Odkłada je na biurko, po czym splata dłonie przed sobą i patrzy na mnie nieco łagodniej.

– Panie Kolewski, wiem że jest pan w trudnej sytuacji. Samotne wychowanie brata z pewnością nie jest łatwe. Słyszałam, jaka tragedia spotkała pańskich rodziców i bardzo współczuję, ale nie mogę pozwolić, by Marcel na moich oczach staczał się na dno. On potrzebuje opieki, towarzystwa, wsparcia. Potrzebuje pana.

Wykorzystuję całą siłę woli, by nie wyglądać na kompletnie zdruzgotanego.

– Oczywiście, rozumiem.

– Mówiąc, że potrzebuje on pana, mam na myśli nie tylko wyżywienie i miejsce do spania. Mam na myśli wspólne spacery, rozmowy, naukę życia. Przyjaźń. Ostatnio z nikim nie rozmawia.

Kiwam w zamyśleniu głową.

– Starałem się podjąć wiele prac, by Marcel miał wszystko, czego mu potrzeba… chyba zatraciłem się w tym, co nie jest najważniejsze.

– To, czego mu potrzeba, to poświęcony czas. Mam nadzieję, że mnie pan rozumie.

Biorę głęboki wdech i prostuję się pod ciężarem jej sugestii.

– Rozumiem.

Melania

Patrzę na fotografię, którą od kilku minut trzymam w dłoni. Obie sylwetki prezentują się idealnie na tle jesiennego Parku Ujazdowskiego. Zdjęcie zrobiono początkiem lat dziewięćdziesiątych, o czym świadczy niemal niewidoczna data w rogu fotografii. Mimo że nie lubię jesieni, ten obraz wlewa we mnie dziwne mrowiące uczucie. Nie potrafię go nazwać ani zdefiniować. Jest obce, a jednocześnie dobrze mi znane. Żałuję, że nie mogę dostrzec twarzy odwróconych postaci: dziecka i kobiety w kapeluszu. Zastanawiam się, o czym rozmawiają. Czy są uśmiechnięte, smutne, zdziwione, a może pogrążone w zamyśleniu? Gdzie idą albo skąd wracają? Jak wyglądają…? Gdy słyszę pukanie do drzwi, odkładam zdjęcie do niewielkiego kartonu i wsuwam go pod łóżko, na którym pospiesznie siadam.

– Wejść – mówię.

– Melanio? – Piotr staje w drzwiach. Minę ma zblazowaną, a oczy rozbiegane. Znam to spojrzenie, nie zwiastuje dobrych wieści.

– Co się dzieje?

– Dzwonił fizjoterapeuta…

Skupiam na nim swoją uwagę bardziej niż to konieczne.

– I?

– Niestety, musi zrezygnować ze współpracy.

Podrywam się na równe nogi, na co Piotr wykonuje mimowolny krok w tył.

– Słucham? – Podchodzę do niego blisko, by dobrze usłyszeć każde absurdalne słowo, które ma mi do powiedzenia.

– Przed chwilą skontaktował się ze mną i prosił, bym przekazał, że bardzo mu przykro, ale nie może podjąć się twojej rehabilitacji w miejscu zamieszkania. Kazał przeprosić.

– Mam gdzieś jego przeprosiny! Chcę, żeby się tutaj zjawił. – Wiem, że Piotr nie lubi tego tonu… ale to też mam gdzieś.

– Nie interesuje cię powód tej decyzji? – pyta.

– Nie.

Piotr przewraca oczami.

– Przeszukałem już Internet i znalazłem kilku nowych specjalistów, do których zaraz zadzwonię – kontynuuje, gdy podchodzę do komody, z której wyjmuję wełniany golf. – To Warszawa. Na pewno kogoś znajdziemy.

Paraliżują mnie jego słowa.

– Nie chcę nikogo innego.

– Ale… – zaczyna Piotr, jednak nie daję mu skończyć.

– Żadnego „ale”, powinieneś był nauczyć się przez te wszystkie lata, że nie przyjmuję odmowy i nie uznaję półśrodków.

– Ty i to twoje zmanierowane poczucie władzy – mamrocze menedżer.

Przez moment zastanawiam się, czy nie zanegować jego wypowiedzi, ale szybko dochodzi do mnie paskudna świadomość tego, że ma rację. Ma stuprocentową rację, tu chodzi tylko o to, czego ja chcę.

Wiktor

Kelnerka kładzie na stole pizzę z salami w największym rozmiarze, a ja zastanawiam się, czy damy radę ją zjeść, mimo że jest nas dwóch. Marcel najwyraźniej nie podziela moich obaw, bo dokładnie w tym samym momencie już odrywa trójkącik i wsuwa go do ust, mrucząc z zadowoleniem.

– Tego mi było trzeba – mówi.

Przytakuję bez entuzjazmu. Powinienem częściej starać się dbać o jego potrzeby. Nie tylko te podstawowe, jak wyżywienie, ciepłe ubranie i dach nad głową, ale także te na pozór błahe, jak wspólny wypad na pizzę i rodzicielska rozmowa. Być może nie jestem w tym najlepszy, ale Marcel potrzebuje dyscypliny. Ojciec potrafiłby o to zadbać.

Zastanawiam się, jak zacząć. Przecież powinienem z nim porozmawiać, na poważnie i bez ogródek. Problem w tym, że to zadanie z każdą sekundą staje się dla mnie większym wyzwaniem.

Chrząkam w pięść. Otwieram usta, a potem zamykam je i chwytam za kawałek pizzy.

– Nie mogę akceptować takiego zachowania, Marcel – zaczynam, choć mnie samemu nie podoba się mój ton.

– Niby jakiego?

– Nie możesz ot tak bić kolegów z klasy. Wiedziałeś, że dostaniesz naganę dyrektora i obniżony stopień z zachowania. Chcesz sobie spieprzyć szansę na dostanie się do dobrego liceum?

– Ta, bo przecież dobre liceum to jedyny sposób na życie.

– Marcel…

– Strasznie męczysz… Zresztą nie jestem aż takim półgłówkiem, jak myślisz. – Brat odchyla się na siedzeniu i zaplata ramiona na piersi.

– Nie takim tonem – strofuję go i rzucam kawałek pizzy z powrotem na talerz.

– A jakim?! Mam być cały czas posłuszny, miły, grzeczny i kochany? Dawać się gnoić tym dupkom z mojej klasy, którzy obrali sobie za cel „tego nowego”?! Och, daj spokój, jeśli myślisz, że przetrwanie w tej szkole jest takie proste, to gówno wiesz!

– Nie mówię, że jest proste, ale mnie też nie jest łatwo! Mam masę opłat na głowie! Nie tylko nasze wyżywienie, mieszkanie i życie. Spłacam kredyty, które zaciągnąłem, żeby się wykształcić. To nie jest takie proste, Marcel! – Przeczesuję nerwowo dłonią włosy.

– Jasne, tylko że nie wiesz, jak to jest, gdy wszyscy dookoła rozmawiają o wypadach na miasto, hitach, które lecą w kinie, najnowszych grach na PlayStation, podczas gdy ty możesz jedynie tego słuchać, bo przecież nie masz na nic kasy! – Wyrzuca ręce w górę. – Nie wiem, jak poderwać dziewczynę ani nie jestem brany pod uwagę przy wyborze składu drużyny na wuefie, nie chodzę na urodzinowe przyjęcia do kumpli z klasy, bo wciąż mam łatkę tego nowego, któremu powinno się współczuć. – Uderza pięścią w stół. W naszą stronę odwraca się kilka ciekawskich spojrzeń.

– Mogłeś mi o tym powiedzieć! Skąd miałem wiedzieć, że masz w szkole jakieś nieprzyjemności? Nie jestem jasnowidzem! – rzucam. Czuję, jak policzki płoną mi z gniewu i frustracji.

– Niby kiedy? Cały dzień cię nie ma! Wieczorami siedzisz nad papierami, szkoleniami, opłatami i kartami pacjentów. Mogę co najwyżej liczyć na dziesięć minut rozmowy o niczym podczas jedzenia jakiegoś ohydnego obiadu, który przywiozłeś po drodze z pracy!

Paraliżują mnie jego słowa, bardziej niż potrafię przyznać. Do tej pory nigdy nie wspominał, że mu źle. Że chciałby coś zmienić. A może to ja byłem głuchy i nie chciałem słuchać?

Oddychamy ciężko, rażąc się spojrzeniami. Jest tyle słów, które cisną mi się na język: „masz szlaban”, „nie tego się po tobie spodziewałem” albo „nie będę akceptował takiego zachowania”, ale finalnie nie mówię niczego.

Spuszczam głowę i staram się uspokoić. Nabieram w płuca powietrza i wstrzymuję je tam na kilka sekund, by następnie powoli je wypuścić.

– Mogłeś mi powiedzieć. – Staram się brzmieć spokojniej.

– Próbowałem.

Unoszę spojrzenie i zatapiam je w jego chłopięcej twarzy. Jasne włosy wpadają mu do oczu, jego wargi są czerwone od ciągłego przygryzania. Tak często na niego patrzę, a tak mało widzę.

– Posłuchaj… – Odkładam jedzenie na talerz i wzdycham ciężko. – Wiem, że to musi być dla ciebie trudne. Wychowywać się bez rodziców, z bratem, który jest zbyt zajęty swoimi sprawami, by poświęcić ci trochę czasu każdego dnia.

– Nie jestem zły na ciebie, tylko na tego dupka.

Unoszę pytająco brwi. Zastanawiam się, czy powinienem zganić go za słownictwo, ale się powstrzymuję.

– Stoicki to dupek – powtarza – myśli, że jeśli ma bogatych starych, willę z basenem i komplet najnowszych gier na wszystkie możliwe konsole świata, to jest od kogoś lepszy. Nie toleruję typa już od pierwszych dni w tej szkole, a dziś kosa, tak mówimy na nauczycielkę od matmy – patrzy na mnie porozumiewawczo – kazała mu się przesiąść do mojej ławki. Protestowałem, ale mnie nie słuchała. A ten bałwan zaczął się popisywać i mi dogryzać. Że jestem biedak, że nic dziwnego, skoro mój braciszek robi także za mojego starego, a nawet za starą, chociaż to musi być jego zdaniem „epicko komiczne”. No… nie wytrzymałem po prostu. Starałem się, słowo daje, ale od pewnego czasu jego docinki już podnosiły mi ciśnienie. To dlatego zostałeś dziś wezwany.

Moje dłonie, które trzymam na kolanach, samoistnie się zaciskają.

– Powinienem był o tym wiedzieć. – Mój ochrypły głos stracił już tę pewność, która jeszcze przed chwilą z niego wybrzmiewała.

Marcel nachyla się nad stołem. Widzę, jak trzęsą mu się dłonie, gdy chwyta za kolejny kawałek pizzy. Przez chwilę jemy w ciszy, a atmosfera pomiędzy nami się zmienia.

– Nie ma tematu, Wiktor – rzuca. – To moje sprawy, powinienem radzić sobie z nimi sam. Ty i tak masz już dużo na głowie. Pewnie myślisz, że tego nie kumam, ale tak nie jest. Przyzwyczaiłem się do naszego życia.

Kręcę głową. Nie powinien wyciągać takich wniosków. Nie powinien dźwigać więcej niż większość z jego rówieśników.

– Nie chcę, żebyś tak myślał. – Opieram przedramiona na stoliku i wyrównuję oddech. – Posłuchaj, chcę, żebyś wiedział, że możesz mówić mi o wszystkim. O wszystkim, rozumiesz? Nie mamy nikogo innego, tylko siebie. Ja… ja też obiecuję, że się zmienię. Postaram się być większym wsparciem.

Nie mówię o zaufaniu, chociaż właśnie o nim myślę.

Marcel patrzy na mnie w zamyśleniu.

– Potrafię sam radzić sobie z problemami.

Chcę powiedzieć, że „właśnie widzę”, ale zamiast tego jedynie zaprzeczam zdecydowanym ruchem głowy.

– O tym właśnie mówię, twoje problemy są też moimi problemami. Musisz to zrozumieć. Nie zastąpię ci ojca ani matki, ale jestem jedynym, co możesz mieć, więc przestań mnie, do cholery, traktować jak starszego brata.

– Jesteś moim starszym bratem.

– Wiem! – tracę panowanie nad sobą. – Wiem o tym, Marcel. Ale chcę, żebyś wiedział, że w naszym przypadku to coś więcej. Ja chcę być dla ciebie kimś więcej.

Muszę.

Chłopak nie odpowiada, jedynie skubie kawałek pizzy.

– Przepraszam, że poświęcałem ci do tej pory tak mało czasu – mówię cicho.

Marcel zerka na mnie badawczo.

– Przepraszasz mnie? – pyta.

Przytakuję zdecydowanie. Nie wiem, co zrobić z rękami, więc chwytam w nie serwetkę i składam na kilka części. Przez chwilę siedzimy w milczeniu, jakby to ono nas oczyszczało. Marcel wygląda na lekko zdezorientowanego, ale szybko pochłania kolejne porcje naszej obiadokolacji.

– I w ogóle to… cieszę się, że nie dałeś sobie w kaszę dmuchać. Tata byłby dumny – rzucam tak cicho, że nie wiem, czy brat mnie usłyszał. – Ustalmy jednak, że następnym razem skonsultujesz wszystko ze mną i razem podejmiemy odpowiednie kroki.

Nie muszę patrzeć, by wiedzieć, że lekko się uśmiecha.

– Dzięki, Wiktor.

– Nie dziękuj – rzucam. – Oboje musimy się bardziej starać.

Brat przytakuje z akceptacją i wyciąga w moją stronę dłoń.

– To co, sztama?

***

To była trudna rozmowa. Jestem jednak zadowolony, bo Marcel obiecał poprawę, a ja obiecałem, że poświęcę mu więcej czasu. I mam zamiar dotrzymać danego słowa.

Zadzwoniłem do pana Mosko, by poinformować go o mojej rezygnacji. Te słowa z trudem przeszły mi przez gardło, ale przecież robię to dla wyższych celów. Dla brata. Co z tego, że nie otrzymam trzykrotności zaproponowanej sumy. Jakoś sobie poradzimy. Robimy to od lat, więc i teraz damy radę.

– Pizza była genialna! Dawno się tak nie objadłem – mówi Marcel, gdy parkuję pod kamienicą. Gaszę silnik i przytakuję z zadowoleniem.

– Tak, masz rację. Zbyt rzadko to robimy. Możemy czasem wybrać się gdzieś na dobre jedzenie.

– Albo do kina!

Jego ożywiony ton i błyszczące oczy to widok, który wciąż mnie rozczula.

– Albo do kina – przytakuję ze śmiechem, odganiając wszystkie negatywnie myśli.

Tak. Teraz rozumiem, że i mnie tego brakowało. Dopóki świat nie zacznie ci się sypać na głowę, nie wiesz, że dach jest do remontu. Najwidoczniej tak musiało się stać. Prędzej czy później. Nie poddam się jednak tak łatwo, udowodnię, że z mojego brata będą ludzie. Kierujemy się na piętro w milczeniu. Marcel przeskakuje po dwa stopnie na raz, a mnie udziela się jego radosna aura. Kąciki moich ust, same układają się w uśmiech, mimo że przecież powinienem być wkurzony, zawiedzony i zły.

Podnoszę głowę i widzę przed wejściem do naszego mieszkania znajomą sylwetkę, która nijak nie pasuje do tej obskurnej przestrzeni. Sztywne, nisko opuszczone ramiona, wyciągnięta szyja, wysoko uniesiony podbródek i ta bezemocjonalna mimika, którą wyłania się spod ogromnego czarnego kapelusza.

– To… – Marcel patrzy na mnie porozumiewawczo, otwierając usta jak bożonarodzeniowy karp.

– Melania Goldberg. – Zwalniam i przystaję, oszołomiony jej obecnością.

– Wiedziałem! – ekscytuje się Marcel.

Spoglądam na Melanię, która jako pierwsza wykonuje ruch w naszym kierunku. Subtelny uśmiech błąka się po jej twarzy, ale nie jest adresowany do mnie.

Czuję się jak idiota.

– Co pani tutaj robi? – pytam.

– Możemy przejść na mniej formalny ton? Jestem od ciebie młodsza.

Zaciskam usta w wąską linię i gubię jej spojrzenie. Zawstydza mnie jej pewność siebie, a przecież już dawno pokonałem swoją nieśmiałość. Praca z ludźmi wyzwoliła we mnie wiele pozytywnych zmian, ale przy tej kobiecie znowu czuję się jak nastolatek, który podkochuje się w swojej polonistce.

– Skąd znasz nasz adres? – rzuca Marcel.

– Był na fakturze. – Wzrusza ramionami.

Chyba nie wyraziłem się jasno, dzwoniąc dzisiaj do pana Mosko. Miał przekazać, że rezygnuję, a nie, że przenoszę wizytę w moje skromne… cóż, bardzo skromne progi.

Stoimy przez chwilę w milczeniu. Nie wiem, co powinienem powiedzieć. Ubranie moich myśli w słowa zajmuje zdecydowanie zbyt wiele czasu.

– Zaprosicie mnie czy lubicie gościć innych na wycieraczce? – pyta Melania.

– Tak naprawdę spieszymy się, więc może wpadnie pa… wpadniesz innym razem? – Wsadzam klucz do zamka, modląc się, by moje aktorskie starania przyniosły zamierzony efekt.

– Co ty gadasz? Mieliśmy oglądać filmy – rzuca Marcel.

Mam ochotę obciąć mu język i schować go w buty. Tam powinien sobie wsadzić te swoje uwagi.

– Nie zajmę wiele czasu. – Wpatruje się we mnie zielonymi oczami z taką intensywnością, że nie mogę wytrzymać jej spojrzenia.

Biorę wdech i przepuszczam ją w drzwiach. Szczęście, że Marcel nie wrócił do domu samodzielnie, bo przynajmniej zastała mieszkanie we względnym porządku. Zdążyłem uchylić okno przed wyjściem, więc w powietrzu czuć jeszcze rześki podmuch zimnego wiatru.

– Oprowadzić cię? – pyta Marcel z chytrym rozbawieniem. – Już. Witaj, o pani, w naszych skromnych – chrząka teatralnie w pięść – bardzo skromnych progach.

– Daj spokój, Marcel – rzucam cicho, by przestał się popisywać.

Nie wiem, czy naśmiewanie się z rozmiarów naszego mieszkania w obecności tej kobiety to dobry plan, ale ją najwyraźniej to bawi. Melania wydaje krótki dźwięk. To śmiech. Brzmi, jakby rzadko go używała, a jednak podoba mi się, ociepla moje wyobrażenie o jej osobie.

– Chyba cię polubię – mówi do mojego brata.

Odwracam wzrok, gdy Marcel pomaga jej zdjąć płaszcz. Patrzcie no, jaki dżentelmen. Ciekawe, czy zaproponowałby wycieczkę po własnym pokoju, widząc nową cywilizację, którą dziś rano odkryłem za jego kanapą. Jeszcze chwila i resztki niedojedzonych kanapek dostałyby skrzydeł.

– Super! W mediach mówili, że lubisz robić afery. Na pewno nie nudziłbym się w twoim towarzystwie. – Marcel śmieje się, ale jakoś nie udziela mi się jego rozbawienie.

– To akurat prawda – stwierdza kobieta. – Nie uznaję nudy. Jest zdecydowanie zbędna podczas mojej pracy.

– Herbaty? – pytam, bo kawa właśnie się skończyła.

– Earl grey – mówi.

Już się robi, earl grey dla księżnej Melanii. No trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam. Czy ja wyglądam jak kelner? Wkładam do kubka torebkę jedynej czarnej herbaty, jaką posiadam, i zalewam ją wrzątkiem. Earl grey w wersji dla ubogich podano. Melania bez skrępowania rozgląda się po wnętrzu, aż zawiesza spojrzenie na fotografii, która wisi w przedpokoju. Przedstawia ostatnie wakacyjne chwile, zanim… to się stało. Patrzenie na uśmiechnięte twarze mamy i taty zawsze napawa mnie nadzieją. Lubię myśleć, że wciąż nas obserwują. Tam z góry.

– Jesteś podobny do matki. Bo to twoja matka, prawda? – Melania wskazuje na zdjęcie.

Przytakuję.

– Słodzisz? – pytam, nie chcąc rozmawiać o rodzicach.

– Stewią albo erytrytolem.

Unoszę brwi pod samo czoło, bo ostatni raz słyszałem to określenie, będąc na studiach.

– Mam nadzieję, że to nie trucizna – wtrąca Marcel, na co mimowolnie parskam śmiechem.

Po kilku minutach siedzimy przy stole, na którym wylądowały: drożdżówka z marketu i trzy kubki herbaty. Włączam w tle program z wiadomościami.

– Bardzo mi przykro, ale chyba się nie zrozumieliśmy – zaczynam. – Odmówiłem naszej współpracy ze względu na problemy rodzinne.

– Pieprzenie – mówi Melania i upija łyk herbaty. – Następnym razem kup chociaż brązowy cukier. Nie jest drogi.

Nie wiem, co powiedzieć, bo szok, jakiego doznaję, jest zbyt duży. Marcel rzuca kobiecie pełne podziwu spojrzenie, czym wcale nie ułatwia przebiegu spotkania.

– Proponuję zwiększenie stawki. Zapłacę pięciokrotnie. – Melania przykłada gorący kubek do ust.

Wzdycham i powoli kręcę głową.

– Tu nie chodzi o pieniądze, już mówiłem – rzucam.

Po jej wyrazie twarzy domyślam się, że niewiele z tego rozumie.

– Więc o co? – pyta.

– O rodzinę. Zaniedbałem Marcela, przez co ma problemy w szkole. Muszę poświęcić mu więcej czasu. Sprawdzać zadania domowe, doradzać w wyborach życiowych, rozmawiać o dziewczynach i grać w planszówki…

Melania mierzy go oceniającym spojrzeniem.

– Na moje oko, do marginesu społecznego jeszcze mu daleko – stwierdza, a mój brat dumnie wypina pierś.

– Bardzo mi przykro, ale nie mam czasu na dodatkowych pacjentów – powtarzam.

– To rzuć pracę w klinice i pracuj tylko dla mnie.

W jej ustach wszystko brzmi jak banał. Mam ochotę przewrócić oczami.

– Nie jest łatwo o tę posadę, na moje miejsce jest wielu chętnych. Nie mogę ot tak zrezygnować i za kilka miesięcy zostać na lodzie bez niczego.

Melania odchyla się w fotelu, mrużąc oczy.

Milczy.

– Jak więc widzisz… – zaczynam, ale do naszych uszu dobiega rytmiczne pukanie.

Marcel w kilka sekund dociera do drzwi. Modlę się, by to była Gosia. Niestety, zamiast niej pojawia się właścicielka mieszkania. Jej utkaną ze zmarszczek twarz przecina wąska linia zaciśniętych ust, gdy spostrzega naszego gościa.

– A ta pani to kto? – pyta. Przez chwilę przygląda się Melanii, zupełnie jakby chciała przypomnieć sobie, skąd może ją znać.

– Dzień dobry. To nasz gość, pani Kazimiero – odpowiadam i podnoszę się z kanapy.

Właścicielka wchodzi do środka, nie omieszkując skontrolować wszystkich zakamarków mieszkania. Rozgląda się, zatrzymując wzrok na lampie wiszącej nad naszym stolikiem.

– A tam nie wycieracie kurzu? – Wskazuje palcem na cieniutką warstwę, która najwidoczniej się tam nagromadziła przez kilka ostatnich dni.

Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie dlatego, że nie dopilnowałem idealnej czystości, ale dlatego, że mając okrągłe trzydzieści lat, wciąż ktoś rozlicza mnie z mojego życia i traktuje jak dziecko, które trzeba nauczyć porządku.

Dopiero gdy czuję szczypanie prawej dłoni, uświadamiam sobie, jak mocno zaciskam pięść.

– Panie Kolewski, przejdę do meritum, bo się spieszę. Muszę wypowiedzieć panu umowę najmu – mówi właścicielka. Podchodzi do uchylonego okna i je zamyka. – Proszę nie otwierać okien w sezonie grzewczym. Rachunki za ogrzewanie będą kosmiczne.

– Słucham? – Mój ton przybiera na sile.

– Mówiłam, że rachunki za ogrzewanie…

– Nie może pani wypowiedzieć umowy ot tak – przerywam jej.

Moje zaskoczenie ustępuje miejsca złości.

– Może – wtrąca Melania.

Świetnie! Zastrzelcie mnie. Dwie na jednego.

– Dziękuję. – Właścicielka posyła Melanii krótkie spojrzenie. – Jest pani prawnikiem?

– Malarką – prostuje.