41,18 zł
Rzucony przez samego siebie na główkę w wir ponownie rozpoczętej, równie co poprzednia nieudolnej Apokalipsy, nasz poczciwy Ezekiel robi to, co powinien zrobić każdy szanujący się p/o Boga Wszechmogącego: pozwala jak kto głupi się oszukać i sprzedać w charakterze niewolnika, mającego zginąć na okrytej złą sławą Arenie Dłużników. Jednakże złego diabli nie biorą, zaś Ezekiel nie zwykł poddawać się bez walki... A w każdym razie bez konkretnej wiązanki solidnych bluźnierstw.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 576
Ogrom zbrodni Archanioła Michała nie byłby możliwy bez dobrowolnej i czynnej współpracy urzędników Kurii Rzymskiej, którzy dostarczali mu ofiary, wymazywali ich tożsamości, zatajali mordy i przekupywali organy ścigania, żeby zapewnić Bestii bezkarność w jego zbrodniczych przedsięwzięciach
Papajak Watykaniak
Dość...!
Upadłem na kolana, przepuszczając gladius nad głową. Zobaczyłem jeszcze, jak siła uderzenia ciągnie broń mojego przeciwnika dalej, okręcając go wokół własnej osi i wystawiając ku mnie niechronionym prawym bokiem.
W oczach gladiatora błysnęło przerażenie. Gdybym chciał, to mógłbym teraz położyć go jednym krótkim pchnięciem.
Mógłbym.
Ale nie miałem już nawet siły, aby utrzymać miecz w ręku.
– Wstawaj! Co to ma być... Wstawaj, na nogi! Prefekt idzie!
Nie zareagowałem dość szybko. Świsnął bat, rozwijające się rzemienie chlasnęły mnie po pancerzu na plecach, klasnęły po nagim karku. Nie nazbyt boleśnie, ale na tyle wymownie, żebym zrozumiał: drugi cios może być o wiele silniejszy.
Wsparłem się na gladiusie, dałem radę podciągnąć jedno kolano i podpierając się tarczą najpierw podnieść, a dopiero potem wyprostować. Organizm zapalił komplet lampek awaryjnych, wyświetlił wszystkie możliwe komunikaty o błędach: przed oczami zatańczyły mi zielono-czerwone plamy, świat na chwilę odpłynął. Błędnik zapląsał, zakołysał się, ale w końcu uspokoił. Dałem radę nie zemdleć.
Przełknąłem podchodzącego do gardła rzyga i wysiłkiem woli uniosłem głowę, schowaną pod kurewsko ciężkim, uwierającym wystającymi nitami, nagrzanym niczym prodiż hełmem.
Pozostali gladiatorzy już ustawiali się w szeregu przed wyjściem na plac. Widziałem wciąż lekko utykającego Carteriusa, rozprawiającego o czymś z Warusem, z którym walczył jeszcze chwilę temu. Nieopodal niego stała trzymająca się w cieniu, dysząca ciężko Catallinia, wspierająca się na swoim trójzębie. Regulus z kolei zdawał się być świeżutki, mimo że widziałem, jak nad jego pełnym pancerzem faluje gorące powietrze.
Zająłem swoje miejsce w szyku, skinąłem głową stojącemu obok Siliaszowi.
– No, dzieciaku, to jest ten moment. – Wyszczerzył się do mnie.
Zgoda – to był ten moment.
Okej, bo trochę się zagalopowałem. Że jaki niby moment?
Dobra, przewińmy fabułę trochę w tył, będzie łatwiej wytłumaczyć to, co lada chwila miało się odjebać.
Ileś tam wcześniej
– Tak jak powiedziałem, dzieciaku. Witaj na Arenie Dłużników.
O kurwa.
Zamrugałem, próbując skoncentrować rozjeżdżający się wzrok jednego oka. Drugie było tak spuchnięte, że przez niewielką szparkę ledwo co docierało do niego światło – którego i tak było tutaj nie za dużo.
Spróbowałem się podnieść, ale nieszczególnie wyszło. Zajęczałem zamiast tego, czując, jak boli mnie dosłownie każdy mięsień, każda kość w ciele. Nawróceni, którzy przywlekli mnie tutaj, znali się na swoim fachu i bili miarowo, metodycznie, celując w najbardziej wrażliwe punkty.
– Masz coś złamane, pęknięte? Nie, chyba nie... No dobra, dużo szczęścia miałeś. Dajcie-no wody!
Ktoś podetknął mi pod usta czerpak, strużka ożywczo zimnego płynu pociekła po brodzie i szyi. Powoli zaczynałem ogarniać, gdzie się znajduję, mimo że głowa nadal łupała tępym bólem po uderzeniu. Szum w uszach, mroczki przed oczami, zaburzenia równowagi – wstrząśnienie mózgu, jak nic.
Leżałem, w zasadzie teraz półsiedziałem na kamiennej posadzce w niskiej, beczkowato sklepionej celi. Zapach butwiejącego siana, moczu i spoconych ciał walczył o lepsze z mocno zaskakującą wonią świeżego tynku i zaprawy murarskiej; pordzewiałe kajdany wyglądały dziwnie na tle niedawno pobielonych ścian, dosztukowane do starej kraty w okienku nowe poprzeczki aż lśniły wyglądającą bardzo nie na miejscu nowością.
Upiłem jeszcze łyk wody, skinąłem głową na znak podzięki. Nadal nie mogłem oderwać wzroku od kucającego przy mnie Siliasza, znad którego nachylało się ku mnie jeszcze kilku osiłków.
On mnie, rzecz jasna, nie poznawał.
Nie mógł mnie poznać, skoro nigdy w życiu mnie przecież nie widział!
Był parę biologicznych lat młodszy, nie tak siwy i pokryty zmarszczkami, ale nie miałem cienia wątpliwości: to ten sam człowiek. Tak samo poważny, surowy... I zdający się cały czas lekko uśmiechać szarymi oczami.
– No co się tak gapisz, dzieciaku? Spodobałem ci się pewnie? Tylko się nie zakochaj...
Kilku ludzi parsknęło śmiechem, jeden powiedział coś, czego nie wyłapałem, ale chyba kąśliwą uwagę. Podnieśli mnie pod ręce i odciągnęli na bok, pod ścianę, bo do tej pory leżałem na samym środku celi, do której dałem radę się wtoczyć z dworu, a potem upadłem.
– Siliasz... – powtórzyłem.
– No, tak mi tutaj wpisali na liście, więc tego się trzymamy. Oni się mocno przejmują takimi pierdołami, trzeba na to uważać. A ty mówisz, że masz na imię?
– Ezekiel... Zek, to jest.
– Niech będzie, że Zek. No to odpocznij sobie, Zek. Masz ochotę coś przekąsić, poczytać jakąś książkę? Może sprawdzić, co w telewizji akurat leci?
Spojrzałem na niego dziko, ale on tylko roześmiał się chrapliwie, pokręcił głową i odszedł w przeciwległy kąt, gdzie usiadł na drewnianej ławce. Machnął reszcie ręką: koniec przedstawienia, wracać do zajęć w podgrupach.
Ostrożnie, żeby nie urazić jakiegoś rozcięcia czy innego siniaka, przeciągnąłem po twarzy dłońmi i ścisnąłem głowę rękami. Co się w ogóle stało, jak ja się tu znalazłem? Pamiętałem tylko mury Rzymu, ogromną bramę, a potem ulice pełne ludzi i...
...I tego skurwiela, jebanego szmalcownika i pijanicę świętego Alberta. Najpierw przyuczył nas – mnie, Reggiego, Cat i Cartera, to jest – że jak on mówi, żeby wleźć pod plandekę i się nie wychylać, to trzeba było tam siedzieć. Uwarunkował, wytresował, zrobił kilka prób, a jak się już nauczyliśmy, to nas sprzedał jak bydło na rzeź.
I jeszcze się, kutasiarz jeden, przyglądał nam wcześniej! Komentował, jak to ja i Carter mieczem umiemy robić. Fiut złamany, towar sobie tak naprawdę wyceniał.
– Ty chuju... – zawarczałem, poprzysięgając mu w myślach okrutną śmierć.
Poza mną w celi siedziało jakieś pół tuzina ludzi – czterech mężczyzn, dwie kobiety, no i Siliasz. Ubrani w proste, najwyraźniej nie tak dawno zszyte, ale już brudne tuniki, w większości na bosaka... Posiniaczeni, pokryci zadrapaniami, z porozbijanymi łukami brwiowymi. Świeże mięso, nowy zaciąg nie-do-końca-dobrowolnych wcale-nie-ochotników? Nie, nie byli zdezorientowani ani przerażeni, więc to pewnie już wdrożeni w jakiś rytm tutejsi.
Siliasz musiał dostrzec, że łypię na niego jednym okiem, bo oderwał się od prowadzonej półgłosem rozmowy z sąsiadem i rzucił w moim kierunku:
– Co, nie możesz się napatrzeć, dzieciaku? Jeszcze ci zbrzydnie mój pysk, zobaczysz. A teraz to się lepiej zdrzemnij, bo tylko patrzeć, jak...
Ale nie dokończył, bo z korytarza rozległo się walenie drewnianą pałą o kraty i wołanie:
– Pobudka, rybeczki! Wstawać, wstawać, koniec ciszy nocnej! Już rano jest, budzić się, śpiochy! Poranna rozgrzewka, śniadanie i kolejny piękny dzień nas czeka...! O, witamy nowego rekruta, moje uszanowanie! Przyjemnego dzionka, smacznej kawusi, dobrego końca świata!
To ostatnie skierowane było do mnie, a mówił wręcz ikoniczny nadzorca: łysy, gruby, w mocno kink-shamingowej skórzanej uprzęży i również skórzanym fartuchu. Brakowało mu tylko przepaski na oko, ale zamiast tego miał imponującą kolekcję tatuaży, zachodzących aż na skronie i łysinę.
Wszyscy już wstali, szykując się do wyjścia, więc i ja zacząłem gramolić się na nogi. Ktoś pomógł mi się podnieść, potem zgrzytnął zamek – ruszyłem korytarzem za tłumem. Widziałem zresztą, że grubas wypuszczał już więźniów z pozostałych cel, w tłumie mignęła mi twarz Cat. Z pomieszczenia za nami wyszedł Carter... To i pewnie Reggie gdzieś był.
A potem wyłoniłem się z półmroku w światło, na otwartą, pełną rażącego blasku słońca przestrzeń wewnętrznego dziedzińca. Głowa znowu odezwała się bólem, aż zatoczyłem się, przytrzymałem kolumny – ale ktoś już popchnął mnie przed sobą.
– Biegiem, naprzód! – ryknął Siliasz.
– Biegiem, biegiem! – Grubas zaklaskał w pulchne dłonie. – Nie ociągajcie się, przebierajcie nóżkami, zwierzątka wy moje! Z życiem, żwawo! Nowy dzień przed nami! Uff, aż mi ciężko, jak na was patrzę.
Biegłem razem ze wszystkimi wokół placu, próbując tak naprawdę dogonić własne myśli. Nie wiedzieć kiedy peleton biegnących przeszedł na trucht, potem znów na bieg. Zaczęli robić przeplatankę, wymachy rękoma w przód i w tył... Następnie przeszliśmy do żabiego chodu, potem dziesięć kroków – padnij – powstań. Jak w wojsku.
– No już, dziewczynki! – śmiał się Siliasz. – Ojcem waszym bym mógł być, dzieciaki, a może i jestem... I co, Timajosie, gdzie twój uśmieszek? A mówiłem, żebyś się wczoraj oszczędzał... No już, przebierajcie tymi nogami!
Miałem wrażenie, że zaraz mi serce wyskoczy z piersi, a płuca wypadną zaraz po nim. Ledwie przestawiałem nogi, głowa latała mi na boki, ale biegłem.
Biegłem, jak podczas kursu przygotowawczego kadetów w Korpusie Komorniczym.
Potem nagle zatrzymaliśmy się, była seria pompek, przysiadów i rozciągania... Wymachy, jeszcze trochę rozciągań, potem padnij-powstań, jeszcze więcej rozciągania. W końcu rozległ się głos Siliasza:
– Weterani, do zajęć w podgrupach! Świeże mięso, zbiórka przede mną... Tutaj, tutaj, na linii!
Ustawiliśmy się zaraz przed nim tak, że nasze palce niemalże dotykały cienia rzucanego przez wysoki mur, otaczający plac treningowy. Siliasz stanął sobie idealnie, żeby schować się przed słońcem, zaś my sterczeliśmy przed nim, wystawieni na palący żar wiszącego na niebie dysku.
Przeszedł się w lewo i prawo, popatrzył na naszą smętną grupkę. Pokręcił głową, uśmiechnął się sam do siebie.
– Witajcie w przedsionku piekła, znaczy się Areny Dłużników! – zaczął. – Ja jestem Siliasz i radzę, dzieci, żebyście sobie to imię zapamiętali, bo ja ten burdel tu ogarniam. Jak powiem, że macie biegać, to biegacie, jasne? Jak powiem „padnij”, to rzucacie się na glebę... Padnij!
Chwila zawahania, niepewności – ale potem solidny kopniak pod kolano z tyłu wyręczył mnie z konieczności podejmowania samodzielnych decyzji. Upadłem twarzą prosto w miałki piach, poczułem, jak zęby uderzają o siebie boleśnie.
Zobaczyłem stopy przechadzającego się przed nami Siliasza.
– Ostrzegałem, tłumaczyłem przecież. Tutaj, w tym świecie, nikt wam nic dwa razy nie powie, więc trzeba się orientować. Nauczymy was walczyć, nauczymy bronić się, a przede wszystkim zadbamy o to, żebyście nie zdechli za szybko.
– Fajnie – warknął jeden z rekrutów, też leżący na ziemi. Siliasz podszedł do niego, przykucnął.
– A żebyś wiedział, że fajnie, dzieciaku. Gdzie indziej jest o wiele gorzej, uwierz mi. Wy mieliście to szczęście w nieszczęściu, że z wielu chujowych miejsc trafiliście tutaj i nadal żyjecie, co już jest sukcesem. Ja ze swojej strony mam zamiar zrobić tak, żebyście przeżyli jak najdłużej i nie pozabijali się nawzajem... To tyle tytułem wstępu, koniec pierwszej lekcji. Powstań, idziemy na śniadanie.
Spojrzałem niepewnie za nim, ale Siliasz już odchodził, kierując się ku czemuś w rodzaju roboczej stołówki.
– Smacznego, gołąbeczki moje! – zawołał grubas, pokazując na stojący pod zadaszeniem kocioł. – Jedzcie szybciutko, bo dzień dziś będzie gęsty...!
„Gęsty” to trafne określenie, zważywszy na temperaturę i zapach niedomytych, spoconych ciał. Chociaż było jeszcze coś.
– Panie Zek. – Najpierw poczułem, potem usłyszałem Reggiego. – Dobrze widzieć pana w zdrowiu. Relatywnym przynajmniej.
Obróciłem się do naszego drużynowego zombie, otarłem pot z czoła i uśmiechnąłem rozbitymi ustami, próbując nie zwracać uwagi na rozchodzącą się wokół niego woń przesuszonego trupa.
– Reggie, nawzajem. Widziałem gdzieś tam Cat, chyba nic jej nie jest?
– Umieszczono nas w tym samym lokum, więc ma pan rację. Co prawda musiałem wytłumaczyć konwojentom, że należy traktować ją ze szczególnymi względami...
Spojrzałem na jego prawą dłoń, gdzie spod rozdartej skóry na knykciach wyglądała naga kość.
– Reggie, oszczędzaj się, bo się zużyjesz za szybko.
– Zek, co do chuja? – O filar oparł się też zdyszany, poturbowany Carter, będący w trochę tylko lepszym stanie ode mnie. – Co to za miejsce? Bo zdążyli mi powiedzieć, że...
W tym momencie podeszła do nas Cat. Reggie zrobił ruch, jakby chciał objąć ją, przytulić, albo coś w ten deseń, ale ona tylko podała mu miskę pełną szaroburej brei.
– Panowie, kuchnia się podobno zamyka, więc wzięłam wam jedną porcję na spółkę. Zek, dobrze cię widzieć, ładne siniaki.
– Ta... Czekaj, to jedzenie to chyba „nam”? – Pokręciłem głową. – Przecież ty też musisz...
– Ja już swoje zjadłam, nie musicie dziękować. A ty jesteś mi winien przeprosiny.
– Ja?! A niby co...
– A to, że od początku mówiłam, że mi nie leży ten twój znajomy świętoszek, panie prorok. – Cat wzięła się pod boki. – Taki jesteś mądry i niby tyle wiesz, tyle opowiadasz o tym świecie... A jak przychodzi co do czego, to jak dziecko we mgle. Typowy mężczyzna!
– Panienko Cat, pragnąłbym zaznaczyć, że...
– Ty jesteś poza kwalifikacją, Reggie. – Cat machnęła ręką. – No więc, Zek? Czekam na te przeprosiny.
– Słuchaj, nie możesz zakładać... – spróbowałem zacząć.
– Owszem, mogę. Teraz dzięki twojemu męskiemu geniuszowi jesteśmy w jebanej szkole gladiatorów. Czekam na przeprosiny i przyznanie mi racji.
Logika tego zdania nie poddawała się dyskusji, więc pokiwałem tylko głową. To znaczy, wróć! Tak, byliśmy w szkole gladiatorów, ale przecież to nie była moja wina!
– To nie jest... – chciałem zacząć drugi raz.
– Owszem, jest.
– Ale czy sądzisz, że...?
– Owszem.
Jak ja nie lubiłem kłócić się z kobietami. Głównie dlatego, że przeważnie miały rację. I teraz też Cat miała rację – ona o tym wiedziała, a co gorsza wiedziałem o tym ja.
– Przepraszam – bąknąłem w końcu.
– Proszę. Chciałabym powiedzieć, że nic się nie stało, ale w obecnej sytuacji chyba nie jest to trafna diagnoza. W jaki sposób stąd uciekniemy?
Zamrugałem, spojrzałem na nią wielkimi oczami. To samo zrobił Carter. Nawet twarz Reggiego zdawała się wyrażać skrajne zaskoczenie.
– No co? – Cat wzruszyła ramionami. – To chyba oczywiste, że nie będziemy tutaj zostawać. Nie widzę powodu, dla którego...
Ale ja przestałem jej słuchać, bo moje myśli przełączyły się na nieco inny tor. Odszukałem wzrokiem Siliasza, siedzącego w otoczeniu kilku gladiatorów przy stole. Tak, może i nikt inny nie widział tego powodu... Ale dla mnie Siliasz był pierwszą znajomą twarzą w tym świecie.
I coś mi mówiło, że skoro nie zdradził mnie wcześniej – to jest później! – to może i teraz warto byłoby mu zaufać.
– ...Zek?
Potrząsnąłem głową, próbując wrócić do bieżącej linii czasowo-przyczynowo-skutkowej.
– Co?
– Pytanie brzmiało, czy coś wiesz o tym miejscu, o tej całej Arenie Dłużników.
– Nie. Nic a nic. Ani o nikim, kto tutaj był... To znaczy, jest.
– Aha, no to fajnie. – Carter uśmiechnął się kwaśno.
Nie było sensu im mówić, że wiem kim jest Siliasz. I tak było to dość skomplikowane. Poza tym, nie miałem pojęcia jaka mogłaby być jego reakcja na coś takiego.
Zresztą, o wilku mowa.
– I jak, pojedli? – Siliasz podszedł do nas rozkołysanym krokiem. Zajrzał do miski, z której ja w sumie nie wziąłem nawet kęsa. – No i brawo, dzieciaki. To co, teraz by trzeba sprawdzić, z jakiej jesteście gliny ulepieni... Ktoś z was umie czymś walczyć?
– Gladius – rzuciłem od razu, bez zastanowienia.
– Gladius, powiadasz, synku. Rekonstruktor czy weekendowy miłośnik szermierki dawnej? – zapytał z przekąsem.
– Samouk.
– Samouk... Hardy jesteś jak na kogoś, kto dopiero co o własnych siłach nie mógł usiąść. Jak oczko ci się zagoi, to zobaczymy czy w łapie jesteś taki szybki i mocny, jak w gębie, dzieciaku. A ty?
Carter wzruszył ramionami.
– Dwie bronie, jeśli się da.
– O, ktoś się filmów naoglądał za dużo. Zaczniesz od jednej, a jak się nauczysz, to nadal będziesz jedną machał. A tyś co taki marny, dzieciaku?
To było, oczywiście, skierowane do Reggiego.
– Obawiam się, szanowny panie, że mój stan warunkuje obecny wygląd. Ćwiczyłem się w dzirytach i muszę się pochwalić, że...
– Gaduła, ale akurat velitesa nie mamy. A jaki to stan, synku? Bo wyglądasz jakbyś już nie żył.
– Bardzo trafnie pan to ujął.
Siliasz zawiesił się na chwilę, potem zmrużył oczy. Widać było, że o czymś myśli... Potem pokiwał głową, w końcu spojrzał na Cat.
– Kobieta, no proszę. Kolejny egzotyczny dodatek...
– Nie jestem dodatkiem – warknęła Cat.
– Jasne, dziecino, oczywiście. Jakoś wszędzie tego równouprawnienia szukacie, tylko ani w kopalniach, ani na kolei was zupełnie nie widać. Bo jak trzeba kluczem nastawnym dokręcić śrubę, to już...
Nie dokończył jednak, bo Cat uśmiechnęła się, zrobiła krok w jego kierunku i ani na chwilę nie urywając kontaktu wzrokowego kopnęła go w krocze. Krótko, szybko, fachowo, kolanem do góry – ciosem, którym nie da się nie trafić.
Siliasz urwał.
Poczerwieniał, zgarbił się, spocił i skulił, po czym bardzo powoli, podpierając się ręką usiadł na ziemi.
Jednocześnie kilku gladiatorów od jego stolika wstało. Już mieli ruszać w naszą stronę, Siliasz jednak machnął im ręką, żeby usiedli.
Cat przykucnęła przed nim, zajrzała mu w twarz.
– Nie jestem dodatkiem, dziadku. – Pokręciła głową. – A ty nie będziesz mnie tutaj patronizował, zrozumiano? Jeszcze jeden taki mansplaining i zrobię tak, że bardzo szybko przekwalifikujesz się do grupy niebinarnej. A wy co, tacy odważni jesteście w grupie? No to już, chodźcie tutaj!
– Cat, Cat... – Ująłem ją delikatnie pod ramię i odsunąłem na bok, bo ci od stolika znów zaczęli wstawać.
Wyciągnąłem rękę, pomagając Siliaszowi wstać; on odetchnął głęboko jeszcze kilka razy, otarł pot z czoła. Rozciągnął wargi w nieco dziwnym uśmiechu i pokazał na Cat palcem:
– Podobasz mi się, dziecino. I nie, nie w tym sensie! – zastrzegł pospiesznie. – Zadziorna jesteś, nie dajesz sobie w kaszę dmuchać. Kto wie, kto wie... Zagadam z Safo, żeby cię do swoich Amazonek dołączyła. A co do was... Ej, nowi, chodźcie-no tutaj! A reszta, koniec tego pikniku!
Zaklaskał głośno.
– Słoneczka moje, koniec, koniec! Sprzątamy szybciutko i bierzemy się za ćwiczenia! No już, rybeńki moje, zwijać to i do zajęć! Prefekt ma dziś przyjść, nie chcemy go rozczarować!
Okazało się, że „nowych” było trochę więcej – poza naszą czwórką jeszcze żylasty, smagły brunet o twarzy zawodowego nożownika-recydywisty, chudy blondyn o rozbieganym spojrzeniu, atletyczny ciemnoskóry z masą kolczyków w uszach i zupełnie niepozorna, niska i krępa kobieta o posturze socrealistycznej rzeźby.
Podobnie jak i my, ubrani byli w przysłowiowe byle co – prymitywne, mocno ersatzowe tuniki mające raczej symulować, niż demonstrować koszerność. Dwoje z nich nosiło niedawne ślady przemocy fizycznej; blondyn kulił się, jakby wciąż oczekując ciosu.
Siliasz popatrzył po nich, pokazał palcem na blondyna. Ten spłoszył się i rozejrzał, jakby mogło chodzić o kogoś innego:
– ...Ja?
– Ty, ty. Poćwiczysz z nim. – Wskazał na Reggiego. – Tylko go nie złam. Ty, popróbuj się z nim, wy dziecinki do Safo pójdźcie, tam stoi... Wy dwaj razem, a ty ze mną. Zobaczymy czy wiesz, jak się gladius trzyma, dzieciaku.
Nie skomentowałem nawet, bo szkoda było oddechu. Siliasz podprowadził mnie ku skrzyni z treningową bronią, podał wycięty z drewna, dociążony ołowiem miecz. Zważyłem oręż w ręku: był nieco przylekki, nawet jak na atrapę, ale leżał w dłoni niezgorzej.
Ustawiliśmy się naprzeciwko siebie w spokojniejszym kącie placu treningowego. Poza nami ćwiczyło tu dobre pół setki gladiatorów, widziałem najprzeróżniejsze style i zestawy uzbrojenia – walczyli w parach i trójkach, kilku trenowało kombinacje ciosów na drewnianych palach. Inni znów pakowali na czymś w rodzaju siłowni pod chmurką: widziałem nawet ławeczkę ze sztangą, obok było coś na kształt atlasa z drewna, skóry i lin.
– To raczej nie do końca koszerne. – Pokazałem ręką. Siliasz wzruszył ramionami:
– I chuj, dzieciaku.
– Nie no, nie można tak myśleć. Tutaj, w samym sercu Rzymu...
– Jehowa! – wrzasnął nagle Siliasz. – Je-ho-waaa...!
– Jehowa! – wydarł się inny gladiator.
– Jehowaaa! – zawył inny, po chwili pozostali podchwycili okrzyk: – Jehowa, Adonai Sabaoth!
– Jehowa w dupie dildo chowa!
– Dziwisz wiedział pierwszy, a Jan Paweł Drugi!
– Poncjusz Piłat nie zrobił nic złego, Herod nie wiedział o Polu Garncarza!
– Jehowaaa...!
Aż struchlałem, skuliłem się i odruchowo zadarłem głowę, tylko czekając, kiedy na niebie pojawi się pierwszy Serafin, który z pewnością będzie chciał zetrzeć nas z powierzchni ziemi za tak oczywiste, bezczelne i chamskie bluźnierstwo.
Jednak wrzaski umilkły, echo przetoczyło się nad dachami domów i ucichło. Siliasz stanął nade mną, dźgnął mnie drewnianym gladiusem w ramię.
– Nie żyjesz – skwitował.
– Czekaj, czekaj, przecież nie zaczęliśmy walczyć! – zaprotestowałem. – Poza tym to co to w ogóle za pomysły? Przecież ściągniecie tu Wysłanników!
– Wcale nie, to nasze zawołanie grupowe.
– To proszenie się o samobójstwo! – nie odpuszczałem.
– Posłuchaj mnie, dzieciaku. Jesteśmy, my wszyscy tutaj, Dłużnikami. Rozumiesz, co to znaczy?
– No raczej! – prychnąłem.
– No raczej nie sądzę, ale nieważne. Ważne jest to, że podobno idziemy na śmierć, więc już nas zapobiegawczo wykreślili z tej ich Rachunkowości, czy innej tam Księgowości.
Poczułem, jak po plecach przebiega mi dreszcz. Zamrugałem.
– Ewidencji... – szepnąłem.
– Ewidencji, o właśnie. Nie ma nas, rozumiesz? Nie istniejemy. Więc możemy robić, co chcemy i mówić, co tylko chcemy. Możemy też krzyczeć: Jehowa!
– Jehowaaa! – wydarli się gladiatorzy, na chwilę przerywając ćwiczenia i potrząsając bronią nad głowami.
– O ja pierdzielę...
– Nic tak nie zbliża ludzi, jak wspólne draństwo. Jesteś jednym z nas, dzieciaku?
Przełknąłem ślinę, pokiwałem głową.
– T-tak...
– To teraz ty: Jehowa!
– Jehowa... – bąknąłem pod nosem.
– Głośniej: Jehowa!
– Kurwa, nie mogę! – krzyknąłem. – Przecież nas jeszcze nie wykreślili...!
Siliasz zamrugał, popatrzył na mnie i roześmiał się, klepnął w udo otwartą dłonią:
– Bystry jesteś! Może sobie nawet poradzicie, kto wie... No to już, dzieciaku, bierz ten miecz i daj mi się przekonać, jak strasznym jesteś pozerem!
Nie byłem pozerem. Na pewno nie jeśli szło o walkę gladiusem. Siliasz zobaczył to od razu, po raptem kilku złożeniach.
Kiedy moje ostrze po raz kolejny minęło jego zastawę i zatrzymało się na ścięgnach w zgięciu łokcia, odsunął się o krok, pokręcił głową.
– Robić tym to umiesz, dzieciaku, ale posparringować to się z tobą nie da... Gdzie ty się uczyłeś, w rzeźni?
– To nie broń, to narzędzie. Tym się nie walczy, tylko zabija – powiedziałem zupełnie poważnie.
– No więc pytam, gdzieżeś się uczył?! Nie można tak walczyć, to niebezpieczne! Krzywdę przecież komuś w ten sposób zrobisz!
Opuściłem broń, spojrzałem na niego uważnie.
– A to nie o to właśnie chodzi? – zapytałem ostrożnie.
Siliasz machnął ręką, jakby tracąc nadzieję, że kiedykolwiek cokolwiek ze mnie jeszcze będzie. Pokazał mi ruchem ręki, żebym wziął jedną ze stojących pod ścianą tarcz treningowych.
– Dobrze, dzieciaku, zabić byś mnie umiał. Teraz pokaż mi, że umiesz ze mną walczyć... Ale tak, żeby trwało to ze trzy, cztery minuty!
Wzruszyłem ramionami, zważyłem tarczę w ręku. Cztery minuty? Z palcem w dupie!
Nie pomogła nawet cała ręka.
– Co, już?! – roześmiał się, kiedy zatoczyłem się w tył, usiłując zasłonić przed jego ciosem. – Niby taki muskularny, a siły zero... Dzieciaku, coś ty robił całe życie, za biurkiem siedziałeś?!
– No na kolei raczej nie jeździłem... – sapnąłem przez zaciśnięte zęby. Siliasz spojrzał na mnie jakoś dziwnie, ale nie skomentował, ustawił się tylko w pozycji wyjściowej:
– Jeszcze raz! I oddychaj, bo ty to na bezdechu robisz.
„Oddychaj”. Łatwo zasrańcowi było mówić, kiedy on polegał w walce tylko na własnym organizmie, pojemności płuc i wydajności mięśnia sercowego. A ja? Ja byłem jak profesjonalny strongman-wieloboista, z dnia na dzień odstawiony od suplementów, odżywek, anabolików, pompy mięśniowej i tlenków azotu.
Jak ja koszmarnie tęskniłem za Purpurą!
Za wypełniającym całe ciało mrowieniem, zastępującym składniki odżywcze dla mózgu, cukier i tlen w mięśniach.
Życie śmiertelnika było chujowe: należało jeść, pić i spać. Wcale nie wystarczało usiąść, żeby odbudował się pasek wytrzymałości. I jeszcze...
– Orientuj się! – krzyknął Siliasz radośnie, a chwilę po tym rant tarczy przyciął mi palce u lewej nogi, zaś drewniany gladius trzasnął mnie w skroń.
Aż usiadłem na ziemi i potrząsnąłem głową, cokolwiek oszołomiony.
Brak snu.
Niedawny łomot.
Przegrzanie słońcem.
Mrowienie w całym ciele, rozlewające się od splotu słonecznego.
Miałem wrażenie, że zaraz chyba...
– Ej, ej! Dokąd ty się wybierasz, dzieciaku?! Dajcie mu wody, bo zaraz się...
Ale to nie było „zaraz”, tylko już.
Poczułem, jak lecę w tył i na tym się skończył ten odcinek.
– Hej, dzieciaku, jak się czujesz?
Otworzyłem oczy, spojrzałem na stojącego w wejściu do lazaretu Siliasza. Westchnąłem ciężko, pokiwałem mu ręką:
– Lepiej chyba.
– Wystraszyłem się, przyznaję. Paru już ode mnie w łeb dostało, ale ty się złożyłeś jak scyzoryk. – Siliasz wszedł, przysiadł na zydlu. Nalał wino do glinianego kubka i podał mi. – Masz, pij. Płynów nigdy za dużo w tych czasach.
Podniosłem się na łokciu, upiłem łyczka i drugiego.
– To pewnie przez słońce – mruknąłem, lekko zawstydzony własną słabością.
– Słońce? Raczej udar słoneczny, i to konkretny. Dostałeś drgawek, piana ci poszła, jakbyś się mydła nażarł... Miałeś kiedyś epizody padaczkowe, dzieciaku?
– Epizody... Czekaj, co?
– No mówię: normalnie myślałem, że już po tobie. Aż mi się głupio zrobiło, że cię tak przycisnąłem.
– Zaraz, powoli. Nie przycisnąłeś mnie – zaprotestowałem, czując ukrytą pomiędzy słowami podjebkę do moich umiejętności.
– Wyglądałeś na dość przyciśniętego, ale może to tylko moje wrażenie było. No i jesteś dzień ćwiczeń w plecy.
– Cały dzień? Jak długo byłem... Aha, no tak, faktycznie. Zegarka przecież nie masz.
– Calutki dzień. Reszta twoich już zdążyła się wdrożyć, ten chudzielec jest nawet niezły. Swoją drogą, skąd wzięliście prawdziwego umarlaka? To rzadkość, żeby myślał i gadał do rzeczy, większość wraca jako totalne warzywa albo wariaci.
– Sam się przypałętał i tak już został. Słuchaj, Cat...
– Wiem, pierwsza rzecz jaką mi powiedział. To nie jest miejsce dla kobiety w tym stanie. – Siliasz skrzywił się. – Chociaż, z drugiej strony: bezpieczniejsza nie będzie.
– Na pieprzonej arenie?
– Zgadza się, dzieciaku. A konkretnie: na arenie z nami. Zrozumiesz, jak zobaczysz. Dasz radę się podnieść? Bo pora zabrać cię na wycieczkę po naszym Ludus Debitorum.
– „Dom Grzeszników” – mruknąłem, ostrożnie spuszczając nogi na ziemię.
– Ano, tak się złożyło, chociaż my go pieszczotliwie „debilorum” nazywamy. Chodź, oprowadzę cię w końcu, bo potem trzeba się spać położyć. Ech, co za dzień...
Ruszyłem za nim, wciąż słysząc lekki szum w uszach. Ciśnienie mi tak skoczyło, czy co? Do kardiologa raczej nie pójdę, a ostatnie proszki brałem jeszcze przed Apokalipsą. No, ale trudno, każdy na coś musi umrzeć... Mimo że ja wolałbym jeszcze pożyć.
Minęliśmy plac treningowy, teraz pusty i cichy, zalany blaskiem słońca. Ponad miastem nadal niosły się gwar i stukanie młotków o kamień, słyszałem porykiwanie wołów i turkot drewnianych kół po bruku. Gdyby nie to, że cienie nie przesunęły się ani o źdźbło, to można by uwierzyć, że naprawdę cofnąłem się dwa tysiące lat w czasie...
– Oni to odbudowują, to miasto. – Jakby słysząc moje myśli, Siliasz pokazał ręką poza mury. – I mówię ci, dzieciaku, że naprawdę wolisz być tutaj, niż trafić do programu robót publicznych. Swoją drogą, ciekawe, czy naprawdę tak to kiedyś wyglądało. Z bieżącą wodą, sraczami i łaźniami.
– A jak inaczej niby? – zdziwiłem się.
– No, nie wiem. Prościej jakoś sobie to wyobrażałem. – Gladiator wzruszył ramionami. – U nas w domu, jak mały byłem, to się do wiadra srało i wynosiło potem. A wodę to w ogóle niedawno zrobili miejską... i te ulice, i cały system. Fajnie to wymyślili.
Boże, jak cudowną rzeczą była niewiedza, pomyślałem sobie. Człowiek nawet nie miał pojęcia, jak ta machina wyglądała i do czego była zdolna, więc mógł po prostu wyrażać dla niej podziw. Mnie to zdążyło spowszednieć, a dla niego... No właśnie, a jak dla niego?
– Długo tu jesteś?
– Ciężko powiedzieć, ale jak liczyłem, to ze cztery normalne miesiące by już były. W tej chwili mamy najdłuższą średnią przeżywalność ze wszystkich szkół gladiatorów – usłyszałem w jego głosie nutkę dumy. – Oczywiście, musimy zaniżać statystykę, żeby się ktoś nie zorientował. Patrz, tam masz cele, ale to już wiesz. Przeniosłem was do wspólnej, ciebie i resztę nowych, żeby raźniej wam było. Tutaj stołówka, zapamiętaj trasę, bo czasami brakuje żarcia dla wszystkich. Tam łaźnie...
– Czekaj, zaraz. A kto tu w ogóle rządzi? Kto jest, nie wiem, nadzorcą? Właścicielem? – zapytałem, przystając pośrodku placu. Siliasz wyszczerzył się:
– A nikt, uwierzysz? Po prostu nas tutaj zagnali i zostawili, więc żeśmy się sami zorganizowali.
– Nikt? – Wytrzeszczyłem oczy.
– Są kontrole z Prefektury, no pewnie. Od czasu do czasu przyłazi ten bęcwał, Pomponiusz, i coś tam pieprzy pod nosem, ale w sumie to można go nie słuchać. Chociaż teraz to się zmieni. – Westchnął.
– ...Bo?
– Bo niedługo będzie Michał wracał ze swojej wojenki, więc trzeba się pokazać szefostwu. Chyba że chcesz skończyć na krzyżu, dzieciaku? Bo przeważnie taka jest stawka.
W żadnym razie nie chciałem skończyć na krzyżu, o nie.
– Magazyn broni? – trafnie zidentyfikowałem pomieszczenie.
– Szybko się uczysz, owszem. Ale tylko treningowej, bo nie chcą nam dawać żelaza do ćwiczeń. Gdzie się uczyłeś walczyć, dzieciaku?
– Nie uwierzyłbyś – mruknąłem, oglądając kolekcję drewnianych gladiusów, trójzębów, zakrzywionych mieczy sica, toporów, tarcz i młotów. – Mówiłeś, że my jesteśmy Domem Grzeszników, tak? A co z pozostałymi?
Siliasz splunął w piach, wzruszył ramionami.
– Pozostali chcą nas pozabijać, rzecz jasna. O ile z tymi z Ludus Gallicus jeszcze idzie się dogadać, bo to w większości ludki z dawnej Unii Europejskiej, to... No co, coś się tak spłoszył?
Przełknąłem nerwowo ślinę, postarałem się nieco podnieść głowę, która sama odruchowo schowała się w ramiona. Wyrobione latami odruchy jednak dawały o sobie znać.
– Muszę do tego przywyknąć – mruknąłem. – Do twoich niekoszernych gadek.
– Wypiszą cię jutro z Ewidencji, to sobie otwarcie pogadamy o minionych czasach, dzieciaku. No więc, ci z Gallicus jeszcze są normalni. Z kolei ekipa z Ludus Matutinus to szpanerzy, oni się bawią w walki z nieumarłymi, szarańczą i innymi mutantami, więc...
– Co?
– No mówię: z mutantami walczą. Pełno tego się po świecie kręci teraz, więc wyłapują i tutaj przywożą, a oni to zabijają. Przesrana robota, powiem ci. No i w końcu są te spierdoliny z Ludus Dacicus. – Skrzywił się, jakby zabolał go ząb. – I to z nimi głównie jest problem.
– Problem... W jakim rozumieniu?
– Dzieciaku, jaki ty upierdliwy jesteś! Ile ty masz lat, osiem? Mężczyzna w pewnym wieku powinien zacząć mieć odpowiedzi, a ty ładujesz jedno po drugim same pytania – roześmiał się Siliasz. – Problem, który zrozumiesz, jak już na arenę wyjdziemy. A na razie, żebym ja cię w ogóle na nią wypuścił, to musisz się nauczyć walczyć.
– Umiem walczyć – burknąłem, urażony w swej samczej dumie.
– Nie, nie umiesz. Ty próbujesz zabić przeciwnika, a nie walczyć z oponentem. Nikt nam tutaj nie płaci za umieranie. W ogóle nam nie płacą, ale przynajmniej jest tak zwany wikt i opierunek, a w tych zjebanych czasach to już i tak sporo.
Wyszliśmy znów na zewnątrz, na wściekły upał. Chociaż, tak szczerze? Tutaj to był luzik, przyjemne ciepełko. Jak sobie przypomnę, co się działo tam, za oceanem... Tutaj też pewnie z czasem temperatura będzie rosnąć, w końcu i Nowy Rzym stanie się miejscem nie do życia, ale póki co było jeszcze normalnie.
– A tam? – Pokazałem na przylegający do placu treningowego piętrowy budynek. Siliasz spojrzał na mnie ciężko.
– Nie interesuj się, Zek, bo kociej mordy dostaniesz. Tam jest rezydencja naszego lanisty, którego nie mamy.
– Właściciela szkoły gladiatorów, tak?
– Brawo, trzy z dwoma na zachętę. No już, koniec wycieczki, wracamy na kwatery. Naprawdę trzeba się wyspać, niezadługo kolejna zmiana.
Siliasz odeskortował mnie do znajomej już celi, brodacz otworzył i zamknął za mną drzwi, życząc spokojnej nocy, miłego wypoczynku i słodkich snów. Co prawda po tym, jak walnął tę tyradę, to o śnie nie było już mowy – Reggie i tak nie spał, tylko stał sobie w kącie i ćwiczył ruchy, więc to on jako pierwszy przywitał mnie radośnie:
– Panie Zek, jak dobrze pana widzieć! Martwiliśmy się już o pana. Czy wszystko w porządku?
Chciałem położyć palec na ustach i pokazać mu, żeby był ciszej, ale reszta lokatorów celi już otworzyła oczy. Ktoś zaklął siarczyście. Carter ziewnął, przetarł oczy i machnął mi ręką:
– No proszę, nasza śpiąca królewna się obudziła. Nieładnie tak, Zek: od razu nadużywać gościnności...
– Chcesz się zamienić? – sarknąłem, ale Carter spojrzał na mnie krzywo:
– Dzień w lazarecie za dzień na placu treningowym? Ależ proszę bardzo. Ja już czuję, że jutro będę się ledwie ruszać.
– A mnie się podobało – mruknęła ze swojego miejsca Cat.
– Panie Zek, pozwoli pan, że dokonam prezentacji. – Reggie jak zwykle wspinał się na wyżyny uprzejmości, nie zważając na absurdy otaczającego świata. – Przedstawiam państwu pana Ezekiela, naszego towarzysza broni i spiritus movens, dzięki któremu w sumie jeszcze żyjemy... O ile wybaczą mi państwo takie uproszczenie retoryczne. Panie Zek, oto nasi towarzysze niedoli.
Poza nami w celi było jeszcze pięcioro świeżo upieczonych rekrutów. Używający już docelowego, koszernego imienia Cassius był zupełnie nijakim, małomównym typem z blizną po oparzeniu na twarzy; z kolei Marcello, były właściciel knajpy z owocami morza, niepytany opowiedział mi w trzech przydługich zdaniach swoją historię życia. Ciemnoskóry, wręcz hebanowy Abdul okazał się być importem aż z terenów byłej Holandii, zaś wychudzona, depresyjna Corinne została przywieziona tutaj z Czech. No i był jeszcze...
– ...Ty! – wrzasnął typ, którego twarzy nawet nie zarejestrowałem i rzucił się na mnie z pięściami.
Zanim ogarnąłem co się dzieje, dostałem plombę centralnie w zęby, potem kopa w brzuch, dwa konkretne ciosy w lewe ucho i kolejny strzał w nos. Jakoś się ogarnąłem, sprzedałem agresorowi dwa nieumiejętne, ale zdecydowanie siarczyste prawe haki w szczękę, poprawiłem krótkim w splot słoneczny, a kiedy zgiął się wpół, pozwoliłem mu fachowo cmoknąć moje kolano...
...Zaś potem rozdzielili nas, odciągnęli od siebie, wykręcili mi ręce za plecami. Dałem radę jeszcze kopnąć próbującego wstać typa, nim Carter założył mi fachowy krawat i docisnął.
– Zek, spokój! – niemalże krzyknął mi w samo ucho. – Spokój! Będziesz już spokojny?
– Ghrakhh... – zacharczałem, odklepując dłonią o ścianę.
– Tyyy...! – pieklił się, rzucał i wyrywał trzymany przez resztę typek. – Wy...! Ja tak czułem, ale to ten łysy... Puśćcie mnie! Puśćcie, zabiję skurwysyna! To przez ciebie...!
Carter puścił mnie, ale widziałem, że w każdej chwili jest gotów złapać ponownie. Smarknąłem krwią, otarłem nos.
– Czego, pytam się!? No czego, ty zjebie?! – Nie pozostałem mu dłużny. – Przecież chyba...
No dobra. W pierwszej chwili pomyślałem, że gość może być jednym z fanatyków, nasłanych przez Szemijazasza. Logiczne, nie? Kolejny random, chcący mnie ukatrupić. Albo że, nie wiem, opętał go Anioł i też chce mnie zabić.
Ale potem go poznałem. Nie było łatwo bez oporządzenia i munduru, ale poznałem.
To był ten dupek-dziesiętnik z Neapolis.
– Zabiję go, puśćcie mnie! – wrzasnął jeszcze raz.
No tak, to dość niespodziewane spotkanie i ciekawy współlokator celi. Tak jakby nie dość było i bez tego problemów...
– Puśćcie go, załatwimy to szybko! – charknąłem.
Reggie jednak spojrzał na niego i na mnie.
– Panie Zek, ja miałem takie przypuszczenia już wcześniej. Czy to jest ten pan, który...
– Tak, Reggie, to właśnie „ten pan”. Mówię, „puśćcie go”, to ja mu zaraz...
– Skurwysynu, zniszczyłeś mi życie! Cała kariera, tyle starań...! – wył i bryzgał śliną dziesiętnik. – Łeb ci urwę, synu kurwy babilońskiej! Rodzona matka nie pozna, że cię...
– Co to za wrzaski, co to za dziecinada?! – zadudnił głos Siliasza.
Chciałem jeszcze raz skoczyć ku tamtemu, ale Carter złapał mnie w porę, przydusił. Nadzorca otworzył kratę, Siliasz i paru innych wpadli do środka, zrobiło się zamieszanie.
Długo by opowiadać, więc przeskoczmy kawałek w przód.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-732-3
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE Piotr Cieśliński
PROJEKT I OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
REDAKCJA Ewa Białołęcka
KOREKTA Marta Sobiecka
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow