Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ziemia na horyzoncie!
Kastylijscy konkwistadorzy pod wodzą Hernana Cortesa lądują na wybrzeżu Nowego Świata. Pchani żądzą złota, prą coraz głębiej w nieznany ląd, ogniem i mieczem torując sobie drogę pośród zamieszkujących obcą krainę półdzikich plemion. Pośród nich kroczy na czele swej kompanii ubrany na czarno człowiek o wytatuowanych rękach. Człowiek, o którego przeszłości, pobudkach czy myślach nie wiadomo dosłownie nic. Zahred.
W rytmie dudniących bębnów, w oparach dymu unoszącego się z Kamiennego Zwierciadła, wśród szaleńczych pląsów kapłanów, w pierwszych promieniach wschodzącego słońca - rodzi się Pierzasty Wąż. Moc, która pochłonie świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 541
Widzę nadchodzące nieszczęście, drży w świątyni. Tarcze płoną, to jest miejsce dymu – tam, gdzie powstali bogowie. Widzę nadchodzące nieszczęście, drży w świątyni.
Lato 1519, Villa Rica de la Vera Cruz – wybrzeże Nowego Świata
Huknęły o ścianę gwałtownie otwarte drzwi. Żołnierz w półpancerzu wpadł do komnaty niczym burza, już od progu krzycząc:
– Panie! Panie, okręty płoną!
Leżący na skotłowanym posłaniu caudillo Hernán Cortés de Monroy Pizarro Altamirano chrapnął i obudził się z gwałtownym wzdrygnięciem.
Usiadł.
Potoczył wokoło półprzytomnym wzrokiem.
Zamrugał.
– Co...? – Widać było, że jeszcze nie do końca dotarł do niego sens usłyszanych słów.
Zza ramienia zdyszanego żołnierza wyjrzał młody Diego de Coria, który spał w sąsiedniej komnacie; na twarzy giermka malowało się przerażenie.
– Płoną okręty, panie! Widziałem na własne oczy! Kiedy odjeżdżałem, Nuestra Señora właśnie zajmowała się ogniem! Nieszczęście, panie, musicie...!
Cortés już nie słuchał.
Wyskoczył z łoża i z trzaskiem otworzył na oścież okiennicę, wpuszczając do środka mdły poblask świtu.
Rozejrzał się.
Chwycił najpierw leżącą na oparciu krzesła koszulę, dopiero potem zaczął pospiesznie, niezgrabnie wciągać bieliznę. Zaplątał się w nogawce bryczesów...
Żołnierz chciał powiedzieć coś jeszcze, ale głos uwiązł mu w gardle, kiedy na łóżku podniosła się smagłolica kobieta o wielkich orzechowych oczach. Spuścił wzrok, próbując za wszelką cenę uciec spojrzeniem: caudillo nie lubił, kiedy ktoś poza nim patrzył na doñę Marinę – czy też raczej Malintzin, jak nazywała ją większość ludzi.
– Co się dzieje? – zapytała kobieta zaspanym głosem z silnym obcym akcentem.
– Czekaj tutaj! – warknął Cortés. – Diego, pilnuj jej!
– Tak jest, panie! – odszczeknął giermek.
Malintzin potrząsnęła głową, jej brwi zjechały gestem rodzącej się złości ku drobnemu noskowi:
– Ja nie potrzebuję...
Ale on już naprawdę nie słuchał.
Chwycił pas z rapciami, zakręcił się, chciał sięgnąć po hełm... Machnął ręką, popędził ku wyjściu z chaty. Potknął się o chcącego się przywitać psa, uderzył barkiem drzwi i wyleciał na dwór.
Nad świeżo położonymi dachami jeszcze białych od nowości domów dopiero wstawał świt, szarówka na wschodzie barwiła się różem, powoli wstającym nad tonią oceanu...
...natomiast nieco ku południowi, za oddzielającym ich od zatoki cyplem, pełgała i jarzyła się zupełnie inna, o wiele jaśniejsza poświata.
Niewiele myśląc, Cortés wskoczył na stojącego obok chaty spienionego konia – zapewne tego samego, na którym musiał przygalopować tutaj pełniący poranną wartę żołnierz.
– Hyah! – krzyknął, uderzając zwierzę piętami.
Wiatr huczał i świszczał mu w uszach, kopyta rwały kamienistą, piaszczystą ziemię, lecącą wysoko za zadem wierzchowca. Ktoś wypadł z mijanej właśnie chaty, zakładając pancerz – odskoczył z przestrachem, kiedy caudillo przegalopował obok.
Jękliwy, nierówny głos dzwonu alarmowego niósł się ponad osadą, przedwcześnie budząc ją do życia. Ludzie wybiegali przed domy, rozglądali się. Niektórzy pokazywali na czarny słup gęstego dymu wznoszący się coraz wyżej na tle idealnie czystego nieba. Niosły się bezładne krzyki: pożar, pożar! Do broni! Indianie atakują!
Ale sam Cortés nie słyszał tego, wtulając się nisko w kark pędzącego rumaka. Wyleciał przez bramę, szarpnął wodzami – zwierzak kwiknął, prawie pośliznął się w gwałtownym skręcie i wypadł na wydeptaną drogę prowadzącą ku zatoce.
W głowie caudilla kłębiły się setki myśli, tysiące wariantów tego, co mogło się stać.
Zaryzykował zerknięcie przez ramię: za nim wyskoczyło jeszcze kilkunastu ludzi, pospiesznie naciągających lekkie płócienne pancerze i przypasujących miecze, a potem brama zamknęła się. Nad palisadą pojawiły się głowy w charakterystycznych grzebieniastych hełmach z zadartymi rondami.
Dobrze.
Niech kusznicy zajmą pozycje obronne.
Zaraz podciągną arkebuzerzy.
Na razie nie było widać wroga na podejściu do miasta, ale to mogła być zasadzka.
Próba wyciągnięcia ich zza bezpiecznych obwarowań.
Minął kilku biegnących drogą ludzi, rozpoznał Gonzala de Sandovala. Ten krzyknął coś caudillowi w ślad, ale wołanie przepadło w tętencie kopyt, a potem Cortés schylił głowę i wpadł pomiędzy drzewa.
Nisko zwieszające się gałęzie biły go po plecach, chłostały po twarzy, gdy próbował chociaż minimalnie podnieść wzrok. Przycinali je przecież nie tak dawno, sam wydał rozkaz, a mimo to tutejsza zieleń odrastała jak opętana!
Wyleciał z niewielkiego zagajnika, skręcił ostro w bok.
Jeden zakręt.
Drugi.
Potem wąskie przejście, gdzie wzmocnili zbocze belkami.
Dłuższy kawałek prostej drogi pod górę.
Już widział stojących na roboczo ufortyfikowanym posterunku ludzi. Któryś machał rękoma, inny chwytał się za głowę.
Koń opadał z sił, więc Cortés wstrzymał go, zeskoczył i ostatni, stromy kawałek drogi wspiął się po prowizorycznych schodkach.
– Admirale! – przywitał go pełen desperacji, niemalże przerażony okrzyk. – Co się dzieje...!?
Caudillo przepchnął się pomiędzy żołnierzami, dopadł barierki na punkcie obserwacyjnym i zamarł, porażony widokiem.
I tak wiedział, czego się spodziewać. Niby był gotów na to, co miał ujrzeć... A jednak nie.
Okręty płonęły.
Jego ukochana flagowa Concepción paliła się teraz niczym ogromna pochodnia.
Płomienie ogarnęły już cały statek, buchały z ładowni i okien przybudówek na rufie i dziobie, lizały nagie słupy masztów i wspinały się coraz wyżej. Wytapiająca się spomiędzy desek smoła skapywała ognistymi kroplami, ściekała po burcie i rozlewała się na powierzchni wody gęstą, wciąż płonącą kałużą.
– Ot, i poszły z dymem kiecki... – warknął stojący kawałek za caudillem dobry pan Pedro de Alvarado.
– Kara boska, baba na pokładzie pecha przynosi – mruknął jakiś marynarz.
Zreflektował się jednak szybko i cofnął pomiędzy kompanów, kiedy pani Maria d’Estrada, którą od reszty żołnierzy odróżniały wyłącznie związane w kok włosy, wysunęła się przed szereg.
Niewiele mniejsza od otaczających ją mężczyzn, o twarzy przeciętej malowniczą blizną, z dyndającym na pendencie szerokim mieczem, konkwistadorka wzięła się pod boki i spiorunowała de Alvarado gniewnym wzrokiem.
– To może i wasze suknie tam były, hę? – od razu zareagowała na docinek, z trudem powstrzymując gniew.
– A czy was ktoś tu w ogóle wspomniał? Uderz w stół, nożyce się odezwą... I to krawieckie! – odparował de Alvarado, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.
Ktoś parsknął śmiechem. Pani d’Estrada pokraśniała i położyła dłoń na rękojeści miecza.
– Zważajcie na słowa, bo jak ja wam zaraz wykrawam...!
– Cśśś... – uciszył ich oboje ktoś inny, widząc minę Cortésa, wielkimi oczami patrzącego na płonące okręty.
Pozostałe jednostki też spowijał już ogień i dym pożarów. Widać było, że wszystko musiało zacząć się od Concepción, a potem płomienie przerzucały się po kolei na sąsiednie statki... ale... jak...?!
I wtedy caudillo to dostrzegł.
Od ostatniego, na razie jeszcze nietkniętego okrętu właśnie odbiła niewielka, ledwie widoczna przy nim szalupa.
Cztery pary wioseł, w łodzi ludzie... Wiosłowali miarowo, spokojnie, niesieni falami coraz dalej od statku, z którego kasztelu na rufie właśnie zaczynał wydobywać się najpierw błękitny, potem siwawy dym. Minęło kolejne uderzenie serca i już płomienie strzeliły wyżej, jakby znalazły pożywkę.
Cortés zacisnął pięści, czując, że świat dokoła zaczyna wirować.
– Admirale, co się dzieje?! – powtórzył wartownik.
– Okręty... – wycedził przez zaciśnięte zęby caudillo, nie odrywając wzroku od powoli zmierzającej ku brzegowi szalupy. – Płoną. Chyba widzicie sami.
Ludzie spojrzeli po sobie, próbując w swoich twarzach wyczytać emocje i zrozumieć, co naprawdę miało miejsce.
Starszy warty przysunął się do Cortésa, zajrzał admirałowi w twarz.
– Panie? Ale... dlaczego płoną? Ludzie mówili, że to na wasz rozkaz!
„Na wasz rozkaz”.
Słowa odbiły się w głowie Cortésa zwielokrotnionym echem, trzepocząc niczym ptak złapany w sidła.
Łódka była coraz bliżej.
Już wszystkie statki płonęły równo, dym wznosił się gęstymi, smolistymi kłębami ku niebu i powoli dryfował nad ląd, spychany poranną bryzą.
– Płoną... bo zostały podpalone – powoli, z rozmysłem odparł caudillo.
– I tak miało być?!
– ...tak.
Starszy zamrugał, odwrócił się do towarzyszy i bezradnie rozłożył ręce.
Drogą od strony miasta nadciągało coraz więcej ludzi, którzy najwyraźniej dogonili de Sandovala i teraz posuwali się pod jego dowództwem z bronią w gotowości. Spieniony, zaniepokojony koń parskał gniewnie; któryś z młodszych podskoczył, żeby uspokoić zwierzaka, nim ten spłoszy się i popędzi w las.
– Admirale! – krzyknął de Sandoval, machając ręką.
Cortés odwzajemnił jego gest, a potem zszedł z posterunku i nie mówiąc ani słowa, podążył krętą ścieżynką ku plaży.
– Zły znak...! – dobiegł go głos wróżbity Botella. – Zły omen!
– Pewnie, że zły, a jaki, kurwa, jeszcze?! – sarknął pan Portocarrero. – Nie trzeba waszego gapienia się w pierdolone gwiazdy, żeby zrozumieć, że jak się okręt jara, to jest raczej chujowo niż fajnie...!
Jednak do Cortésa wszystko to docierało wytłumione, niczym przez grubą puchową pierzynę.
Minął poukładane w równych stosach bele żagli, pozwijane w kłęby liny okrętowe i wymontowany w ciągu ostatnich kilku dni takielunek. Już na oko widział, że przed pożarem ludzie zdążyli zdjąć, odczepić i zerwać ze statków wszystko, co tylko mogło przydać się tu, na lądzie, i miało jakąkolwiek wartość...
Tak jak ustalali, tak jak miało być! Natomiast dlaczego, dlaczego jego armada płonęła?!
Pod nogami zamlaskał mu miękki, wilgotny piach. Fale wciąż szumiały tak samo monotonnie, wdzierając się daleko na idealnie równą, żółtą połać plaży. Ponad drzewami krążyły tutejsze kolorowe ptaki, napełniając poranek dźwięcznym, głośnym trelem.
Szalupa dobiła do brzegu, wyskoczył z niej w płytką wodę człowiek i ruszył, brodząc po kolana.
Słońce wstało właśnie w tym momencie, wychyliło się rąbkiem zza połaci jednolitego oceanu, zalewając swym ostrym złocistym blaskiem całą tę scenę.
Płonące na mieliźnie okręty.
Niespokojnie kręcący się na posterunku obserwacyjnym żołnierze, komentujący całość zajścia.
Sam Cortés, stojący na plaży i zasłaniający oczy przed blaskiem wstającego słońca.
I dokładnie na tle wyłaniającej się z morza rozpalonej kuli jasności ciemniejsza sylwetka człowieka brnącego ku brzegowi.
– Co to ma znaczyć?! – Caudillo przywitał go, kiedy tamten zrównał się z nim, ale on, nawet nie zwalniając, przeszedł obok. Cortés sapnął, odwrócił się i pobiegł za nim, dogonił. – Co to jest?! Co to ma być, pytam się? Odpowiedz mi, bo jeśli nie, to klnę się na Krew i Rany Chrystusa, że...!
– Ludzie patrzą – mruknął półgębkiem tamten.
– Co?
– Ludzie na nas patrzą, nie gestykuluj tak bardzo. I ścisz też głos... panie.
Cortés aż się zapowietrzył. Już, już miał sięgnąć po broń – ale strzelił oczami ku ludziom patrzącym z góry i wysypującym się coraz liczniej z lasu. Faktycznie, widzieli ich wszyscy. Taka rozmowa, taka awantura nie mogła odbyć się publicznie.
– Zahred...! – Chwycił tamtego za ramię. – Poczekaj.
Mężczyzna zatrzymał się, odwrócił do caudilla.
Dwoje popielatoszarych oczu spojrzało na Cortésa tak, że ten mimo woli zadrżał.
Znał przecież tego człowieka już parę dobrych lat. Niejedno razem przeszli. A jednak w takich chwilach Hernán miał wrażenie, że stoi przed nim ktoś zupełnie obcy.
Ktoś, kto potrafiłby zabić go bez mrugnięcia okiem i nigdy więcej nawet nie zaprzątnąć sobie tym myśli.
Zahred spuścił wzrok i spojrzał na dłoń wciąż trzymającą go za rękaw koszuli.
Cortés rozluźnił chwyt, wetknął rękę za pas.
– Tak? – zapytał Zahred bardzo, ale to bardzo spokojnym głosem.
– Możesz mi wytłumaczyć, co to... – Caudillo pokazał ręką ku płonącym okrętom. – Co to ma być?! Co ci przyszło do głowy? I dlaczego nie skonsultowałeś tego...?
– Tak.
– Co „tak”?!
– Tak, mogę. Natomiast nie tutaj. Powtarzam: ludzie patrzą na nas. A teraz poklep mnie po ramieniu, podaj rękę i uśmiechnij się.
– ...
– No już, podaj mi rękę, powiedziałem.
Zahred rozciągnął usta w uśmiechu tak szczerym, prawdziwym i kordialnym, że caudillowi aż dreszcz przebiegł po plecach: czy ten człowiek ciągle grał?! I tylko jego oczy pozostawały tak samo obojętne, zimne i wyrachowane.
Uścisnęli sobie prawice.
Cortés zawahał się, ale faktycznie poklepał go po ramieniu.
Po raz kolejny nie mógł nadziwić się, jak bardzo żylasty i muskularny był tamten! Przecież nie przewyższał nawet relatywnie niskiego Hernána wzrostem. Jednak można było uwierzyć, że w tej niewysokiej formie kryje się nie jeden, ale dwóch ludzi.
Ruszyli znów drogą.
Nie odzywając się do siebie ani słowem, wspięli się na górę.
Cortés zamienił kilka nieistotnych słów z de Sandovalem, zapewnił: tak, tak.
Wszystko w porządku.
Tak, przecież to oczywiste, że ludzie kapitana Zahreda działali za jego wiedzą i zgodą... Ba, na jego wyraźny rozkaz!
Tak, niech ktoś pojedzie do miasta, odwoła alarm. Żołnierze niepotrzebnie wszczęli raban.
Nie, nie należy ich za nic karać. Zrobili, co do nich należało. Niech dostaną po dodatkowej porcji rumu za czujność.
Wszystko w porządku.
Wrócili drogą przez las, pogrążeni w napiętym milczeniu.
Błyskawicznie robiło się gorąco, powietrze zdawało się nabiegać parną wilgocią niczym w pralni. Kiedy otworzył się przed nimi widok na Vera Cruz, Cortés już ocierał pot z czoła. Gdy dotarli do bramy, czuł, że koszula lepi mu się do pleców.
– Wszystko w porządku! – krzyknął caudillo do stojących na bramie ludzi pod bronią, aby uspokoić ich do reszty. – Wracajcie do obowiązków! Znajdźcie pana de Olida, przekażcie mu, że wyruszamy zgodnie z planem! I niech zarządzą dziś wcześniejsze śniadanie...!
Zahred nie zwolnił nawet, idąc prosto do chaty Cortésa. Zatrzymał się tylko przy drzwiach, przepuścił caudilla przodem... Natomiast Hernánowi wydawało się, że gdy tamten schylił głowę, po twarzy przemknął mu sardoniczny uśmieszek.
– Co się stało? – zawołała doña Marina, zrywając się z ławy. – Alarm ustał, więc czy...
Urwała, kiedy za Cortésem do środka wszedł Zahred. Cofnęła się o krok.
– Marina, zostaw nas – powiedział caudillo głucho.
– Ale czy to znaczy, że...
– Zostaw nas – powtórzył, czując, że głos zaczyna przechodzić mu w warkot.
Kobieta fuknęła, zakręciła się i wyszła, trzaskając głośno drzwiami.
Zaraz za nią podążył zresztą zapobiegawczo młody Diego de Coria, który dosłownie wyśliznął się przez ledwie uchylone drzwi, po czym zamknął je za sobą tak, aby w miarę możliwości nie wydać przy tym żadnego dźwięku.
Zostali tylko we dwóch.
Zahred stał na środku izby z rękoma założonymi za plecami.
Cortés odczekał jeszcze chwilę, żeby tamci na pewno odeszli dalej. Zaczerpnął głęboko tchu.
– Co to ma znaczyć?! – ryknął, doskakując do Zahreda. – Co to za samowola?! Czy wyście, kapitanie, głowę postradali?! Diabeł was opętał? Szaleju żeście się nażarli?! Co to ma, pytam, znaczyć? I lepiej odpowiedzcie mi, bo... na Boga! Mam ochotę w tej chwili postawić was pod murem albo obwiesić razem z tamtymi zdrajcami...!
– Teraz już nie ma odwrotu – przerwał mu Zahred.
Cortés urwał.
Zamrugał.
Potrząsnął głową.
Podszedł do stołu, trzęsącymi się rękami nalał sobie wina.
Chciał upić łyk, ale odstawił kubek ze złością: dłoń latała mu tak, że wybiłby sobie nim zęby!
– Tak, nie ma odwrotu! – wyrzucił z siebie. – Tak przecież ustaliliśmy jeszcze tydzień temu. Wyłącznie dlatego zgodziłem się na wprowadzenie okrętów na płyciznę! Natomiast ludzie już to widzieli, przekonali się! Zrozumieli, że nie wracamy!
– A teraz zrozumiałeś to również ty.
Caudillo nabrał głęboko powietrza, wypuścił je z sykiem. Przegarnął włosy w tył, rozejrzał się. Usiadł na fotelu, który przywiózł jeszcze ze swego domu na Kubie.
Ruchem ręki pokazał Zahredowi, żeby ten zajął miejsce naprzeciwko.
– Musiałeś... – Pokręcił głową. – Musiałeś to tak zrobić? Bez konsultacji ze mną palić moje statki?
– To ja za nie zapłaciłem, Hernán, więc były też moje.
– Ale nie w całości!
– Zatem uznaj, że spaliłem swoją część wkładu. Zostawiłem jedną karakę i dwie brygantyny.
– Gdzie...?
– Teraz są bezpieczne na morzu. Kiedy wraki zgasną, tamci wrócą na kotwicę. Chyba nie myślałeś, że zostawię nas w ogóle bez transportu?
Cortés bezwiednie strzelił oczami w kierunku stolika.
Zahred bezbłędnie odczytał gest, zerwał się z zaskakującą chyżością i podał mu kubek. Sam też sobie nalał, przysiadł na ławie naprzeciwko.
Ten człowiek był dla Hernána prawdziwą zagadką.
Mocno już posiwiały, z niemalże idealnie białą, doskonale utrzymaną i przystrzyżoną brodą. Ciężko było nawet powiedzieć, ile miał lat: czterdzieści? sześćdziesiąt? trzydzieści parę? Na pewno był starszy od Cortésa, sam tak wielokrotnie mówił. Mimo to zrywał się i podawał mu napój jak ktoś o wiele młodszy.
Zawsze zadbany, zorganizowany i poukładany jak mało kto. Oczytany, znający języki. Kiedy tylko chciał, ujmująco kulturalny i dworny...
...a przy tym jednak w pewien zaskakujący sposób prymitywny. Momentami wręcz pierwotny. Barbarzyńsko prostolinijny w swoich działaniach. Potrafiący bez pytania, samowolnie zrobić coś naprawdę dziwacznego.
Na przykład spalić większość ich flotylli.
– Dlaczego nie przedyskutowałeś tego ze mną? – burknął Hernán.
– Bo nie zgodziłbyś się od razu.
– Może nie zgodziłbym się wcale! – Cortés uderzył dłonią o podłokietnik.
– Tym bardziej zatem. Nie mamy kolejnych dwóch czy trzech tygodni, podczas których będziemy debatować, zastanawiać się i deliberować. Wiesz, co jest największą zaletą rozwiązań nieodwracalnych?
– To, że nie da się ich odwrócić? – prychnął Cortés, już znając to powiedzenie towarzysza.
Zahred kiwnął krótko głową.
– Dokładnie tak. Co się stało, nie odstanie się. Teraz mamy tylko jedną drogę.
– W głąb lądu – mruknął Cortés. – Lądu, o którym nie mamy pojęcia. Zarośniętego dzikim lasem, zamieszkanego przez równie dzikie plemiona, gotowe złożyć nas w ofierze i zjeść.
– Nie takie znów dzikie, Hernán. Widziałeś ich, poznałeś. Wiesz, co potrafią... I jacy naprawdę są.
Bawiący się kubkiem caudillo spojrzał na Zahreda spode łba, ale nie wyczytał w jego twarzy ironii. Jednak z jakiegoś powodu gotów byłby przysiąc, że kapitan nie mówił o wszystkich Indianach... Na pewno nie miał na myśli ich wszystkich, tylko jedną bardzo konkretną osobę.
Osobę, która dopiero co stąd wyszła.
Osobę, u której boku sam Cortés spędzał już kolejną noc, coraz mniej się z tym kryjąc.
Potrząsnął głową, odganiając dziwne myśli.
– Widziałem, to prawda. I nadal twierdzę, że marsz w głąb lądu jest ryzykowny.
– Owszem, natomiast...
– Natomiast teraz nie mamy wyjścia – parsknął Cortés. – Dobrze, twoje na wierzchu, Zahred. Zgodnie z planem ruszymy za trzy dni, jak tylko wszystko będzie gotowe. I lepiej, żebyś miał rację!
– Sam widziałeś przysyłane przez nich dary, Hernán. Jeśli lekką ręką potrafią dać nam tyle... – Zahred uniósł brew.
– Mhmm... Myślisz, że ten ambasador sprzed miesiąca, Teudile... przybył nas szpiegować?
– Każdy poseł jest oczami i uszami władcy. Jeśli tak, to niech przekaże swojemu Montezumie, co widział.
– Montezuma... – mruknął Cortés. – To szczwany lis, skoro próbuje nas wysondować. A my mamy na taką awanturę mało ludzi... Za mało!
– W sam raz. Trzystu naszych, do tego dojdą wojska Totonaków z Cempoali. Prawie pół setki kusz i dwadzieścia arkebuzów, poza tym...
– Nie czaruj mnie statystyką! – Caudillo machnął ręką. – Znam te liczby, śnią mi się po nocach. To nadal za mało.
– Wystarczy, zapewniam cię.
– Mówisz, jakbyś już kiedyś coś takiego robił – mruknął Cortés.
Zahred nie odpowiedział, wstał tylko. Caudillo też się podniósł, wyciągnął do niego prawicę – tym razem szczerze.
– Damy radę, zapewniam cię, Hernán. Przejdziemy przez te krainy, zbadamy te ziemie. Skoro tubylcy tu mieszkają, to i my się wyżywimy. Przekroczymy lasy, góry i cokolwiek stanie nam na drodze, a tam...
– Wielkie białe miasto obłożone złotem – rzekł Cortés. – Tenochtitlán.
Popielate oczy Zahreda błysnęły stalą.
– Tenochtitlán.
We wnętrzu potężnego, majestatycznego Domu Węża płonął ogień.
Płomienie tańczyły w ogromnych misach z kamienia, przeskakiwały po żarzących się węglach, na które kapłani rzucali grudkę po grudce aromatyczną żywicę ze świętego drzewa, rosnącego pomiędzy dwiema największymi świątyniami miasta.
Pomimo wibrującego na dworze letniego żaru tutaj panował przyjemny chłód i półmrok. Dym kadzideł niósł się wysoko ku pokrytemu malunkami sklepieniu, wirował i kłębił się wstęgami w promieniach słońca wpadającego przez małe okrągłe otwory w ścianach.
Pełgający blask oświetlał poważne, surowe twarze wodzów, wojowników i dostojników stojących w milczeniu po obydwu stronach wielkiej sali z kamiennych bloków.
Ceremonialne szaty z kolorowych piór wielkiego quetzala, skóry dzikich zwierząt oraz pięknie tkane barwne tuniki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy; skrzyły się ozdoby ze złota, jadeitu i górskiego kryształu. Zdobiące nakrycia głów pióra poruszały się delikatnie, gdy do środka wpadał z zewnątrz najdelikatniejszy podmuch wiatru, niosącego ze sobą dalekie echo gwaru placów targowych.
Jednak tutaj panowała poważna, pełna napiętego oczekiwania cisza.
Wszystkie oczy skierowane były ku postumentowi, przed którym klęczał teraz przybyły zaledwie wczoraj do miasta namiestnik Cuetlaxtlan, wysoka dostojność Teudile.
Kapłan machnął ręką. Krew poleciała wąską strugą, pokryła twarz i tors Teudilego czerwonymi kroplami.
Namiestnik przyłożył dłoń do piersi i schylił się, czekając, aż słudzy świątynni odciągną na bok ciała dwóch złożonych w ofierze niewolników, a potem postąpił dwa stopnie naprzód i wyciągnął rękę, aby umoczyć dwa palce w czerwonej, wciąż ciepłej kałuży.
– Niech słońce zawsze wstaje ponad wielką świątynią! – Dotknął palcami czoła i przeciągnął nimi po nosie, zostawiając czerwoną kreskę. Dopiero wtedy odważył się podnieść wzrok. – Niech majestat będzie pozdrowiony, o Najwyższy!
Zasiadający na swym złotym tronie, ubrany w biało-złotą szatę Huēi Tlahtoāni Mocetuhsoma Xocoyotzin, władca wszystkich krain od gór aż ku wielkiej wodzie, pan Imperium Słońca, Ten, Którego Gniew Jest Szlachetny, skinął ledwie zauważalnie głową. Przeogromny turkusowo-zielony pióropusz poruszył się i zafalował, powiew powietrza szarpnął niosącym się nad jego głową dymem.
– Teudile, oto najwyższy król widzi, że jego sługa powrócił do miasta. Niech będzie powitany, niech łaska bogów ulży jego trudom. Niech mówi: czy spotkał się z ludźmi, którzy przybyli ku naszym ziemiom od strony siwego nieba?
Dostojnicy nastawili uszu. Władca od razu przechodził do rzeczy, nie tracąc czasu na zwyczajowe grzeczności i formułki Wielkiej Rady. To znaczyło, że był ciekaw wieści nie mniej niż oni!
– Tak, o Najwyższy! – przytaknął Teudile. – Tak jak zostało mu polecone, Teudile udał się z orszakiem niosących dary tragarzy ku odległemu wybrzeżu, tam, gdzie rozciąga się kraj Totonaków.
– Czy władca Totonaków i władca Cempoali, szlachetny Tlacochcalcatl, podjął Teudilego tak, jak powinien? Czy nie uchybił mu gościnności?
Namiestnik zafrasował się, zająknął.
– Cempoala, o Najwyższy... odmówiła zapłacenia należnego Tenochtitlán trybutu.
Wojownicy zamruczeli, potrząsnęli głowami: niesłychane! Co za buta, co za bezczelność! Ukarzmy hardego grubasa Tlacochcalcatla! Tego nie wolno puścić płazem!
Jednak władca podniósł tylko rękę, szmery od razu ucichły.
– Jak do tego doszło? – zapytał.
– Najwyższy! Poborcy przybyli dwa dni po Teudilem. Dowodzący ludźmi z morza człowiek, gdy tylko ujrzał naszych calpixque, nakazał uwięzić ich w świątyni, mimo że mieli przy sobie rzeźbione laski i szli z kwiatami w dłoni!
– Czy Teudile powiedział temu człowiekowi, że ściągnie na siebie gniew Montezumy?
– Tak, o Najwyższy! Ten... – Teudile zawahał się, co nie umknęło uwagi władcy – człowiek powiedział wtedy, że uwolni poborców, bo zależy mu na przyjaźni najwyższego króla! Odmówił jednak wydania niesionego już przez nich trybutu, podobnie jak nie pozwolił, aby pobrali należne podatki z Cempoali.
Montezuma w zadumie pogładził dłonią policzek, przejechał po wpuszczonym w dolną wargę labrecie z jadeitu.
– Cempoala nie jest aż tak istotna – zadecydował. – A z jej władcą rozprawimy się w swoim czasie. Co zdołał zobaczyć Teudile w rozmowach z przybyszami? Czy ustalił, kim są?
– Tak, o Najwyższy! Sługa niegodny przekazał im dary, jak było mu przykazane. Biali przybysze przyjęli je z wielką radością i widać było, jak rzucili się na jedzenie, więc są ludźmi. Przynajmniej... – Namiestnik zawahał się.
– Niech Teudile mówi!
– Przynajmniej większość z nich, o Najwyższy. Ich pokarm jest taki sam jak pokarm ludzi, ma biały kolor i słodkawy smak. Jedzą, piją i oddają mocz na ziemię, co sługa najwyższego króla sam widział. Zakrywają swoje całe ciała ubraniami, odsłaniają tylko dłonie i twarze, które są blade jak u martwych...
Tłum znowu zaszumiał z niepokojem.
Montezuma skrzywił się: następnym razem musi polecić władcy Domu Szeptów, aby pouczył emisariusza, jakich słów ma nie używać podczas jawnego posiedzenia Najwyższej Rady.
– Zatem są jednak ludźmi? – zapytał z ulgą.
– Wyglądają jak ludzie, o Najwyższy! – skwapliwie przytaknął Teudile. – Różnią się od nas kolorem. Ich oczy są jak kreda, a włosy jasne i kręcone. Ich oręż jest z żelaza, na wojnę przyodziewają żelazne, błyszczące niczym rozlana woda szaty.
Władca spojrzał na stojących najbliżej jego tronu dowódców drużyn Orła i Jaguara, ubranych w pełne stroje do walki. Uśmiechnął się: nikt nie mógł przecież dorównać męstwem ani siłą wojownikom Mexików.
– Co z ich orężem? – zapytał.
Namiestnik skulił się.
– Jest straszny, o Najwyższy! Pokazali Teudilemu długie, ostre jak miecz pałki z metalu, który gnie się i nie pęka, a potrafi przebić ciało na wylot. Niosą też ze sobą wydrążone pnie drzew, w których mieszka ogień...
– Ogień? – zaciekawił się Montezuma.
– Tak, o Najwyższy! Karmią go czarną ziemią i zatykają kulą z ciężkiego kamienia. Pień nadyma się, a potem z hukiem gromu wyrzuca z siebie kulę w cuchnącej chmurze dalej, niż mógłby cisnąć największy siłacz. Jedna taka kula roztrzaskała trzy drzewa i chciała rozłupać górę, w którą się wbiła!
Wojownicy potrząsnęli bronią, któryś zahuczał groźnie. Jednak buńczuczne gesty nie mogły ukryć niepewności, która przemknęła cieniem przez ich twarze.
Teudile był zaufanym wysłannikiem i bliskim człowiekiem Montezumy.
Znano go z pewnych, solidnych, nieulatujących na wietrze słów.
Cokolwiek powiedział, można było wyrysować na kamieniu.
A teraz mówił o rzeczach, które brzmiały nie jak raport z misji dyplomatycznej, ale opowieść o sprawkach bogów!
– Niech Teudile mówi dalej! – Montezuma podniósł głos.
– Najwyższy! Przybysze dosiadają wysokie po szczyt dachu jelenie bez rogów, na których pędzą z chyżością ciśniętej włóczni. I są jeszcze ich psy... – Teudile zadrżał. – Wielkie i dzikie, panie! Nakrapiane niczym oceloty, o zagiętych uszach, wielkich szczękach i wiszących wargach, z których kapie ślina. Mają zapadnięte brzuchy, jakby wciąż były niesyte mięsa, i biegają dokoła z wywieszonymi jęzorami, krzycząc niczym jaguary!
– Psy... – Montezuma nachylił się na swym tronie. – Krzyczą?
– Tak, o panie słońca i księżyca! Rozwierają szeroko paszcze i robią tak... – Teudile zebrał się w sobie. – Baub! Bawbh! Haugh!
Władca pokiwał poważnie głową, odchylił się. Otworzył usta, chciał o coś zapytać... Widać było, że waha się, jakby nie mogąc zdobyć się na odwagę.
Odezwał się w końcu po długim milczeniu.
– Niech Teudile powie: czy uważa, że przybysze są ludźmi, czy jednak bogami?
Zapadła cisza, w której słychać było tylko skwierczenie lanej na węgle krwi.
Namiestnik przełknął ślinę.
– Teudile nie wie tego, o Najwyższy – przyznał. – Wyglądają jak ludzie. Zachowują się jak ludzie. Pytają się jednak o metal bogów, o złoto...
– Złoto?
– Tak, o Najwyższy! Ich dowódca powiedział, że jego żołnierze potrzebują go dużo, bo pomaga im leczyć chorobę, od której boli serce, a nocą nie przychodzi sen.
Montezuma westchnął z ulgą: jeśli tamci chorowali, to musieli być ludźmi!
– Zatem niech Mexikowie dadzą im złoto – zadecydował. – Niech Teudile zbierze więcej darów i przekaże ich dowódcy, że Montezuma jest jego przyjacielem. Jednak niech odejdą w innym kierunku i opuszczą ziemie Imperium Słońca!
Namiestnik rozłożył bezradnie ręce.
– Teudile uczynił to już poprzednio, o władco słońca! Jednak ich przywódca, ten o imieniu Cortés, powiedział: pragnę spotkać się z Montezumą osobiście. Dał też Teudilemu to nakrycie głowy, prosząc, aby zwrócono mu je wypełnione złotym pyłem.
– Po co? – Montezuma zmarszczył brwi.
– Powiedział, o Najwyższy, że chce sprawdzić, czy nasze złoto jest takie samo jak ich – odrzekł Teudile zgodnie z prawdą.
Jeden z niewolników wystąpił z orszaku, podał namiestnikowi dziwnego kształtu żelazny hełm.
Ten wstąpił na stopnie i przekazał go kapłanowi, a ten z kolei wręczył przedmiot Montezumie.
Władca obejrzał go, przejechał palcem po pokrywającej rondo rdzy.
Roztarł ją między palcami, posmakował.
– Smakuje jak krew... A to z kolei – pokazał na czerwoną, mocno znoszoną już wyściółkę – jest kolor Huitzilopochtlego! Spójrzcie na niego z boku!
Przekręcił go, podniósł wysoko.
Kapłani zamruczeli, pokiwali głowami: faktycznie! Przekazany Teudilemu przedmiot do złudzenia przypominał czerwony kapelusz, który tak bardzo ukochał sobie jeden z wielkich bogów.
– Huitzilopochtli... – po sali zgromadzeń Domu Węża poniósł się szept.
A zatem jednak! Już wcześniej mówiło się, że to dawni wodzowie mogli przybyć z krainy zmarłych albo że sami bogowie powrócili, aby ponownie objąć we władanie ziemię, przekazaną tylko ludziom pod zarząd w dawnych wiekach. Ale to, taki dowód...!
Montezuma zdawał się wstrząśnięty. Podniósł się z tronu, z nabożną czcią podał hełm kapłanowi Kolibra Południowego Nieba.
– Tak uczyńcie! Napełnijcie ten kapelusz złotem aż po brzegi. Niech będzie to ofiarą dla Huitzilopochtlego, naszego Praojca, który włada słońcem i wojną! Patron i opiekun Tenochtitlán musi zostać uhonorowany! – powiedział głośno. – I wtedy przybysze odejdą, skąd przyszli! Huitzilopochtli nie poskąpi nam swych błogosławieństw, a rok będzie obfity w plony kukurydzy...!
– Najwyższy... – Teudile skulił się w sobie. – Jest jeszcze coś.
– Niech mówi!
– Obok ich przywódcy, obok Cortésa... Stał jeszcze ktoś. Ubrany na czarno człowiek o białej brodzie.
– Quetzalcōhuātzin! – wyrwało się stojącemu obok władcy wielkiemu kapłanowi. – Pierzasty Wąż...!
Montezuma zachwiał się, usiadł ciężko na swoim tronie. Spojrzał na kapłana i zakrył twarz dłonią.
Czy to mogło być...?
Czy naprawdę mogło okazać się, że to nie opiekuńczy i przychylny ludziom Pan Słońca, ale niszczycielski, pradawny Pierzasty Wąż wypełzł ze swej kryjówki w trzewiach ziemi, aby wydrzeć tę krainę Mexikom?
– Niech Teudile opowie więcej – zażądał, prostując się na tronie.
– Ten jest inny od tamtych, o Najwyższy. Jego skóra ma ciemniejszy odcień, bardziej podobny do naszego. Oczy są niczym poranna mgła w dolinie. I jego ręce, panie...
– Co z nimi? Niech Teudile mówi!
– Są pokryte rysunkami, o Najwyższy. Jakby nosił na sobie księgi, w których zapisano słowa.
Montezuma pokiwał głową.
Opis był dziwny, niepokojący. Jeśli to faktycznie Quetzalcoatl pojawił się, tak jak mówili wcześniej zwiadowcy, na pokładzie pływających gór... To tym bardziej należało zrobić wszystko, aby zapobiec jego pojawieniu się w Tenochtitlán.
– Niech Teudile powie: czy jego uszy usłyszały, jak zwali ubranego na czarno, brodatego mężczyznę? – zapytał władca drżącym głosem.
– Tak, o Najwyższy! Kiedy Cortés zwracał się do niego, używał imienia...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Człowiek orkiestra.
Z wykształcenia lingwista, z zamiłowania historyk wojskowości i antropolog kultury. Z zawodu tłumacz języka angielskiego i rosyjskiego, bez skrępowania poruszający się po ministerialnych, sejmowych oraz telewizyjnych korytarzach i strefach VIP.
Jako pisarz zadebiutował w 2013 roku książką Ołowiany świt i od tego czasu wydał rekordową ilość 27 książek osadzonych w 7 różnych uniwersach!
Wszystko zaczęło się od lektury książki Ślepa plama Wiktora Noczkina, którą Michał przetłumaczył zresztą później na język polski. Pomysł na własną historię kiełkował, a gdy dojrzał, Michał napisał swoją pierwszą powieść w zaledwie półtora miesiąca! A potem przekonał Fabrykę Słów, by tę książkę wydała, i tym samym stał się dumnym ojcem polskiego S.T.A.L.K.E.R.a. W tamtym momencie nastąpiło zwolnienie blokady maszyny losującej i od tego czasu Michał składa w wydawnictwie dwie, trzy książki rocznie. I nie są to same historie z Fabrycznej Zony! Jego książki krążą pomiędzy tematyką stalkerską, alternatywną historią czy fantasy. Jednak bez względu na gatunek styl „Gołkosia” pozostaje niezmiennie smakowity. Jego książki są przepełnione czarnym humorem i absurdem, a pojęcia świętości Michał zdaje się nie uznawać.
Szczególnie widać to w serii Komornik, nawiązującej do biblijnej Apokalipsy. Natychmiast po wydaniu uznana ona została za obrazoburczą i wzbudziła wiele głosów protestu, równocześnie zyskując jednak rzesze zachwyconych czytelników. Zresztą kontakt z fanami jest kolejną rzeczą, która wyróżnia Michała na rynku wydawniczym. Mało jest autorów równie jak on aktywnych i otwartych. Można go spotkać na większości konwentów fanowskich, na licznych spotkaniach autorskich i nigdy nie jest zbyt zajęty na chwilę rozmowy czy podpisanie książki. Bez względu na to, czy prezentuje się akurat w garniturze, czy w stalkerskim szpeju, zawsze możecie śmiało podejść i zagaić. Nie wiemy nic o tym, by kiedykolwiek kogoś ugryzł.
COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2023
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-998-3
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
ILUSTRACJA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
ILUSTRACJA NA STRONIE 407 Paweł Zaręba, Thomas Kole
REDAKCJA Ewa Białołęcka
KOREKTA Anna Koral, Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabryka