Komornik. Arena Dłużników - tom 3 - Michał Gołkowski - ebook + audiobook

Komornik. Arena Dłużników - tom 3 ebook

Gołkowski Michał

4,7
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Śmierć fałszywemu Imperatorowi! Precz z Górą, wolność dla ludzi!”.

Arena Dłużników płonie w ogniu dzikiej, desperackiej rebelii, rozpętanej przez wyposażonych w płonącą Purpurą broń gladiatorów. Archanioł Michał miota się w bezsilnej furii, rzucając przeciwko ludziom kolejne zastępy Wysłanników.

Jednak sprawy komplikują się… nie to, że „niespodziewanie”, bo w sumie nigdy nic nie było proste. Ale tym razem nawet Zek czuje, że coś jest mocno nie tak i zaczyna się gubić. Nie to, że w przebiegu wydarzeń. Nawet nie w przestrzeni i nie we własnej głowie. Zek zaczyna gubić się w czasie.

Trąby nieudanej Apokalipsy nadal grają swą fałszywą melodię, świat powoli pokrywa się pleśnią, niczym ostatnia kanapka zapomniana w czeluściach plecaka podczas wakacji, ale impreza przecież trwa! Nie ma zlituj, trzeba zakasać rękawy i zasuwać – gdzieś tam jest Jonasz, no i wypadałoby spotkać się z Azraelem. A może i zobaczyć własną rodzinę?

W końcu świat się sam nie uratuje!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 442

Oceny
4,7 (401 ocen)
308
64
25
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czyta_bo_lubi

Nie oderwiesz się od lektury

Zek, Zekuś… to była zajebista jazda bez trzymanki! Z racji, że 3 i 4 tom najnowszego Komornika, były wydane razem to postanowiłem, że napiszę opinię o obu częściach. O ile, z tomem trzecim poszło mi bardzo szybko, tak czwarty czekał długo na swoją kolej. Oba tomy przesłuchałem w formie audio i to był strzał w dziesiątkę. Grzegorz Pawlak podbija fabułę wielokrotnie! Pozostając w duchu narratora, jakim jest Ezekiel VII, jakie to było pięknie pojebane. Michał Gołkowski odpiął, już i tak luźno wiszące wrotki, i bawił się fabułą na całego. Burzenie czwartej ściany, parodia, ironia, autoironia. Wyciągnął cały swój arsenał i napierdalał nim na całego. Zwłaszcza tom czwarty to esencja spierdolenia świata po apokalipsie. I to takiej w chuj nieudanej. Łezka w oku nie raz zakręciła mi się od pięknych tekstów padających z ust naszego komornika. Akcja momentami była tak dziwaczna, że po czasie już naprawdę niczemu się nie dziwiłem. Owszem, autor ma tendencję do zbaczania z tematu głównego wątku i...
10
Daisia

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na kolejną odsłonę
00
aszczepanska2105

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze mówiąc to najlepsza książka fantasy jaką miałam okazję usłyszeć (a było ich niemało). Gorąco polecam!
00
rafalso71

Nie oderwiesz się od lektury

ale odjazd. Pan Pawlak jest znakomity.
00
Drizit

Dobrze spędzony czas

Mocno wciąga 🙂
00

Popularność




Któryś człeka słabego, by mu ulżyć męki,Nauczył proch wyrabiać i dał broń do ręki, (...)Pochodnio myślicieli, kosturze wygnańców,Spowiedniku wisielców i biednych skazańców, (...)Ojcze przybrany dzieci, których Boga OjcaGniew i mściwość wygnały z rajskiego Ogrojca,O Szatanie, mej nędzy długiej się ulituj!

Charles Baudelaire, „Kwiaty zła”(tłum. Stanisław Korab–Brzozowski)

Rozdział I

Śmierć!

Urywek okrzyku rozbrzmiał na ułamek sekundy przed tym, jak biegnąc bezładną grupą półnagich, zbryzganych krwią ludzi w minimalistycznym gladiatorskim sprzęcie wpadliśmy wprost w zwarty szyk maszerującej na nas centurii.

Uderzyłem całym impetem ciała pomiędzy dwie sąsiednie tarcze.

Jeszcze biegnąc modliłem się w duchu do samego siebie, by ukryci za nimi żołnierze liczyli na to, że szereg utrzyma się sam. Że wsparte jedna o drugą zasłony w jakiś magiczny sposób, bez udziału ich operatorów, wytrzymają napór. Że tamci bali się nas wcale nie mniej niż my ich.

Natomiast na wszelki wypadek, żeby chociaż tak minimalnie pomóc rachunkowi prawdopodobieństwa, zamachnąłem się i walnąłem w tę po lewej płonącym Purpurą kastetem, zaś tę po prawej ciąłem ciągnącym za sobą smugę ognia gladiusem.

Trzask i zgrzyt przerzynanego drewna i żelaza, łomot uderzeń, krzyki i wrzaski – wszystko to zlało się w jeden ogłuszający, wszechogarniający harmider walki, przykrywający i tłumiący wszystkie inne zmysły.

Kłębiący się, zadający ciosy niemalże na oślep walczący spletli się i zmieszali w jedną trudną do odróżnienia masę.

Ponad szyk legionu podniosły się, świsnęły nad naszymi głowami i opadły oszczepy, zbierając krwawe żniwo wśród naszych lżej opancerzonych towarzyszy w tylnych rzędach.

Miecze, topory, włócznie i zakrzywione noże, dziwaczne barbarzyńskie kosy osadzone na sztorc i proste, oszczędne klingi gladiusów wznosiły się i opadały, przeskakiwały niczym niosące śmierć błyskawice pomiędzy dłońmi jednych a ciałami drugich.

Trudno było połapać się, kto jest kim. Z kim należy walczyć, a do kogo można obrócić się plecami.

Starcie, tak jak każde inne zresztą, było czystym chaosem.

Zaś pośród tego chaosu byłem ja.

Ktoś uderzył mnie w bok, inny dźgnął w okolice kolana. Sztych miecza narysował mi krwawą pręgę na przedramieniu. Niebezpiecznie blisko przy policzku przesunęła się klinga ostra niczym brzytwa. Zobaczyłem wykrzywioną wściekłością, desperacją, agresją i strachem twarz legionisty przede mną. Policzki w świeżych skaryfikacjach rytualnych. Niemalże białe tęczówki oczu, tak charakterystyczne dla dopiero co inicjowanych Nawróconych.

Tyle zdążyłem zobaczyć, nim głowa człowieka wraz z zakrywającym ją hełmem eksplodowała krwawym bryzgiem – to mój gladius przebił się przez blachę sztychem z boku. Nie dałoby się czegoś takiego zrobić normalną bronią. Nie było możliwości, żeby przeciąć hełm uderzeniem na wprost. Nikt nie miałby tyle siły.

Lecz my nie walczyliśmy normalną bronią.

– Purpura na pełny zycher i rąbać! – wydarłem się, spuszczając przełamujące cięcie na kolejnego przeciwnika.

Zasłonił się tarczą, ale ostrze wbiło się w nią, jakby była zrobiona z papieru, weszło bez mała do połowy szerokości i niemalże sięgnęło schowanej za nią dłoni. Niewiele myśląc uderzyłem z lewej ręki – Purpura strzeliła iskrami, drewno odskoczyło w tył, uderzyło ukrytego za nim człowieka w rant hełmu.

Poderwał tarczę wyżej – to wystarczyło, bo ja przypadłem nisko na wykrocznej i dźgnąłem go w nogę, gruchocząc kość i posyłając nieszczęśnika na ziemię.

Kolejny wpadł na mnie z boku, uderzając tarczą niczym taranem.

Poleciałem na ziemię, wypuszczając gladius. Szlag! Ostrze zgasło i wirując poleciało gdzieś pomiędzy walczących, pod przesuwający się w obłędnym, falującym tańcu las nóg. Zapewne brzęknęło o ziemię, ale tego nawet nie usłyszałem, próbując samemu nie dać się rozdeptać i zadźgać komukolwiek, kto mógłby dojść do wniosku, że dobicie leżącego na ziemi to dobry pomysł.

No tak, bo tamten też nie zamierzał poprzestać na przewróceniu mnie, a zamierzał dokończyć dzieła – tyle zrozumiałem, widząc, jak zamierza się na mnie mieczem.

– Giń, heretyku! – wrzasnął.

A ja nawet nie miałem się czym zasłonić.

Spróbowałem, jak w każdej szanującej się gierce, wykonać przetoczenie na bok.

Jednak łatwiej się takie cuda na kiju robi, kiedy większość innych walczących stanowią albo tekstury, albo nieposiadające pod sobą sygnatury obiektu fizycznego wieloboki. Wtedy jak w kogoś wpadniesz, to na chwilę się sczepicie w jedno, twoja ręka przejdzie mu przez nogę i nie ma problemu.

Niestety, albo też stety, nie działało to w ten sposób w prawdziwym życiu. Kiedy próbujesz przeturlać się w obowiązującej rzeczywistości, to przeważnie wpadniesz po prostu na czyjąś nogę.

Tak jak ja w tej chwili.

Wpadłem zatem centralnie na nogę jakiegoś innego legionisty i zupełnym przypadkiem rąbnąłem go łokciem pod kolano. Tamten wrzasnął, wygiął się w tył, stracił równowagę i złożył się na mnie, jak dźwig na robotników w filmikach z hinduskiego Internetu.

Upadł wprost na mnie. Aż mi coś w klatce chrupnęło, przed oczami na chwilę pociemniało, kiedy powietrze uciekło mi z płuc. O jebaniutki, złamał mi coś, jak nic mi złamał żebro!

Ale, jak to się mawia, nie ma tego złego – dzięki temu przeznaczony dla mnie cios trafił jego.

Pechowiec wrzasnął po raz drugi, kiedy miecz zagłębił mu się w podbrzuszu.

Jego koleżka na chwilę zbaraniał, widząc, że zamiast Dłużnika załatwił właśnie swojego własnego ziomka.

Natomiast nie musiał długo żyć z tą świadomością i wstydem, bo ktoś przytomnie uderzył go w plecy płonącym Purpurą falksem, niemalże odrąbując bark od ciała.

– Śmierć Górze! – zawył dziko Kemosz, zawijając swoją równie dziwaczną, co upiorną bronią nad głową i tnąc kolejnego przeciwnika. – Śmierć fałszywemu Imperatorowi!

– Śmierć! Kij w dupę Aniołowi pederaście! – zawtórował mu Carter, wpadając z dwoma gladiusami pomiędzy legionistów, niczym wilk między owce.

Zrzuciłem z siebie żołnierza – rannego? Martwego? Umierającego dopiero? Nie obchodziło mnie to zupełnie, nieważne! Zacząłem gramolić się na nogi, nim ktoś mnie nadepnie, następny podepcze, a kolejni w końcu stratują. Oczywiście jeszcze ktoś na mnie wpadł, inny potrącił, znów przewrócił – ale wreszcie udało mi się podnieść.

Wokół mnie byli już nasi. A więc udało się, przebiliśmy się, daliśmy radę! Przynajmniej utrzymaliśmy pozycję, nie zepchnęli nas w tył i nie nakryli czapkami.

– Zek! – zawołała do mnie Cat. – Zek, wszystko gra?!

Z rozwianym włosem i obłędem w oczach, zbryzgana krwią, dzierżąc swój gladius, wyglądała niczym jakaś bogini wojny. Jak walkiria, niczym demonica z najgłębszych kręgów Piekieł.

– Gladius posiałem! – krzyknąłem, rozglądając się.

– To szukaj go! Szukaj, bo musimy się przebić z powrotem do Ludus!

– ...Co?

– Przebijamy się do Ludus, muszę zabrać małego!

Aha.

No dobra.

Super, nie no, jasne.

Mamy tutaj na głowie dwie centurie Legionu, pewnie kolejne już nadciągają z koszar. Jest nas może pół ­setki desperatów, wszyscy właśnie wyrwaliśmy się z Are­ny, na której też nikt nam masażu ­relaksacyjnego nie robił.

I planem taktycznym miało teraz być orientowanie się na zostawione z niańką dziecko.

Spoko.

Pewnie.

W sumie, jak o tym pomyśleć – rozumiałem ją.

Na jej miejscu zrobiłbym dokładnie tak samo.

W końcu zauważyłem mój gladius, przepchnąłem się pomiędzy wojownikami. Już za drugim razem dałem radę podnieść go z bruku, przypłacając to tylko jednym przydepnięciem palców. Potem wdrapałem się na stojący pod ścianą domku wrak samochodu, żeby ponad głowami walczących złapać nieco lepszą perspektywę taktyczną.

Aha, „perspektywa taktyczna” – już się zesrałem.

Po lewej, prawej i przede mną był totalny burdel walczących i zabijających się nawzajem ludzi. Legioniści w pancerzach i jednolitych hełmach, do tego czerwone płaszcze... Nasi gladiatorzy w zbieraninie hełmów i kawałków zbroi, pomalowanych i poozdabianych w jak najdziwniejszy sposób, bijących po oczach fluorescencyjnymi kolorami i tęczowymi kitami pióropuszy.

No tak: tutaj byli nasi, tam byli oni. I to tyle. Nieco po lewej, za wylotem ulicy, widziałem kawałek ściany Areny, z której wybiegliśmy, żeby przeformować się przed uderzeniem na Legion. Za nami został spory plac wolnego miejsca, a sama walka zaczynała teraz grzęznąć w pomniejszych ulicach.

Cofamy się.

No spoko.

– Cat! Cat, dawaj tam i w lewo! – Machnąłem gladiusem. – Carter... ej, Caar-teeer!

Nie usłyszał.

Nie było szans, żeby usłyszał, bo robił właśnie za głowicę roboczą fedrującą nasz przodek w szyku zwartym przeciwników.

Dwa płonące Purpurą miecze kreśliły łuki i wyskakiwały w przód błyskawicznymi sztychami, tnąc wrogów niczym zboże... Nie widziałem jego twarzy, ale gotów byłem uwierzyć, że Carter się śmiał.

Zdyszany, zziajany, spocony, ubabrany krwią własną i cudzą, z lekkim obłędem w oczach, Siliasz wskoczył na maskę samochodu.

– Co jest, dzieciaku?! – krzyknął.

– Siliasz, biorę Cat i przebijamy się z powrotem do Ludus! Tam został...

– Jej mały, jasne! – Były maszynista załapał w lot. – Bierzcie bobasa, wyciągajcie od razu resztę naszych! Spotkamy się...

Rozejrzał się.

– Na wzgórzach! – rzuciłem pomysłem, pokazując jedno ze wzniesień.

– Na wzgórzach, niech będzie! Znajdziemy się jakoś...

– Damy radę!

Zeskoczyłem z wraku, pokazałem Cat: dawaj, dawaj biegiem za mną!

Popędziliśmy przez pandemonium, w które zamieniało się w tej chwili Forum Romanum.

Purpurowe wstęgi z wyhaftowanymi złotem cytatami z Pisma, girlandy z suchych kwiatów, palące się w ­misach kadzidło... Poprzewracane stragany z rozsypanymi towarami, porzucone stoiska przekupniów. Towary niesprzedane i niekupione, ciśnięte na ziemię w połowie dobijania targu.

Wszystko przygotowane na wielką fetę Igrzysk, o których teraz nikt już nie pamiętał.

No i trupy. Cywile, żołnierze... Zarówno legioniści, o wiele bardziej liczni, jak i nasi. Od czasu do czasu trafiał się ktoś w wojskowych ciuchach, wciąż ściskający karabin albo pistolet: to ludzie pułkownika Russo, którzy nawet mimo przewagi technologicznej nie zdołali uniknąć śmierci, jednakiej dla każdego człowieka.

– Zek! – krzyknęła Cat, pokazując palcem ku masywowi Areny.

Zobaczyłem go dosłownie chwilę po niej: zamiatający wściekle ogonem, wlokący za sobą dwa przerąbane odnóża Skorpion wyłonił się spod łuku w ścianie. Musiał zostać tam, kiedy wyrzynaliśmy sobie drogę wyjścia i dopiero teraz karaskał się na zewnątrz. Dlaczego przez trybuny, a nie bramą?

No tak: zapewne uganiał się do tej pory za ludźmi, którzy ogarnięci paniką albo nie trafili do wyjścia, albo z jakiegoś powodu zamarudzili na widowni zbyt długo. Widać było, że szczypce potwora ociekają krwią, ze szczęk zwieszał się strzęp ubrania...

Zauważył nas.

Byliśmy zbyt blisko, zdecydowanie zbyt blisko, żeby mu uciec.

Skręciłem tylko ku ścianie, żeby na pewno na nas nie skoczył, a musiał przecież leźć na dół. Cat powtórzyła manewr, ale dosłownie chwilę za późno.

Skorpion zebrał się w sobie i skoczył, chcąc dopaść kobietę biegnącą po otwartej przestrzeni.

Widziałem, jak potężna bestia leci w dół, wyciągając się w locie i już otwierając szczypce wielkości chwytaka maszyny do przerzucania złomu. Chitynowy pancerz błysnął w słońcu, zalśniły szkarłatem małe, pełne złej inteligencji i niczym nie skrępowanej nienawiści ślepia.

Wysłannik miał lada chwila spaść ku nam, najpierw zabić Cat – a potem mnie.

Trójząb Cat strzelił Purpurą, gdy odpaliła i wystawiła przed siebie trójdzielne żeleźce. Nie wiem, co sobie w tym momencie myślała. Nigdy się nie dowiem.

Kątem oka dostrzegłem błysk, do uszu doleciało głuche, stłumione fuknięcie.

A potem Skorpion rozerwał się kulą ognia, dymu i odłamków.

Siła detonacji cisnęła Wysłannikiem o mur Areny, dosłownie wbiła pomiędzy kolumny na wysokości pierwszego piętra. Pogruchotane posągi poleciały na ziemię deszczem kamiennych fragmentów, jedna z marmurowych płyt wyłożenia pękła, jej połówka osunęła się i roztrzaskała o bruk dosłownie na wyciągnięcie ręki ode mnie.

Dymiący, pokiereszowany Wysłannik rzucił się raz i drugi, wyprężył i znieruchomiał.

Nie, nie „martwy”, bo też nigdy nie był żywy. Stwór zregeneruje się prędzej czy później, srebrzystoczarna tkanka boskiej pneumy zejdzie się w całość, a on znów zlezie stamtąd i wróci do podjętego dzieła. Może nie stuprocentowo sprawny, pewnie uboższy o kilka oderwanych kawałków, ale nadal działający.

Natomiast powrót do tego stanu zajmie mu trochę czasu.

Czasu, w którym ani Cat, ani ja nie zginiemy.

Natomiast co się...

– Dzięki! – zawołała Cat do kogoś, podnosząc rękę.

Podążyłem za jej wzrokiem. Parędziesiąt metrów od nas, w podcieniu Łuku Tryumfalnego, widziałem sylwetkę pojedynczego człowieka z charakterystycznym kształtem dymiącego granatnika w ręku. Kewlarowy hełm, plamiasta kurtka munduru... Żołnierz też machnął nam, zasalutował i pobiegł gdzieś, przeładowując w drodze broń.

My też nie mieliśmy zamiaru czekać, aż Skorpion się zregeneruje, więc czym prędzej pognaliśmy w kierunku widocznego stąd Ludus Debitorum.

Gdy już dobiegaliśmy na miejsce, widziałem że przy bramie kłębią się legioniści.

Nie miałem – żadne z nas nie miało! – cienia wątpliwości, czego mogą tam szukać. Jeden po drugim ładowali się do środka przez częściowo uchyloną, częściowo wyłamaną bramę, zagrzewając się nawzajem okrzykami.

Przyspieszyłem tylko, odpalając gladius i kastet.

Wpadliśmy na zaabsorbowanych, niczego nieświadomych z tyłu. Dosłownie w ostatniej chwili jeden obejrzał się, otworzył usta i zdążył krzyknąć ostrzegawczo – natomiast nie zrobił już wiele więcej.

Ciąłem gladiusem szeroko, z zamachu, niemalże odrąbując mu głowę od ciała.

– Śmierć Górze! – wrzasnęła Cat, wybijając się do skoku ze swoim trójzębem i uderzając kolejnego prosto w piersi.

Trzask, błysk, swąd spalonego ciała i bryzg krwi – ostrze przeszło przez człowieka na wylot, dosłownie roznosząc jego klatkę piersiową na strzępy.

– Uwaga!... – zawołał któryś poniewczasie, dobywając broni.

Płonąca Purpurą klinga przecięła ostrze jego miecza, jakby było zrobione z masła. Przez chwilę widziałem jego rozwarte zdumieniem oczy, w których odbił się nadal rozżarzony pomarańczem kikut broni – ale potem wraziłem mu gladius w podbrzusze, przekręciłem i szarpnąłem w bok, posyłając jego wrzące flaki fontanną wprost na kolegów.

Kolejny cios sięgnął mnie w przedramię, następna krwawa pręga otwarła się na skórze. Jeszcze jeden rąbnął mnie przez łeb: świat podskoczył, zahuczało głucho, barwy na chwilę przestawiły się w inne spektrum, pociemniało mi przed oczami.

Ciąłem gladiusem niemalże na oślep, po chrzęście kości i wrzasku bólu upewniając się, że trafiłem.

Tylko cudem sparowałem kolejne cięcie, odbiłem na bok jeszcze jeden sztych.

Drugiego już nie.

Sapnąłem, kiedy czubek miecza wszedł mi pod żebro.

Świat zwolnił, prawie że zatrzymał się.

O kurwa, ależ to było dziwne.

O w mordę jeża...

...panie Ferdku.

Ała, auć.

Ochuj.

Ojej.

I...

A potem, po drugiej stronie bramy pojawiły się znajome twarze, zobaczyłem wznoszącą się i opadającą potężną chochlę do nakładania kaszy.

Trójząb w rękach Cat zakreślił jeszcze jeden płonący półokrąg, odrzucając kolejnego z legionistów na bok.

Jeszcze chwilę temu tłoczący się pod bramą żołdacy Góry prysnęli na wszystkie strony, salwując się ucieczką i zostawiając nas samych.

Zachwiałem się i byłbym upadł, gdyby ktoś nie złapał mnie pod ramię.

– Ojoj, rybeńko kochana moja! – zadudnił nasz nadzorca. – Toż ty ranny jesteś... Szybko, szybciusieńko do środka! Kto wie, może wrócą...

– Zbierajcie się! – wyjęczałem, czując, jak każdy ruch niezmiernie uczynnego i pomocnego, ale też cholernie silnego typa sprawia mi ból.

Żyłem, o dziwo. Najwyraźniej sztych nie wszedł dostatecznie głęboko, uwiązł pomiędzy żebrami... Ale i tak bolało mnie, jak stado skurwysynów. Ledwo byłem w stanie odetchnąć.

Cat nie trzeba było powtarzać: rozepchnęła na boki załogę Ludus i wpadła na podwórzec, z miejsca biegnąc ku naszej celi, gdzie zostawiła małego z jego niańką.

– My już... Już w drodze mieliśmy być! – Jedna z kucharek załamała ręce. – Co wyście narobili najlepszego! Takie coś wykręcić, nicponie! A my, my tutaj nic byśmy nie wiedzieli, gdyby nie...

Gdyby nie nasz nadzorca, no tak.

Założenie było takie, że utrzymywaliśmy całą tę hucpę w tajemnicy na tyle, na ile się dało, żeby nikt nie wysypał się przedwcześnie. On musiał wiedzieć, bo i tak był z nami na tyle blisko, że by się domyślił. I miał powiedzieć reszcie, żeby się ewakuowali jak tylko będzie ­można.

Jak widać nie było można, bo zgodnie z moimi przewidywaniami Góra od razu wysłała siepaczy, żeby zrobili nam tę samą odwróconą wiedźmińską siurpryzę, jaką Mojżesz wywinął faraonowi w Egipcie. No, wiecie – tę z synami pierworodnymi i w ogóle.

– Zbierajcie się! – powtórzyłem tylko, czując, jak przy każdym oddechu żebra odzywają się bólem. – Brać, co dacie radę, i wynosić się stąd...! Puść, dam radę!

– Ale gołąbeczku mój...! – Nadzorca puścił mnie i załamał ręce, patrząc, jak sam kuśtykam ku naszym kwaterom.

Minąłem w wejściu Cat, niosącą już na rękach małego i idącą za nią ubraną na czarno starowinkę-piastunkę, mamroczącą coś pod nosem. Sam otworzyłem skrzynię, na szybko przegrzebałem jeszcze rzeczy i zacząłem upychać co potrzebniejsze utensylia do zdjętej z kołka w ścianie sakwy.

– Reszta może i sobie poradzi jakoś... ale ja... muszę... być... gotowy na wszystko – mruczałem do siebie, zbierając zestaw do antycznego survivalu.

Trochę sucharów skitranych na czarną godzinę.

Suszone owoce.

Zgrzyt.

Bandaże i medykamenty wszelakie, te się przydadzą szybciej, niż bym chciał.

Igła i nici, bez tego też kicha.

Tabliczka woskowa do pisania, rylec, pergamin.

Zgrzrzyyt, zgrzyt...

Wielozadaniowy nożyk-scyzoryk... serio, istniało w czasach Rzymu coś takiego, zajebista rzecz. Poszukajcie na necie.

Gąbka na kiju, nie pytajcie po co.

Zgrzyt, zgrzyt...

Zebrane w koszernych pudełeczkach zupełnie niekoszerne maści, kremy i smarowidła na odciski. Przemielone w moździerzu na proszek tabletki antybiotyków, środków przeciwzapalnych i czort wie czego jeszcze.

Na przykład środki na typową dolegliwość podróżników przez życie niezbyt usłane różami, czyli świat po Apokalipsie – a więc remedium na powstrzymanie sraczki. W końcu mieliśmy niezbyt świeże żarcie, niezbyt czystą wodę, takie klimaty. A sraczka potrafi człowieka nieźle sponiewierać. Odwodnienie, majaki, problemy z nerkami, omdlenia, zaburzenia rytmu serca – tu nie ma żartów.

Po co mi to było? Ano, była w tym głębsza logika. Mimo że nie potrzebowałem tego TU i TERAZ, to byłem więcej niż pewien, że raczej prędzej niż później się stąd zabierzemy. Raczej niespodziewanie i nieoczekiwanie, znając życie. Być może wbrew woli.

A ja wtedy będę na to wszystko gotowy. Więc jak rzadko kiedy myślałem o czymś zawczasu, bo...

Zgrzyt.

Już wcześniej słyszałem to skrobanie, ale nie zwróciłem na nie uwagi. Byłem przekonany, że to coś dochodzącego z zewnątrz, albo że nie wiem, to mi w krzyżu tak strzyka... Ale teraz z jakiegoś powodu dźwięk zwrócił moją uwagę.

Odwróciłem się i zobaczyłem przyklejonego do przeciwległej ściany Cherubinka.

Nie był nawet duży, wielkości lalki bobasa. Nieproporcjonalna głowa, morda niezadowolonego dzieciaka, skrzydełka, wielki bebech z wystającym pępkiem, spasione rączki i nóżki z paluszkami niczym serdelki. Machające, zdecydowanie zbyt małe skrzydełka, nie mające prawa utrzymać alabastrowo-marmurowej postaci w powietrzu.

Jedną rączką opierał się o ścianę, a trzymanym w drugiej gwoździem kreślił w tynku kolejną kreskę: zzgrzyt...

Przefruwał kawałek w bok i kolejną: zgrzzzyt...

I jeszcze jedną: zgrzyyyt...

I następną.

A tych kresek to była już cała ściana. I ta, i sąsiednia, i nawet kawałek sufitu... Sukinsyn, ile czasu już musiał to robić?!

Zaś w pustym rogu stał zydel, na którym czasami zwykł siadywać Reggie.

Reggie, który nie miał, rzecz jasna, swojego posłania, no bo przecież nie sypiał. Natomiast uznał, że stosowne będzie, aby zaznaczył swoją obecność jako członka grupy, więc przyniósł sobie zydel. Siadał na nim i gadał z nami, albo pilnował nas, jak spaliśmy.

Konkretnie: jak spała Cat i ich mały.

I właśnie na ścianie obok tego zydla zaczął Reggie stawiać kreski.

„Jedna za każdy sen, panie Zek” – mówił. „Bo to najlepszy, a zarazem też jedyny sposób mierzenia upływu czasu”.

Kiedy postawił ich sześć, skreślał siódmą zamknięty tydzień. Kiedy zebrał cztery tygodnie, przekreślał drugim skosem miesiąc.

Reggie zdążył ich naliczyć trzy i pół. Miesięcy, w ­sensie.

A teraz jego praca utonęła, zniknęła w tym, co narobił ten szkodnik.

– Sio! – krzyknąłem na Cherubinka.

Aż zamachnąłem się na niego ręką, mimo że żebra zabolały, gotów trzepnąć go w łeb i poprawić z kopa.

Natomiast Cherubinek nawet nie odklejając jednej rączki od ściany, drugą cały czas stawiając kreskę za kreską odwrócił się do mnie, wykrzywił buźkę złym grymasem i zasyczał wściekle.

Zamarłem w pół ruchu.

Zgrzrzrzyt, zgrzrzyt, zgrzyt – Cherubinek nadal stawiał swoje kreski, nie spuszczając ze mnie złego spojrzenia płonących Purpurą ślepków.

To było... to było tak, jakby człowiek idąc ulicą tupnął na gołębia, a tamten wyszczerzył na niego zęby. Albo jakby owca rzuciła się na psa pasterskiego z pazurami. Albo jakby przypadkiem nadepnięty ślimak otrząsnął się z resztek skorupki, dogonił chuligana i spuścił mu wpierdol.

Cofnąłem się o krok i drugi, aż poczułem za plecami mur. Wymacałem i podniosłem nie do końca spakowaną torbę. Szorując łopatkami po ścianie przesunąłem się ku wyjściu, a potem wyślizgnąłem na korytarz.

Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt... Oddalający się dźwięk świdrował mi w uszach, gdy posapując z bólu potruchtałem ku wyjściu na plac.

– Słuchajcie, możemy... – zacząłem i urwałem, hamując gwałtownie.

Na dziedzińcu nie było nikogo.

Pospieszyłem za bramę: może spakowali się już wszyscy i czekali tylko na mnie?

Ale za bramą też ich nie było.

Rozejrzałem się z miną człowieka, który właśnie był z wizytą u znajomego, zjechał z któregoś tam piętra windą na poziom „0” i okazało się, że jest zupełnie w innym miejscu niż to, przez które wchodził.

– Kurwa... – powiedziałem z pewnym niedowierzaniem. Cofnąłem się na dziedziniec, zawołałem: – Hej, Cat! Gdzieżeście wszyscy poleźli?!

Odpowiedziała mi tylko dzwoniąca w uszach cisza.

I to nie tylko lokalna cisza, ale też taka większa cisza, sięgająca o wiele dalej.

Ucichły niosące się ponad dachami Wiecznego Miasta wystrzały. Nie słyszałem już wrzawy ani klangoru starcia w uliczkach przy Arenie. Nie było krzyków ani wrzasków ludzi, rozbrzmiewających do tej pory z różnych stron.

Owszem, miasto nadal żyło, nie było „wymarłe”, czy coś w ten deseń, więc i ta cisza nie była może aż tak dzwoniąca, jak mi się to wydało w pierwszej chwili.

Natomiast różnica... Różnica była aż namacalna.

Zajrzałem do jednego, drugiego pomieszczenia naszego Ludus Debitorum, ale nigdzie nikogo nie było. Może po prostu ruszyli beze mnie? W sumie to możliwe. Wręcz pewne.

Nie marnując więcej czasu, wyszedłem na ulicę i puściłem się na tyle szybkim truchtem, na jaki tylko pozwalały mi nadal pobolewające żebra. Przecież nie mogli odejść daleko, tym bardziej, że gdzieś tutaj...

– Hej, ty! Stój! – rozległ się głos.

Zwolniłem, przeszedłem na marsz, potem na powolny chód. Stanąłem i obróciłem się w kierunku trzech legionistów, patrzących na mnie z mieszaniną niedowierzania i zdumienia spod ściany pobliskiego budynku.

– Zgubiliście się, chłopcy? Odłączyliście od jednostki macierzystej przed rzezią? – Przekrzywiłem głowę, odpalając gladius i kastet.

Jeden z nich wypuścił trzymany w ręku bukłak, który plasnął miękko na ziemię. Drugi zbladł wyraźnie. Trzeci pokazał na mnie palcem:

– O kurwa, chłopaki, to jeden z tamtych... Chodu!

Zanim zdążyłem zareagować, po prostu rzucili się do ucieczki, klapiąc podkutymi sandałami o bruk. Została po nich tylko rozłożona na murku szmatka, na niej chleb i ser... i bukłak, z którego powoli ciurkało strużką wino.

Podszedłem do miejsca niedoszłego pikniku. Popatrzyłem na zostawione w pół gryza jedzenie.

Co oni, majówkę sobie urządzili na tyłach starcia?

Zawinąłem jedzenie w szmatkę, wepchnąłem na sam wierzch sakwy, podniosłem i zaszpuntowałem też bukłak, który przewiesiłem sobie przez ramię. Łupy wojenne nigdy nikogo nie zhańbiły ani nie zubożyły, więc jak się trafiło, to trzeba brać...

...Ale prawda była taka, że zrobiłem to wyłącznie po to, żeby zagłuszyć kołaczącą się w głowie myśl: co oni tutaj robili, ewidentnie wyluzowani, a potem zaskoczeni moją obecnością?!

Dobra, nieważne. Pomyślimy potem, kiedy indziej. Na razie trzeba było dołączyć do reszty na wzgórzach.

Ruszyłem przez Wieczne Miasto, starając się nie pchać nikomu na widok. Co prawda nie było tu jakoś szczególnie dużo ludzi, którzy mieliby mnie widzieć; powiedziałbym wręcz, że metropolia wyglądała na cokolwiek nie to, że opuszczoną, ale jakby przyczajoną w sobie. Wyczekująco skuloną w bezpiecznym miejscu.

Widziałem mimochodem, jak ponad dachami miasta unosi się Cherubin. Powoli, leniwie tak sobie płynie, machając tymi skarłowaciałymi skrzydełkami: flap, flap, flap... Przemieszczaliśmy się niemalże równolegle, on i ja, w kierunku tego samego wzgórza Palatynu, pokrytego ruinami częściowo odbudowanych pałaców.

No tak, to tędy szliśmy do Prefekta. Trochę się od tamtego czasu, nie powiem, pozmieniało tutaj... I to wcale nie na lepsze.

Przeszedłem obok upstrzonej dziurami po kulach ściany, przecisnąłem się bokiem obok barykady. Ominąłem ruinę zwalonego na ulicę domu, który wyglądał jakby ktoś pod skosem odciął go laserem. Nadal było cicho i pusto. Zdecydowanie nie tak, jak powinno to wyglądać i brzmieć w trakcie rozkręcającego się powstania.

Już miałem zacząć się zastanawiać, czy aby nie stało się coś naprawdę strasznego, a naszych po prostu nie wyrżnięto w pień. Nie wiem, Archanioł się zdesantował? Odpalili jakiegoś Serafina Uderzeniowego z tłumikiem dźwięku? Wezwali, kurde, arcymaga, który rzucił słowo mocy: „Giń, kurwa”?!

Miałem zacząć, ale nie zacząłem, bo w tym momencie rozległo się już znajome:

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © BY Michał Gołkowski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2023

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-881-8

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

GRAFIKA NA OKŁADCE Piotr Cieśliński

PROJEKT I OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE Paweł Zaręba

REDAKCJA Ewa Białołęcka

KOREKTA Marta Sobiecka

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow