33,68 zł
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Tylko czy aby na pewno się skończyło?
Saszka zwany Chudym jest teraz Poważnym Panem Przedsiębiorcą, ma własny zakład, odbiorców, obraca grubą kasą... Człowiek może nawet z dzielnicy się wyprowadzić, ale dzielnica z człowieka nie wyjdzie nigdy.
Rozbabrana latem sprawa wraca ze zdwojoną mocą, gdy kolejne wątki zaczynają splatać się w piękny, równiutko ułożony węzeł zaciskowy pętli. Nad czyją głową? Cóż, to się dopiero okaże, ale Chudy zrobi wszystko, aby na szafot wszedł ktoś zupełnie inny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 658
Gówno dostaniecie, a nie bębenek.
Nagle zapadła cisza.
Dwaj prawnicy zastygli w pół ruchu: wyciągnięty dramatycznym gestem palec, szeroko rozłożone ręce jako najlepszy znak pełnej niewinności i otwartości. Usta już uchylone, aby zarzucić przeciwnika lawiną faktów, pogrzebać w strumieniu niemożliwych do obalenia związków przyczynowo-skutkowych.
Obaj powoli obrócili głowy, spojrzeli na mnie.
Co ciekawe, reprezentujący występującą z roszczeniem stronę przeciwną wypuścił powietrze, jego twarz powoli straciła kolor purpury, wracając do normalnego odcienia.
Opłacany przeze mnie z kolei spąsowiał zauważalnie, mimo że wszczepione w kark regulatory hormonów robiły co mogły, żeby uspokoić reakcje organizmu. Odchrząknął, poprawił dobrze skrojoną marynarkę. Uśmiechnął się do mnie wyuczonym grymasem.
– Panie Aleksandrze, ahem. Myślę, że w obecnej sytuacji należy powstrzymać się od...
– Gówno dostaniecie – powtórzyłem, patrząc wprost na pełnomocnika spółki, która jeszcze do niedawna była właścicielem zakładu baryszewskiego.
– Czy nie sądzi pan...
– Myślę, że pański mocodawca wypowiedział się wystarczająco dobitnie, abyśmy...!
– Proszę mi nie przerywać!
– Ja panu nie przerywałem! Niech tylko da mi pan...!
– Panowie, panowie! Naprawdę, jako wyznaczony mediator sugeruję, żebyście wszyscy...
– Dajcie mu wyjaśnić.
Umilkli wszyscy po raz drugi.
– Arkadiju Gieorgiewiczu, czy nie sądzi pan, że w tej sytuacji... – Prawnik tamtych nachylił się do przewodzącego delegacji, zapewne chcąc udzielić mu Bardzo Fachowej Porady. Siedzący naprzeciwko mnie mężczyzna tylko machnął ręką, jakby odganiając muchę. Pokręcił głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Nalegam. Niech pan Khudovec wyjaśni, co konkretnie miał na myśli.
Uśmiechnąłem się półgębkiem, sięgnąłem za pazuchę i wyjąłem zmiętą paczkę papierosów. Puknąłem w denko, żeby jeden wyskoczył przez rozdarcie w papierze, złapałem wargami za ustnik i wyciągnąłem.
Doskonale czułem, wiedziałem wręcz, że patrzą na mnie jak na błazna.
– No więc... – mruknąłem, klepiąc się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki. – Bo to się w Afryce dzieje. Takiej głębokiej, nie? Złapały miejscowe bambusy ruskiego żołnierza i mówią: zaraz cię zarżniemy i zjemy...
Sala konferencyjna była może nieco już passé, ale i tak duża. Stół na piętnaście osób, krzesła, system mikrofonów i głośników, gniazda do wpięcia pod rzutnik, komplet multimediów, holoprojektory... Bardzo, ale to bardzo dobry standard sprzed bitych kilku, albo i kilkunastu lat. Może jeszcze nie luksusy – na pewno nie takie, jakie widziałem w K-Merowie, u baronów węglowych – ale i tak metrażem większe niż całe moje mieszkanie. Woda w małych szklanych butelkach, paluszki sojowe, kanapeczki z pastą białkową... Nie no, pełna kultura.
Wrażenie nieco psuła jedna z płyt ściennych, w której ziała spora dziura otoczona gwiaździstą siateczką pęknięć. Musiała w nią miesiąc temu trafić jakaś zabłąkana kula, pewnie ta sama, która rozbiła okno... Szybę wymienili szybciej, a co do sporo droższej płyty na razie zadecydowano, żeby się wstrzymać.
Konkretnie: zadecydował jaśnie pan prezes zarządu i zarazem właściciel całego zakładu.
Czyli nikt inny jak ja.
W końcu znalazłem starą, wysłużoną zapalniczkę plazmową z logo Legii Cudzoziemskiej, pstryknąłem i odpaliłem papierosa. Odchyliłem się w miękkim, syntoskórzanym fotelu i wydmuchnąłem wąską strużkę dymu pod sufit.
Widziałem, jak bardzo brzydzi ich to, że faktycznie spalam tam substancję tytoniopodobną. Teraz modne były podgrzewacze, waporyzatory i inne elektroniczne wynalazki. Że niby fajne takie były te chmury kolorowego dymu, i ładnie pachniały.
A ja lubiłem sobie zwyczajnie, chamsko zajarać.
– No więc, złapali ludożercy tego Ruskiego, tak? I mówią: zarżniemy, zjemy cię, ale wcześniej obedrzemy ze skóry i zrobimy z niej bębenek. Już ogień rozpalają, szykują się, a on nagle: jak się na strażnika nie rzuci! – Huknąłem ręką w blat pokrytego opalizującą żywicą stołu, aż podskoczyły szklanki. – I rrraz go w mordę! Włócznię mu wyrwał, drugiego dźgnął, trzeciemu kopa, zabiera mu nóż i z tym nożem się do reszty odwraca.
Patrzyli na mnie w skupieniu, z pełną, niepodzielną uwagą. Kiwając głowami, szukając w moich słowach głębszej prawdy.
Pięciu z mojej strony, siedmiu z tamtej.
Całą bandą przyszli, dranie! Pełnomocnik spółki, czyli ten cały Arkadij Gieorgiewicz, z nim dwaj prawnicy, asystentka, szef wewnętrznej służby prawnej, jakiś konsultant i jeszcze jeden typ, który nawet nie wiem, co robił.
A ja, szczerze mówiąc, patrzyłem na nich zwrotnie i myślałem sobie: co JA tu, kurwa, robię?!
Przecież to do nich należało wedle prawa i logiki Baryszewo. To ich nazwiska jeszcze do niedawna były na drzwiach gabinetów.
I co? I zupełnie nic.
Zaciągnąłem się jeszcze raz i odchyliłem w fotelu, już teraz śmiejąc się z puenty.
– No i on z tym nożem przed nimi stoi, oni zesrani, nie? A on, he, he, ostrzem sobie po brzuchu: chlast! I raz, i drugi, na krzyż zaczyna ciąć! I jeszcze, ehhehe-he, krzyczy do nich: gówno dostaniecie, nie bębenek! Ehheehe-he! He, hehe-he... Ehe...
Otarłem łezkę rozbawienia z kącika oka, pokiwałem głową i podniosłem na nich wzrok.
Żadnemu nawet nie drgnął mięsień w twarzy.
– Ej, no co wy, nie łapiecie? – Rozłożyłem ręce. – Przecież oni mu wcześniej powiedzieli...
Arkadij Gieorgiewicz uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały tak samo pełne pogardy.
– Zrozumieliśmy, panie Khudovec. Natomiast nie jestem pewien, czy rozumiemy, co miała ta przydługawa, jakkolwiek niewątpliwie humorystyczna dygresja znaczyć.
Popatrzyłem na niego, na papierosa w dłoni. Zaciągnąłem się jeszcze raz i zdusiłem niedopałek w popielniczce wraz z chęcią, żeby pstryknąć nim prosto w idealnie czystą, wyprasowaną marynarkę któregoś z prawników.
– Dokładnie to, od czego zacząłem: gówno dostaniecie.
Znowu wybuchł rejwach, mój prawnik zerwał się równocześnie z dwoma radcami prawnymi z tamtej strony. Zaczęli przekrzykiwać się, podtykać sobie pod nos jakieś wydruki, wywoływać hologramy i zrzuty ekranów, dowodzić, co było jak i w ogóle.
No a co niby było jak? Przecież wiem, jak było, i to chyba jako jedyny w tej salce. Wbiliśmy z chłopakami na pałę, zresetowaliśmy system i nadpisaliśmy samych siebie jako nowy zarząd.
To jest: nowszy. Bo nowym to przez ułamek sekundy była spółka i figuranci, podsunięci nam przez Zarnickiego. Zresztą ten ostatni nie miał chyba powodów do narzekań, bo zadanie w zasadzie wykonaliśmy: wyznaczeni ludzie trafili do organów wykonawczych zakładu baryszewskiego.
Przynajmniej na pewien bardzo krótki czas.
– Proszę państwa...! – Arkadij Gieorgiewicz uniósł ręce, próbując uciszyć towarzystwo. – Naprawdę, upraszam o spokój. Doskonale rozumiem, dlaczego pan Khudovec przyjmuje taką, a nie inną postawę...
– Tak? – zaciekawiłem się nieudawanie.
– Tak. Robi pan tak dlatego, że nie jest w stanie swojego stanowiska poprzeć żadnym logicznym wyjaśnieniem. Nie ma ani jednego faktu, który miałby przemawiać na pana korzyść.
Potrząsnąłem głową, wsparłem się na łokciach.
– Nieprawda. Mam jeden fakt, który chyba do tej pory umykał waszej uwadze. Fakt, z którym musicie się pogodzić.
– Mianowicie...?
– Mianowicie że Baryszewo należy teraz do mnie.
Parsknął, jak gdybym powiedział coś zabawnego. Czułem, jak wszystko mi w środku lata, aż się gotuje! Najchętniej tobym skoczył przez stół, złapał go za kark i pizdnął o blat mordą: jeb! I jeszcze raz, i jeszcze!
No ale nie mogłem, bo nie tak się na tym szczeblu załatwiało tematy.
– Panie Aleksandrze, proszę już skończyć z tymi krotochwilami. Doskonale wiemy, że zakład odebrano jego prawowitym właścicielom, których mam tutaj zaszczyt reprezentować, na drodze wrogiego zbrojnego przejęcia.
– Reprezentować na drodze wrogiego zbrojnego przejęcia?
– Proszę nie łapać mnie za słówka.
Już ja bym cię, kutasino, złapał.
– Owszem, zgoda – powiedziałem ku zgrozie mecenasa Rusłanowa, czyli mojego firmowego prawnika.
– Przejęcia, podczas którego był pan tu obecny.
– ...w zasadzie tak.
– Przejęcia, w którym pan bezpośrednio uczestniczył.
Uśmiechnąłem się nieszczerze.
– Nie. Przejęcia dokonali nieznani sprawcy, którzy skasowali zarazem nagrania z holokamer i wyczyścili zapisy księgowe. To, co pan mówi, to są bezpodstawne insynuacje i uprzejmie proszę, aby zechciał pan... e...
– Odstąpić i zaprzestać – szepnął siedzący obok mnie Rusłanow, któremu aż się ręce spociły z nerwów.
– ...aby zechciał pan odstąpić i zaprzestać podobnych pomówień, mogących stać się podstawą do wytoczenia procesu o naruszenie dóbr osobistych – gładko dokończyłem wykutą na pamięć formułkę.
– Ach. W takim razie może będzie pan łaskaw wyjaśnić mi, co takiego pan i pozostali członkowie rzekomego nowego zarządu robiliście wiadomej nocy na terenie zakładu?
– Broniliśmy go – odparłem bez mrugnięcia okiem.
– Broniliście? Przed kim, jeśli można zapytać?!
– Nie wiem. – Rozłożyłem ręce. – Przed ludźmi próbującymi go zaatakować. Może tymi samymi, którzy odebrali go wam? Proszę mi wierzyć, że nie mam pojęcia.
– Nie, to jest jakaś farsa... – sapnął tamten, chyba wreszcie wyprowadzony z równowagi.
Miałem szczerą nadzieję, że właśnie tak było, bo próbowałem zrobić to od... no, od prawie półtorej godziny, i trochę już mi się kończyły pomysły.
Klepnąłem w poręcze fotela i wstałem energicznie, odsuwając go od stołu.
– Ma pan absolutną rację: to farsa – zgodziłem się, zapinając przyciasną marynarkę. – A ja nie zamierzam w niej uczestniczyć ani minuty dłużej. Jeśli ktoś wam odebrał ten zakład, ukradł go, schował pod dywan, kupił za przysłowiową kopiejkę albo wy go sami po pijaku komuś oddaliście, to pukajcie do drzwi tamtych ludzi. Ja nabyłem go od nich całkowicie legalnie.
Ruszyłem ku drzwiom, nie zamierzając trwonić ani chwili cennego czasu więcej.
– Nabył pan?! Proszę pokazać potwierdzenie transakcji! Ile pan zapłacił, skąd wziął pieniądze? Jeśli nabył pan, to za jakie środki, kiedy? Za co?
Otworzyłem sobie drzwi, odwróciłem się i uśmiechnąłem promiennie. Nabrałem tchu.
– Za kobyle caco – powiedziałem z godnością, po czym wyszedłem.
Jaki, no jaki był sens kłócić się z ludźmi, kiedy i tak z założenia, fizycznie, żadnym sposobem na ziemi i niebie, po prostu nijak nie mogło mieć się racji?! Żaden, więc nie kłóciłem się dalej.
Zamiast tego ruszyłem na przechadzkę po moim zakładzie.
Sporo zmieniło się przez kilkanaście lat, odkąd ostatni raz byłem tutaj z ojcem. Chociaż nie, zaraz, wróć: kilkanaście lat temu to on umarł. A kiedy odchodził na emeryturę, to ja miałem dziewięć lat, więc to nie kilkanaście, tylko kilkadz...
Nieważne. Sporo się zmieniło w każdym razie. Zniknęły stare, brudne kadzie i kapiące rury, na podłodze nie było już potrzaskanych kwadratowych kafelków, które tak śmiesznie grzechotały, kiedy jechały po nich wózki z zaopatrzeniem. Teraz wszystko było czyste i sterylne: wyświetlacze, mierniki, pełna automatyzacja.
Sczytałem czipa z uprawnieniami dostępu na terminalu, popchnąłem drzwi działu produkcji. Dekontaminacja, biały fartuch, rękawiczki, ochraniacze na buty... Kolejna śluza, jeszcze jeden czip i wyszedłem na antresolę hali produkcyjnej.
Oparłem się o barierkę, patrząc na słabo oświetloną przestrzeń pełną stalowych kadzi, w których powoli, spokojnie dojrzewała sobie w ściśle kontrolowanym, nieprzerwanym procesie produkcyjnym świeżutka syntadrenalina.
Zniknęli też ludzie, skonstatowałem z pewnym smutkiem. Kiedyś znała mnie tutaj każda ciocia i każdy wujek, czułem się prawie jak w domu... A teraz? Cisza i pustka, tylko miarowy poszum dobrze zestrojonej maszynerii i bibikanie załączających się czujników.
Lista płac liczyła sobie niespełna pięćdziesiąt osób, i to już wliczając personel biurowy, nocnych stróżów oraz kierowców.
Co to oznaczało?
Z jednej strony to, że po wprowadzeniu komputeryzacji i automatyzacji ci wszyscy pracujący tu niegdyś ludzie trafili na bruk. Pewnie znaleźli sobie jakieś tam dorywcze prace, wiązali koniec z końcem... Ale musiała zostać w nich taka zadra: kiedyś było lepiej, a potem ktoś nas oszukał, skrzywdził.
Przekazali to gdzieś podświadomie swoim dzieciom, które potem wyrosły na złe, niezadowolone z życia, odczuwające ciągły żal do świata, liczące tylko na siebie, nieoglądające się na innych pokolenie. Moje pokolenie, jeśli miałem być precyzyjny.
Ale z bardziej przyziemnej perspektywy skąpość personelu oznaczała też tyle, że o zmianę właściciela i zarządu nie było nawet komu dawać przysłowiowego jebania.
Sprawdziliśmy to tydzień temu, wypłacając ludziom comiesięczną pensję. Nawet celowo, żeby odpowiednio się przedstawić, zdecydowałem o przyznaniu jednorazowej dziesięcioprocentowej premii z okazji którejś tam rocznicy czegoś... Zebraliśmy wszystkich w salce na parterze, powiedziałem parę słów.
Ble, ble, ble, wyniki, ble, ble, ble, skuteczność pracy, ble, ble, ble, ble, nowy prezes i zarząd, ble, ble, dziękuję bardzo, do widzenia.
Nawet powieka nikomu nie drgnęła. Oklaski, poczęstunek, popitka, herbatka-wypierdatka.
– O, dzień dobry, panie Aleksandrze.
Drgnąłem, spojrzałem w bok: na podeście stał Mykoła, obok jego nogi usiadł nieodłączny Pies.
– Dzień dobry, Mykoła, hej... Miałeś przecież wziąć dziś trzecią zmianę, zgadza się?
Poszedł do mnie niespiesznym krokiem, szeleszcząc ubraniem ochronnym. Łapy technoowczarka zastukały dźwięcznie o metalową kratkę podestu.
– Owszem, taki był plan.
– I...?
Odkąd przejęliśmy zakład, Mykoła praktycznie tutaj mieszkał. Nie wychodził nawet z części produkcyjnej. Urządził sobie lokum w jakimś pustym pomieszczeniu, podłączył stację dokowania, czajnik, kuchenkę na jeden palnik i tak mieszkał.
Współczesny rozbitek na bezludnej wyspie, ocalony po apokalipsie bez kataklizmu.
– Jeszcze nie skończyłem poprzedniej, panie Aleksandrze. Och, proszę się nie przejmować, nie mam zamiaru występować o nadgodziny – zaznaczył od razu, widząc moje spojrzenie. – Natomiast ta transza, którą rozpoczęliśmy, wymaga pilnowania.
– Mykoła, zaraz... – Potrząsnąłem głową, próbując złapać naraz dwa wątki myślowe i żadnego nie zgubić, co w moim wypadku nie było proste. – Co to znaczy, że nie skończyłeś poprzedniej?
Uśmiechnął się tą częścią twarzy, która posiadała taką zdolność. Jak gdyby wyczuwając to, Pies zabębnił metalowym ogryzkiem ogona o kratownicę.
– Poprzedniej zmiany naturalnie, panie Aleksandrze. Wszyscy zeszli jeszcze o ósmej rano, a ja zostałem nieco dłużej, żeby sprawdzić po raz drugi przetwornice. Okazało się, że na czwartej było niewielkie zwarcie, więc...
Zamachałem rękami, czując, jak gubię obydwa wątki.
– Mykoła, nie, poczekaj. Co...
– Tak? – Przekrzywił uprzejmie głowę.
– Co...
Cholera, zgubiłem.
Miałem za dużo na głowie. Zbyt wiele osób, zbyt wiele równoległych i nakładających się nawzajem linii wydarzeń. Telefony, rozmowy, spotkania, sprawy do omówienia, do spamiętania.
A ja tak bardzo lubiłem moje spokojne, monolinearne życie, które w tej chwili zaczynało się gdzieś zatracać w wirze coraz szybciej kręcących się wydarzeń.
Nabrałem powietrza: jest, przypomniałem sobie!
– Mykoła, to ile ty już nie śpisz? – wyrzuciłem na jednym oddechu, zaraz dodałem: – I jak to: pilnowania? Coś jest nie tak?
– Dokładnie czterdzieści pięć godzin i dwanaście minut, odkąd otworzyłem ostatnio oczy, panie Aleksandrze. Proszę się jednak nie martwić, monitoruję swój organizm na bieżąco i obecnie podstawowe funkcje mieszczą się jeszcze...
– Dobra, tylko tak pytam, bo wczoraj też cię tu widziałem – przerwałem mu, nie chcąc zaśmiecać sobie głowy większą ilością danych wsadowych. – A co...
Urwałem, bo zabrzęczał komunikator: no tak, Daniłow znowu pytał, gdzie jestem, dlaczego mnie nie ma i czy może ma przyjechać, żeby mi pomóc, skoro sam nie daję rady ogarnąć tego, za co on mi płaci niemałe pieniądze.
Odpisałem mu na szybko: „Ogarniam, jestem w terenie, będę na bazie przed wieczorem zgodnie z ustaleniami”.
On też odpisał: „Spóźnijcie się chociaż minutę, to będziecie pod bramą wjazdową stać, aż wam nogi w dupę wejdą”.
– Tak?
Dostukałem i wysłałem wiadomość, że będzie dobrze. Spojrzałem na Mykołę.
– Co to znaczy, że trzeba jej pilnować? – zapytałem.
– Obawiam się, panie Aleksandrze, że musieliśmy przyjąć na magazyn zanieczyszczoną transzę półproduktów. Dział jakości już wcześniej raportował określone kłopoty z tym dostawcą, a teraz najwyraźniej nawarstwiły się problemy.
Kiwnąłem głową z roztargnieniem. No tak, przecież zgodziłem się w którejś rozmowie z Mykołą, żeby nadzorował, więc nadzorował... Zza kulis, nieoficjalnie. Niczym mój własny, prywatny upiór w operze, przechadzający się nocami po zakładzie.
– I co w związku z tym?
– Obawiam się, że produkt może stracić stabilność, co doprowadzi do rozwarstwienia. Jeśli moje przypuszczenia okażą się słuszne, to nastąpi to jakoś właśnie... – Spojrzał na jeden z trzech zawieszonych na nadgarstku różnych zegarków, stoperów i komunikatorów. – Właśnie teraz.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy obaj na halę produkcyjną. Równe rzędy wirówek i kadzi, wiązanki przewodów i rur. Wydzielone klatki z pancernego szkła, w których mieszały się poszczególne odczynniki. Piece mikrofalowe i chłodziarki.
Nawet potrafiłem już z dużą dozą trafności nazwać część tych urządzeń i nie pomylić się. W każdym razie nie w sposób rażący.
Cisza, spokój. Miarowy pomruk maszynerii, szum wentylatorów.
Wypuściłem powietrze z ulgą, klepnąłem Mykołę w ramię.
– No dobra, chyba jednak będzie dobrze. W takim razie...
W tym samym momencie na jednym z niezliczonych pojemników zgasła zielona, a zamiast niej zapaliła się pomarańczowa dioda. A za chwilę pomarańcz zamigotał, przeszedł w pulsującą czerwień. I to samo na sąsiednim, i jeszcze na kolejnym obok. Jakby rozszerzająca się zaraza wchodziła falą na moje drogocenne uprawy.
– Mykoła...! – zacząłem, ale jego już nie było. Mignął mi tylko rozmazanym cieniem pędzącym po schodach, przesadził ostatnią barierkę i puścił się biegiem w kierunku kadzi.
Dosłownie sekundę później błysnęły lampy ostrzegawcze, przez otwarte na oścież drzwi do dyżurki wysypała się ekipa technologów produkcji. Niczym gnający na akcję strażacy pospiesznie naciągali maski i gumowe rękawice, dociągali zapięcia kombinezonów... Gotowi gasić kolejny, tylko dla siebie zrozumiały pożar.
Przez chwilę patrzyłem, jak uwijają się wokół potężnej kolumny destylacyjnej, regulując kluczami elektronicznymi ciśnienie na przewodach podających surówkę. Wołali do siebie coś, ale rozumiałem tylko pojedyncze słowa.
W końcu odskoczyli na boki. Brygadzista przeżegnał się, zerwał plomby i z hukiem przerzucił dźwignię zrzutu awaryjnego, spuszczając całą zawartość zbiornika w kanał.
Zamknąłem tylko oczy, żeby tego nie widzieć, odwróciłem się i wyszedłem.
Rozbierałem się z fartucha mechanicznymi ruchami, starając się nie myśleć. Nie przeliczać, nie kalkulować, nie widzieć rządków cyfr – czerwonych po lewej, czarnych po prawej – z wykresu, który na początku tygodnia przedstawiła mi finansistka.
– Kur...wa...! – wyrwało mi się w końcu przez zaciśnięte gardło.
Ze złością wepchnąłem ubranie robocze do utylizatora, przeszedłem przez komory ciśnieniowe i na korytarz.
Tak czułem, tak, cholera, czułem, że coś pójdzie nie tak. Że zbyt dobrze by było, zbyt pięknie. A teraz okazywało się, że niemalże dwudziesta część produkcji, i to jeszcze niegotowej produkcji, miała pójść na przemiał. Do zbiorników utylizacyjnych.
Jeszcze była szansa, że wyrobimy się i damy radę wywiązać z zobowiązań kontraktowych ze stałymi odbiorcami.
Owszem, zakład baryszewski był żyłą złota, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Natomiast już po miesiącu tutaj widziałem z pełną, chirurgiczną dokładnością, jak bardzo niestabilne były pokłady wciąż przesuwającego się wokół górotworu. Wystarczyło najmniejsze wahnięcie, wprowadzenie jakiejkolwiek zmiennej, i grafik dostaw zaczynał się sypać.
Przy czym zaznaczyć należy, że syntadrenaliny nie brali od nas drobni przekupnie, siedzący w kucki na lokalnym ryneczku. To były firmy, nierzadko całe korporacje. I to zazwyczaj albo okołopaństwowe, albo dla tych państwowych pracujące.
Nie bałem się nawet kar umownych, jakkolwiek ich wysokość była wręcz kosmiczna.
Bałem się, że ktoś z tamtych mógłby tu przyjechać i zobaczyć, co się dzieje.
– Panie prezesie! – doskoczyła do mnie asystentka, Marina. – Panie prezesie, bo tutaj trzeba podpisać.
Fajna dziewczyna nawet była, nieprzesadzona taka. Widać było co prawda, jak spod kołnierzyka opalizująco białej bluzki wychodzą jej wzory mieniących się tęczowo tatuaży, podświetlone paznokcie też robiły niezłe wrażenie, ale chyba kompensowała sobie tak wrodzoną nieśmiałość.
Popatrzyłem na holodokument na czytniku ramowym, wszedłem do gabinetu. Słyszałem, że tamci jeszcze się kłócą w sali konferencyjnej... Poluzowałem węzeł duszącego mnie krawata, zdjąłem z wieszaka klimakurtkę, zgarnąłem z biurka kluczyki.
– Później. – Uśmiechnąłem się.
– Panie prezesie, ale to ważne! To są te zlecenia jeszcze z zeszłego tygodnia, a już jest piątek. Pan prezes mówił, że podpisze, a teraz... I ja muszę to wysłać dziś. I jakby się dało, to żeby od razu podpisali też panowie Muchin, Czełomiej, Owieczkin i Kutiakow...
Zamarłem, spojrzałem na nią i zmarszczyłem czoło. W życiu o tych ludziach nie słyszałem.
– Że niby kto?
– Panowie... – stropiła się wyraźnie. – Z zarządu.
– Aha. No tak, tak.
– No więc?
Narzuciłem kurtkę, zapiąłem suwak. Wyjąłem jej z dłoni holoczytnik.
– Przedstawię tę kwestię zarządowi.
Moje lokalne ciućmoki siedziały, jak zwykle zresztą, na ławeczce przed blokiem.
– O, pan prezes! Dzień dobry, uszanowanie moje dla pana prezesa! – ucieszył się Wania, wstając i kłaniając się przesadnie nisko. – Co tam dobrego w wielkim świecie?
– Siemano, chłopaki. Ano, tak sobie, ale jakoś się zakład kręci...
– NASZ ZAKŁAD! – rozdarł mordę Jegor. – NASZ, MÓJ, TWÓJ, NASZ WSPÓLNY! JAK TE ULICE, JAK KAMIENICE, W KTÓRYCH ZIOMALE KRĘCĄ SOCZYSTE BITY, GDZIE NAM DO ELITY, CO ZZA PRZYCIEMNIONYCH SZYB PATRZY NA CHODNIKA SZARE PŁYTY!
– He, he, panie prezesie, to ten, no... Kiedy pierwsze dywidendy? – przymilnie uśmiechnął się Anton.
Spojrzałem na nich ciężkim wzrokiem, sięgnąłem za pazuchę po portfel. Widziałem, jak cztery szyje wyciągnęły się ciekawsko, chcąc zlustrować zawartość przegródek na karty... A potem cztery zestawy ust wykrzywiły się w podkówkę rozczarowania.
– Tyle mam, tyle wam mogę dać... Nie no, czekajcie, muszę mieć jeszcze na flaszkę i szlugi, nie? He, he-he. O, tyle. – Wcisnąłem Wani do ręki kilka nośników waluty, sobie zostawiłem jeden. – No co ja poradzę, chłopaki? Przecież widzicie: ten sam samochód, to samo mieszkanie, ciuchy...
– Ale garnitur to sobie pan prezes kupił – przytomnie zauważył Wania.
– Chcesz, kupię też tobie. Chcesz? No już, dawaj, wsiadamy i jedziemy na miasto po garnitur. Tak?
Spuścił głowę i zamruczał coś, wyraźnie niezadowolony.
– PAN PREZES JAK MOJŻESZ, CHLEB ROZDAJE NA PUSTYNI! – Przynajmniej Jegor umiał się ucieszyć. – WÓDA, KOKS, DZIEWCZYNY, WSZYSTKO ZGARNIEMY DO TAJNEJ MELINY!
– Panowie, potrzebuję waszych podpisów z kciuków i czipów na jednym dokumencie. Bądźcie tak dobrzy, bo mi tam głowę suszą.
Podałem im po kolei ramkę, każdy przyłożył palec do czytnika i sczytał dane do uwierzytelnienia. Widziałem, że Wania chciał nawet zagłębić się w dokument, ale na szczęście czekający na swoją kolej Jegor zwyczajnie wyrwał mu holonotatnik z ręki, już za trzecią próbą dał radę zetknąć opuszkę palca z płytką sensora.
Od razu odebrałem im i złożyłem ażurowy nośnik, wsunąłem do kieszeni.
– Panie prezesie, a kiedy będziemy mogli... – zaczął jeszcze Pasza, ale ja już rzuciłem jakimś pożegnaniem i czym prędzej schowałem się do klatki.
Wdrapałem się na swoje piętro, czując, jak głowa nadal pulsuje echem myśli i wydarzeń z całego dnia. W uszach mi szumiało, oczy piekły i bolały. Najbardziej to miałem ochotę wypić sobie czystej, wleźć pod prysznic i po wyjściu poprawić na drugą nóżkę... A potem włączyć jakiś film i zasnąć na kanapie.
Zgrzytnąłem zamkiem i drugim, popchnąłem drzwi – od razu zamknęły się i huknęły o futrynę, pchnięte jeszcze mocniej od drugiej strony, zatrzaskując obydwa rygle.
– Kusto, zasrańcu, wpuść mnie! – krzyknąłem do psa, mocując się z kluczami. – Sio, niedobry pies! Kto to znowu napaskudził w korytarzu?! Ach, ty! Już ja cię zaraz... O, dzień dobry.
Idąca na górę sąsiadka z czwartego piętra spiorunowała mnie wzrokiem, popychając przed sobą gromadkę dzieci i szwankujący grawiwózek z zakupami. Droga jak sto diabłów maszyna niedomagała na jeden silnik, efekt był taki, że kobieta musiała stopień po stopniu walczyć z przekrzywiającą się i podskakującą, a rzekomo samobieżną torbą.
W pierwszym odruchu zrobiłem krok, żeby jej pomóc, nawet wyciągnąłem ręce, ale kobieta tak się żachnęła, jakbym jej i te bachory, i te zakupy chciał co najmniej ukraść.
– Ja sobie poradzę! – fuknęła. – Niepotrzebna mi pana dwulicowa, patriarchalna litość... Szczególnie jeśli takiego języka pan używa! Ja tutaj dzieci wychowuję sama, nikt nie pomoże nawet!
– Właśnie pani chciałem pomóc – mruknąłem, cokolwiek stropiony.
– Aha, jasne! Już mi taki pomagał jeden, potem drugi... A ja sama potem zostaję! Tyle jesteście warci wszyscy, rozpłodowcy...!
– Mama, mama, nie krzycz... – poprosiła płaczliwym głosem pięcioletnia dziewczynka.
– Niech pani nie podnosi głosu – poprosiłem też ja, słysząc, jak Kusto ujada za drzwiami.
– Pan mi nie będzie mówił, co ja mam robić! Ja sobie daję radę, ja tu dzieci wychowuję na porządnych ludzi, szacunku uczę, a nie takiego bydlęctwa! To wszystko wasza wina, takich jak pan i wszyscy inni...! A ja, ja...
Urwała, zasłoniła usta dłonią i zgięła się, wyraźnie powstrzymując szloch. Któreś z dzieci zaczęło płakać, inne pociągnęło mamę za połę bluzy... Patrzyłem z poczuciem zupełnej bezsilności, jak kobieta ciągnie karawanę swoich prywatnych nieszczęść dalej i znika za zakrętem schodów.
Wreszcie przekręciłem w zamku oba klucze, popchnąłem drzwi i zdołałem wejść do mieszkania.
– Kusto, gdzie jesteś, bydlaku?! – zawołałem, widząc na samym środku przedpokoju ślady przestępstwa. Dosłownie ślady, bo zdążył w to, co sam narobił, jeszcze wleźć, i to co najmniej parę razy. – Łapy ci z zadu powyrywam!
Oczywiście Kusto nie przyszedł, więc sapiąc i warcząc, musiałem najpierw posprzątać jego bajzel, potem dopiero zdjąć buty, ściągnąć kurtkę, koszulkę... Dobrze, że chociaż letnie upały już minęły, więc nie byłem aż tak przepocony, ale miałem na sobie zdecydowanie o jedną warstwę ubrania za dużo.
Jak zawsze zwalczyłem w sobie odruch zmięcia wyjściowego ciucha w kulkę i ciśnięcia w kąt, zamiast tego ładnie rozwiesiłem go na wieszaku, zamknąłem w szafie odświeżającej. Potem z ulgą wbiłem się w stare, wytarte dżinsy i biały podkoszulek.
– Kusto, chodź! Ostatnia szansa!
Przyszedł, a jakże. Poczochraliśmy się trochę, podrapaliśmy za uszami... Łyknąłem dwa prochy od bólu głowy, jeden od ciśnienia i profilaktycznie komplet witamin. Ano, Olga mi głowę przecież suszyła, że dbać o siebie trzeba, badać, no to poszedłem do lekarza i mi przepisał. Gorzej się po nich czułem, ale wyniki miałem lepsze, więc coś za coś.
Szybkie zajrzenie do lodówki, równie szybki strzał czystej popitej lekko już kwaśniejącym sokiem z granatów. Zerknięcie na zegarek: kurwa, już byłem spóźniony.
– Kusto, masz wodę, żarcia nie będzie... Wracam wieczorem! – zawołałem, znów wybiegając z domu.
Nad NeoSybirskiem powoli zapadał zmrok, miasto zaczynało grzęznąć w wieczornych korkach. Wypadłem na magistralę, przeskoczyłem przez most nad szerokim, brązowoszarym nurtem martwej rzeki, patrząc na kontrolkę poziomu paliwa: wystarczy mi? Powinno wystarczyć... A przecież szkoda było bez sensu tracić swoją kasę.
Akurat jechałem przez zastawione pudłami wielopiętrowych bloków przedmieścia, kiedy odezwał się komunikator.
– Olʹg! – zawołałem radośnie, bez zastanowienia odbierając połączenie. – No hej, co tam...
Przełknąłem ślinę, patrząc na obrazek hologramu i zarazem jednym okiem próbując pilnować sytuacji na drodze.
– No hej, Saszka, szary wilku... – zaszczebiotała.
Zahamowałem i skręciłem gwałtownie, wyprowadziłem wóz na prostą, zwolniłem. Spojrzałem jeszcze raz, odetchnąłem głęboko i dopiero dokończyłem:
– ...dobrego. Ty wiesz, że nie powinnaś tak robić bez ostrzeżenia?
– No coś ty. Przecież jestem ubrana, prawda?
– ...tak – powiedziałem z pewnym zawahaniem.
Okręciła się wokół własnej osi, ale tak nie za szybko, żebym na pewno zdążył się przyjrzeć. Umiała tak fajnie układać ręce, ech... Jak dziewczyny z baletu. Mówiła, że kiedyś, w młodości, ćwiczyła i tak jej zostało. „Stąd też chodzenie na palcach, kiedy jestem w bieliźnie” – skwitowała, kiedy o to zapytałem.
– No co, nie podoba ci się?
– Podoba! – zapewniłem pospiesznie. – Nawet za bardzo, ahem. To nowe kupiłaś?
Pokręciła głową, złożyła usta w grymas niezadowolenia.
– No przecież chyba widzisz, że mierzę dopiero. Nie widzisz?
Podniosła palec, pokazała na neonową wywieszkę. Faktycznie, dopiero teraz zauważyłem, że to chyba była jakaś przymierzalnia, wyglądająca raczej jak zaplecze mocno luksusowego klubu nocnego: pikowana kanapa z syntoskóry, lustra, lśniące kryształki... Sam neon kojarzyłem jak przez mgłę z jedną z tych marek, które są albo jeszcze mocno odważnymi ubraniami, albo już dość zachowawczą linią sklepów z artykułami dla dorosłych.
Oraz zdecydowanie znudzonych i bogatych.
– Widzę. Staram się przynajmniej.
– To co, brać? Bo nie wiem, czy nie są za niskie. A na bieliznę nie patrz, to takie codzienne szmatki, hihi.
Zamrugałem, przyjrzałem się uważniej. Dokonałem szybkiego ćwiczenia z łączenia kropek.
– Aha, buty? – zapytałem, mając nadzieję, że nie zrobię z siebie idioty.
– No a co innego? Sasza, przecież mówiłam ci, że do opery nie wypada mi pójść w starych... Nie są zbyt poważne?
„Poważne”. Już ja bym z takimi butami robił poważne rzeczy albo jeszcze lepiej z nią w tych butach.
Nagle zrobiło mi się ciasno w spodniach.
– Nie – powiedziałem nieswoim głosem. – Są... spektakularne. A ty w nich jeszcze bardziej.
Jej uśmiech był jak zapalająca się nagle tysiąclumenowa lampa.
– No dobra, to biorę! I co, widzimy się pojutrze, tak?
– ...tak.
W myślach podziękowałem jej za to, że mi przypomniała, bo autentycznie byłbym zapomniał. W zasadzie to już zapomniałem.
– A ty masz już swój smoking?
– Oczywiście – skłamałem bez chwili zawahania. – Olga, czekaj. Ale to znaczy, że ty pójdziesz... w tym?
Nachyliła się tylko do kamerki, posłała mi całusa, puściła oko i rozłączyła się.
Odetchnąłem głęboko, sięgnąłem po butelkę z wodą i przepłukałem usta. Przełączyłem klimę o stopień chłodniej, bo coś mi się gorąco zrobiło, i spróbowałem skoncentrować się na prowadzeniu samochodu.
– Codzienne szmatki... – warknąłem pod nosem, nie mogąc przegnać widoku sprzed oczu.
Jeśli ona w czymś takim serio chodziła na co dzień, to... No, to tak jakoś, o.
Moja znajomość z Olgą nabierała, co tu dużo mówić, rumieńców. Nie doszło jeszcze co prawda, że tak powiem, do konsumpcji jako takiej, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że kiedy tak się stanie, to niebo moczem zapłacze, a skały ogniem będą srały.
Ta dziewczyna to był żywioł, to była wcielona dzicz.
Potrafiła z uśmiechem, patrząc mi w oczy, opowiadać z anatomicznymi wręcz szczegółami fabułę ostatnio oglądanego naprawdę ostrego porno, żeby po chwili wskazać jakąś wyjątkowo śliczną chmurkę na podświetlonym łuną zachodzącego słońca niebie, a potem przeskoczyć na najnowsze odkrycia w zakresie polimerazy łańcuchów DNA w środowisku zasadowym. No i obowiązkowo wtrącić coś o motocyklach.
– No co? – Wzruszała tylko ramionami. – To wszystko są rzeczy ludzkie, Saszka. Moglibyśmy rozmawiać równie dobrze, no nie wiem, o...
– O jedzeniu.
– Ooo, jedzenie! Słuchaj, jak ostatnio dostałam u koleżanki na imprezie ostrygi na słodko, no to normalnie aż w punkcie G je poczułam! Słuchaj, tak mnie zacisnęło, że myślałam, że dojdę... A ty wiesz, że ekstaza pokarmowa jest najsilniejszą dostępną człowiekowi?
Nie wiedziałem. Podobnie jak nie miałem pojęcia o całej masie rzeczy, które dla Olgi były chlebem powszednim i o których bezustannie trajkotała ku mojej absolutnej i nieudawanej radości. Ilu ja się przy niej rzeczy uczyłem, ilu dowiadywałem!
Między innymi tego, że ona uwielbia operę, chociaż już parę lat nie była. A zawsze chciała usłyszeć na żywo... coś tam. Coś, co jest znane i lubiane, co akurat będą w naszym Teatrze Operowym grać.
Nieopatrznie powiedziałem: no spoko, to co, idziemy?
I teraz wyglądało na to, że naprawdę będziemy szli. Pojutrze. A ja miałem dwa garnitury: jeden stary, w którym byłem jeszcze z matką Sańki na jakiejś imprezie, i jeden nowy, w którym od miesiąca na co dzień chadzałem do pracy.
Garnitur był nie w moim kolorze, i krój też miał mocno hipsterski. Na całe szczęście był z tych inteligentnych, co to same się dopasowują, a ja mieściłem się w zakresie rozmiarówki. Odpowiadając na pytanie: nie, nie kupiłem go sobie. Znalazłem w walizce, zabranej z samolotu w Dubaju.
Ten garnitur był elementem kamuflażu korporacyjnego: dzięki niemu wyglądałem, jakbym w ogóle wiedział, co się w mojej pracy dzieje.
Potrząsnąłem głową: dobra, dość myślenia o wszystkim naraz. Teraz skoncentrujmy się na najbliższej rzeczy do zrobienia, bo jak się szef zorientuje, że błądzę myślami, to mi łeb ukręci przy samej dupie.
Zjechałem na skrajny prawy pas, a potem ślimakiem z trasy i asfaltową drogą, zagłębiającą się pomiędzy martwe drzewa.
Po lewej i prawej ciągnęły się wysokie, betonowe płoty z pancernymi bramami, znad których łypały czerwienią cyklopie oczy kamer. Reflektory zapalały się, kiedy mój merc przejeżdżał obok; czasami światło wyciągało z ciemności sylwetkę przechadzającego się wzdłuż płotu strażnika z karabinem na ramieniu.
Ponad szczytami ogrodzeń górowały masywy potężnych domów miejscowej elity. Wielkopołaciowe lustrzane okna, pokryte panelami solarnymi dachy, holograficzne ściany rzucające taki obraz tła, żeby jak najlepiej wkomponować budowlę w otoczenie. Zielone wstawki na fasadach, co tydzień konserwowane i pryskane substancjami odżywczymi przez specjalne ekipy.
Połyskujące krystalicznym lazurem, podświetlane baseny. Przeszklone werandy, na których chyba co wieczór odbywały się huczne przyjęcia. Szeregowe garaże dla osobnych samochodów na każdy dzień tygodnia. Prywatne lądowiska dla śmigłowców i wciąż prototypowych, ale coraz bardziej popularnych grawiplanów.
Ja jednak zostawiałem to wszystko za sobą, jadąc dalej coraz węższą dróżką. Ostatni płot urwał się ostrym rogiem, drzewa przysunęły się aż do samego krawężnika. Nagle zrobiło się ciemno, widziałem tylko kawałek świata, wycinany z wszechobecnej czerni przez dwa wąskie snopy świateł.
Po lewej pojawił się mur. Szary, jednolity, nijaki i obojętny. Tak wysoki, że w zasadzie wyglądał jak ściana budynku; tylko podświetlone halogenami pnie rosnących zaraz za nim świerków i brzóz pozwalały domyślać się, że jednak nie ma tam dachu.
Podjechałem pod bramę, zapaliło się światło. Opuściłem szybę, ramię czytnika wysunęło się ze słupka i błysnęło zielonym laserem, skanując mi siatkówkę oraz dno oka.
– Khudovec – warknąłem w mikrofon.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski, 2020 COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2020
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-587-9
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
PROJEKT I ILUSTRACJA NA OKŁADCE Dark Crayon
ILUSTRACJE I PROJEKT ZADRUKU NA WEWNĘTRZNEJ STRONIE OKŁADKI Paweł Zaręba
REDAKCJA Ewa Białołęcka
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow