Kolumb A.D. 2100 - Kaniewski Mariusz - ebook + książka

Kolumb A.D. 2100 ebook

Kaniewski Mariusz

3,1

Opis

Przyszłość, Los Angeles, około roku 2100.

Technologia w Ameryce oraz Europie wkradła się w każdy zakamarek życia i pozbawiła ludzi pracy. Większość utrzymuje się z wypłacanej przez rząd pensji, po drodze szukając jakiegokolwiek zajęcia, lecz tylko nieliczni dostępują przywileju pracy. Co dzieje się z człowiekiem, który nie musi pracować? Którego przygniata każda chwila?

 

Jonathan jest prezesem jednej z największych grup kapitałowych, która dzięki prawu własności do przełomowych technologii sukcesywnie wprowadza rządy monopolistyczne. Jon należy do wyższej kasty – posiadającej pieniądze i uczestniczącej w klasycznym wyścigu szczurów. Pewnego dnia odkrywa, iż ktoś wymazał z sieci dane na temat XX-wiecznego polskiego matematyka, któremu udało się przewidzieć między innymi ekonomiczne rozwarstwienie społeczeństw. Nazajutrz tajemnicza postać uchyla Jonowi rąbka tajemnicy, kto i jak steruje światem. A to zaledwie początek szeregu intryg i sensacyjnych akcji. Po drodze miłość pięknej i ambitnej Susan, partnerki Jona, uruchamia prywatną rewolucję, która szybko krzyżuje się ze światową – prowadzoną przez tajemniczą organizację KOLUMB.

 

Ta błyskotliwa powieść – refleksyjna i jednocześnie bardzo wartka – to historia o nowym jutrze determinowanym przez niebywałą tajemnicę, o grupie trzymającej władzę i pociągającej za sznurki, o zadziwiającej technologii i niewoli skrojonej przez postęp. Ta powieść to także gorący, odważny romans i dziki, autentyczny seks…To pełna, niezwykle magnetyzująca przygoda, a obok takiej nie sposób przejść obojętnie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 556

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (15 ocen)
1
6
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wrencemocny

Z braku laku…

Nuda.
00



Copyright © by Mariusz Kaniewski, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Justyna Karolak

Zdjęcie na okładce: © by conrado/Shutterstock.com

Projekt okładki: Adam Buzek/[email protected]

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-67024-60-0

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Mojemu Synkowi, Konstantemu.Bądź zawsze ciekawy świata,a świat zaciekawi się Tobą. – Tata

Rozdział I

Mam na imię Jonathan. Tak, Jonathan. Nigdy nie lubiłem swojego imienia. Brzmi dumnie – tak dumnie, jak dumna była moja matka. Tak, matka. Nie mama – matka. Dumna była, nawet bardzo, i musiała mieć dumne dziecko. Jedno, bo na dwoje nie starczyłoby, jak mawiała, miłości – osobiście uważam to za pierdolenie. Matka żywiła przekonanie, iż imię naznacza i wyznacza dziecku swoisty horyzont zdarzeń, a ten powinien być dumny z racji dumnego imienia. Centrum świata – biznesy i salony miały zawładnąć moim życiem, miały ciągnąć mnie do siebie, tak bym poczuł, że to moje przeznaczenie, moja istota – że to ja sam tam kroczę ku pępkowi świata, że tego chcę.

Dumie trzeba było pomóc, więc chodziłem do tych tradycyjnych szkół, gdzie na modłę szkół XIX-wiecznych udawano, że za skokiem technologicznym nie wiszą gęste kłęby dymu kryjące postęp moralny lub po prostu trudną do przewidzenia transformację. Transformację czego? Wszystkiego.

Na chuj mi te szkoły? Na chuj? Zawsze stawiałem to pytanie. Wpierw samotnie, samemu sobie, więc wcale samotnie, bo w obecności siebie. Potem na forum klasy i szkoły, za co w ostatnim roku nauki musiałem wysłuchać świętych przemów dyrektorskich, potem matczynych.

Duma, duma, duma. Duma Jonathana. Czy się matce udało? I tak, i nie.

Mam na imię Jon. Jestem Jon dla siebie, dla znajomych, dla pracowników i dla Sus. Więc się matce nie udało, bo jestem Jon, co nie budzi dumy.

Jon jest prezesem największej firmy technologicznej w Kalifornii. Ba, Jon jest prezesem największego holdingu na świecie. Za mojej kadencji wykupiliśmy dwie największe sieci stacji ładowań w USA i w Europie. Siedemdziesiąt procent dronów lata na prądzie pobieranym w naszych stacjach, na prądzie w pięćdziesięciu procentach wyprodukowanym w naszych elektrowniach. Jestem Jon i to ja doprowadziłem do finalizacji umów, to ja je podpisałem. Więc matce się udało. Nie jestem pępkiem świata, ale w nim stoję. Obserwuję wszystko, co dzieje się dokoła, uczestniczę w tym, podejmuję decyzje, moje słowa zmieniają świat. Za chwilę zmienię go jeszcze bardziej. Komputerom kwantowym zawdzięczamy rozwiązanie wielu problemów, zmór XX wieku, ale to, nad czym pracujemy… to będzie skok. Nie… To będzie nowa ludzkość albo ludzkości nie będzie wcale. Stoję za tym ja, Jon, i jestem z siebie dumny – inną dumą, nie tą matczyną, tylko swoją.

– Jon! Idziesz?

– Już, myszko! Nasmaruj się!

Sus jest moją… Nie wiem, kim jest. Od kilku tygodni nie wiem. Była moją dziewczyną, moją kobietą, pieprzyłem ją. Bzykałem, ile wlezie. Nie protestowała – kocha seks. Ale przed Sus nie znałem kobiety, która kochałaby seks tak jak ja. One tak tylko mówią – wszystkie wyśpiewują peany na jego cześć, wzdychają, wyginają się, by mężczyzna zanurzał w ich soczystych tyłeczkach twardego gościa. Ale dotąd nie spotkałem kobiety, która chciałaby seksu, penisa, a nie jego właściciela – właściciela z portfelem, choć tych od dekad się już nie nosi. Nie twierdzę, że takich kobiet nie ma. Ja nie spotkałem.

Zatem nigdy nie miałem wątpliwości względem Sus. Dawała mi swoje ciało w tak otwarty sposób, tak chętnie, a ja je brałem, uznawałem za swoje. Ale widziałem, wszystko widziałem. Pragnęła mojego penisa, mojej spermy, bo pragnęła mnie. Przez wiele lat, zanim zostałem prezesem firmy, zanim stanąłem w pępku świata, wychodziłem z chłopakami na dziewczyny. Człowiek wypatrzył krągłą pannę, stawiał drinka, pierdolił coś o pogodzie. Jak drinka chciała, zaczynała się uśmiechać. Człowiek wiedział, że o ile panna okaże się dobra w łóżku, będzie to cudowna noc. Ale każda chciała kolejnych nocy – nie dlatego, że nie mogła się wybzykać, tylko po to, żeby złapać bogatego i rodzić mu dzieci. Z alimentów żyłaby jak pani.

Z Sus jestem już prawie trzy lata. Była moją dziewczyną, kobietą, kochanką, ale nie wiem, kim jest teraz. Dalej się pieprzymy, dalej ją biorę, lubię, może kocham. Ale… Ale od kilku tygodni nie wiem, kim dla mnie jest. Nie wiem, kim ja jestem. Przepraszam, jedno wiem: jestem frustratem. W końcu rozumiem tych z niższej kasty. Co dzień przelewa się przez moje wnętrzności ocean frustracji. Poczucie bezsensu oplotło mnie niczym bluszcz. Teraz wgryza się we mnie, wnika w tkanki, wkrótce zacznie przerabiać mnie w siebie. Wtedy nie będę już ofiarą frustracji – będę frustracją. Ja, Jon – dumny, bom podpisał te wszystkie umowy i za chwilę zmienię świat.

Jestem uzależniony od seksu, więc zaraz idę do Sus. Nie, idę do jej ciała. Sus mnie w tej chwili nie interesuje, może jej nie być, ale niech zostawi swoje ciało. Chwila uniesienia daje ulgę, przenosi w stan niebytu. Jon znika, czuje ciepło ciała Sus, czuje rozkosz, potem Jon staje się rozkoszą i znów znika, nie czuje frustracji, bezsensu, przez chwilę nic nie czuje, bo jest rozkoszą.

Ruszam, zostawiam widok na miasto aniołów i znikam w otchłani swojego apartamentu, zbliżam się do wielkiego łóżka z baldachimem, zbliżam się do ciała Sus, nie do Sus, wchodzę na łóżko, jeszcze chwila i frustracja zostanie rozpędzona, to ciało tego dokona. Kładę się na wysmarowanym oliwą ciele Sus. Nauczyłem ją tego. Dobrze robi na cerę i wzmaga rozkosz. A mnie nauczyła tego pewna Tajka. Boże! Jakie ona miała ciało! Obłędne. Chłonąłem je, wnikałem w każdy zakamarek i wyciągałem tyle rozkoszy, ile się dało. Tajka dziwką nie była, ale w końcu chciała zapłaty. Nie dolarów. To znaczy dolarów, ale nie tych przelewanych z konta na konto, tylko tych, jakie przyniosłoby jej małżeństwo lub dziecko – lepiej dziecko. U nas w Kalifornii – w wyższej kaście wszystko zaczyna się od seksu, to gra wstępna do dalszych negocjacji, punkt wyjścia do podjęcia rozmów.

Łóżko mam naprzeciwko wyjścia na taras, jakieś trzy metry od niebotycznej przestrzeni dzielącej apartament od bezwonnego smrodu Los Angeles, a jednak smrodu. Dwa metry na prawo kazałem postawić centrum multimedialne. Stoi zaprojektowana przez Cauchy’ego konsola.

Cauchy jest najwybitniejszym designerem, wszyscy od niego biorą, to znaczy ci z mojej kasty. Projektował dla najsłynniejszych aktorów, aktorek, projektuje i dla mnie, dla dumnego Jona. Po czym poznać prace Cauchy’ego? Wszystkie są białe i mają połysk. Ot, taka wizytówka.

Blat szafki nie jest biały. Jest pokryty elektrolaminatem. Wygaszony jest przezroczysty, działający jarzy się paletą barw rozszczepionego światła. Reaguje na dotyk lub na głos. Włączam panel sterujący i mam od razu dostęp do komunikatora, do monitoringu, maili, smarthome’a, drona i do droidów. Dotykam palcem ikonę drona i widzę stan baterii. Zresztą nie muszę dotykać. Z komputerem rozmawiam jak z człowiekiem. „Hej, Alfred! Wyślij drona do firmy i każ Sus przyjechać na kolację”. Alfred natychmiast startuje drona, czasami zapyta, jakie zamówić jedzenie, czasem otrzymuje sygnał ze smarthome’a, że brakuje akurat mojego ulubionego merlota.

No tak, ale teraz dotykam Sus. Nie, nie dotykam Sus, tylko jej ciała, mojego ciała – jest moje. Od kiedy zacząłem uważać ciało Sus za swoje, staram się nie bzykać innych dup. Sus nie miała nic przeciwko, bym bzykał inne, i nadal nie ma. Mogłem ruszyć w tango, ale tylko jednorazowo, tylko na jedną noc i nigdy do tej dupy nie wracać. Wracać miałem do dupy Sus, oto warunek. Przystałem na niego, bo zatęskniłem za stałością, ale odkąd uważam ciało Sus za swoje, nie bzykam innych. Inaczej zdradzałbym siebie, zdradzałbym swoje ciało, rzygał na nie, opluwał je, brukał, a jak zbrukam swoje ciało, to będę jak gówno. Nic nie będę znaczył. Dla siebie nic nie będę znaczył.

Tak, ale dotykam teraz Sus, zatapiam się w jej – w swoim ciele. Moje ręce wędrują po moim ciele, dotykam swojej szyi, włosów, uszu, piersi, mam piersi, kobiece piersi mam, liżę swój pępek. Zaczynam dyszeć, za chwilę jęczeć, odpływam w tym chwalebnym autoerotyzmie…

Odpłynąłem. Trzymam dłoń na swoim łonie, palcem gładzę swoją łechtaczkę. Za chwilę będę ją jeszcze całował, muskał, by nadal moje ciało dyszało, naprężało się, zapominało. W końcu wchodzę w swoje ciało jeszcze raz.

Wróciła Sus do swojego ciała, do mojego ciała wróciła. Rozmawiamy. Lubię z nią rozmawiać, w ogóle ją lubię. Poznaliśmy się, gdy przyszła z działu wdrożeń. Zanim przyszła, widywaliśmy się często w windzie. Spotykaliśmy się wzrokiem. Ona czuła mój na swoich – na moich – krąglutkich pośladkach, ja czułem, że ona chce awansować. I awansowała. Przez łóżko – jak każda, jak zawsze. A może ona nie? Nie, ona jest inna. Nie czyha na moje konto, na portfel, którego już od dekad się nie nosi, tylko czyha na mnie, czyli na wszystko, co mam. Bom prezes, prezes – dumny Jon ze mnie, co podpisał takie umowy.

Sus to Susan. Jest inteligentna i drapieżnie atrakcyjna. Od prawie trzech lat pracuje przy zarządzie. Przygotowuje wszystkie materiały, więc ma dostęp do najtajniejszych informacji. Ma wgląd w sprawy pępka, w którym stoję. Czasami mi doradza. Wysłuchuję jej, bom dumny, ale nie głupi. Głupota miewa różne źródła, jednym z nich jest zbyt wysoki poziom dumy – poziom, co nie pozwala już na usłyszenie innych. W biznesie trzeba słyszeć innych. Niekoniecznie ich słuchać, ale wysłuchać, wykazać dozę pokory przed doświadczonymi, a konkretnie: przed ich błędami. Albo po prostu słuchać, aby utwierdzić się we własnym przekonaniu. Więc wysłuchuję Sus, bo pod tymi blond gęstymi, długimi, lśniącymi, kłębiącymi się włosami działa całkiem niezła biologiczna maszynka.

Sus skończyła informatykę kwantową i ekonomię na Harvardzie. Dla mnie bomba. I jako dla mężczyzny, dumnego mężczyzny, i jako dla prezesa. Firmy potrzebują kumatych ludzi, a gdy ci ludzie mają jeszcze tak krągłe tyłeczki, rozumieją skomplikowane procesy informatyki kwantowej i wymogi rynku, tym lepiej. To nie jest ten rynek sprzed dekad, rynek wzrostów, popytu ipodaży.

– Idę się wysikać – odzywa się Sus i wyrywa mnie z cugumyśli.

Spoglądam na nią – zauroczony aksamitnym głosem trzydziestodwulatki. Choć jest inteligentna, to prosta. Wobec siebie szybko staliśmy się prości. Sądzę, że taką prostotę i łatwość burzenia utartych schematów Sus zawdzięcza swojej inteligencji.

– Dobrze – mówię.

A co mam powiedzieć? Idzie bez szlafroka, piękna. Umie chodzić, bo kręci tyłeczkiem niczym łania na łączce. Nie każda umie chodzić, zaprawdę, wiele ma kształtne pupeczki, wymodelowane nogi, ale nie potrafi wyeksponować ich naturalnego piękna, swojego piękna, bo nie umie chodzić. Łażą takie jak chłopki z XIX wieku – pokracznie, a tu trzeba stopa za stopą, głowa uniesiona, gracja, szyk.

Zapalam papierosa. Lubię czuć dym wgryzający się w ciemną przestrzeń płuc. Lubię go wydychać przez nos – lubię, jak wydycham dużo dymu. Jak palę, to myślę. A mam o czym. Patrzę w sufit, ręce zakładam z tyłu za głowę, papierosa trzymam w ustach. Przerwało mi się czucie frustracji. Dobry seks, papieros. Wolna chwila. Czuję się lepiej, nagle uzmysławiam sobie, że wszystko będzie dobrze – musi być.

– Jon – powiedziała i wsunęła moje ciało susanowe pod kołdrę.

– Tak?

– Postanowiłeś, co zrobisz?

– Nie.

– Do poniedziałku zostało kilkadziesiąt godzin. Analizowaliśmy to przez wiele dni, od każdej strony. Na coś musisz się zdecydować. Rozum swoje już zrobił. Niczego niedorzuci.

– Ale ja nadal nie wiem! – podnoszę głos i ręce, bo autentycznie niewiem.

– To rzuć monetą albo wsłuchaj się w intuicję, w to, po której stronie ona stoi.

– Nawet bym się wsłuchał, ale nie potrafię. Sus! Nie potrafię. – Patrzę jej w oczy, w błyszczące, piękne oczy, które bardzo lubię.

– Doktor Cascano opowiadał na wykładzie o sytuacji patowej. To sytuacja, w której żadne dalsze argumentowanie, logiczne myślenie nie wniesie do procesu podejmowania decyzji niczego nowego. Wtedy trzeba skorzystać z intuicji.

– Dyrektor zarządzający największym koncernem farmaceutycznym wsłuchuje się w intuicję? Ten Cascano? – dopytuję Sus, bom naprawdę sięzdumiał.

Cascano to bionanotechnolog i twórca pierwszej nanofabryki.

– A Jobs? Einstein?

– Sus, nie przeczę tej metodzie, dziwię się tylko, że korzysta z niej słynący z żelaznej dyscypliny intelektualnej Cascano. OK, na czym ona polega? – Siadam, żeby wysłuchać, bo w biznesie trzeba wysłuchiwać, a szczególnie inteligentnych ludzi, nawet jeśli krzywizna tyłeczka szereguje ich w szufladce z napisem „ostry seks”.

– Cascano wspomniał na wykładzie człowieka, który nie wiedział, czego chce. Działo się to wieki temu. Młody mężczyzna zastanawiał się, czy zostać mnichem. Ciągnęło go do klasztoru, ale ciągnęło także do kobiet. Chodził tak przez wiele miesięcy. Myślał, modlił się, rozmawiał z mnichami. I nic, nadal nic, nie wiedział. Aż trafił na pogodnego staruszka. Ten wziął dwie kartki. Na jednej napisał: kobieta, małżeństwo, dzieci. Na drugiej: kapłaństwo, bezżeństwo, zakon. Każdą z osobna przykrył naczyniem i wymieszał, tak by młodzieniec nie widział, pod którym naczyniem jaka się znajduje. Następnie kazał mu podnieść każde z naczyń i przeczytać na głos, co jest napisane na karteczkach… – Sus przerywa i wyjmuje mi z palców papierosa, zaciąga się. – Gdy młodzieniec czytał zawartość karteczek, mnich go obserwował. Twarz zdradziła, czego chce jej właściciel. Kiedy młody mężczyzna wymawiał słowa „kobieta, małżeństwo, dzieci”, unosiły się jego kąciki ust i oczy błyszczały. Jak się domyślasz, oznaki te nie wystąpiły podczas recytacji zawartości drugiej karteczki… – Sus ponownie się zaciąga, wsysa dym w moje płuca.

Kwitnie, lubi mnie zadziwiać, opowiadać case’y, starannie dobierać słowa. Błyszczy i ciałem, i intelektem, chce mnie. Nie. Nie mnie, moje dolary, które za mną stoją. Ale i tak ją lubię. Chociaż nie… ona taka niejest.

– Mam iść po kartki? – pytam poważnie, a ona się uśmiecha niczym do głupka.

– Nie, kochanie – mówi i dziwię się, potwornie się dziwię, bo jeszcze nigdy tak do mnie niepowiedziała.

Więc się trwożę, bo mnie przywiązuje do siebie. Do swojego ciała, do mojego ciała mnie przywiązuje, więc nie powinienem czuć się przywiązany, ale – czuję, bo ona przywiązuje mnie tym samym do swojej duszy. Nawet jest mi miło, nawet się cieszę, że powiedziała do mnie tak… miło… czule… z taką… miłością…?

– Obserwuj swoje reakcje – kontynuuje moja wykładowczyni. – One zdradzają, czego tak naprawdę chcesz, co wyznajesz, co siedzi w twoim sercu.

– Jest coś takiego? – Przejmuję papierosa, właściwie to, co z niegozostało.

Nie ciągnę filtra, zapalam od niego kolejnego, a ona kontynuuje:

– Kiedyś uważali, że jest. Dzisiaj do tego się wraca. Wraca się do filozofii, religii i do teologii. Znajdujemy w nich na nowo inspirację.

– A do biznesu? – pytam i wydycham dym, mój kochany dym, co drapie mnie w nos.

– Dożycia.

– Hm, do życia – powtarzam, bo z tym mamy największy problem. – Z tym mamy największy problem, Sus. Odkąd dekady temu ludzie przestali pracować, ich życie zrobiło się puste. Za winnego najpierw uznano dumnie kroczący za wzrostami konsumpcjonizm, potem gwarantowany dochód podstawowy, i on jest winny katastrofie ludzkości. Konsumpcjonizm był karykaturą religii, ale był. Dochód podstawowy odebrał godność.

– Ludzie sami ją sobie odebrali. Ludzieludziom.

– Co ty byś zrobiła na moim miejscu? Wybrałabyś ludzi, obcych, nieznanych, i straciła pracę, a może nawet i życie, czy… – Unoszę ręce i roztaczam je nad sobą niczym kapłan przyzywający opiekę Boga.

– Jestem w tym samym miejscu coty.

– Czyli niewiesz?

– Niewiem.

– To zastosuj metodę Cascano.

– Zastosowałam.

– Czyli jednak wiesz? Może nie chcesz na mnie wpływać?

Milknie, nabiera powietrza, po czym głośno je wydycha. Ciężko jej, ciężko mojemu ciału, więc chwytam dłonią swoją piękną, gładką, opaloną kalifornijskim słońcem łydkę. Przekazuję sobie trochę wsparcia.

– Nie dość ci luksusów? – pyta Sus stanowczo.

Teraz mi jest ciężko. Bo dość mi, bo dość i ile można. Rzygam tym wszystkim, jak rzyga od wielu lat swoją biedą niższa kasta. Jon ma apartamenty, drony luksusowe, oj, tak luksusowe, że Cauchy o takich nie pomyślał. Jon ma dupeczki na zawołanie, choć teraz woli swoją dupeczkę. Jon jest dumnym prezesem, co umowy podpisuje, stoi w pępku świata, światem zarządza, nadaje wibracje innym. Czego jeszcze mogę chcieć? Oto źródło mojej frustracji. Dobiegłem do mety, a tam mój ogon, zacząłem zjadać swój ogon i nie ma nic, żadnego startu, żadnego nowego biegu. Mogę biec dalej, tylko po co, o co się bić? O co kruszyć kopie? Co zdobywać? Nawet panny same wślizgują się dołóżka…

Kiedyś życie barwnym było, ciekawym.

Wypełnione było trudnościami do pokonania. I choć powodowało i depresje, i samobójstwa, to rodziło również bohaterów – takich zwyczajnych, którym udało się na dom zebrać lub postawić go własnymi rękoma, i takich mniej zwyczajnych, co odkryli antybiotyk i nowy pierwiastek, co zbudowali pierwszy nanokomputer. A dziś? Nowe leki są opisywane przez komputery, ha! Mój Alfred dysponuje takimi zasobami obliczeniowymi, że jest w stanie szukać lekarstwa na wirus Yeyr. Dom jest drukowany przez komputer w kilka godzin. A wszystko jest tanie, tanie, tanie. Z założenia gwarantowany dochód miał pozwolić na normalne codzienne życie. Na jedzenie, dom, wakacje raz w roku i rozrywkę. Sami daliśmy sobie chleba i igrzysk. Najpierw się bawiliśmy. Uwolnieni od pracy, wolni od kajdan szarej rzeczywistości, wolni od trosk – przystąpiliśmy do spokojnego życia… Ile się bawiliśmy? Niedługo. Przyszła ona. Przeżarła nas, wtargnęła do każdego domu, do każdej duszy. Frustracja. Frustracja. Frustracja. Ajcartsurf! Ludzie zawodzili, nie mogli znaleźć sobie miejsca.

Zaczęło się: ucieczka. Ucieczka od frustracji. Można było iść, jak Fromm pisał, w mieć lub w być. Na „mieć” gwarantowany dochód nie starczał, więc robota. Szukać roboty. Niuchać. Być pierwszym nie tyle przed maszyną, przed programem, przed takim Alfredem, ile przed sąsiadem.

Co może w tych czasach robić człowiek? Guzika „power” już się nie używa, bo świat w mgnieniu oka nasyca się inteligencją, nasyca się procesorami, wszędobylskimi procesorami, co za nas wszystko robią. Liczą, piszą, malują, sterują droidami medycznymi i droidami opiekunkami. Może masaże? Nie – i to już przejęły wcale zimne maszyny. Procesory, kable, nadajniki otuliliśmy żelami, galaretkami, podgrzewanymi silikonami i sztuczną skórą. Tak, skórą – ciepłą, ludzką, wyposażoną w czucie, bo przecież droid musi poczuć ognień, by nie stracić swojej pięknej ręki. Czasami ta skóra tak aksamitna, tak delikatna, tak kobieca się mi wydaje, że… muszę określić ją jako… Boże… seksowną. Ja Jon, dumny Jon, co umowy podpisuje, światowe umowy, nazywam sztuczną skórę droida seksowną. Boże!

I gdzie tu robota? No, część ją znalazła. Sprząta, nosi dzieci, daje dupy tym, którzy już dosyć mają silikonowych dupeczek i niby-ciepłych, a tak naprawdę chłodnych, metalicznych, nasączonych inteligencją maszyn. Tak, praca wróciła na rynek. Bycie pracodawcą to luksus, znaleźć pracę to kop w dupę od szczęścia, albo lepiej: od statystyki.

Inni poszli w „być”. Uznali, że posiadają dostatecznie dużo, że więcej nie chcą, że swój ludzki pęd wolą zaprząc do rozwojuintelektualnego.

Jeśli kiedyś na ziemi była powszechna edukacja, to jak nazwać to, co dzieje się teraz? Podczas jednego spaceru można na ulicy spotkać kilkudziesięciu poliglotów, specjalistów od nadprzewodnictwa, matematyków pokroju Neumanna i nanoinżynierów. Nie, oni nie skończyli uniwersytetów, które od dawien dawna, czego nie potrafiła zrozumieć moja matka, straciły rację bytu. Ludzie wzięli się za naukę, bo postawili sobie wyzwanie. To efekt utraconej pracy, profilaktyka przed zżerającą, katorżniczą ludobójczynią, czyli frustracją. To wały przeciwpowodziowe mające wytrzymać napierające wody frustracji.

Wały zaczęły pękać, bo gdzie znający ponad dwadzieścia języków poliglota ma się wyżyć? Jeszcze nanoinżynier założy kółko takich jak on, będą się spotykać i pracować nad nową generacją nanorobotów, potem swoje wnioski – dzieło swego życia wrzucą w sieć. Opensource nasz kochany, co rynek zmienił, musiał zmienić, bo czas… Mnóstwo zalegającego wolnego czasu, bo niebotyczny przyrost wiedzy przez ostatnie dziesięciolecia, bo coś trzeba robić. No i patrzą, jak lajki idą, jak inni inżynierowie oceniają owoc trudu zdobywania i wytwarzania wiedzy. I rzedną miny nie od negatywnych komentarzy, ale od braku poczucia sensu, bo chińskie kółko było szybsze, bo kanadyjskie mózgi już to wyprodukowały lub taki Alfred wstawił projekt do światowego repozytorium. I brak celu, brak sensu, który pulsowałby w żyłach – pompowany przez natleniony nie tlenem, ale wyzwaniem umysł, który odżywiałby każdą kapilarę czasu, życie całe.

Więc nieaktualnym stało się mieć lub być. Dzisiaj mamy mieć i być, i daje nam to nic, wielkie nic, pustkę. Może jeszcze matematycy głowią się nad kolejnymi przestrzeniami, szeregami i innymi liczbami pierwszymi albo mnichojogini, co do śmierci będą się oświecać, a gdyby udało im się to wcześniej, to jako oświeceni – frustracji odczuwać nie będą.

– Dość mi luksusów – odpowiadam w końcu stanowczo; w końcu się przed Susodsłaniam.

– Wiedziałam – szepcze, unosząc się. Patrzy na mnie z góry z przejęciem, wspierając się na swoich smukłych dłoniach, tak smukłych, że aż kobiecych, i oddając własne piersi siłom grawitacji. – Nie jest ci już potrzebna metoda Cascano. Wiesz, cochcesz.

– Super! – ironizuję i zapalam trzeciego papierosa. – Wiem, co chcę, ale nie wiem, co robić. – Zaciągam się dymem, co ponownie miłościwie drażni mój nos, tak dobrzedrażni.

– Nieprawda – przekomarza się ze mną Sus, tak przynajmniej odczytuję jej słowa.

Siada.

Opiera się o wezgłowie, o moje piękne, pikowane, skórzane od Cauchy’ego wezgłowie, o które często się opieram, by dać resztkom pożądania wygasić się. Grawitacja dalej działa, ale ja już wiem, co zrobić, by nie działała. Ale o tym później…

– Tak? – Znowu sięzaciągam.

– Wiesz, co chcesz i wiesz, co zrobić, tylko się boisz. Boisz się, jak mi się wydaje, podwójnie. Boisz się udziałowców i utraty swojego życia. Pozycji, prestiżu, bogactwa, luksusu…

– Dobrze, dobrze już, przestań! – Irytuje mnie ta dziewczyna. Moje ciało posiada nie mój umysł, który trafnie diagnozuje to, czego nie potrafię przed sobąwyznać.

Palę dalej i robię kilka kroków w stronę kalifornijskiej przestrzeni. Milczę, bo co mam powiedzieć. Przyznać się? Przyznaję się milczeniem, więc nie muszę nic mówić. Mówią tylko ci, którzy wiedzą i ci, którym wydaje się, że wiedzą.

Słyszę, jak Sus wstaje. Odwracam się do niej. Wydaje się nieco mniej przejęta, raczej wypełniona współczuciem. Podchodzi do mnie, zaglądam jej w oczy w poszukiwaniu tego sławetnego serca i odgaduję – co wielce mnie zadziwia – nie współczucie, nie litość, nie strach, ale ciepło. Ona patrzy na mnie ciepłem, odkręciła jakiś tajemniczy, wewnętrzny pieprzony kurek, by wylać na mnie swoje ciepło. Nie prosiłem się, ale jest to miłe.

– Jon – syczy czule, przytula się i patrzy mi prosto w twarz swoimi ciepłymi, rozbrajającymi oczami.

Sus jest niebieskooka, o niskim wzroście i o smukłych dłoniach, ale to już mówiłem. Ma cudne jedwabiste ciało, no i jest ciepła – nie tyle ciepłem fizycznym, ile tym wewnętrznym. Nigdy tego nie zaznałem, nigdy. Żadna dupeczka nie była ciepła, to znaczy była ciepła ciepłem fizycznym, nie zaś tym wewnętrznym. Teraz rozpalam się od Sus, rozpalam i czuję, że mogę więcej – przynajmniej dzisiaj, teraz.

– Jon – powtarza, wlewając we mnie duchowe kilowaty duchowego ciepła. – Mnie takie życie nie odpowiada i tobie też nie. Ile chcesz mieć dronów? Ile fabryk? Po co? Widzisz w końcu, że nawet sukcesy biznesowe i naukowe, o których mi jeszcze nie powiedziałeś, one też na nic się tobie zdadzą – zmienia ton, by zaznaczyć, że nie wie, o jakie sukcesy naukowe mi chodzi. Jest w niej kobieta, ta duchowa, cała ze swoimi przywarami, ze swoim lękiem o pozycję w sercu mężczyzny, pozycję zagrożoną tym, że nie wie, a jak nie wie, to jest gdzieś na zewnątrz, poza swoim mężczyzną, sama, a nie chce być sama, nie chce być w żadnej części sama, każda żyłka ma być wypełniona mną, każdy jej obszar ma być moim; jej ciało jest moje, duch jeszcze nie. Nie wie i jeszcze wiedzieć nie może, bo to zbyt niebezpieczne. Oni mogliby odebrać mi moje ciało… – Ludzkość stała się cieniem samej siebie – mówi do mnie dalej – i doszła do granicy, za którą już tylko pustka. Rozwój będzie mknął, ale… co z tego?

– Sus. – Nie chcę już więcej o tym gadać. Chcę jej. Jej ciepło rozmiękcza mnie na wskroś, chcę tylko jej, chcę swojego ciała, chcę kontemplować to, że jestem tym ciałem, chcę się kochać. Zatykam słowotok, skądinąd mądry, palcami i całuję jej nos, potem język przenoszę na usta i ssę je. Ręce wędrują, jak lubi, dotykam tam, gdzie dotyka się kobiet, by wzleciały niczym ptaki w przestrzeń wolności, by uniosły się nad to wszystko, bo z góry wydaje się być niczym to, co na co dzień niewolniczo zaprząta nasze umysły. – Sus, kochanie – teraz ja po raz pierwszy używam tego słowa – dzisiaj sobota, odłóżmy zarząd na jutro.

Nie oponuje, już wznosi się ponad ziemię. Jej stopy – moje stopy – nie czują podłogi, bo dotykam ją tu i tam, bo moje ciało wypełnia żar.

Kocha mnie, jak niktdotąd.

Nawet ja sam tak siebie nie kocham, zresztą kochać siebie może tylko ten, kto prawdziwie kocha i jest kochany, inaczej takiemu, co wzorca nie zaznał, grozi karykatura miłości zwana egoizmem, wypaczenie, patologia, bieda, smutek i strach. Takmówią.

***

Niedzielę spędzamy razem – prawie wszystkie niedziele spędzamy razem. Śpimy długo, potem uprawiamy seks. Teraz – od kilku tygodni ten seks jest inny, ma duszę.

Po wczorajszym już wiem. Ona wiedziała wcześniej, ja wiem od wczorajszego wieczora. Potrzebowałem jej ciepła, nie cycków. Boże! Tyle cycków widziałem, dotykałem, lizałem, tyle cycków mnie już jarało, a potrzebowałem jednego słowa, jednego spojrzenia, czułego, pełnego, szczerego, nastawionego na mnie, skulonego psa, uczucia, co zdolne będzie przekazać to ciepło potrzebne do wzrostu. Wzrostu czego? Nie wiem, ale niezłe to, może lepiej: piękne. Ja Jon, prezes, dyrektor, biznesmen pełną gębą i nadworny fizyk, ja Jon wiem, że kocham tę małą istotkę, że kocham ją całą, nie tylko jej cycki i dupeczkę, ale całą – duszę jej, co mą nie jest, kocham.

Ona może być moim ciałem, ale nie duszą, nie umysłem. Tym nie zawładnę. To sama mi oddaje, a ja klękam przed tym, przed jej miłością klękam od wczoraj, ja Jon.

Kurwa! To jest to, co napędza świat. Kurwa, doznaję oświecenia! To wymiata najmniejszą cząstkę frustracji, tego ludziom potrzeba.

Oświecony – idę Spring Street. Za rękę trzymam moją kochaną Sus, moje ciało i jej duszę. Od strony oceanu pieści nas wiatr, jakby wiał dla nas, nie dla każdego z osobna, ale dla nas, tylko dla nas. Mam w dupie, że nas widzą. Niech widzą. Jutro napiszą. Niech piszą.

Patrzę na twarz Sus. Promienieje. Sus jest szczęśliwa, jej oczy mi to mówią, ja Jon już potrafię to czytać.

Mijają nas ludzie, szara masa. Ich twarze nie czują wiatru, bo ten nie wieje dla nich. O czym myślą? Zapewne toną we frustracji, nawet jeśli posiadają wielkie domy w Beverly Hills.

Siadamy w jednej z kawiarni pod wielką palmą.

– Słucham państwa – śpiewa słodkim głosemdroid.

Potrafię odróżnić droida od człowieka. Maszyny nie mają jeszcze tak płynnych, spontanicznych ruchów. Wyuczyły się, ale nie potrafią złamać schematu, nie potrafią potknąć się o róg stołu, nie potrafią wylać kawy, przejęzyczyć się ani zapytać nadmiarowo, na przykład: „ładnie dziś pani wygląda, co pani robi wieczorem?” No, prawdziwemu kelnerowi nie wypadałoby postawić takiego pytania, ale zawsze może spytać o pogodę i puścić oczko, by pięknowłosej, zgrabnej dupeczce dać znać o swoich lędźwiach.

No więc mówi do nas droid. Gdyby był to człowiek, kawiarnia miałaby ceny wyższe o sto procent – człowiek kosztuje, człowiek w pracy jest luksusem. Wybraliśmy zwykłą kawiarnię dla zwykłych zakochanych ludzi. Chociaż myśmy nie wybierali, po prostu tu siedliśmy, bez jakiegoś świadomego zamysłu, więc może to kawiarnia wybrałanas?

– Proszę wodę gazowaną z cytryną – odpowiada moja spragnionaSus.

– Napijemy się szampana? – pytam; Sus lubiszampana.

Uśmiecha się, a ja już wiem, od wczoraj nauczyłem sięczytać.

– Woda i szampan dla nas. Rose – wyprzedzam pytaniemaszyny.

– Bardzo dobry wybór, proszę pana. – Droid uśmiecha się iodchodzi.

Nie zagaduje dalej, bo jego neuromorficzne procesory wyliczyły, że w kawiarni wzmaga się ruch i należy przyspieszyć obsługę gości. Maszyna nie idzie przekazać do kuchni zamówienia, wysłała je od razu do drugiego droida – specjalizującego się w szybkim przyrządzaniu drinków. Taki współczesny baristoroid albo alkoid.

Sus patrzy na mnie i lekko unosi kąciki ust. Ja patrzę na nią i chyba robię coś podobnego, ja – dumny Jon. Dzisiaj nie jestem dumny, dzisiaj należę do Sus. Nagle Sus zaczyna, bo musi w końcu zacząć, widocznie nie brakuje jej rozwagi, wiem, że niebrakuje:

– Skończyliśmy wczoraj na podwójnymstrachu.

– Ty skończyłaś – kwituję, by okazać niezadowolenie z zaproponowanegotematu.

Sus przejechała po naszym raju, jak kiedyś jeżdżono walcem po ciepłym asfalcie. Ostatecznie uśmiecham się doniej.

– Jon, nie odwleczesz tego. – Nachyla się nad stołem. – Jutro zarząd. Co powiesz? Chcesz kupić? Wiesz, że posłuchają ciebie, cokolwiek powiesz. Są tobiewierni.

– A my? – Rozkładam ręce, bo Sus jakby zapomniała o nas, a ja chcę o nas zawalczyć, od wczoraj jeszcze bardziej chcę o nas walczyć.

– W końcu czuję, że moje życie nabiera sensu. – Uśmiechasię.

Musiała poczuć, że należy do mnie jeszcze bardziej – ona chce do mnie należeć, jak to kobieta, chce leżeć w moim cieniu, w cieniu wielkiego cedru, co osłoni jej atrakcyjne ciało, ciepłą duszę i jej, nasze dzieci. Dzieci? Boże! Co jamówię?

No tak, a jeśli dałem się złapać, jeśli moje dolary niepostrzeżenie stają się jej dolarami? Nie, nie wierzę, to Sus, moja Sus, moje ciało, jejdusza.

– Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile twoje słowa dla mnie znaczą, Jon – tonuje mnie. Przez moment patrzy na mnie z tą samą czułością, co wczoraj, przyciąga mnie, ożywia, podlewa niczym latami upragniony deszcz pustynię. Szybko wraca z powrotem. – Oprócz nas są jeszcze miliardy innych ludzi, o których masz jutro zadecydować.

– Przesadzasz. Mówisz, jakbym dzierżył w swoich rękach los – unoszę pompatycznie oczy i głowę – maciupkich.

– Trochę takjest.

– Jeszcze raz! – denerwuję się. – Naprawdę nie chcę do tego wracać. Nie myl kwestii biznesowych z filozofią, czy jak tam tonazwiemy.

– Dobrze wiesz, że to nie tylkobiznes.

Oboje milkniemy.

– Jon, jeśli nawet to tylko biznes – odzywa się znów po chwili – to i tak jakąś decyzję musisz podjąć. Pytam, czy już wieszjaką?

Patrzę na nią spode łba. Jak na obcą, jak na intruza, bo ona chce mi moją tajemnicę wyrwać, ukraść kawałek mnie, a ja muszę chronić siebie, dbać o swoją pozycję. Po chwili zdaję sobie sprawę, że ja sam dramatyzuję, odgrywam przed nią i przed sobą teatr o tematyce podziału ziem: która jej, która moja, i jak ten układ zmienia się w momencie mariażu miłosnego. Myślę jak biznesmen. Buduję tamę.

Dochodzę do wniosku, że to idiotyczne, tak inne od tego, co myślałem przed chwilą. Powiemjej.

– Dobrze, Sus, powiem tobie, jak jest… – podejmuję, ale przerywa mi droid, który przynosi wodę i szampana. Dziękuję i każę mu odejść. – Prawda jest taka, że oceniłaś mnie adekwatnie. Boję się. Zatrzymanie procesu kupna tej sieciówki spowoduje lawinę, która mnie, a wraz ze mną i ciebie, zakryje. Jak wyjaśnię odrzucenie takiej inwestycji: w pełni przeanalizowanej, łącznie z oceną „kupuj”, w dodatku wystawioną jednomyślnie przez zarząd, czyli także przeze mnie? Co powiem udziałowcom? Miałem sen, przyszli obcy i odradzili zakup? Sus, nie mamwyjścia.

Uspokajam się, wyciągam papierosa i zapalniczkę, którą dostałem od wujka. Została wyprodukowana w 2017 roku – zabytek, a działa. Moja zapalniczka kochana, która zapowiada chwilę oddechu, chwilę słodkiego drażnienia nosa, chwilę przystanięcia, czasu, w którym nic nie płynie, czyli zapowiada wieczność… chwilę, z której udaje mi się zaczerpnąć nieco mądrości, jak niegdyś ze studni czerpano wodę. Sus kręci głową – zupełnie jakby spodziewała się takiej odpowiedzi, jakiej udzieliłem.

Zaciągam się. Raz, drugi, kolejny. Ona patrzy – spokojna, zrównoważona, jak gdyby znała moje odpowiedzi na każde pytanie. Przerywamilczenie.

– Skończ to – rzuca głosem trudnym do przyjęcia. Pojawia się we mnie nagle, jak gwałtowna chmura na niebieskim letnim niebie, ministrach. Taki mały strach przed tym, co zaraz usłyszę, co tak naprawdę ona myśli, i czy to coś nas nie rozwali, nie rozłupie na kawałeczki. – Skończ z tym, powiedz, że tego nie kupujecie. Zorganizuję tobie konferencję prasową. Powiesz, że rozpoczynasz rewolucję, że odchodzisz. Obnaż zamiary udziałowców i działaj na rzecz zwykłych ludzi. Przecież doszedłeś dościany.

Ma rację. Doszedłem do ściany, co twarda jest, jak to ściana, i wysoka. Przez nią nie przeskoczę, na jej tle zginę, więc muszę obejść. Da się? Jak długo będę szedł? Sus nie zdaje sobie sprawy, komu chciałaby podskoczyć.

Wydycham mój kochany dymek, i wciągam kolejny, jego młodszego brata wciągam i myślę. Przeskakuję z myśli o mesjanizmie na myśl, że zapewne ktoś już nas sfotografował, ktoś pisze właśnie krótki tekst o tym, jak to prezes największego holdingu na świecie idzie za rękę ze swoją asystentką – jak to decyduję się ujawnić tajemnicę poliszynela.

Chce mi się bzykać. Na samą myśl o seksie chce mi się wziąć moją Sus tu i teraz. Już kilka godzin bez seksu. Przymykam powieki, nie chcę o tym teraz myśleć. Odejdź, buforze frustracji, odejdź strażniku mojej niewinności… Nie odchodzi. Wzdycham, ona patrzy. Przekręcam głowę w lewo. I jak tu odetchnąć, skoro właśnie przechodzi w białych szortach dupeczka o długich nóżkach zakończonych zadbanymi stopami włożonymi w czarne szpileczki? Jak?

Wzdychamponownie.

– Przestań wzdychać. Czasu brak – mówi Sus.

Widziała? Na pewno widziała. Zatrzymałem się na tych stópkach na moment, krótki moment, bardzo krótki, ale widziała.

– A co jeśli zaczną grozić? Myślę, że to nieuniknione – odpowiadam już konkretnie, już realnie przy niej, nie przy tamtych stópkach, szpileczkach. Sus też ma ślicznestópki…

Nie przeraziła się. Musi więc wiedzieć, musi zdawać sobie sprawę, że będą grozić.

Zaraz, zaraz… Jon! Przed kim uciekasz? Od kilku tygodni toniesz w bagnie frustracji, poznajesz los niższej kasty. Myślisz, że antygrawitacja da ukojenie? No właśnie: kiedy zaczną mnie gonić po świecie, gdy ja będę myślał o kolejnej ucieczce, to z antygrawitacją nic nie zrobię. Ale na co mi ona? Do pierwszego silnika jej daleko, a jako odkrycie jest i tak kolektywna. Jak wszystko. Więc może mam pójść nową drogą…?

Rozważania te przerabiałem już po kilka razy. Jestem pod ścianą, nie przeskoczę jej, mogę spróbować obejść. Ale się boję. Jak długo będęobchodził?

– Bojęsię.

– Wiem. Ja też.

– Potrzeba mi ognia, który by mnie podpalił. Chyba nie znajduję w sobie dostatecznie sporych pokładów, żeby rzucić to wszystko. Nie mam też siły, by w tymtkwić.

– Rozum już nic nie da. Teraz chłodnadecyzja.

– Przecież mówiłem, że potrzeba ognia.

– Jon, nasz plan jest dobry. Mamy przemyślane, co robić. Najpierw spotkanie zarządu, potem konferencja, potem ostra kampania marketingowa i twoje spotkania. No, plan jest życzeniowy, wszystko może potoczyć się zupełnie inaczej, ale… ale warto. Nie zmienimy świata, ale podłożymy ogień. Może nieugaszą?

– Sus, skąd u ciebie tyle werwy? – Poprawiam się na mało wygodnym krześle.

– Wiesz, jestem idealistką.

– Jak się uchowałaś, to nie wiem. Mało kto na tym świecie jest jeszcze idealistą. Wielu próbowało, ale dobiła ich frustracja.

– Jak ciebie napędza firma, mnie napędza myśl o zmianie tego bagna.

– Zaraz, zaraz… – Egzaltuję się, czuję, jak płynie do moich kończyn ciepło, prawie wstaję z krzesła. – Czy ty właśnie po to przyszłaś do firmy, do zarządu? – Olśniło mnie, jestem pewien, że właśnie dlatego przyszła.

Mam rację! Uśmiecha się. Delikatnie, bo jest delikatna, nie złowieszczo, bo jest dobra, jest aniołem. Kurwa, Jon! Uspokój się… gdzie twój dystans? Naprawdę się zakochałeś, Jon. Wiesz? Zakochałeś się. W aniele. O anielskiej pupie i anielskim sercu.

– Tak – odpowiada. Tak prosto, zwyczajnie… – Ale to nic nie zmienia. Wiedz, że nigdy nie wpływałam na ciebie w jakiś ukryty sposób, choć mogłam. Teraz mówię otwarcie. Jon…

Wysuwa swoje smukłe dłonie w moim kierunku. Odkładam papierosa, już kolejnego, na brzeg popielniczki. Biorę jej ciepłe dłonie w swoje grube, szorstkie. Przepływa pomiędzy naszymi rękoma ciepło. Do tego jeszcze mi staje. Nie, stał wcześniej… stoi już od jakiegoś czasu. Od czasu tamtych stópek.

– Nie chcę tak żyć – kontynuuje Sus. – Nasz świat pochłonął wiele ofiar. Zobacz tych ludzi. Chodzą jak droidy. My nie chcemy do nich dołączyć, my chcemy ich obudzić. Wyrwać z letargu, nadać światu nowy impuls.

Kurwa, zabije mnie to… Zabije mnie miłość do niej.

– Nie chcesz żyć dalej w takim świecie. Sam zacząłeś doświadczać bezsensu.

Nie odpowiadam, bo niby co miałbym odpowiedzieć?

Rozum tu już niczego niedołoży.

Tak mówi Sus, mojaSus.

Zapala mnie ta dziewczyna. Czuję, jak iskra przechodzi przez jej dłonie, jak wypływa z długich palców, pomalowanych paznokci, jak przechodzi przez moją skórę i wędruje swobodnie po mnie. Zainfekowała mnie, jak kiedyś infekowało się komputery. Zainfekowała mnie bezczelnie, tak po prostu, jawnie – mnie, prezesa. No, bezczelnie to nie, bo sam dałem się zainfekować.

Od kilku tygodni narastało we mnie poczucie pustki, bezsensu. Osiągnąłem szczyty, zająłem wszystkie tereny. Czuję się spełniony, ale co dalej? Antygrawitacja? Moje równania działają, ale co z tego? Pracowaliśmy nad tym wszyscy. Firma kupi od nas prawa, da w zarząd, będziemy rozwijać teorię, szukać odpowiednich cząstek i może na końcu powstanie coś na kształt prototypu antygrawitacyjnego silnika. Temu mam poświęcić życie? Praca, firma, sukcesy, o ile nie wyleją mnie, bo będę za stary, za głupi już. Kobietki, papieroski, wódeczka. Ale po co? Teraz jestem spełniony. Boże! Kiedy pomyślę, że ci w niższej kaście żyją w złotych klatkach, tułaczą się, czasami w coś zaangażują, ale w większości tułaczą… Czekają? Nie, oni nie czekają… Nie czekają na śmierć. Są wygaszeni, stłumieni, pasą się jak owce na pastwiskach, ale napełnienie żołądków nie jest ich celem – tak jak owiec. Żołądek, dupa – nie staną się sensem życia. Wiem, skorom uzależniony od seksu. Seks daje ulgę, ale niewolność.

Zapalam się. Czuję, że się zapalam.

– Jesteś gotowa? – pytam, bo chcę, żeby poszła ze mną, żeby stała przy mnie już do końca.

– Jestem. – Uśmiecha się, oczy jejbłyszczą.

Przez palce – jej, moje – przelewają się hektolitry ciepła. Ja i ona stajemy się jedno. Takie ontyczne spotkanie. Głęboko, nie wiadomo gdzie, spotykamy się. Bliżej, ściśle – bez słów, bez ciała. Dusze się spotkały i splotły.

– Wyjdziesz za mnie?

Zdziwiła się, ja jeszcze nie, bo nie dotarło do mnie własne pytanie. Nerwy wiodące komunikaty do mózgu zajęte były transferem ciepła od Sus – naszego ciepła. Zdziwienie szybko jej przeszło. Nie trwało minuty.

– Tak – odrzekła.

Słodkie usta całuję. Ktoś klaszcze, ktoś gwiżdże. Mam to gdzieś. Ja Jon, dumny Jon, całuję usta mojej Sus, swoje usta całuję.

***

Los Angeles z góry robi wrażenie. Jest magnetyczne, wzniosłe, zdaje się opowiadać zdumiewającą historię. Chyba każdy podróżujący, nie tylko dzieci, siedzi w dronie z przyklejonym do szyby nosem i poddaje się śpiewanej przez miasto melodii. Wchłania w siebie małe domki, ludzi jak mrówki, nieco większe drapacze chmur. To się nigdy nie nudzi, nie wyczerpuje, nikt nie może nasłuchać się tejmuzyki.

Spojrzałam na centrum. Niegdyś cel marzycieli – mekka innowatorów. Dzisiaj jedynie pamiątka po przeszłości. Mimo wszystko ludzie nadal tworzą tu przyszłość. Stąd wychodzą idee, maszyny, programy, które jutro zaleją naszą codzienność, czyniąc ją inną. Kiedyś powiedziałabym: lepszą. Dzisiaj mówię: inną.

Mam na imię Susan. Mówią na mnie Sus. Nie lubię tego zdrobnienia. Chyba że zwraca się do mnie Jon. Swoją drogą on ma tak piękne imię, a wstydzi się go jak jakiejś pamiątki po marnej przeszłości. Jonathan…

Poznałam go kilka la temu. Jestem szczęściarą, ale dopiero teraz – może dopiero od niedawna. Czekałam na niego trzy lata. Ale pokolei…

Pierwszy raz na żywo ujrzałam go w windzie, kiedy jechałam do jednego z dyrektorów, by wyjaśnić, czym jest zjawisko kropki kwantowej. Jonathan ma na tym samym piętrze – na czterdziestym czwartym – gabinet, zapewne jechał wtedy do siebie.

W windzie jak to w windzie: faceci patrzą na kobiece tyłki, a kobiety myślą o swoich zajęciach. Próbowałam przypomnieć sobie jedno z równań. Gdy tak szukałam w głowie przekształceń, mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Jonathana. Znałam go tylko ze zdjęć. Twarzą w twarz wydał się zupełnie inny… Trafił mnie sycylijski piorun. Zakochałam się jaknastolatka.

Jestem atrakcyjna. Nigdy nie miałam kompleksu niższości, nigdy w przypływie chciwych na władzę nad duszami, bliżej niejasnych głosów podświadomości nie kalałam samej siebie. Jestem wolną, wychowaną przez wspaniałych rodziców kobietą, która od maleńkości wie, co składa się na poczucie własnej godności. Ale jestem też atrakcyjną blondynką z potrzebami. Nie tymi zwierzęcymi, nad którymi nie panują mężczyźni, a którym w ostatnich dekadach oddały ciała niezliczone rzesze kobiet, tylko tymi klasycznymi. Pragnę ciepła, bezpieczeństwa, przystani przestronnej, jasnej idomowej.

Mój dom rodzinny odstawał od tego, co czyhało zaraz za drzwiami wyjściowymi – odróżniał się od innych domów. Jak to mówią: ściany naszego białego, zwykłego domku dla niższej kasty oddzielały atmosferę dwudziestowiecznej amerykańskiej rodziny od ponurego nowego świata, który cierpiał w wyniku stania się ofiarą skoku technologicznego. Między dwoma systemami trwała nieustanna wymiana, lecz o dyfuzji – mowy nigdy nie było.

Rodzice żyli i żyją wartościami, ideami. Są ze starego świata. Nie parali się jakimiś nadzwyczajnymi zajęciami i nie szukali pracy. Mama miała co robić. Jest nas czwórka. Bez robota opiekuna, a nie było nas stać na niego, zapanowanie nad gromadką dzieci wymaga zaabsorbowania obojga rodziców. Kiedy podrośliśmy, mama zaczęła się uczyć gry na fortepianie i rękodzielnictwa. Obecnie angażuje się w organizowanie lokalnych festynów, na których można pooddychać powietrzem ze starego świata. Przychodzą tam ludzie pokroju moich rodziców. Wymieniają się refleksjami, uwagami do klasycznych książek, rękodziełami, i planują wielki powrót do przeszłości. Tata również się tam odnalazł. Niedościgły dla nas wzór, niedoszły, oficer wojsk ojczyzny nasączony etosem żołnierza-weterana, czyli cnotliwego, pracowitego obywatela, niemający nigdy szans na realizację życiowych marzeń, mężczyzna z krwi i kości, obrońca rodziny i tradycji ojczyźnianych – mógł w końcu porozmawiać sobie z podobnymi sobie, jakby stanął przed lustrem i rozpoczął naradę sam ze sobą.

Festyny organizuje stowarzyszenie Powrót. Jego głównym celem jest powrót do tradycyjnego modelu społeczeństwa. Teraz działają dwutorowo. Z jednej strony zajmują się budową własnych szeregów poprzez spotkania, galerie rękodzielnictwa, wykłady, prowadzenie kronik z przeszłości, z drugiej strony chcą rozpocząć szeroką kampanię medialną i działania lobbingowe. Czasami przypominają mi małych chłopców ze starych filmów, którzy dwudziestoma żołnierzykami rozgrywają wielkie bitwy. Stowarzyszenie nie ma pieniędzy. To znaczy: ma – składkowe. Ale ile wpompują niepracujący członkowie? Nawet razem ze subwencją państwową nie starczy na realizację jednej kampanii informacyjnej. A tu trzeba zawojować cały świat – mknący coraz szybciej do gwiazd – do nieznanych, skrajnie odległych od nas światów, i to nie tylko przenośnia.

Nigdy nie miałam rodzicom za złe, że są jakby z innej planety – że z innej gliny są uformowani i że nas z tej gliny też uformowali. Nie miałam z jednego powodu: nie zamknęli się na ponury świat. Jak mówiłam, pomiędzy naszym domem a zewnętrznością istniał stale obecny streaming i ludzi, i idei. Rodzice zdawali sobie sprawę z nieuchronności zdarzeń, dlatego kazali nam się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć. Ojciec postarał się dla mnie o stypendium na Harvard. Do dziś nie wiem, jak to zrobił. Nie pytam. Nikt nie wie, nawet mama. Wraz z rodzeństwem robiłam swoje. Oprócz tego nauczyli nas starego świata, tak zdroworozsądkowo. Nauczyli, że warto bić się o idee, o wartości, nauczyli, jak budowały one niegdyś społeczeństwo, jak napędzały życie. Za to im dziękuję, ponieważ to dało mi poczucie godności. Frustracji nie znam.

Jak było ze mną i z Jonem? Najpierw muszę się przyznać, że o ile mam mentalne rysy rodziców, to nauczyłam się również trzymać je w ryzach. Bez tego nie skończyłabym studiów, nie podjęła starań o pracę, nie poznała Jona, tak odmiennego ode mnie Jona… chyba dlatego wybrał mnie: odnalazł we mnie, oprócz cycków, własną zagubioną duszę. Prawda jest prosta i brutalna dla takich ludzi jak moi rodzice: kiedy wchodzisz do chlewu, to zawsze ubrudzisz ręce. Ja dodaję, że czasami trzeba się umorusać świadomie, by w chlewie nie odstawać i zgarnąć z koryta chociaż okruszki. Jak ja się umorusałam? Ten sfrustrowany świat przy końcu kapitalizmu odurzał się konsumowaniem, napędzając sam siebie. Nie było to błędne koło, jak wielu myślało, to była spirala, w której z każdym zwojem zwężało się wewnętrzne światło, w wyniku czego świat zaczął siędławić.

Pobrudziłam się seksem. Nie wchodziłam każdemu do łóżka – jeśli już, to jako pani, a przynajmniej z tej perspektywy budowałam własne nastawienie. Może to i psychiczna rekompensata, ale bycie panią oddalało ode mnie smród chlewu. Pani sama decydowała z kim, kiedy i jak. Pani wyznaczała czas. Większość to lubiła, a jeśli nie, to pani odchodziła. Podniecało ich, że atrakcyjna, inteligentna szara myszka – w łóżku zamienia się w kurtyzanę, w dojrzałą w ars amandi kobietę.

Pierwszy był Morris. Starszy facet. Wtedy miałam dwadzieścia dwa lata, on trzydzieści osiem. Był dziekanem naszego wydziału. Zaprzyjaźniliśmy się podczas długich rozmów poświęconych zjawiskom mechaniki kwantowej, które to rozmowy wciągnęły nas nie tylko w wewnętrzne, intelektualne igraszki, ale także do łóżka. Dziękuję losowi, że pierwszy był Morris. Nie zbrukał mnie w żaden sposób – nie tylko że nie gwałtem, ale i nie kompulsywnością, ani nawet swoim doświadczeniem. Wręcz przeciwnie. Delikatnie otworzył moje łono i wszystkiego nauczył. Późno, bo późno, więc tym bardziej dobrze, że to właśnie on wprowadził mnie w świat seksu, wiedział bowiem, iż tylko tak jego najlepsza studentka, przez jakiś czas kochanka, ma szansę na coś konkretnego w życiu.

To był przystojny, wysoki, barczysty facet o pięknym umyśle. Jon jest trochę podobny do Morrisa, w ogóle nasz seks przypomina mi seks z Morrisem. Zabawy, palenie papierosów i niekończące się rozmowy. Uwielbiałam Morrisa, kiedy leżał obok i wyjaśniał mi najnowsze eksperymenty prowadzone na Massachusetts Institute of Technology. Zgrywały się nie tylko nasze ciała, ale i dusze, umysły wypełnione pasjonującymi ideami, teoriami dotyczącymi wszechświata.

Poczciwy Morris omówił, pokazał, przećwiczył wszystko to, czego pragnie statystyczny mężczyzna; być może statystyczny mężczyzna to każdy mężczyzna, tak czasami każe mi sądzić doświadczenie. Na temat fiuta i jaj oraz technik ich obsługi szybko wiedziałam wszystko, ale potem Morris zaczął uczyć mnie mojego ciała, jakże skomplikowanego, a to zajęło nieco więcej czasu. Wcześniej nie sądziłam, że kobiece ciało to osobny kosmos – o ogromnej przestrzeni możliwych doznań. Słuchałam każdej instrukcji, z ufnością przyjmowałam narzucone postawy, oczekując niecierpliwie, jaki rodzaj rozkoszy poczuję tym razem.

Pewnego razu zapomniałam się. Morris pieścił każdy mój zakamarek, wiedział dobrze, którędy przechodzą jakie nerwy i które w jakiej kolejności powinny być pobudzane. Zapomniałam się, odpłynęłam, leżąc raz na plecach, raz na brzuchu, innym razem skacząc niczym piłka na Morrisowego penisa. Satysfakcję osiągnęłam kilkukrotnie, a Morris płynął dalej, aż ze zmęczenia kazałam mu się zatrzymać.

Chciałam wejść do świata, wyjść z naszego małego domku, nabrać dystansu do nauk rodziców. Zrobiłam to, ubrudziłam ręce, ale dzięki temu jestem tam, gdzie jestem i mam Jona. Mam coś jeszcze. Chcę wpłynąć na ten świat, chcę go ożywić, reanimować, ponieważ wierzę, że ten jeszcze żyje, kwili gdzieś tam głęboko pod grubymi warstwami budynków, mostów, ulic nasączonych sztuczną inteligencją. Teraz, przy Jonie, mam szansę zrealizować chociaż część idei starego świata.

Po trafieniu sycylijskiego pioruna pragnęłam spotykać Jona jak najczęściej. W windzie, w restauracji firmowej, w palarni. Właśnie dlatego zaczęłam palić.

W palarni zaczęły się nasze rozmowy o wszystkim. Chłonęłam każde jego słowo. Prosty dźwięk wydany przez Jona był dla mnie sygnałem do jak najszybszego porzucania najmniejszej myśli i darowanej komuś uwagi, i do nastawienia całej siebie na osobę prezesa firmy. Czasami wspomagałam się swoim ciałem – zwracałam uwagę Jona na swoje piersi, zakładałam nogę na nogę, choć biorąc pod uwagę zawiłe meandry podświadomości, o wiele częściej musiałam to robić bez wiedzy o tym.

Z początku Jon traktował mnie jak każdą inną. Tak też się czułam. Pięknych kobiet tańczących wokół Jona było sporo. Latały, wyginały się, nachylały, kokietowały, czasami podsyłały liściki. Ja się do tego nie zniżałam. Wcześniej zdecydowałam się na brudne ręce, ale tylko ręce. Taki zwierzęcy taniec nosił znamiona tańca śmierci, który wykonywały ćmy podczas ostatnich chwil swojego życia przy lampach oliwnych. Stałam zawsze w oddali, dając dyskretne znaki, a i wtedy, kiedy prowadziliśmy już ożywione rozmowy, ustępowałam pola nadlatującym ćmom.

Moja kobieca satysfakcja rosła, kiedy ćmy paliły się w obojętnościJona.

A z czasem już wiedziałam, czułam, że on patrzy na mnie, że go intryguję. Czułam na sobie jego wzrok, czułam, jak piecze go od środka pożądanie. Kiedy nabrałam co do tego pewności, oddaliłam się. Miał mnie gonić, pocić się, ślinić na wystawianą od czasu do czasu przysłowiową nóżkę. Pewnego razu dostał nawet nieco więcej. To była jakaś mała firmowa impreza. Niewielkie grono, ale na tyle duże, iż pojawiły się towarzyskie grupki, powiedziałabym: tematyczne.

Jedni degustowali whisky, inni wina z pobliskich winnic, jeszcze inni planowali bawienie się w swingersów. Ja byłam w tej grupce od wina, byle dalej od grupy whisky, w której przodował Jon. Ubrałam się, przyznam, nieco wyzywająco, lecz nie przekroczyłam granic dobrego smaku; takie etykiety bywają jeszcze dla niektórych istotne, dlatego większość pracujących w korporacjach nie łamie niegdysiejszych zasad dress code’u. Grałam kobietę pochłoniętą rozmową i co rusz odwracałam się w stronę Jona, a kiedy nasze spojrzenia niby przypadkowo się spotykały, obdarzałam go wymownym uśmiechem. Wkładałam w ten uśmiech całą swoją miłość, którą już trudno mi było utrzymać na wodzy i w cieniu szarych dni. Odwzajemniał się tym samym. Prawie tym samym, ponieważ w jego uśmiechu nie odkryłam uczucia, raczej pewnego rodzaju zakłopotanie, niepewność i na pewno determinację.

Chwilę później, kiedy wracałam z toalety, zatrzymał mnie przy barze, by zaproponować drinka. Zgodziłam się. Zamówiłam martini, on – jakżeby inaczej? – whisky.

Zaczął odważnie, butnie.

Nie dlatego, że był już pod wpływem. To był chlew, walka o pozycję, walka głównie przez odurzające łóżko. Ja mam brudne ręce, inni są umoczeni w gnoju po uszy. Nie widzą powodu do wyjścia z tego syfu. Nie było też nikogo, kto pokazałby im godność, smak, honor – to wszystko, co stary świat, zanim zapadł na autoimmunologiczną chorobę, stawiał na piedestale wychowania, edukacji oraz życia społecznego. Klasyczne wartości jako muzy rzeźbiarzy rzeczywistości, bóstwa luminarzy kultury przez tysiące lat określały, co oznacza być człowiekiem i zachowywać się jak człowiek. Ludzie stracili kontakt z bóstwami – nie dlatego, że jakoby sami planowo pozbawili bóstwa zdolności do ożywiania ziemskiego padołu, tylko dlatego, że budowana wieża Babel, mająca doprowadzić nas, do nowego świata, zasłoniła boskie słońce. Myśmy się od niczego nie odwracali, ponieśliśmy konsekwencje rozwoju, który zaczął żyć własnym życiem.

Więc Jon zacząłbutnie:

– Nie jesteś jakwszystkie?

– Nie muszę być jak wszystkie.

– To jak się tu dostałaś? – rzucił bezczelnie i dodał: – Nie lubisz seksu?

– Lubię, ale nie jestem jego niewolnicą.

Zaśmiał się. Nie lubieżnie, lecz szyderczo, naprawdę go torozbawiło.

– Niewolnicą… To takie trochę… muzealne stwierdzenie… – Spojrzał pytająco, nieco skonfundowany. To był dobry znak, zaintrygowałam go, wzmogłam ogień. Wiedziałam już, że bardziej podsyca go tajemnica niż goły tyłek. Zresztą cierpiał, jak zakładałam, na przesycenie gołymi tyłkami i cyckami.

Nie odpowiedziałam nic. Uniosłam brwi na znak, że to nie mój problem, że nie cierpię na kompleks niższości.

– Jesteś z działu wdrożeń? – spytał. Zdziwiło mnie, skąd wie. Musiał pogrzebać, poszukać czegoś na mój temat. To był kolejny dobry znak.

– Tak.

– Szukam kogoś do pracy przy zarządzie – oświadczył w zupełnie prosty, otwarty sposób.

– Każdy tutaj marzy o takiej pracy.

– A ty?

– Łapiesz mnie na awans? – wyciągnęłam ciężkie działa. Jego skonfundowanie nie wzbudziło we mnie litości.

– Nie… nie no… co ty… tylko… Pf! Chyba starczy tej whisky. – Zakasłał.

Milczałam, oczekując odpowiedzi. Jon zakasłał drugi i trzeci raz. W końcu zebrał się wsobie.

– Podobasz mi się. Potrzebuje stanowczych ludzi. Proponuję tobie pracę asystentki zarządu. Będziesz trzecią asystentką. Zajęłabyś się sprawami przejęć – rzekł, a ja poczułam mrowienie w brzuchu. Tym razem nie z powodu uczuć do Jona, tylko z podniecenia wywołanego tą propozycją. Ale musiałam zachować zimną twarzpani.

– Topożyczka?

– Nie rozumiem?

– Pytam, czy ta propozycja to pożyczka, którą asystentka będzie musiała kiedyś spłacić?

Zmarniał na twarzy. Już myślałam, żeprzesadziłam.

– Nie. Możesz być spokojna. Tu seks uprawiają tylko ci, którzy chcą. Możesz zacząć pracę od następnegoponiedziałku.

– W takim razie zgoda. Bardzo się cieszę. – Uśmiechnęłam się, by zrekompensować Jonowi swoje bycie panią.

– Jutro poinformuję kadry i dostaniesz instrukcje, a w poniedziałek osobiście wprowadzę ciebie w nowe obowiązki.

Wcale nie miał dosyć whisky. Tego wieczoru wypił jeszcze przynajmniej dwie szklaneczki, ale już nie przy barze.

Podziękowałam i wróciłam do grupy, tłumacząc się koniecznością dotrzymania towarzystwa przyjaciółce, która zaczęła pracę kilka dni temu. To oczywiście była nieprawda, jedna z tych małych rzeczy, które brudzą ręce w chlewie. Jon wrócił do swojej grupy. Już nie szukałam go specjalnie. On natomiast zdawał się czyhać na każde moje kiwnięcie, na spojrzenie stanowczej, dojrzałej pani, jaką grałam.

Upiłam się. Alkohol mącił mój wzrok. Szumiało mi w głowie, jednak starałam się zachować fason. Poszłam do toalety. Kiedy wychodziłam, spotkałam Jona – najwyraźniej z jeszcze większymi szumami w głowie, ponieważ nie szedł prosto. Nasze ścieżki się skrzyżowały. Oboje przystanęliśmy. Straciłam panowanie nad żądzą. Zaczęła kipieć w lędźwiach i wylewać się do żył, ogarniając całą mnie. Podobnie musiał czuć się Jon. Mimo swojego stanu objął mnie delikatnie. Nie zaoponowałam. Zaczął mnie całować po czole; jestem od niego sporo niższa. Nie wzbraniałam się, już nie mogłam się wzbraniać, nie dałam rady. Odpowiedziałam długim pocałunkiem. Oboje się zapomnieliśmy. Nasze złączone ciała wciąż oddzielały ubrania, lecz i tak wyczuwaliśmy tętniące po obu stronach siły pierwotne, uderzające o brzeg umysłu fale pożądania, które za nic miały wszelakie zapory, tamy i falochrony… Skończyłam pocałunek. Spojrzałam mu w oczy, uśmiechnęłam się i ze wszystkich sił starałam się odejść jakpani.

W poniedziałek oboje udawaliśmy, że nic się nie wydarzyło, że wszystko leży na swoim miejscu, tak jak ustaliliśmy to podczas rozmowy przy barze. Jon wprowadzał panią w obowiązki, a pani chłonęła podwójnie wszelkie instrukcje. Tak zaczęła się nasza wspólna praca.

Chwilę później Jon zaczął do mnie podchodzić jak facet do kobiety w starym świecie. Zaproszenia na kawę, kolację, klasyczne randkowanie. Żadnego seksu, tylko namiętne pocałunki na pożegnanie. Czekał, jak facet powinien czekać na swoją panią. Zdobywał kolejne bastiony, forsował kolejne przeszkody. Odróżniał Susan na randce od Susan w pracy. Dla tej drugiej stał się mentorem, przewodnikiem po szlakach międzynarodowego biznesu. W końcu o firmie wiedziałam wszystko, a przynajmniej miałam dostęp do wszystkiego. W końcu też Jon zdobył się na klasyczne wyznanie uczuć, co przyjęłam z takim rozrzewnieniem, iż moje aktorskie zdolności nie oparły się naporowi namiętności i rozchyliłam przed Jonem to, co klasyczna kobieta ma do rozchylenia dla wytrwałych rycerzy. Zostaliśmy kochankami.

Przez pierwsze dni nie opuszczaliśmy łóżka. Rozkoszowaliśmy się sobą, a Jon nie mógł wyjść z podziwu, jak bardzo źle mnie z początku ocenił. Szara, aczkolwiek atrakcyjna myszka skakała po łóżku niczym pewna siebie kozica po stromych zboczach – wiedząca dobrze, na co i jak ma naskoczyć, by nie osunąć się w przepaść szybkiego zapomnienia. Tego się bałam. Że facet, nawet deklarujący uczucie, szybko podda się świeżym wrażeniom płynącym od nowych tyłeczków. Po roku musiałam przymknąć oko na uzależnienie Jona. Był szczery, sprawę postawiłotwarcie:

– Sus, nie dam rady. Po łóżku z tobą i tak idę się brandzlować. Od dawna. To już nie wystarcza. To tylko seks, Sus! – mówiąc to, prawie zalewał się łzami; był wtedy po dwóch szklaneczkach whisky.

Zgodziłam się na przygodny, jednorazowy seks. Sobie również dałam takie prawo. I się zaczęło. Jon spotykał się ze mną coraz rzadziej. Uganiał się za spódniczkami, wyżywał z nimi w łóżku, nawet w tym naszym – uświęconym przez uczucia. Zalewała mnie złość, tak jak wcześniej zalewała żądza. Rozpoznałam swoją naiwność. Jon mnie nie kochał, a deklarowane uczucia – tak jak klasycznie mnie zdobył, tak samo klasycznie pomylił z ochotą zaliczenia wysokiego i niebezpiecznego szczytu. Wpadłam w coś, co nazwać można depresją, może swoistą przeddepresją. Straciłam chęć do pracy. Mieszałam się w sobie, a i wszystkie żywione do Jona uczucia też mi się mieszały. Miłość, pożądanie, złość. Trucizna zaczęła budować mnie od środka.

Tak było do czasu, aż Jon zrozumiał, na czym to wszystko polega – na czym polega świat. A zrozumiał raptem kilka tygodniu temu. Nie wiem, co się stało. Zmienił się. Coś w nim pękło, coś go oświeciło. Pochodzi z wyższej kasty, więc nie miał nigdy do czynienia z tym, z czym zmaga się przeciętny tęskniący za przeszłością człowiek. Teraz zdaje się, iż wie, że dotknął tej zalewającej wszystko i wszystkich szarej mazi, przez którą świat może być postrzegany tylko jako szary, bardzo szary.

To go zmieniło, zmieniło tak… Kocham go, w końcu na nowo go kocham. Odpływa złość, krzywda. Widzę nadzieję na klasyczną miłość z klasycznym człowiekiem, to znaczy z człowiekiem ze starego świata.

Patrzę w jego oczy. Odbija się w nich świat, a na jego pierwszym planie stoję ja. Wspaniałe uczucie: byćkochaną.

Dron odbija właśnie z kanału powietrznego i leci na przełaj. Na taki luksus stać tylko bogatych, normalnie trzeba podróżować w wyznaczonych do tego kanałach powietrznych – zupełnie tak jak pokazywano na filmach typu Star Wars. Swoją drogą: jakie to dziwne i wspaniałe, że ludzie potrafią wyprzedzić własne czasy i przedstawić przyszłość w logiczny sposób. Przecież sto lat temu każdy, kto pomyślał o mieszkańcach megamiasta, z których każdy miał posiadać co najmniej jeden dron powietrzny, musiał przewidzieć, że dowolność lotu będzie nie do przyjęcia. Inaczej przestrzeń powietrzna nad miastem przypominałaby chmarę komarów nad bagnem.

– Jon, ale ku czemu się skłaniasz? – przerwałam dłuższą już ciszę.

– Sus! Do tego, co słuszne – odpowiedział z jakimś dziwnym zapałem.

Znam ten zapał. Musiał na coś wpaść i właśnie odczuwał podniecenie i satysfakcję. Od tego też można się uzależnić. Jak od seksu. Myślisz, szukasz, znajdujesz jakąś ideę, a potem oddajesz jej siebie. Czy to na godzinę, czy na dzień, miesiąc, rok, czy na całe życie. Ona zjada ciebie, korzysta z twoich zasobów, z sił i ciągle woła o więcej. A ty dajesz, ponieważ jesteś na haju. W twoich żyłach płynie pożywna dla ego chemia.

– Widzę, że coś cięzżera.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się z poczuciem wyższości, ponieważ już wiedział, a ja jeszcze nie.

– Zapraszam na przygodężycia.

Znowu się uśmiechał. Czyli musiał podjąć już decyzję i to taką, która wprowadzi sporo zamieszania. Czyli nie kupujemy to znaczy on nie kupuje – firma nie kupi.

Teraz ja poczułam podniecenie. Coś bardzo gorącego powstało w moim brzuchu i paliło mnie, podnosząc stan napięcia. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Myśli przefruwały mi przez głowę z prędkością światła, po chwili piętrzyły się obrazy, i pytania: co powiedzą akcjonariusze? Kiedy odwołają Jona? Co na to media? Czy obudzi to śpiące w niższej kaście demony?

– Cieszysz się? – Spojrzał na mnie, ale choć zadał przy tym pytanie, to jednak nie zabrzmiało ono pytająco. Promieniowały z niego satysfakcja, tryumf. – Weźmiemy za mordy despotów – dodał, kierując wzrok gdzieś na dalekie luksusowe wieże LosAngeles.

Właściwie to nie wiadomo kogo mamy wziąć za mordy, ponieważ elity są anonimowe. Kiedy skończył się neoliberalny kapitalizm, wprowadzono prawo anonimowości. Starego państwa już nie było, nie było nikogo, kto upomniałby się o podstawowe wartości demokracji. To znaczy byli tacy, ale ci pochodzili z niższej kasty, nie mieli żadnego wpływu, żadnych możliwości poza ulicznymi burdami bądź oddziaływaniem społecznym. Nie posiadali i nadal nie posiadają siły przebicia. Zatem akcjonariusze są anonimowi i anonimowe są ich kapitały.

Duch państwa został stłamszony. Pozostały jego szczątki, a i te są zarządzane przez korporacje. Niby to widzieli, niby znali, niby rozumieli, ale kiedy był czas reagowania, nic nie zrobili. Taka jest przynajmniej dzisiejsza wykładnia historii. Znaleźliśmy winnych. A może oni już wtedy nie widzieli możliwości przeciwstawienia się? Banki rozdawały kredyty, państwo rozdzielało kwity podatkowe, a wszyscy zajmowali się aferami polityczno-celebryckimi bądź ważnymi pseudoproblemami. Zajmowali się w czasie wolnym przy piwku, przy papierosie w palarni. W pozostały czas pracowali – robili to, do czego my dzisiaj tęsknimy. Pracowali. By się utrzymać, by spłacić kredyty. Może banki specjalnie pożyczały? Specjalnie pożyczały także państwu? Może to był plan gry na lata ułożony przez akcjonariuszy wielkich korporacji? Uzależnienie od siebie instytucji rządowych i przeciętnego Amerykanina? A potem za pomocą międzynarodowych umów – uzależnieni od siebie Europejczyków, Azjatów, Afrykanów. Może…

– Sus, teraz na poważnie – powiedział Jon, wydało się, że spoważniał w ciągu sekundy, więc skupiłam na nim całą uwagę. – Ufam tobie. Wiesz wszystko na temat zakupu, sama analizowałaś całość procesu i symulację przychodu po transakcji. To, co zrobimy, to będzie rewolucja. Podejmiemy ryzyko. To może być koniec… – uciął.

Nie chciało przejść mu przez gardło, więcdokończyłam:

– Koniec naszegożycia.

– Tak. Nie znam tych ludzi. Wiesz, że są anonimowi. Ponoć mają już w swoich rękach armię. Oczywiście gospodarczo mają ją już od lat. Ponoć teraz mogą nią zarządzać. Państwo, stare państwo, już nieistnieje.

– Prywatyzacja starego państwa? Narodziny czego? Neofeudalizmu?

– Czego?

– Widać, że nie zagłębiałeś się w historię gospodarki.

– Sus, nie dręcz mnie. Daleko mi do średniowiecznychkoncepcji…

– Średniowieczny system polityczno-gospodarczy polegał na kastach, hierarchii, zależności niższych grup społecznych od nielicznych jednostek. Do tego posiadał silne umocowanie ideologiczne w religii.

– Panami rządził Bóg? – sapnął.

– Bóg rządził wszystkimi, ale uważano, że rządzący mają od Niego swoiste błogosławieństwo, mandat. Taki sam, jakiego udzielają obywatele politykom w wyborach. Kto sprzeciwiał się królowi, ten sprzeciwiał się Bogu.

– No… Przypomina to stan obecny, tyle że nikt jeszcze nie zbudował nowej ideologii. Na razie wszyscy bawimy się w demokrację.

– Większość obywateli jest zaszachowana, stłamszona. Może ideologia nie jestpotrzebna.

– Myślisz, że społeczeństwo może trwać w takim stanie rzeczywiście permanentnie…? – rozmawiał niby ze mną, a patrzył się gdzieś zaokno.

To był znak, że intensywnie myśli – szuka od razu połączeń zagadnienia z tym, co następnie zamierza. Na pewno, znam go.

– Nie wiem. Intuicyjnie? Myślę, że nie. Więc tym bardziej potrzeba ideologii… Jon! Właśnie sobie coś uświadomiłam! A może obserwowany przez badaczy renesans religii to inżynieria elit?

– Nie sądzę. – Spojrzał na mnie z przekąsem. – To raczej oddolny, spontaniczny ruch. Raczej odpowiedź na pytanie, czy społeczeństwo może trwać we frustracji… Jesteśmy wdomu.

Dron rozpoczął lądowanie na dachu willi Jona. Właściwie to nie wiedziałam, co Jon planuje na ten wieczór. Miałam ochotę na wino, relaks, może seks. Tymczasem, jak się okazało, Jon zamierzał odbyć ze mną naradę – naradę wojenną.

***

– Temperatura na zewnątrz dwadzieścia osiem stopni, temperatura wewnątrz dwadzieścia trzy stopnie, wilgotność czterdzieści procent. Czy miał pan udany lot?

– Tak, Alfredzie. Masz ochotę na kąpiel?

– No… Wie pan… Będzie…

– Głupcze! Nie ty! – wrzasnąłem.

Czasami mam ochotę wyłączyć debila, ale sam ustawiłem mu sarkastyczną osobowość, bo niby jaką miałbym wybrać? Z innym Alfredem mógłbym się niedogadać.

– Z tobą zawsze! – Sus uwiesza mi się na szyi. Czuję, jak mi staje, wybucha we mnieradość.

Radość nastolatka, radość z miłości, która zmieszana z podnieceniem i z pewnym rodzajem strachu – tworzy emocjonalną, nad wyraz przyjemną maź. Z pewnością będę tą mazią oklejony przez kilka następnych tygodni.

– Alfred, lej wodę! Choć tu, mała suczko! – Biorę w ręce swoją Sus, swoje jędrne ciało. Podtrzymuję słodki ciężar na dłoniach i całuję swoje usta, przelewając w siebie wspomnianą maź. Widzę, jak się jej, jak się mnie udziela pełnia szczęścia.

– Jon! Czy schłodzić wamszampana?

– Nie, już piliśmy. Przestańgadać!

Niosę Sus do łazienki, sadzam na szafce – także od Cauchy’ego. Całujemy się. Tym razem powoli, romantycznie. Ręce kieruję w dobrze znane rejony. Zdejmuję z Sus wszystko, co zasłania promienną skórę. Promienna skóra mieści się przede wszystkim przy promiennych rejonach. Cycuszki, pachwinki, pępuszek, brzuszek, cipuszek… Wow! To jest moja kobieta, Sus, a to jestemja.

Zanurzam się w wodzie, Sus też się zanurza. Kochamy się. Wchodzę w nią już jako inny Jon, przemieniony Jon – dumny Jon, co zdecydował się na rewolucję. Kto wie: może ten Jon, co zdecydował się na rewolucję, będzie kiedyś uznany za ojca prawdziwej rewolucji? Do cholery z antygrawitacją! Rewolucja to jest to, czego nam potrzeba. Potrzeba tego mi, Sus i tym wszystkim biednym ludziom, których dotąd nie zauważałem. Ale teraz zauważam, ja – ten Jon, który zdecydował się na rewolucję, bo nie kupimy tej sieciówki, nie zawładniemy zdrowiem Amerykanów i Europejczyków. Nie wybijemy ich. Przynajmniej nie teraz, przynajmniej upłynie sporo wody. Damy impuls, sygnał, znak… Ale teraz kocham się z Sus. Wchodzę i wchodzę, jęczy, słodko jęczy i patrzy mi w oczy, ja jej patrzę w oczy, sobie w oczy patrzymy.

– Jon, to byłocudowne!

– Miałaś? – pytam, bo rzadko ma. Nie z mojego powodu, bo wiem, że dobry jestem, każda to mówi. Ona po prostu często nie ma.

– Nie – mówi mi bez lęku o moją reakcję, bo już dawno sobie wyjaśniliśmy. – Ale chyba jeszcze nigdy nie kochaliśmy się z taką… – Szuka słowa, ubiegnęją:

– Zmiłością…

– Tak! – Potakuje głową i cieszy się, jest szczęśliwa, a ja patrzę w te oczy, w moje oczy, i widzę rajski świat. Kogoś uszczęśliwiam. Przecież wiem, że nie chodzi o bzykanie, ale o to, żem w końcu jej.

– Nie kupimy – rzucam nieco oschle, żeby wzbudzić w Sus powagę. Wzbudzam.

– Jon, jakiplan?

– Przemieliliśmy to w każdym kierunku. Stworzyliśmy wiele scenariuszy, a życie i tak może pójść poswojemu.

– I zapewnepójdzie.

– Tak – kwituję.

– Największą nieodgadnioną zmienną są właściciele. Nie wiadomo, co planują i do czego sązdolni.

– Sus, to będzie długa batalia. Nie kupimy. Na początku to łykną. W końcu zaczną się pytania. Będę kluczył… – Zaczynam kołysać rękoma, gestykuluję jak ci, którzy coś wiedzą, czasami specjalnie, czasami nieświadomie. – Zrobimy kampanię medialną, będziemy lobbować. Świata nie zmienimy. Myślę! – Znowu macham ręką, stawiam palec wskazujący, bo wpadłem na coś. – Myślę, że możemy zagłębić się w meandry inżynierii społecznej i spróbować podgrzać społeczeństwo. Sus! Może założymy jakąś organizację, może znajdziemy jakichś speców od manipulacji, do tego stworzymy zastęp specjalistów z różnych dziedzin, a wszystkich połączymy jedną ideą…

Patrzę na Sus. Słucha mnie, chce coś powiedzieć, ale przede wszystkim słucha. Boże, jaka ona mi się wydaje piękna. Właśnie w tej chwili, w tej sekundzie wydaje mi się najpiękniejszą, najseksowniejszą sunią na świecie. Roztkliwiam się, rozpuszczam, znowu mi staje. Ale nie, nie, nie. Teraz czas na plan, strategię, taktykę. Trzeba zebrać rynsztunek, i w drogę.

Parzę dalej na moją piękną Sus i czekam na odpowiedź, na słowo. Ona czeka, by upewnić się, czy rzeczywiście skończyłem gadać, a wszystko trwa sekundę, może dwie sekundy – chwilę, w każdym razie chwilę.

– Masz rację – mówi i bierze głębszy oddech. Spogląda w prawo, potem na mnie i dodaje: – Poczekajmy na reakcję, na to, co będzie się działo w pierwsze dni po ogłoszeniu decyzji zarządu.

– Pokażę ci coś, do czego dokopałem się na Wikipedii. Alfred! Pokaż esej Bydgoskiego.

– To europejski filozof. Zajmował się sztuczną inteligencją.

– Czytałaśgo?

– Nie. Kilku wykładowców wspomniało tylko jego największą pracę… czekaj, jaki to był tytuł…? W każdym razie pisał coś na temat ontologicznych możliwości emergencji umysłu.

Patrzę na Sus, na moją kochaną Sus, jak myśli, jak napina się jej skóra na czole, tak delikatna, aksamitna skóra mojej blondyneczki, inteligentnej blondyneczki.

Sus jest inteligentna, ale trochę szkolna, za bardzo akademicka. Ile razy o coś pytam, tyle razy odwołuje się do wykładowców, wykładów, szkoleń i tak dalej. Na chuj z instytucjonalną edukacją? Została tylko po to, by robić kasę. Biedni ludzie z niższej kasty, których nigdy nie było i