Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sztuka jest dla Melanii wszystkim.
Dla niej żyje, dzięki niej osiągnęła sławę i pieniądze. Artystka śmiało wychodzi do publiczności, jednak nie pozwala, aby ktokolwiek się do niej zbliżył. Chłodne usposobienie skutecznie odstrasza natrętów, ale nie zniechęca dziennikarzy, którzy potrafią zadać jej nietaktowne pytania. Na jedno z nich Melania odpowiada krótko i bezczelnie, po czym ucieka z planu telewizyjnego wywiadu. Pochłonięta szukaniem taksówki, nie zauważa rozpędzonego samochodu. Skutek? Poważny uraz, który nie pozwala jej malować.
W tym momencie w jej życiu pojawia się Wiktor, dobry rehabilitant, który jednak skrywa tajemnice. Melania zaprasza go do własnego domu, poddaje się intensywnej terapii, ale im bliższą więź nawiązują, tym bardziej staje się zimna i opryskliwa. Na jaw zaczynają wychodzić dawno ukryte sekrety, a zabliźnione rany otwierają się ponownie.
Czy artystka zdoła wytyczyć drogę do własnej sztuki?
„Kolory naszych serc” to pasjonująca opowieść o odzyskiwaniu siebie, przełamywaniu granic i odkrywaniu zaufania nawet w najczarniejszych momentach życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Playlista
Drogi Czytelniku
Melania
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Melania
Wiktor
Melania
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Melania
Wiktor
Anna
Melania
Podziękowania
Kolory naszych serc
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki. Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
Redaktor prowadzący: Angela Węcka
Redakcja fabularna: Angela Węcka
Redakcja językowa i korekta na składzie:Magdalena Świerczek-Gryboś
Skład ebook: Makowska Agnieszka // https://www.facebook.com/ADMakowska
Projekt okładki: Angela Węcka
Realizacja okładki: Marlena Sychowska, @Canva
Elementy graficzne: @Canva
Druk: Mazowieckie Centrum Poligrafii
Wydawnictwo Spisek Pisarzy
Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.
www.wydawnictwo.spisekpisarzy.pl
E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.
Copyright © by Agnieszka Karecka 2023
Irządze, 2023
ISBN: 978-83-966559-1-2
CARYS - Princesses Don’t Cry
Lauv - Who (feat. BTS)
Colbie Caillat – Try
Taylor Bickett - QUARTER LIFE CRISIS
Faouzia - You Don’t Even Know Me
Calum Scott - You Are The Reason
Alec Benjamin - Let Me Down Slowly
Anne-Marie & James Arthur - Rewrite The Stars
Elley Duhé - MIDDLE OF THE NIGHT
P!nk - A Million Dreams
The Kid LAROI - WITHOUT YOU
Martin Garrix & Bebe Rexha - In The Name Of Love
Clara Mae - Not Sad Anymore
Drogi Czytelniku, ta książka jest dla Ciebie. Pewnie już wiesz, a jeśli nie, to może zrozumiesz, że nie ma w życiu rzeczy ważniejszej od miłości.
Potok niecenzuralnych epitetów ciśnie mi się na usta w odpowiedzi na fałszywy uśmiech prowadzącego. Nie wiem, dlaczego w ogóle powstrzymuję się przed wyrzuceniem mu ich prosto w twarz.
Biorę wdech i liczę do dziesięciu. Moje spojrzenie pada na panoramę Warszawy rozciągającą się za wielką, zajmującą niemal całą ścianę szybą. Zapowiadali na dzisiaj słońce. Zamiast tego zaczyna siąpić deszcz. Staram się skupić myśli na czymkolwiek innym niż ekipa telewizyjna, wlepiająca we mnie swoje pełne obaw spojrzenia.
Mój menedżer, Piotr, macha do mnie zza kamer, po czym składa dłonie w błagalnym geście. Wiem, że zależało mu na tym programie. Osobiście dopilnował wszystkich szczegółów wystąpienia. Ale przecież uprzedzałam, że nie rozmawiam o prywacie. Wszyscy o tym wiedzą.
Więc czemu, do cholery, dziennikarz znów pyta o to samo?
– Czy śmierć ojca była dla pani inspiracją? Artyści często czerpią z takich wydarzeń.
Przenoszę całą uwagę na mojego rozmówcę. Patrzę w jego szeroko otwarte oczy dłużej niż to konieczne. Jego spojrzenie wyraża nie tylko niemą satysfakcję, ale też zadziorność i dumę. Przekonanie o wygranej.
– Pieprz się – mówię.
– Słucham?
– Powiedziałam: pieprz się.
Prowadzący przeczesuje dłonią krótkie włosy i spuszcza głowę. Na jego czole perli się pot, ale czy usta nie wykrzywiły się przez chwilę w uśmiechu? Oboje zdajemy sobie sprawę, że audycji nadawanej na żywo nie sposób ocenzurować, więc rzesze widzów przed telewizorami z pewnością mają teraz niezły ubaw.
Chciał show, ma show.
– To żart? Chyba się nie zrozumieliśmy. – Mężczyzna śmieje się nerwowo i spogląda w stronę operatora kamery, ale ten jedynie wstrząsa ramionami.
– Zrozumieliśmy się doskonale. – Wstaję i posyłam ostatnie spojrzenie w stronę obiektywu, a następnie wychodzę z planu, mijając zdezorientowanych operatorów i scenarzystów.
Ktoś prosi, bym wróciła na miejsce, inna osoba krzyczy: „cięcie!”. Piotr jak zwykle zajmuje się załagodzeniem sytuacji i przekonuje ekipę telewizyjną, że przecież dzięki mojemu wystąpieniu ich program zyska na oglądalności. To nie pierwszy raz, gdy musi ratować sytuację, podczas gdy dla mnie cały ten teatrzyk to jedna wielka telewizyjna ściema.
Tak, o to akurat się nie martwię.
– Pani Goldberg, nie może pani… tak po prostu wyjść – mówi krępy mężczyzna w za ciasnej marynarce. To chyba dyrektor planu, ale jakoś nie mam chęci na wymianę grzeczności.
– Nie? – Unoszę brew, przystając obok niego.
Nie odpowiada, ale po wyrazie jego twarzy widzę, jak wiele kosztuje go ta zachowawcza postawa. Odpowiedzialność za aferę medialną, która wisi w powietrzu, najprawdopodobniej poniesie właśnie ten łysy i zbyt miły na taki biznes gość.
Uśmiecham się.
– Tak myślałam.
Kieruję kroki prosto na parking podziemny i w tej samej chwili przeklinam pod nosem. Uświadamiam sobie, że kluczki od mojego mustanga zostały w kieszeni Piotra. Ostatnią rzeczą, na jaką mam teraz chęć, jest powrót w sam środek zamieszania, które wywołałam.
Wzdycham i ruszam w przeciwnym kierunku. Echo moich obcasów niesie się po brukowej kostce, gdy wychodzę na zalane deszczem ulice Warszawy.
Cholerna pogoda.
Rozglądam się dookoła, ale nigdzie nie widzę ani jednej taksówki.
– Nienawidzę tego miasta – mruczę i wyciągam z kieszeni płaszcza telefon.
Nawet nie wiem, dokąd idę, ale stanie pod studiem telewizyjnym w ten szary sobotni poranek nie jest w top dziesięć moich pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Ostre krople uderzają w moją twarz, a chłodny wiatr owiewa zmarzniętą szyję i dłonie. Powinnam ubierać się cieplej, bo w tym roku początek jesieni upływa pod hasłem permanentnych opadów.
Szperam w telefonie, ale dotarcie do informacji dotyczącej postoju taksówek wcale nie jest łatwe. Mijam drugie skrzyżowanie, nim orientuję się, że ruch o tej godzinie jest większy. Kierowcy trąbią na mnie, gdy przebiegam na czerwonym świetle, za co pozdrawiam ich środkowym palcem. Na powrót wbijam wzrok w telefon.
Przyspieszam tempo marszu, by pobudzić krążenie i rozgrzać dygoczące ciało. Rozglądam się dookoła i sprawdzam nazwy ulic, ale właśnie wtedy dobiega do mnie jakiś hałas.
Klakson.
Kolejny dźwięk to pisk opon. Podnoszę głowę znad ekranu telefonu. Uderzenie. Chcę krzyknąć, ale głos grzęźnie mi na wysokości krtani. Wszystko, co widzę, zamazuje się w bólu. To czarna dziura.
I cisza.
***
Obraz wypełnia cała paleta barw. To fantazja, rzeczywistość, marzenie i wspomnienie. To dom. Dom, który dla mnie był jedynie budowlą. Otaczają go kolce. Maluję coraz mocniej, szybciej, starając się zebrać w sobie cały ten chaos, by wreszcie go wyrzucić. To nie pomaga. Jest coraz ciaśniej. Kolory mnie przytłaczają, są zbyt intensywne. Zbyt odważne. Nachalne. Chcę się schować. Ukryć w ciemności. Chcę udawać, że mnie nie ma, a w końcu zniknąć…
sześć tygodni później
Lubię, gdy wiatr szarpie gałęziami, zupełnie jakby chciał rozprawić się z przeszkodami wyrastającymi na jego drodze. Ograniczają go, sprawiają, że jest słaby. Jego podmuchy to czysta zawziętość i upór. Walka. Mogłabym się z nim dogadać. Ale kto normalny gada z wiatrem?
Przesuwam dłonią po kubku herbaty. Maliny, miód i goździk.
Odrywam spojrzenie od widoku lasu za oknem i zerkam na Stefanię, która zmienia pościel w mojej sypialni. Jest cicha, dyskretna i nie zamęcza mnie rozmową o swoim nudnym życiu. Muszę przyznać, że naprawdę da się lubić. Gospodyni, która pracowała tutaj wcześniej, nie miała sobie równych, ale nie powinnam wracać do tego tematu. Odkąd zatrudniłam Stefanię, w domu panuje idealny porządek, a o to przecież chodzi.
– Czy herbata pani smakuje? – pyta.
Wiatr cichnie, ale na niebie nie widać słońca. Odkładam białe naczynie na parapet i przyglądam się sarnie, która podchodzi niemal pod samo ogrodzenie mojej posesji. Zaraz za nią pojawia się mniejsza sarenka, to chyba jej dziecko. Nie odstępuje matki na krok. Pociera pyszczkiem o jej brzuch.
– Za słodka. Mdli mnie – odpowiadam.
– Zrobię nową, przyniosę także śniadanie. – Gospodyni wygląda na zmieszaną.
– Nie trzeba, nie jestem głodna. – Wracam spojrzeniem w stronę okna. – Stefanio, zaczekaj.
– Tak?
Pocieram palcami skórę na prawym nadgarstku. Ból nie ustępuje, mimo że wzięłam całą dzienną dawkę leków przeciwbólowych.
– Przekaż Piotrowi, że czekam na niego w mojej pracowni.
***
– Noszę przy sobie telefon, nie musisz za każdym razem wysyłać po mnie swojej gosposi. – Piotr wpada do pokoju, burząc błogą ciszę swoimi chaotycznymi ruchami.
– Przecież to jej praca – odpowiadam i siadam na antycznym fotelu, który przeszedł trzy renowacje. Musiał. Chciałam, by wyglądał doskonale po wszystkich zdarzeniach, jakie przeszedł.
– Nie muszę ci przypominać, że ten dom liczy ze sto pokoi i zanim Stefania mnie znajdzie, musi nieźle się nachodzić.
– Dwanaście.
– Hm? – Patrzy na mnie z tym swoim głupkowatym wyrazem twarzy.
– Pokoi jest dwanaście, nie sto – mówię.
Piotr siada na kanapie i nalewa sobie pełną szklankę wody. Pije ją duszkiem, a następnie zawiesza na mnie spojrzenie.
– Jak się czujesz? – pyta.
Zakładam nogę na nogę i zaplatam ramiona na piersi.
– Codziennie o to pytasz. Już mówiłam, że w porządku.
– Więc o co chodzi?
Wzdycham i przymykam powieki.
– Irytuje mnie niesprawność prawej dłoni. Nie mogę utrzymać pędzla. Jeśli poszukiwania odpowiedniego rehabilitanta potrwają dłużej, kolejny obraz dokończę na własnej ceremonii pogrzebowej.
Piotr patrzy na mnie, a w jego oczach widzę nieskrywaną ocenę.
– Po co ten pośpiech? Powinnaś odpoczywać. Leżeć w łóżku pod kocem z ciepłą herbatą – odpowiada.
– Piłam herbatę.
– Nie pod kocem.
Przewracam oczami i wstaję z fotela. Podchodzę do białego płótna, delikatnie muskając jego gładką strukturę. Na myśl o kolejnym obrazie pod moją skórą budzi się tęsknota.
– Lekarz powiedział, że miałam mnóstwo szczęścia. Nie mam czasu na bycie obłożnie chorą, wstrząśnienie mózgu minęło, złamane żebra się goją, tylko ten nadgarstek…
Lekarz mówił też, że powinnam dużo odpoczywać i nie zajmować się pracą, ale przecież moja praca to pasja, a pasja mnie relaksuje.
– Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat – mówi Piotr, a reprymenda wymalowana w jego oczach sprawia, że mam chęć się uśmiechnąć.
To jeden z nielicznych ludzi, którym na mnie zależy. Chociaż nie, skłamałam. To jedyny człowiek, któremu na mnie zależy. Ta niezdefiniowana, dziesięcioletnia relacja opłacona dziesięcioprocentowym udziałem z zysków to prawie przyjaźń.
– Wiem, ale mam chyba prawo decydować o tym, co dla mnie najlepsze? Dbam o swój wizerunek oraz stały dochód. Jak każdy obywatel tego kraju.
– Nie każdy obywatel tego kraju musi robić niemal stuprocentowy progres zarobkowy w skali roku.
– Ale każdy ma do tego prawo. Całe szczęście, niewielu docenia sztukę, za to ci, którzy to potrafią, płacą pokaźne sumy. Zresztą nie cierpię stagnacji, to największy zabójca kreatywności. To, na czym powinnam się skupić, to ciągły rozwój Piotr nie odpowiada, jedynie wzdycha i z rezygnacją odwraca się w stronę okna, za którym rozpościerają się czerwone korony drzew.
– Znalazłeś kogoś? – pytam.
– Słucham?
– Rehabilitant. – Przykładam dłoń do czoła, bo ból z nadgarstka udziela się także i mojej głowie.
– Ach… tak. To znaczy nie. Nie znalazłem, bo najlepsi rehabilitanci w stolicy nie mają terminów na ten rok. Obdzwoniłem kilka prywatnych klinik, ale dostępne są jedynie pojedyncze „godziny.
Kręcę głową. Powoli, by nie dać się ponieść emocjom.
– To szukaj dalej. Potrzebuję kogoś na wyłączność. Najlepiej codziennie i z dojazdem do pacjenta.
– Nie mieszkasz w Warszawie… To nie będzie takie łatwe. – Mówi tak, jakbym wprowadziła się tutaj wczoraj.
– To zaproponuj mu odpowiednią sumę – tłumaczę.
Piotr wzdycha z niezadowoleniem, ale nie decyduje się na żaden zbędny komentarz. Szybko dochodzi do wniosku, że nie ma sensu się ze mną sprzeczać.
– Dobra, ale powiedz Stefanii, że dziś zostaję w pokoju gościnnym. To będzie długi dzień poszukiwań.
Biorę w dłonie pędzel i przesuwam palcami po delikatnym włosiu, czując, jak moja skóra tańczy i rozpływa się z rozkoszy.
– Już to zrobiłam.
Deszcz wystukuje rytmiczną melodię, uderzając o nieszczelne okna starej kamienicy. Zmuszam się, by odwrócić spojrzenie od smutnego krajobrazu Warszawy. Pakuję mój skromny zestaw do masażu. Stół, który dorwałem na wyprzedaży, wymaga dokręcenia kilku śrubek i zainwestowania w nowy materiał, bo ten nie nadaje się już do niczego, ale dotąd nie miałem czasu, by się tym zająć. Zdejmuję więc jednorazowe prześcieradło i zwinnie składam stół, tak by pani Halina nie zauważyła gąbki wystającej spod podartego obicia.
– Dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas. Powinnam poczekać do wtorku, ale ból był tak silny, że musiałam zadzwonić wcześniej.
Jej spojrzenie jest ciepłe i pełne wdzięczności, więc odwzajemniam je, czując pulsującą pod skórką satysfakcję z udzielonej pomocy. To ona pozwala mi wciąż brać dodatkowe zlecenia w pracy.
– Żaden problem, pani Halino. Proszę oszczędzać kolano i nie dźwigać. Do następnej wizyty powinno być lepiej. Proszę też pamiętać o ćwiczeniach, które pani zaleciłem, ważna jest regularność w ich wykonywaniu.
Kobieta przytakuje i podaje mi banknot. Wiem, że moje stawki nie są wygórowane, jednak nie potrafię zawołać od niej więcej. Widząc, jak mieszka, domyślam się, że jej sytuacja finansowa jest nienajlepsza.
– Dzisiaj tylko połowa – mówię, nie patrząc jej w oczy. – To nie był standardowy zabieg.
Kobieta uśmiecha się, ale w tym uśmiechu widzę, jak bardzo krępuje ją moja propozycja.
– Nie mogę się na to zgodzić, to pańska praca.
– Więc proszę odłożyć na nową parę butów. Te, które pani nosi, uciskają stopy.
Rumieniec na jej dojrzałej twarzy sprawia, że sytuacja i dla mnie staje się niewygodna. Zdaję sobie sprawę, że dzisiejszy utarg, odliczając paliwo i kieszonkowe dla Marcela, jest tak marny, że na obiad znów zaserwuję danie z baru mlecznego, których mój brat nie znosi, ale nie mam wyjścia. Powinienem oszczędnie dysponować pieniędzmi, by spłacić wszystkie kredyty, które zaciągnąłem na specjalistyczne szkolenia.
– Dobrze. Dziękuję panu – mówi.
Uśmiecham się i żegnam moją ostatnią pacjentkę.
W drodze do domu nie zatrzymuję się na kawę, którą zwykle pijam w sobotnie południe na stacji paliw. W weekendy mają zniżki, ale dzisiaj nie decyduję się z niej skorzystać. Zajeżdżam więc do najbliższego baru mlecznego, a potem kieruję się prosto do domu.
Myśl, że to kolejny miesiąc, w którym ledwie wiążę koniec z końcem, totalnie mnie przytłacza. Zaczynam żałować decyzji o przeprowadzce do Warszawy. Byłem zbyt pochłonięty marzeniami o pracy i wielkim mieście, by pamiętać, że mam na wychowaniu nastoletniego brata.
Wzdycham ciężko, parkując pod blokiem kamienicy. Nie mam ochoty wychodzić z ciepłego samochodu. Przeglądam w telefonie listę przelewów, upewniając się, czy aby na pewno wszystko zostało uregulowane. Ostatnie dwa miesiące były bardziej niż trudne. Zalegałem z czynszem zaledwie kilka dni, a właścicielka już zagroziła wypowiedzeniem umowy na wynajem trzydziestometrowej kawalerki. To dlatego w tym miesiącu postanowiłem w pierwszej kolejności uregulować tę właśnie płatność. Tłumaczenie, że pieniądze nie wpłynęły na moje konto w terminie, jest żałosne. Ludzie z wykształceniem nie powinni mieć takich problemów.
– Halo?!
Niemal podskakuję wyrwany z zamyślenia, gdy czyjaś dłoń stuka w przednią szybę.
– Prawie umarłem na zawał. – Wychodzę z samochodu i podaję Marcelowi siatkę z jedzeniem. Jego blond czupryna zanurza się w reklamówce, aby sprawdzić jej zawartość.
– Znowu specjalność baru mlecznego: zupa z niczego i sflaczały kotlet? – jęczy.
– Powinieneś być wdzięczny, że masz co jeść.
Marcel odgarnia z czoła przydługie kosmyki. Lubię, gdy są tak niesfornie ułożone, przypominają mi fryzurę mamy. Tylko kolor mają inny. Włosy naszej matki miały odcień kasztanów, a gdy świeciło słońce, widziałem w nich czerwone pasma, wyglądały jak płomyki. Tę brązową barwę odziedziczyłem po niej.
– A ty mógłbyś być nieco bardziej kreatywny, chociażby w wyborze dania. Tej wody z pływającymi kawałkami makaronu nie można nawet nazwać zupą – odgryza się.
Zamykam samochód na kluczyk i kieruję się w stronę kamienicy. Słyszę za sobą kroki Marcela.
– Następnym razem sam zajmiesz się obiadem, zamiast łazić bez celu po mieście – rzucam.
– Dla twojej informacji: nie łaziłem bez celu po mieście. Szukałem dorywczej pracy. – Powaga w jego głosie daje mi do zrozumienia, że powinienem potraktować tę rozmowę na poważnie. Ale nie robię tego, bo znam mojego brata i wiem, że poprzednia praca, polegająca na sprzedawaniu kradzionych jabłek, także była traktowana „na poważnie”.
– Nikt nie zatrudni czternastolatka do normalnej roboty, więc może skup się na nauce.
– Nie pouczaj mnie – odpowiada.
– A ty nie pyskuj.
– Bo co?!
Zerkam na niego przez ramię.
– Bo będę zmuszony cię pouczać.
Wiem, jak bardzo mój rodzicielski ton działa mu na nerwy, ale w tej chwili nie mam siły na kolejną motywacyjną gadkę o braterskiej współpracy.
Marcel nie odpowiada, a nasze kroki niosą się echem po wysokim korytarzu. Panujący półmrok sprawia, że można by pomylić dzień z nocą, a dogasające światło, pojedynczej żółtej żarówki ledwie oświetla półpiętro. Wiele razy przypłaciłem chwilę nieuwagi mocnym uderzeniem o drewniane schody, dlatego teraz wiem, które stopnie należy omijać, nie tylko dlatego, że są spróchniałe, ale też krzywe.
– Szkoda, że nie ma tu taty i mamy, oni na pewno stanęliby po mojej stronie.
Jego słowa są jak ostrza.
Zatrzymuję się w połowie piętra i spuszczam głowę. Zbieram myśli, a przynajmniej staram się to zrobić, bo wszystko, co chcę teraz powiedzieć, nagle wydaje się niewystarczające.
– Przepraszam – mówię i odwracam się do brata.
Jego twarz zdradza niewiele. Wiem jednak, o czym myśli. Wiem, bo ja myślę o tym samym. Marcel przekrzywia głowę i patrzy w bok. Jego dolna warga już nie trzęsie się jak kiedyś, ale domyślam się, że w środku walczy.
– Słuchaj, Marcel – zaczynam i podchodzę bliżej. – Ja też tęsknię. Każdego dnia, w każdej godzinie i sekundzie. Myślę o nich i żałuję, że nie poznałeś, jacy byli cudowni. Kochali nas i na pewno chcieliby, żebyśmy wspierali się w tym trudnym czasie. Patrzę na niego, oczekując akceptacji, a kiedy zauważam ją w jego brązowych oczach, zdobywam się na uśmiech. Mój entuzjazm jest nie na miejscu, zdaję sobie z tego sprawę.
– Czy ci się to podoba czy nie, musimy się dogadywać. Mamy tylko siebie – mówię.
Opieram dłonie na jego barkach.
– Dobra.
– Dobra? Tylko tyle? – Unoszę brwi.
Marcel wzrusza ramionami.
– A co mam ci jeszcze powiedzieć?
Zaciskam usta w wąską linię. No tak, czego ja oczekuję od nastolatka?
Z zamyślenia wyrywa mnie odgłos otwieranych drzwi. Zerkam na piętro za plecami Marcela i widzę sylwetkę Gosi, naszej sąsiadki. – Cześć, tak myślałam, że to was słyszę. – Uśmiecha się na powitanie i zamyka drzwi na klucz. – Lecę na małe zakupy, potrzebujecie czegoś, chłopaki?
Kręcę głową, zanim Marcel zdąży wygenerować w głowie listę życzeń, za które będę musiał zapłacić.
– Dziękuję, nie trzeba – rzucam.
– Tak, mój brat jest najlepszym kucharzem pod słońcem, dlatego nic nam nie trzeba. Wiktor potrafi wyczarować coś z niczego – wtrąca Marcel, na co sprzedaję mu kuksańca pod żebro. – Auć! No co?
Gosia parska krótkim urywanym śmiechem, ale na szczęście oszczędza nam komentarza, który tylko bardziej by mnie pogrążył.
– Jeśli nie macie nic w planach na wieczór, wpadnę z zupą dyniową. Moja mama przyniosła mi tyle dyń, że nie mam już co z nimi robić. Szkoda, żeby się zepsuły – mówi.
– Nie… to znaczy, nie mamy nic w planach, byłoby miło. – Posyłam jej niemrawy uśmiech.
– Jasne, super. To do zobaczenia.
***
Dzwonek do drzwi wyrywa mnie z półsnu. Domyślam się, kto przyszedł, bo odwiedza nas tylko sąsiadka Gosia oraz właścicielka mieszkania w ramach cotygodniowej kontroli.
Marcel podbiega, by otworzyć drzwi. To Gosia. Oddycham z ulgą, bo nie byłem przygotowany na wizytę właścicielki.
– Cześć. – Podnoszę się z kanapy.
– Cześć – mówi sąsiadka, kierując się do kuchni. W dłoni trzyma dużą reklamówkę wypełnioną słoikami, a przez ramię przewiesiła puchaty koc. – Mam zupę dyniową i kilka płyt z filmami, które w ten deszczowy wieczór powinny poprawić nam nastroje.
Zna nasze mieszkanie jak własne. Częstuje nas swoimi kulinarnymi specjałami kilka razy w tygodniu. Czasem wpadnie na dłuższą chwilę, a czasem jedynie zostawi jedzenie i już gdzieś ucieka. Nie mam serca, by odmówić tej skromnej darowizny. Zwłaszcza że naprawdę dobrze gotuje.
Jemy, rozmawiając o pracy, szkole Marcela i jesiennym chłodzie, przez który zmuszeni jesteśmy mocno podkręcić ogrzewanie. Gosia niewiele mówi o swoim życiu prywatnym, snuje natomiast opowieści dotyczące pracy w markecie.
Jest miło i zwyczajnie. Tak jak lubię.
Wieczór spędzamy na oglądaniu komedii wybranych przez Gosię. Marcel zasypia na kanapie, pozwijany w dziwacznej i z pewnością mało wygodnej pozycji. Nie mamy serca go budzić, więc w milczeniu kończymy seans, a potem żegnam sąsiadkę wdzięcznym uśmiechem.
***
– Wyłącz telewizor, musimy wychodzić. Nie chcę kolejnych telefonów, że znowu spóźniasz się na lekcję – mówię, kończąc myć talerze po śniadaniu, które stanowiła moja popisowa jajecznica.
Tego ranka Marcel przebywa na planecie zwanej: „Marnowanie porannego czasu” już od dobrych kilkunastu minut. Ewidentnie nie poszedł w moje ślady w kwestii dobrej organizacji, a ja ewidentnie poszedłem w ślady mamy, jeśli chodzi o poganianie innych. – Już, sekunda – odpowiada, gdy wyłączam ekran telewizora. – Słyszałeś o zamieszaniu w telewizji, które zrobiła w zeszłym miesiącu ta cała Goldberg? Niezła jest, pokazywali powtórkę. – Śmieje się, a ja mam chęć zrzucić go z kanapy.
– Spakowałem ci kanapki – informuję go.
– Z czym?
– Jedna z masłem orzechowym, druga z serem.
Marcel triumfalnie zaciska dłoń w pięść, na co mimowolnie się uśmiecham.
– Podpisałeś mi zgodę na wycieczkę w przyszłym tygodniu?
– Tak, leży na szafce w przedpokoju. Zbieraj się, no.
– Przyjedziesz po mnie do szkoły? – pyta i wstaje z kanapy.
– Nie mogę.
Kierujemy się do wyjścia. Sprawdzam, czy mam w kieszeni kluczyki do samochodu, portfel i telefon, a następnie ostatni raz obrzucam spojrzeniem mieszkanie. Radio, telewizor, kuchenka, światła – wszystko wyłączone.
– Dlaczego?
– Mam pacjentów.
– Przecież pracujesz tylko do trzynastej.
Doskonale wie, że od pewnego czasu pracuję również po godzinach. Nie mam pojęcia, dlaczego wciąż muszę mu o tym przypominać. – Mam po pracy umówionego pacjenta. Raczej się nie wyrobię, więc wróć autobusem.
Marcel wzdycha z rezygnacją. To nie tak, że nie jest mi go żal. Po prostu wiele mnie kosztuje utrzymanie naszego życia na jakimkolwiek poziomie, a dokładanie do tego wyrzutów sumienia nie jest rozsądnym rozwiązaniem. Staram się zepchnąć je w odmęty podświadomości, choć Marcel skutecznie mi to utrudnia.
– Jak zwykle, praca jest ważniejsza niż ja.
No i znowu się zaczyna.
– Nie jest.
– Właśnie że jest.
– Przecież mówię…
Naszą bezcelową wymianę zdań przerywa dźwięk mojej komórki.
– Wiktor Kolewski, słucham – odbieram, tylko przelotnie zerkając na nieznany numer.
– Dzień dobry. Cieszę się, że to dobry numer, obdzwoniłem wielu fizjoterapeutów i połowa zmieniła już dane kontaktowe, a druga połowa nie ma terminów. Mam nadzieję, że wreszcie los się do mnie uśmiechnie.
Marszczę czoło, próbując połapać się w tym, co mówi do mnie mężczyzna po drugiej stronie. Wolną ręką podaję Marcelowi klucz do drzwi, a sam oddalam się, aby złapać lepszy zasięg. Podchodzę do najbliższego, zalepionego taśmą okna na półpiętrze.
– No dobrze. Proszę powiedzieć, co się dzieje? Co pana boli?
– Mnie? – Słyszę śmiech w słuchawce. – Mnie wiele rzeczy. Serce każdego dnia, a głowa przynajmniej trzy razy w tygodniu.
– Zajmuję się rehabilitacją ciała, nie duszy – informuję go.
Ponownie śmiech.
– To świetnie. Moja krewna bardzo pana zachwalała!
– Krewna?
– Tak, Halina Podobińska, pańska pacjentka.
Kiwam głową. Miło wiedzieć, że pani Halina darzy mnie zaufaniem.
– No, w każdym razie – mówi pewniej – mam tu kontuzję ręki po wypadku.
Marcel schodzi po schodach, wzrok ma zatopiony w telefonie. Nie wiem nawet, czy mnie zauważył, postanawiam jednak jeszcze chwilę postać w miejscu.
– Dobrze, możemy dziś umówić się na konsultację. Przyjadę osobiście, wtedy wszystko obejrzę i postanowimy, co robić dalej – mówię.
– Cudownie! Pasuje każda godzina!
To dziwne. Zwykle ludzie nie okazują aż takiej radości na wieść o koniecznej rehabilitacji.
– Proszę na ten numer przesłać mi dane kontaktowe. I… jeszcze pańskie nazwisko.
Zerkam na zegarek i wdycham głęboko powietrze. Powinniśmy już jechać, inaczej Marcel znowu się spóźni. Zbiegam po schodach i wcale nie zaskakuje mnie fakt, że sygnał nagle słabienie, a słowa mojego rozmówcy zaczynają tworzyć zlepek przypadkowych sylab.
– Mosko, ale… dzwo… spraw… lanii… wypade….
– Dobrze, panie Mosko. Do zobaczenia za kilka godzin – mówię jeszcze, a potem się rozłączam. Uśmiecham się do siebie. Może nawet pojadę na większe zakupy, jeśli pacjent się nie rozmyśli i nie odwoła spotkania?
Na dole czeka na mnie Marcel.
– Coś taki zadowolony? – pyta, chowając telefon do kieszeni spodni.
– Mam dziś mnóstwo pracy. Pakuj się do auta, braciszku.
***
Na miejsce docieram wieczorem. Pacjent, z którym rozmawiałem rano, mieszka kawał drogi od Warszawy. Mam nadzieję, że nie jest to głupi żart, bo mój samochód nie jeździ na wodę.
Nawigacja prowadzi mnie przez las. W tym miejscu droga staje się kręta i wąska. Wygląda, jakby niewiele osób z niej korzystało, a jednak mała czerwona kropka na ekranie telefonu wskazuje, że za niecałe dwieście metrów powinien wyłonić się budynek.
Już za pierwszym zakrętem moim oczom ukazuje się otwarta na oścież, bogato zdobiona brama. Jest wysoka, piękna i na pewno bardzo droga. Mijam szeroki wjazd i kamienną kostką podjeżdżam pod wielki dom. Willę. Moje mieszkanie wygląda przy niej jak składzik na miotły. Dobrze, że nie przyjmuję pacjentów u siebie. Płonąłbym teraz ze wstydu.
Parkuję blisko drzwi, a potem wysiadam i kieruję się do wejścia. Moja stopa podryguje, wydając jedyny rytmiczny dźwięk w tej niewiarygodnej ciszy. Rozglądam się dookoła, zastanawiając się, czy to jedyny dom w tej okolicy, a potem wciskam dzwonek znajdujący się przy mosiężnych drewnianych drzwiach.
Odchrząkuję i poprawiam dłonią materiał kurtki. To dziwne, zwykle nie stresuję się pierwszymi wizytami u pacjentów.
W progu staje kobieta koło pięćdziesiątki ubrana w schludny czarny fartuszek. Włosy upięła w estetyczny koczek z tyłu głowy.
Luźne pasma przysłaniają jej zmarszczki, które pogłębiają się, gdy obdarza mnie serdecznym uśmiechem. Po ubiorze wnioskuję, że to ktoś w rodzaju gosposi albo pokojówki. W końcu tak wielki dom musi zatrudniać jakąś pomoc.
– Dzień dobry, przyszedłem do pana Mosko. Jestem fizjoterapeutą.
Kobieta mruży oczy, a potem mówi:
– O fizjoterapeucie wiem, ale miał odwiedzić panią Melanię, a nie Piotra.
– Melanię? – powtarzam.
– Tak, Melanię Goldberg. To jej dom. Piotr Mosko to jej menedżer. Pewnie coś się panu pomieszało. – Uśmiecha się serdecznie, a ja staram się odwzajemnić ten grymas.
– Rozumiem. W takim razie spotkam się z panią Goldberg.
W tym momencie doznaję olśnienia. Goldberg. Afera w mediach. Mój brat przed telewizorem. Łączę strzępki zamglonych informacji i składam w całość. Postanawiam jednak nie wydawać zbyt pochopnych osądów, bo zdaję sobie sprawę, że media kłamią.
Kobieta, która przedstawia się jako Stefania, przepuszcza mnie w drzwiach, a następnie prowadzi po jasnym wnętrzu tego wielkiego domu, który nijak nie pasuje do mojego wyobrażenia chatki ukrytej w lesie. Niemal wszystkie ściany przyozdobione są obrazami. Sporo tu martwej natury, ale widzę też wiele portretów i bliżej nieokreślonych artystycznych fantazji. Podziwiam je, gdy przechodzę wysokim korytarzem, a następnie rozglądam się po bogatym klasycznym salonie. Białe meble z pewnością wymagają częstego sprzątania, więc ze współczuciem stwierdzam, że Stefania ma ręce pełne roboty.
– Bardzo tu gustownie, obrazy są niesamowite – stwierdzam.
Mój wzrok pada na obraz wiszący za plecami Stefanii. Pełen jest kolorów, a w jego centralnym punkcie widzę dom. Nie wygląda tak jak ten, w którym jestem, choć wydaje się równie ogromny. Otaczają go kolce, zdają się ciasno oplatać mury budynku. Im dłużej patrzę, tym bardziej mnie to męczy. Coś w moim wnętrzu się porusza i budzi nieznany mi dotąd smutek. Ten obraz to smutek, mimo tylu kolorów. To rozpacz.
Odrywam od niego spojrzenie, gdy kobieta mówi do mnie jakieś słowa.
– Tak, pani Goldberg to prawdziwa artystka. – Stefania kiwa głową z uznaniem i wskazuje miejsce, gdzie mogę poczekać.
Siadam na miękkiej sofie z widokiem na kominek, w którym strzela drewno. Szarówka za oknem w połączeniu z żywym ogniem wprawia mnie w dziwny stan. Potrzebuję chwili, żeby na powrót przypomnieć sobie, po co w ogóle tutaj przyszedłem.
– Pójdę po panią Melanię, proszę poczęstować się szarlotką, dopiero wyjęłam z piekarnika – mówi kobieta, po czym kieruje się na piętro.
Przytakuję, by dodać sobie nieco pewności, i częstuję się jej wypiekiem. Wolę uniknąć sytuacji, w której zaczęłoby burczeć mi w brzuchu przy pacjentce. To nieprofesjonalne. Z satysfakcją stwierdzam, że to najlepsza szarlotka, jaką w życiu jadłem, więc pałaszuję ją w kilka sekund, a potem walczę ze sobą, by nie sięgnąć po kolejny kawałek. Nie jadłem obiadu, ale przecież nikt poza mną o tym nie wie.
Po kilku minutach słyszę na schodach czyjeś kroki. Podnoszę głowę, a moje spojrzenie pada na dziewczynę. Nie, nie dziewczynę. To młoda kobieta. Jej ciemne włosy, związane w gruby, przewieszony przez ramię warkocz, sięgają pasa. Roztacza wokół siebie niemą aurę wyższości, co w połączeniu z czerwienią, która zdobi jej usta, wprawia mnie w osłupienie. Jednak to nie usta skupiają moją uwagę. To oczy. Jasne, nienaturalnie jasne. Nie wiem, czy są niebieskie, czy może zielone, ale nie potrafię się od nich oderwać.
– Witam, panie Kolewski. Przejdę do rzeczy – mówi i wskazuje dłonią sofę. – Proszę usiąść.
Nawet nie wiem, kiedy wstałem. Na powrót siadam, a ona zajmuje miejsce na fotelu.
– Dziękuję – bąkam.
Nie reaguje. Nawet się nie uśmiecha. Patrzenie w jej oczy jest trudne, zważywszy na to, że są nie tylko wyjątkowo zimne, ale też zachwycająco głębokie. To bez wątpienia najpiękniejsze oczy, jakie dotąd widziałem.
– Miesiąc temu potrącił mnie samochód. Od tamtego czasu mój nadgarstek nie wrócił do pełnej sprawności. Kilka dni temu zdjęto mi usztywnienie i zalecono rehabilitację. – Zaciska palce prawej ręki na oparciu fotela, zupełnie jakby krępowała ją ta sytuacja.
– Rozumiem. Czy posiada pani całą dokumentację medyczną? Zalecenia, zdjęcia z prześwietlenia?
Ze wszystkich sił staram się skupić na swojej pracy, ale wciąż myślę o kolorze jej oczu. Są zielone. Tak, z pewnością są jasnozielone. Jak niedojrzałe jabłka, które kradł mój brat.
– Tak. Wszystko jest tutaj. – Wskazuje na teczkę leżącą na stoliku. – Wróciłam do zdrowia, jednak nadgarstek wciąż daje o sobie znać.
Zapoznaję się z dokumentami w milczeniu. Wertuję wszystkie zapiski i zalecenia. Zdaję sobie sprawę, że pani Goldberg naprawdę szybko doszła do siebie po wypadku. Zastanawiam się, ile w tym szczęścia, a ile pozorów. Wykonuję szereg testów diagnostycznych, które wykluczają podejrzenia poważniejszych schorzeń, a potem zadaję kilka szczegółowych pytań i skupiam się na udzielanych odpowiedziach. Są niespójne.
– Proszę jeszcze raz pokazać rękę – mówię i przysuwam się bliżej. Błagam swoje ciało, by przestało się tak spinać. Czuję, że każdy ruch sprawia mi trudność, a przecież odbywałem podobną rozmowę setki razy.
Kobieta wyciąga zgrabną dłoń. Chwytam ją w palce, ignorując to, jak miękka i delikatna jest jej skóra. Obracam w obie strony i zginam grzbietowo, a potem dłoniowo, by sprawdzić, czy którykolwiek ruch wywołuje ból.
– Boli? – pytam.
– Tak.
Puszczam jej dłoń i odsuwam się z powrotem na swoje miejsce. W ostatniej chwili powstrzymuję się, by nie odetchnąć z ulgą.
– W pierwszej kolejności wdrożyłbym zabiegi fizykoterapii, które mają działanie przeciwbólowe, przeciwzapalne i przeciwobrzękowe, a następnie kinezyterapię, czyli leczenie ruchem. Ból będzie się utrzymywał jeszcze przez pewien czas, ale wreszcie wróci pani do pełnej sprawności.
– Kiedy? – Patrzy na mnie odważnie. – Kiedy wrócę do pełnej sprawności?
– Trudno powiedzieć… To może zająć od kilku do kilkunastu tygodni.
– Chcę to przyspieszyć. Mam w planach namalowanie kolejnego obrazu jeszcze w tym roku.
Wciągam do płuc powietrze i pocieram palcami podbródek. Mogę zapewnić, że postaram się wdrożyć odpowiednie środki i podjąć wszelkie starania, by ręka była w pełni sprawna, ale nie mogę obiecać, że osiągnie to w miesiąc czy dwa.
– Proces dochodzenia do pełnej sprawności często wymaga dłuższego czasu – mówię w końcu, a jej wyczekujące spojrzenie się zmienia. Jest teraz odległe i nieobecne. Widzę dziwny grymas, który po chwili znika z jej twarzy.
– Możemy spotykać się codziennie – mówi, a jej „możemy” brzmi bardziej jak „musimy”.
– Obawiam się, że nie mam tyle wolnego czasu w moim grafiku.
Melania krzywi się na te słowa.
– Zapłacę trzykrotność sumy, którą pan zaproponuje.
Trzykrotność. Sumy.
Te słowa huczą w mojej głowie. To by oznaczało, że kwestię poszukiwania nowych pacjentów mam z głowy. W efekcie, poza pracą w klinice, przyjeżdżałbym tylko tutaj. To z kolei wiązałoby się z rezygnacją z reszty podopiecznych, ale też pozwoliłoby mi wreszcie wyjść ze spirali zadłużeń finansowych. Szybko analizuję swoją sytuację.
Patrzę w jej oczy. Nie ma w nich prośby, jedynie oczekiwanie. Próbuję nie przyznawać się przed samym sobą do tego, że wzbudza we mnie sprzeczne i nieoczywiste uczucia. Zainteresowanie jej osobą miesza się z czymś na kształt szacunku, a po chwili pod moją skórą budzi się paląca potrzeba, by jej pomóc.
Odwracam twarz w stronę ogromnego okna, wychodzącego na zachodnią ścianę jesiennego lasu. Wcale nie mam ochoty wracać do zatłoczonej Warszawy. Stare, odremontowane meble, wybijające melodie zegary i piękne obrazy, w których kryją się tajemnice ludzkiej duszy. To wszystko przemawia do mnie zbyt głośno. Zbyt intensywnie.
– Pani Melanio – zwracam się do mojej rozmówczyni, która prostuje się na moje słowa. – Nie ukrywam, że pani oferta bardzo mi schlebia i jestem przekonany, że nasza współpraca byłaby bezproblemowa…
– Ale? – Kobieta unosi brwi, a jej spojrzenie staje się intensywne.
– Ale muszę to przemyśleć. To poważna deklaracja z mojej strony. Musiałbym zakończyć leczenie innych pacjentów, a najlepiej znaleźć kogoś na zastępstwo. Pod moją opieką są osoby starsze, których nie mogę z dnia na dzień pozostawić bez pomocy.
Melania wzdycha głęboko, ale nie raczy mnie odpowiedzią. Odczytywanie jej myśli nie należy do łatwych zadań, więc szybko się poddaję i postanawiam pozostawić tę kwestię bez rozwiązania.
– Do jutra – mówi w końcu.
– Słucham?
Znów patrzy na mnie. Tym razem bez uśmiechu.
– Ma pan czas na decyzję do jutra. O godzinie osiemnastej zadzwoni mój menedżer. Proszę być wtedy zdecydowanym. Podnosi się i posyła mi niemal niewidoczne skinienie. Orientuję się, że to pożegnanie, dopiero gdy widzę, jak bez słowa oddala się na piętro. Otrząśnięcie się z paraliżu, który zawładnął moim ciałem, zajmuje mi kilka sekund. Dopiero głos Stefanii wyrywa mnie z tego stanu.
– Wszystko w porządku? – pyta z uśmiechem.
– T-tak.
Wstaję i zakładam na ramiona kurtkę, którą odłożyłem na oparcie sofy. Stefania nie spuszcza ze mnie spojrzenia.
– Wydaje się chłodna, ale jeśli da jej pan szansę, może pokaże swoją cieplejszą odsłonę.
Chłodna?
Obawiam się, że będę musiał ją masować w rękawiczkach.
– Dziękuję za radę. I za ciasto. Było wyśmienite – chwalę jej talent kulinarny.
– Przyjemność po mojej stronie. Upiekłam je specjalnie na pańską wizytę. Melania nie jada ciast… i nie miewa też gości. Zapakowałam panu na wynos.
– Nie trzeba, naprawdę…
– Przecież nie wyrzucę. Proszę zapiąć płaszcz, wieczory robią się chłodne.
Kobieta prowadzi mnie do drzwi. Mówi do mnie jakieś słowa: że pogoda jest sentymentalna i piękna, że ta pora roku jest szczególna, i że przynosi wiele wspomnień, a ja wciąż rozmyślam tylko nad słowami Melanii. Nie wiem, dlaczego nie zgodziłem się od razu.
Przecież podjąłem już decyzję.
Kolejną godzinę wpatruję się w białe płótno. Mając obok siebie okno z widokiem na leśny krajobraz, nie powinnam stać bezczynnie. Wszystko w tej pracowni dobrałam w taki sposób, by moja głowa była czysta i twórcza. Jasne ściany, minimalistyczne umeblowanie i wielkie okna, przez które widać cały świat. Warunki są idealne, więc czemu, do cholery, nie mogę nawet wpaść na pomysł, co powinnam namalować? Wszystko wydaje się zbyt oczywiste i szalone. Smutne i nad wyraz radosne. Za skromne i zbyt próżne. To wszystko jest… niewystarczająco dobre.
Miałam nadzieję, że to niezawodne ćwiczenie, którego nie robiłam od wielu lat, wreszcie się na coś zda. Błąd. Mapa myśli to tylko marnowanie czasu.
Oddycham głęboko i kolejny raz zapisuję słowa w swoim notatniku. Chcę wiedzieć… powinnam wiedzieć, co mi w duszy gra, ale po chwili kartka ląduje w koszu, tuż obok stosu pozostałych. Celowo kazałam Stefanii nie wchodzić do mojej pracowni. Nie chcę, by sprzątała. Widok tylu porażek musi wreszcie dać mi porządnego kopa do pracy.
– Blokada twórcza?
Nienawidzę, kiedy Piotr zaskakuje mnie w ten sposób.
– Nie nauczyli cię w domu pukać?
– Pukałem, ale nie słyszałaś.
– Może nie chciałam…
Mój menedżer wkłada dłonie do kieszeni spodni i marszczy brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. Potem odwraca się w moją stronę.
– Jak ci się podobał mój kandydat na osobistego fizjoterapeutę? – pyta.
Składam notatnik i rzucam go na podłogę. Podchodzę do okna, skąd lepiej dostrzegam ogród, w którym roi się od żółtych liści. Ktoś powinien je stamtąd uprzątnąć. Nie lubię, gdy wysychają i wydają raniący uszy szelest.
– Jest zdecydowany, ale na wszelki wypadek zadzwoń do niego o osiemnastej. Poproś też o fakturę za pierwszą wizytę.
Wracam do pracy nad koncepcją. Piotr opowiada mi o swoim dniu, a gdy orientuje się, że wcale go nie słucham, daje za wygraną i wychodzi.
Samotność nie pomaga, nawet jeśli jest moim wyborem.
Od samego rana humor trzyma się mnie jak rzep psiego ogona. Jestem zadowolony, podekscytowany i dumny. Wreszcie udało mi się znaleźć źródło dochodu, które zapewni mi i Marcelowi lepszy start w nowym mieście.
Przyjeżdżając tutaj, nie byłem przekonany, czy uda mi się to zrobić, ale dziś, z perspektywą wysokich zarobków, spłacenia wszystkich obciążeń finansowych, które zaciągnąłem w celu realizacji wielu szkoleń i kursów, mam wrażenie, że wreszcie uda nam się stanąć na nogi. Planowałem pobyć w stolicy kilka miesięcy, mam tutaj lepsze perspektywy rozwoju i pracy, ale jeśli szczęście nam dopisze, być może zostaniemy tutaj na stałe.
Wczoraj wieczorem, zgodnie z obietnicą Melanii, zadzwonił do mnie jej menedżer. Oczywiście poinformowałem go, że przemyślałem sprawę i przyjmuję tę pracę. W ten sam wieczór otrzymałem trzykrotność sumy, którą wpisałem na fakturze za pierwszą wizytę. Musiałem też zrobić korektę za pomocą aplikacji do faktur, by wszystko w papierach się zgadzało. Niepotrzebny mi jeszcze urząd na głowie.
Godziny, które spędzam w klinice, przepływają mi przez palce, a w wolnej chwili szukam zastępstw dla pacjentów, do których jeździłem po godzinach. Udaje mi się namówić kilku fizjoterapeutów, by przejęli moich podopiecznych.
Pozostaje jeszcze kwestia Marcela. Chyba jako jedyny nie był zadowolony z pomysłu pracy w domu pani Goldberg. Jego początkowa fascynacja szybko przerodziła się w zwątpienie i niechęć. Twierdzi, że całkowicie przestaniemy się widywać.
– Mam propozycję pracy w domu pani Goldberg – oznajmiłem, gdy tylko wróciłem wieczorem do domu.
– Tej… malarki? – Wlepiał wzrok w wieczorny program rozrywkowy, ale gdy tylko potwierdziłem tę informację, wyłączył telewizję i wstał z kanapy. – Nie żartuj!
– Nie żartuję.
– Niezła jazda. Coś czuję, że będziesz miał szkołę życia, Mel rozwala system, jeśli chodzi o skandale. Fajnie byłoby zobaczyć taką akcję na żywo.
Nie podzielałem jego zdania, ale wyjaśniłem mu za to, na jakich warunkach miałaby się opierać ta współpraca. Dodałem też, że w sumie prawie jestem zdecydowany. Nie chciałem w tej kwestii go okłamywać.
– Czyli byłbyś w domu późnym wieczorem? – Szybko wyciągnął wniosek, który niestety nie był łatwy do ukrycia.
– Coś za coś.
– A nasze plany na wspólne wypady do kina albo na pizzę? Obiecałeś, że po przyjeździe do stolicy będziemy częściej wychodzić. Średnio leży mi ten układ.
Widziałem na jego twarzy całą kaskadę emocji. Od zaciekawienia, przez wahanie, po ponurą obojętność. Po długiej chwili milczenia wreszcie opadł na kanapę, wzdychając ciężko. Marcel rzadko się uzewnętrzniał, ale nie potrzebowałem słów, by wiedzieć, że wizja mojej pracy u Melanii wcale go nie ucieszyła. A na pewno nie tak, jak na to liczyłem. Nie mogłem jednak zrezygnować z takiej szansy. Szansy dla siebie i dla niego na lepsze życie.
Byłem przekonany, że on jeszcze tego nie rozumiał, ale z bieganiem czasu miałem zamiar pokazać mu, że to się opłaci. Że wyjdziemy na prostą.
***
Patrzę na zegarek, dochodzi trzynasta. Po skończeniu zmiany biorę szybki prysznic, by pozbyć się zapachu środków dezynfekujących i zakładam ubrania, które przygotowałem sobie wcześniej. Starannie wyprasowana biała koszula jest nieco za luźna. Musiałem zrzucić kilka kilogramów od momentu, gdy ostatni raz założyłem ją na rozmowę w sprawie pracy. To nic. Wkładam materiał do ciemnych jeansów i zapinam guziki pod samą szyję.
Przelotnie zerkam w lustro i poprawiam wilgotne pasma. Potrzebuję fryzjera. To bardziej niż pewne.
Z kieszeni spodni dobiega dźwięk mojego telefonu.
– Wiktor Kolewski, słucham. – Trzymam słuchawkę przy uchu, a wolną ręką niezgrabnie zakładam kurtkę.
– Dzień dobry. Z tej strony Kamila Lewicka, wychowawczyni Marcela. Pan, jak rozumiem, jest jego…?
– Bratem… i prawnym opiekunem. – Chrząkam.
– A, tak. – Chwila przerwy. – Panie Kolewski, pragnę pilnie z panem porozmawiać na temat zachowania brata.
– Coś się stało?
W jednej sekundzie mój dobry nastrój ustępuje podenerwowaniu. Byłem przekonany, że nic nie stanie na przeszkodzie do tego, aby ten dzień wreszcie był udany. Przewidywalny. Pozbawiony niemiłych niespodzianek.
– To nie jest rozmowa na telefon. Chciałabym się z panem spotkać osobiście. Marcel skończył właśnie lekcje, jeśli mógłby pan po niego przyjechać… Zajmę kilka minut.
Zerkam na wyświetlacz. Dziesięć po trzynastej. Powinienem zdążyć.
– Dobrze, zaraz tam będę.
***
Pytam o drogę kręcącego się przy wejściu woźnego. Umazanym w farbie palcem wskazuje kierunek i mruczy numer sali. Od razu podążam w tę właśnie stronę.
– Dzień dobry – mówię zdyszany, otwierając drzwi.
Kobieta po czterdziestce siedzi przy biurku, skrzętnie zapisując coś w dzienniku. Nie pamiętam czego uczy, więc rzucam okiem na ściany przyozdobione w tablice z wypisanymi na czerwono częściami mowy. Język polski. Nic dziwnego, że mnie wezwała, Marcel ma umysł ścisły. – Dzień dobry, panie Kolewski. – Wstaje i gestem zaprasza, abym usiadł naprzeciwko. Przez chwilę czuję się tak, jakbym to ja coś przeskrobał. Szybko zajmuję miejsce, rozglądając się w poszukiwaniu brata. – Marcel siedzi w bibliotece szkolnej. Powiedziałam, że pan po niego przyjdzie, gdy skończymy rozmawiać.
Przytakuję i staram się skupić całą uwagę na tym, co ma mi do przekazania polonistka.
– Wezwałam pana, ponieważ od ponad tygodnia mamy spore problemy z Marcelem. Dzisiaj doszło do najgorszego. – Wzdycha i subtelnie poprawia okulary, które zsunęły jej się z nosa. – Pana brat pobił kolegę ze szkolnej ławki, i to w obecności nauczyciela matematyki. Takie zachowanie jest nie tylko nieakceptowalne w naszej szkole, ale także karalne przez sąd rodzinny. Udało nam się załagodzić konflikt, ale nie obejdzie się bez obniżenia oceny z zachowania na ten semestr i nagany dyrektora. Jeśli sytuacja się powtórzy, będziemy zmuszeni poinformować o tym inne służby. Chciałabym też zwrócić pańską uwagę na to, że Marcel w ostatnim czasie ma spore problemy z koncentracją. Jest nieobecny myślami, szybko wpada w złość, z którą kompletnie nie potrafi sobie poradzić. Nie wspomnę już o jego spóźnieniach i brakach w kwestii edukacji.
Próbuję zebrać myśli, ale nie mogę. Ten zestaw druzgocących moje sumienie informacji totalnie wybija mnie z rytmu. Zaskakuje, rozczarowuje i smuci.
Powinienem się wkurzyć. Rzucić krzesłem i pójść do Marcela, dać mu szlaban na wszystko. Na wszystko! Ale zamiast tego jedyne, co czuję, to głęboki zawód. Słowa wychowawczyni jasno dają mi do zrozumienia, że JA zawiodłem.
– Porozmawiam z nim i podejmę wszelkie konieczne środki, by… cóż, by wrócił na właściwe tory – mówię.
Wychowawczyni wydaje się nieprzekonana, jednak kiwa głową z akceptacją. Jej zamyślone spojrzenie niewiele mi mówi.
– Jaki ma pan plan?
Odchylam się na krześle, patrząc w odległy kąt sali.
Plan? Nie mam planu. I może to jest błąd.
Wychowawczyni nie spuszcza ze mnie wzroku. Czuję, jak policzki palą mnie od wstydu, a może złości na samego siebie, bo kolejny raz nie potrafię zachować się tak, jak należy.
Gdy nie znajduję odpowiedzi, nachyla się w moją stronę, zdejmując z nosa okulary. Odkłada je na biurko, po czym splata dłonie przed sobą i patrzy na mnie nieco łagodniej.
– Panie Kolewski, wiem że jest pan w trudnej sytuacji. Samotne wychowanie brata z pewnością nie jest łatwe. Słyszałam, jaka tragedia spotkała pańskich rodziców i bardzo współczuję, ale nie mogę pozwolić, by Marcel na moich oczach staczał się na dno. On potrzebuje opieki, towarzystwa, wsparcia. Potrzebuje pana.
Wykorzystuję całą siłę woli, by nie wyglądać na kompletnie zdruzgotanego.
– Oczywiście, rozumiem.
– Mówiąc, że potrzebuje on pana, mam na myśli nie tylko wyżywienie i miejsce do spania. Mam na myśli wspólne spacery, rozmowy, naukę życia. Przyjaźń. Ostatnio z nikim nie rozmawia.
Kiwam w zamyśleniu głową.
– Starałem się podjąć wiele prac, by Marcel miał wszystko, czego mu potrzeba… chyba zatraciłem się w tym, co nie jest najważniejsze.
– To, czego mu potrzeba, to poświęcony czas. Mam nadzieję, że mnie pan rozumie.
Biorę głęboki wdech i prostuję się pod ciężarem jej sugestii.
– Rozumiem.
Patrzę na fotografię, którą od kilku minut trzymam w dłoni. Obie sylwetki prezentują się idealnie na tle jesiennego Parku Ujazdowskiego. Zdjęcie zrobiono początkiem lat dziewięćdziesiątych, o czym świadczy niemal niewidoczna data w rogu fotografii. Mimo że nie lubię jesieni, ten obraz wlewa we mnie dziwne mrowiące uczucie. Nie potrafię go nazwać ani zdefiniować. Jest obce, a jednocześnie dobrze mi znane. Żałuję, że nie mogę dostrzec twarzy odwróconych postaci: dziecka i kobiety w kapeluszu. Zastanawiam się, o czym rozmawiają. Czy są uśmiechnięte, smutne, zdziwione, a może pogrążone w zamyśleniu? Gdzie idą albo skąd wracają? Jak wyglądają…? Gdy słyszę pukanie do drzwi, odkładam zdjęcie do niewielkiego kartonu i wsuwam go pod łóżko, na którym pospiesznie siadam.
– Wejść – mówię.
– Melanio? – Piotr staje w drzwiach. Minę ma zblazowaną, a oczy rozbiegane. Znam to spojrzenie, nie zwiastuje dobrych wieści.
– Co się dzieje?
– Dzwonił fizjoterapeuta…
Skupiam na nim swoją uwagę bardziej niż to konieczne.
– I?
– Niestety, musi zrezygnować ze współpracy.
Podrywam się na równe nogi, na co Piotr wykonuje mimowolny krok w tył.
– Słucham? – Podchodzę do niego blisko, by dobrze usłyszeć każde absurdalne słowo, które ma mi do powiedzenia.