26,18 zł
Zona - tajemnica, która wciąga, kusi i intryguje.
Jej historią jest świat współczesny. Jej dzieci to my.
Uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a oczami Polaka – stara mleczarnia, martwy cieć, zapomniany kalendarz i wieża w środku lasu.
Wchodzisz w to? Zresztą, już jesteś. Wszyscy jesteśmy – stalkerami. Dziećmi Sarkofagu.
Tutaj wrogiem jest zło, które może czaić się tuż obok, za naszymi plecami. Może przyjmować różne postaci, imiona i kształty; jednak najstraszniejszym, co możemy spotkać w Zonie - jest człowiek.
Wstaje nowy dzień. Czy przeżyjesz go - całym sobą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 393
Kogóż to z nas tonący nie wiózł wrak? Któż z nas zaprzeczyć może – że ułomny? Kogóż nie łudził oślepiony ptak? Kogóż w bezludzie nie wiódł pies bezdomny?
A przecież wciąż przyciąga strefa ogrodzona I ogrodzona – nie bez celu – chcemy wierzyć; To nie my w Zonie – to nam odebrana Zona, Nam ją niepewnym, ale własnym krokiem mierzyć, Póki nadziei gorycz wreszcie nie pokona.
Dlatego mimo druty, wieże i strażnice Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono; Bezużyteczne śmieszne posiąść tajemnice, Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć, Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice.
Droga okrężna może być – i oszukańcza, Może nas wiedzie szalbierz chciwy paru groszy, Lecz lepsze to niż śmierć na wapniejących szańcach U progu granic niewidzialnych i aproszy, Gdzie ziewa żołnierz – tak podobny do skazańca.
Po zatopionych dawno droga to dolinach; Pod płytką wodą – nieczytelne czasu grypsy: Szlak po ikonach, rękopisach, karabinach, Nad którym wiosło kreśli plusk Apokalipsy; Nie po nas płacz, i nie po przodkach – płacz po synach.
Więc prawda, którą znaleźć mam – to pusty pokój, Gdzie nagle dzwonią wyłączone telefony? Serdeczna krew snująca w martwym się potoku, Bezsilny gniew na obojętność Nieboskłonu, I magia słów, co chronić ma od złych uroków?
Więc prawda, którą znaleźć mam – to stół z kamienia, Z którego przedmiot modłów spadł – nietknięty dłonią? W stukocie kół transportu – Aria Beethovena? Bezdenna toń – a nad bezdenną tonią Twarz własna – co przegląda się w przestrzeniach?
Z tonących – komu los nie zesłał tratw? Z ułomnych – zdrowia nie przywrócił – komu? Gdy oślepiony ptak odnalazł ślad I pies bezdomny siadł – na progu domu...
Jacek Kaczmarski – „Stalker”
Dla mojej pięknej Muzy,
Naciskam włącznik latarki – żarnik LED zalewa stusiedemdziesięciolumenowym snopem trupio sinego światła fasadę budynku. Przez chwilę spoglądam w oczodoły okien, lustrując wnętrze w poszukiwaniu ruchu. Nic. Puszczam przycisk, ciemność znowu opada granatowoszarą zasłoną, a ja zamykam oczy, bo przez kilka minut i tak będę ślepy; zamiast tego koncentruję się na doznaniach słuchowych – wolałbym, żeby ta nagła iluminacja w środku nocy nie przyciągnęła uwagi nikogo, kto mógłby być w pobliżu. Nikogo albo niczego.
Noc w Zonie jest zupełnie inna niż na Dużej Ziemi. Tutaj nie ma żab ani komarów, nie ma puszczyków i świerszczy – tylko cisza dzwoni w uszach, cisza świata, który zdążył za ludzkiej pamięci umrzeć już dwa razy, w osiemdziesiątym szóstym i dwadzieścia lat później, już w nowym millennium. Tutaj tylko wiatr bezustannie szeleści żółknącymi liśćmi i skrzypi zawiasami niedomkniętych na wieczność okien, świszcze w pustych, zimnych izbach zawilgoconych chat i pokrytych odłażącą farbą klatkach schodowych opuszczonych blokowisk. Tutaj nie szczekają psy i nie marcują się koty, a każdy dźwięk może oznaczać niebezpieczeństwo. Ale teraz wokół mnie jest tylko i wyłącznie martwa cisza.
Otwieram oczy, rozglądam się. Dobrze. Rozróżniam kontury potrzaskanych stolików i rozbebeszonych szafek na archiwa, z których białą kaskadą wysypały się kiedyś karty produkcji. W myślach raz jeszcze sprawdzam, czy mam wszystko, co może przydać mi się w środku. Tak. Powstrzymuję się siłą woli, żeby nie przeładować jeszcze raz mojej wiernej strzelby – to zupełnie jak z biegiem w samochodzie, na światłach: niby człowiek wie, że ma wrzuconą jedynkę, ale dla pewności chce nacisnąć sprzęgło i raz jeszcze sprawdzić... Durny odruch. Przez mniej istotne nawyki niejeden w Zonie kości złożył, i niejeden złoży jeszcze – Zbawiciela repetowałem po ostatnim strzale do psów, tyle jeszcze pamiętam. Próbuję kciukiem bezpiecznik. Odbezpieczony. Mimo wszystko warto sprawdzić. Rozglądam się ponownie po ciemnym podwórku. Wsłuchuję w noc – cicho, spokojnie jest. Pora ruszać.
Wyślizguję się przez otwór po wyrwanym razem z futryną oknie, ostrożnie brnę przez wysoką po pas suchą trawę. Niby dobra taka trawa, bo anomalie widać z daleka – ot, chociażby tam, po lewej wypalony na metr w głąb gruntu krąg „żarnika”, kołyszącego się teraz falującym słupem powietrza – ale z drugiej strony może skrywać się w niej cokolwiek. Na przykład zarośnięty czarnobylskim powojem obluzowany luk do studzienki kanalizacyjnej. Jeden nieopatrzny krok i lecisz cztery metry w dół, a uwierzcie mi – lepiej sobie po drodze kark skręcić, niż ocknąć się na dnie takiej studzienki z połamanymi nogami. Dokładnie tak zginął Lewy – szedł sobie i myślał o pierdołach, a w następnej sekundzie już leżał na dole i wrzeszczał z bólu. Żeby chociaż cicho był, to może byśmy zdążyli jakoś mu pomóc... a ten darł się, jakby mu za to płacili. Musiało boleć jak cholera, w to nie wątpię. Ale bardziej chyba bolało, jak dorwało go to coś, które na te krzyki wylazło z kanałów. Jaszczur opowiadał później przy wódce, że już prawie trzymał Lewego za rękę, patrzył mu w oczy... Ja z Łysym trzymaliśmy wtedy Jaszczura za nogi, on zwieszony w otchłani studzienki, nic nie widać, co robi ani co się dzieje... A Lewy krzyczy tylko, żeby go zabrać, i krzyczy, a potem nagle przestaje – i Jaszczur mówi takim matowym głosem: „Wyciągnijcie mnie, chłopaki” – no to ciągniemy, ale coś lekko idzie, patrzymy, a on sam. Zaglądamy do studzienki, a tam Lewego nie ma. Ot, był człowiek – nie ma człowieka. Pomjaniem usopszych, rebjata.
Tfu! Potrząsam głową, przykucam na chwilę wśród traw. Nie mam o czym myśleć podczas chodki w Zonu, tylko o trupach? Wsłuchuję się w noc, ale nadal tylko dzwoniąca cisza. Zastanawiam się chwilę nad rodzajem dzwonienia... Nie, wszystko w porządku, to nie kontroler sączący mi swoje myśli do głowy. Wiem, bo raz takiego spotkałem. Rozglądam się, ruszam dalej, ku kompleksowi Mleczarni.
Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł zbudowania czegoś tak wielkiego na takim odludziu. Na starej mapie widać, że była tu kiedyś w pobliżu jakaś wieś, z której teraz zostało tylko kilka przegniłych zrębów chałup i murowany zewłok niegdysiejszego punktu skupu, pełniącego też rolę lokalnego sklepiku i szynku – ot, typowe sowieckie planowanie. Ale ta Mleczarnia... Na razie szedłem przez dwie ogromne blaszane hale, z których każda mogłaby spokojnie pomieścić nieduży samolot pasażerski, i to zarówno w poziomie, jak i w pionie, bo do obrośniętego „rdzawym włosiem” dachu musiało być z dziesięć metrów; obok nich długi rządek komórkomagazynów z podjazdem i rampą, wypełnionych zwojami folii aluminiowej, workami korków i skrzynkami pustych butelek; ale nawet z mojego poprzedniego punktu obserwacyjnego widziałem jeszcze schowany w krzakach po prawej parterowy budynek, przysadzistą stołówkę po drugiej stronie potrzaskanej asfaltowej drogi, okna piętrowego biurowca i główną halę produkcyjną. Gdzieś z tyłu musi jeszcze być kotłownia, której przekrzywiony, ceglany komin służył mi za punkt orientacyjny podczas wieczornego marszu w tę stronę. Kawał fabryki, jak na wiejską mleczarnię w środku niczego – szczególnie że na mapach z osiemdziesiątego szóstego zaznaczony był tylko jeden główny budynek. No cóż, pażywiom, uwidzim, jak to mawiają Ruskie.
Przyczajam się za kawałkiem ogrodzenia z betonowych prefabrykatów, po raz kolejny lustrując spowitą ciemnością halę. Pusto... zbyt pusto trochę. Nie to, żebym narzekał, ale taki bezruch jest najbardziej denerwujący. Już stąd widzę rój drobnych gwiazdeczek przy bliższych schodkach, prowadzących na rampę przy wejściu – „treser” kręci się spokojnie, czekając, aż cokolwiek zbliży się na tyle, żeby mógł smagnąć na odlew ektoplazmatycznym biczem i przeciąć ofiarę na pół. No, z tą ektoplazmą to teoria taka tylko, nikt nie wie, czym dokładnie „treser” ludzi zabija, ale komuś się to kiedyś skojarzyło z promieniami do łapania duchów z durnego filmu z lat osiemdziesiątych i tak już zostało. Fakt faktem, że z „żarnika” można się od biedy wygrzebać, „wiedźmi kisiel” tylko nogi upali, pod „ptasią karuzelą” można się złapać trawy i czasem przeleżeć, a „treser” od razu ubija na śmierć. Tędy się nie da, trzeba dookoła. Patrzę na otwartą, zapraszającą powierzchnię wyasfaltowanego placyku, na której na zawsze spoczął wrak jakiejś przedpotopowej ciężarówki, i coś mi tu nie gra. Wszystko dookoła popękane i zmurszałe, a ta ciężarówka jak nowa – w wypucowanych szybach odbija się połówka księżyca, błyszczy plastik podszybia. Opony dawno już zmieniły się w strzępy, pogięte felgi wrosły w asfalt, a nadwozie jakby wczoraj zeszło z linii produkcyjnej pod Charkowem. Nie, nie pójdę ja przez ten placyk za żadne skarby. Nie pójdę, i tyle.
Podbiegam truchtem do rogu budynku, wtulam się plecami w ścianę. Przynajmniej jedna strona bezpieczna – nie słyszałem, żeby budynki atakowały ludzi w Zonie, chociaż chodzą słuchy o jakichś drapieżnych grzybach, porastających cienką przezroczystą powłoczką ściany w głębokich podziemiach bliżej Sarkofagu. Ani ja blisko serca Zony, ani pod ziemią. Przesuwając się wzdłuż muru, zaglądam za winkiel. Czysto. Przesuwam się jeszcze kawałek dalej, aż do ziejącej w ścianie dziury i widocznych dalej schodów, wiodących gdzieś w dół, w podziemia Mleczarni. Nie wiem, co tam jest, nie chcę wiedzieć, na pewno nie mam zamiaru tam schodzić – najchętniej profilaktycznie posłałbym w otwór dwunastkę grubego śrutu i poprawił granatem, ale na to mnie nie stać. Zamiast tego w dwóch dużych susach przeskakuję obok jaskini, wciągam się na rękach na prowadzące donikąd podwyższenie ze schodkami i zamieram w bezruchu. Cisza. Skądś z daleka dobiega tylko ujadanie sfory ślepych psów – musiały chapnąć się z jakimś większym drapieżnikiem, może z prypeć-kabanem. Walczę chwilę z myślami, potem przesuwam się kawałek po rampie i powoli podciągam na rękach, żeby zajrzeć przez okno do środka.
Nie widzę zbyt wiele. Nie tyle z racji skąpego oświetlenia, raczej dlatego, że nie bardzo jest na co patrzeć. Przede mną przeciwległa ściana niedługiego korytarza, po lewej znikającego w drzwiach obok rozbebeszonej skrzynki elektrycznej, po prawej otwierającego się na halę produkcyjną. Potężne kadzie na mleko na betonowych postumentach, plątanina pordzewiałych rur i kabli elektrycznych wiszących pod sufitem, odłamki szkła i tynku na podłodze. Pusto. Jeśli wierzyć Łysemu, to gdzieś tutaj, uciekając przed żywym trupem, zrzucił plecak z wyposażeniem i towarem. Nie wiem, jak żywy trup może kogokolwiek ŚCIGAĆ – widziałem kilku tych nieszczęśników z wypalonymi mózgami, szwendających się bez sensu po Pograniczu i szczerze mówiąc, ciężko byłoby im wygrać bieg na setkę, bo nawet poruszanie się w tempie umiarkowanie ślimaczym sprawia im ogromne trudności, a na jakimkolwiek trudniejszym terenie – chociażby nierównym polu – są praktycznie unieruchomieni. Tak czy inaczej, Łysy gdzieś tutaj się schował, wystrzelał cały zapas amunicji, a potem zrzucił sprzęt i po prostu ratował życie. Pożyjemy, zobaczymy. Mówił coś o jakimś podwyższeniu, więc trzeba będzie schodów albo drabin szukać, ale na razie to muszę do środka wejść.
Odsuwam się od okna, zostawiam w spokoju wspominki z kroniki towarzyskiej, idę dalej wzdłuż zewnętrznej ściany. Oho! – przede mną stalowe drzwi, a na podeście rozsypane wachlarzem łuski od AK. Jakiś czas tu leżą, bo lekko zaciągnęły się rdzą, ale ewidentnie ktoś się tu ostrzeliwał. Pociągam za rączkę – drzwi uchylają się z oporem. Otwieram je najpierw na całą szerokość, gotów rozwalić na strzępy cokolwiek, co może przez nie wybiec, wyskoczyć albo chociażby wystawić łeb, ale jest tak samo cicho i pusto, jak było. Zaglądam ostrożnie do środka... nic. Werandopodobne pomieszczenie zasłane resztkami jakiegoś chłamu, ściana po lewej i na wprost ślepa, po prawej dwa ogromne okna i zamknięte na głucho podwójne stalowe wrota załadunkowe. Hm, myślałem, że to wejście będzie, a to tylko przybudówka jakaś. Ciemnawo tutaj, ale we wpadającym przez szybki świetle księżyca widzę zalegające na podłodze łuski. Będzie tego towaru z pięćdziesiąt sztuk... Strzelano najpewniej przez okna, tutaj pod kątem, a tu pewnie na wprost. Tyle amunicji wywalić – musiały mu nerwy ostro puścić, bo z kalibru siedem sześćdziesiąt dwa przecież jeder sztos – ajn francos, jak to mawiają Białorusini. Część kul poszła w ścianę budynku biurowego, część zrykoszetowała od przybudówek wokół komina. Ciekawe, co też...
Rzucam się na ziemię, przekręcam na plecy i wyciągam przed siebie żarłoczną gardziel lufy Zbawiciela – palec drga na spuście, ale nerwy jeszcze trzymają, więc bezsensowny strzał nie pada. Nic. Leżę tak dłuższą chwilę na bezdechu, celując w drzwi, potem wypuszczam obłoczek pary. Uff... Czuję, jak od adrenaliny trzęsą mi się kolana – dałbym sobie głowę uciąć, że czuję czyjś wzrok na plecach. Gdy podnoszę się powoli, widzę pomiędzy krzakami wybite okno budynku schowanego w chaszczach. Kiedyś prowadziła do niego niewielka ścieżynka, ale teraz ledwo ją widać spod gałęzi zdziczałych, zmutowanych krzaków głogu. Czort pabieri... Nie podoba mi się ten budyneczek i ta weranda. Wyślizguję się na zewnątrz, zamykam za sobą drzwi i ruszam dalej wzdłuż hali produkcyjnej.
W rogu pomiędzy niby-werandą a halą leży góra jakiegoś śmiecia – widzę kilka starych materaców, na pół rozwalone plastikowe beczki, jakieś worki... Teoretycznie to najkrótsza droga, można by tędy przeleźć, ale licho wie, co może być pod spodem, może cały ten śmieć ściągnął tu jakiś słaby „grawikoncentrat”. Na tyle słaby, że nie zabije, ale dość mocny, żeby trzymać mnie tu jeszcze długo po tym, jak gawrony wydziobią mi oczy. Trzeba pójść inną trasą... Po lewej mam wysokie okna Mleczarni, po prawej ślepy parter i poprzebijane oknami piętro budynku biurowego – w drugim od lewej oknie przelewa się i słabo błyszczy jakaś poświata, pewnie kałuża „wiedźmiego kisielu” złapała jakiś zbłąkany promień księżyca. Nie lubię tak między budynkami chodzić, oj, nie lubię... Po prawej mijam niskie, ciemne przybudówki kotłowni i pękaty, ceglany komin z żelazną drabinką. Nie potrafię powiedzieć czemu, ale przechodzę na drugą stronę asfaltowej dróżki, mimo że zieje tam ciemnością i zapachem zleżałego żużlu otwór wejścia, przez który widzę potężne piece. Po prostu przechodzę, i tyle – w Zonie kierujesz się albo intuicją, albo rozsądkiem, nie da się ich połączyć. To akurat była intuicja. Dosłownie siedem–osiem kroków i znowu wracam pod ścianę Mleczarni, zawijam lufą Zbawiciela za kolejny róg, wchodzę po schodkach na kolejną rampę... Co oni z tymi rampami? Tutaj okna są niżej, więc przeczołguję się pod nimi aż do drewnianych drzwi, podnoszę się, biorę za klamkę... Nożeż ty, też zamknięte! Hm, czyli głównym wejściem trzeba będzie. Ale nie ma tego złego – zaglądam ukradkiem przez okna do środka, widzę te same kadzie na mleko, tyle że z drugiej strony. Wyłożone białymi kafelkami ściany, przeszklenie zaczynające się półtora metra nad podłogą i ciągnące się do wysokości sześciu metrów, aż do sufitu – księżyc świeci, przynajmniej jest jasno, dobre i to. Wsłuchuję się w noc. Nic. Coraz mniej mi się to podoba. Schodzę schodkami na drugim końcu rampy, wyglądam zza rogu – ten sam placyk, ta sama prehistoryczna ciężarówka, tylko ja z drugiej strony fasady i bliżej wejścia. Trzy schodki, barierka, przycupuję w rogu przy czymś, co kojarzy mi się tylko ze strażniczą wieżyczką flankującą. Druga taka strzelnica patrzy na mnie z przeciwległego końca rampy – gdyby ktoś tam stał teraz z kałaszem...
Aż spinam się cały, podrywam broń do oka, gdy wydaje mi się, że widzę zarys twarzy w wąskim okienku. Serce wali jak młotem, ale biorę kilka głębokich wdechów, wyrównuję rytm – był czy nie był? Był... Wyraźnie widziałem głowę w hełmie i pociągłą twarz, zarysowaną głębokimi cieniami. Czyli jednak coś się tu kręci... Dzięki niech będą Czarnemu Stalkerowi, już zaczynałem się bać, że to początki omamów. Ujmuję pewniej chwyt śrutówki i wkraczam przez otwarte na oścież drzwi do głównej hali.
Od razu omiatam spojrzeniem wszystko w zasięgu wzroku, skręcam w lewo, trzymając się blisko ściany, nieco zbyt szybko wchodzę przez przejście w ściance działowej, popycham barkiem drzwi do strzelnicy, pod którą się czaiłem, wchodzę do środka, zamykam za sobą na zamek. Oddycham z ulgą. Stara kanciapa ciecia, okno na zewnątrz, drugie mniejsze na podobieństwo otworu strzelniczego wychodzi na rampę wejściową, przeszklona ściana do obserwowania wnętrza hali, jest tu nawet rozwalająca się kanapa i mały telewizorek ze śmieszną podwójną antenką. Na ścianie kalendarz z gołą babką i logo jakiejś nieistniejącej już białoruskiej firmy. Wyglądam przez szybkę na główną halę – pusto, ale coś słychać, jakby szuranie i niewyraźne mamrotanie pod nosem. Coraz głośniej i wyraźniej...
– Aaaalkeee, yyhiiiii... – Zombi wyłania się spomiędzy kadzi. Za życia chyba żołnierz, może desantnik albo morpiech, bo wiszą na nim jeszcze resztki niegdyś porządnego uzbrojenia, teraz wygląda bardziej jak zasuszony strach na wróble ubrany w za duże ciuchy. Same dziury i łachmany, kamizelka w nierozróżnialnym spod warstwy brudu i zakrzepłej krwi kamuflażu trzyma się na jednym tylko ramieniu, ale w suchych dłoniach nadal wierny AK-104 – ot, co znaczy sprzęt, służący właścicielowi nawet w życiu pozagrobowym. Nie wiem, czy truposz mnie widzi – to chyba niewłaściwe określenie, bo jak martwy miałby WIDZIEĆ? Na pewno czuje, bo idzie w tę stronę, starając się skierować ku mnie lufę pordzewiałego karabinu. Odruchowo przypadam do ziemi, gdy umarlak podrzuca do góry automat, przepisowo opiera kolbę o biodro i repetuje broń...
Suchy szczęk uderzającej w pustkę iglicy. No tak, w sumie czego się tu spodziewać... Wychylam się zza parapetu i obserwuję, jak zombi nieporadnymi, sztywnymi ruchami wypina pusty magazynek, jakimś cudem chowa go do kieszeni kamizelki i wyciąga nowy, oczywiście też pusty. Po kilku próbach trafia w gniazdo zatrzaskiem, magazynek zaskakuje, truposz repetuje broń, celuje z biodra i po raz kolejny spuszcza iglicę na pusto. Kilka razy jeszcze naciska na spust, niezdarnie przykuca, udając manewry chowania się za przeszkodą, i wstaje, repetuje broń i znowu strzela bez naboju, podnosi broń i zaczyna zmieniać magazynek... I śmieszno, i straszno, jak to napisał pewien Rusek.
No dobra, ja tu się bawię w cyrk zombi, a ten coraz bliżej. Zrobić mi tu nic nie zrobi, bo drzwi solidne i na zamek, przez okno nie wlezie, bo szybki w mocnej, kratowej framudze mają po trzydzieści centymetrów na szerszej krawędzi, ale i ja stąd nie wyjdę – jak truposz uprze się stanąć pod drzwiami, to będę uwięziony. Ech, takie skutki włażenia do zamkniętych pomieszczeń. Rzucam okiem na spowitą mrokiem halę, starając się znaleźć najlepszą drogę, która ominęłaby chodzącego trupa, odryglowuję i otwieram drzwi, wyskakuję na zewnątrz.
– Aaałkieee, uuhaaahyyy... – jęczy zombak, próbując sięgnąć mnie ręką, ale ja jestem już kawałek dalej, klucząc między kadziami i próbując nie potknąć się o nic w ciemnościach. Dobiegam za róg, staję, rozglądam się – czysto. Słyszę tylko bicie własnego serca i szuranie nóg zombi, próbującego pewnie zorientować się, gdzie też zniknąłem. No, mam chwilę fory, ale nie można...
– Aaaalii eehoooo... – rozlega się gdzieś zza mnie. Tutaj już refleksy biorą górę – obrót na pięcie, przypadnięcie na kolano, ręce same podrywają się do góry, palec ciśnie na spust. Zbawiciel rzyga ogniem, dwanaście ośmiomilimetrowych wolframowych śrucin dosłownie podrywa zombaka w powietrze, roznosząc przy okazji na strzępy głowę w potrzaskanym hełmie i praktycznie odrywając lewe ramię od tułowia, pusta gilza odbija się od ściany, gdy mechanizm powrotny sam wybiera i dosyła kolejny nabój do komory. Cholera! Błysk i huk wystrzału praktycznie ogłuszają mnie na chwilę, ściany jeszcze rezonują echem. No, to teraz każdy w promieniu kilometra wie, że tu jestem... Skąd on się tu wziął, do czorta?
Musiał stać tam, za skrzynką z bezpiecznikami w przejściu... Zombi najczęściej stoją zupełnie nieruchomo, jeśli nic się wokół nich nie dzieje, a ten musiał mnie zauważyć i się „włączyć”. Teraz już nie ma co się kryć, zapalam latarkę i omiatam snopem światła pomieszczenie. Jestem chyba na dojściu do drugiej niby-wieżyczki, w której widziałem moją najnowszą ofiarę. Kilka szybkich kroków, zwrot w lewo, w prawo – tu czysto, tylko ten jeden tu był. Wyglądam przez okienko, dające przez jakieś minilaboratorium widok na korytarz hali – zdaje się, że widzę ruch za uchylonymi drzwiami, ale nie jestem pewien. Chwilę walczę z pokusą strzału na ślepo, ale szkoda amunicji – jeżeli są tu zombi, to ich na czysto trzeba, na pewniaka. Od ran postrzałowych się nie wykrwawią.
– Aaaałkee, yyy hheeeee... – słyszę pierwszego zombasa gdzieś ze strony, z której tu przyszedłem. Czyli jest jeszcze jeden. Przyklejam się plecami do ściany, wyłuskuję z pasa nabój, odcinam komorę nabojową, przełączam na ręczne przeładowanie, dopełniam magazynek. Trochę z tym roboty, mogli jednak się konstruktorzy bardziej postarać – dźwigienki, przełączniki, tu się przesuwa, tutaj wciska, eh... zachodu z tym sporo, ale opcja doładowań na bieżąco nieraz już się przydała. Zostanę na ręcznym, nie ma bata.
– Aaaaałke, uuut tyyy... – Zombak wyłania się zza rogu, podnosi broń i spuszcza iglicę na pusto. Ruszam prosto na niego, żeby mi nie skręcił przypadkiem, trzymając go na muszce, obchodzę szerokim łukiem i chowam się pomiędzy zbiorniki.
– Staaałkeeeee, uuuhaaayyyy... – rozlega się jego kolejny jęk. Wygadany, jak na trupa. Odwracam się plecami do okien, wychodzę na otwartą przestrzeń, rozglądam po hali – już wcześniej zauważyłem rodzaj półpięterka na środku, ale na razie nie wiem, jak się tam dostać. Został tylko jeden korytarzyk, w który nie wchodziłem – taki mały, ciemny, wąski korytarzyk z drzwiami po obydwu stronach, a ja takich wąskich korytarzyków nie lubię, oj, jak nie lubię... Ale jeśli mam się dostać na górę, to chyba właśnie tamtędy. Ale na pewno nie najkrótszą drogą, nie najkrótszą, bo na skróty to do grobu tylko. Obiegam dookoła halę, słysząc gdzieś za sobą szuranie butów martwego specnazowca.
– Aaaaheeee, aaahiiyy auuuhaaaa... – jęczy zombak, ale mnie w tej chwili uderza zupełnie co innego. Przebiegając koło drzwi wejściowych, zauważam okolone barierką schodki wiodące gdzieś w podziemia Mleczarni i kątem oka rejestruję ruch... Nie zatrzymując się nawet, naciskam spust, repetuję, posyłam drugą wiązkę grubego śrutu w dół zejścia, gdzie kłębią się jakieś niewyraźne kształty; łuski jeszcze toczą się po podłodze, gdy ja dopadam do rogu korytarzyka, rzucam okiem za siebie; w chmurze prochowego dymu z piwnicy zaczyna wyłaniać się trup z odstrzeloną połową głowy, w biegu walę w ciemne pomieszczenie po lewej, widzę w błysku płomienia twarz pokrytą plamami rozkładu, długim skokiem dopadam schodów, potykam się o coś miękkiego, ale w trzech susach wlatuję na górę, omiatam wzrokiem podest, przypadam na kolanie z dymiącą lufą Zbawiciela patrzącą od góry na kręcone schodki. Szit!
Cała Mleczarnia zaczyna ożywać jękami i szuraniem, niewyraźnym bormotaniem i odgłosami kroków. Niemalże mogę wyobrazić sobie chodzące trupy powoli wypełzające z podpiwniczenia, słyszę, jak bez sensu kręcą się w kółko i próbują wygniłymi oczami wypatrzeć, gdzie też mógł schować się ten żywy? Co najmniej dwóch przechodzi korytarzykiem na dole, ale żaden nie próbuje wchodzić po schodach. Ha, tutaj mogę im się odstrzeliwać do usranej śmierci... Tfu! Co za durne myśli mnie dziś nachodzą! Już raz dziś pozwoliłem zamknąć się w pomieszczeniu bez wyjścia, wystarczy. Nie zmieniając położenia lufy, oglądam się przez ramię, próbując ocenić sytuację – i widzę plecak. Tak jak Łysy mówił, wisi sobie na uchwycie pod rurą, dokładnie pod tym oknem, przez które jego właściciel uciekł z budynku na dach – a ja myślałem, że stary pijus zmyślał o tej eskapadzie! Nie pozwalam jednak, żeby euforia zmąciła mi rozsądek, bo w takiej chwili najłatwiej o głupi błąd. Swoją drogą, każdy błąd jest głupi, mądrych nie ma... Sięgam do ładownicy na boku, wyciągam trzy naboje typu Breneka – tu nie ma co śrutu marnować, trzeba walić tak, żeby łby urywało, a grzybkujący ołowiany walec kalibru dwanaście idealnie się do tego nadaje. Doładowuję magazynek, licząc w myślach: cztery, pięć, sześć... Komplet. Tylko pamiętać, że pierwszy załadowany jeszcze śrut. Podnoszę się powoli, ale gdy widzę czubki głów zombi na hali poniżej, jednak przypadam do ziemi – lepiej, żeby mnie nie widzieli. Łażą w tę i we w tę po całym budynku, jęczą i beczą coś po swojemu, ale na razie chyba nie wiedzą, gdzie jestem, i tego się trzymajmy. Zauważam coś jeszcze – bezkształtny, wyciągnięty tłumok pod ścianą. Kieruję na niego snop światła z latarki i moim oczom ukazuje się nikt inny, jak sam Wańka. Wańka zwany Wstańką, słynny mordobijca i wielbiciel wielkokalibrowych rewolwerów, zaginiony bez wieści kilka tygodni temu. Ot, już wiadomo, gdzie głowę złożył. Podchodzę nieco bliżej – rozerwany kaptur, ciemnobury wykwit nad głową i rewolwer w martwej dłoni dość wymownie świadczą o tym, w jaki sposób Wańka zakończył żywot. Nieco dalej leży rzucony w kąt AK i puste magazynki... Rzeczywiście, cała podłoga zasłana jest wystrzelonymi łuskami, widać Wańka tutaj urządził sobie ostatni bastion. Wieczny odpoczynek...
Akurat ten moment wybiera Wańka, by rozkleić powieki i spojrzeć prosto na mnie martwymi oczami o konsystencji ściętego jajka. Ze strachu zataczam się do tyłu, potykam o coś i opieram o ścianę, podnoszę drżącymi rękami strzelbę, ale Wańka jest szybszy – wkłada sobie w usta lufę rewolweru i pociąga za spust. Huk wystrzału i plaśnięcie galarety o kafelki nad nim zlewają się w jedno, głowa dwa razy martwego stalkera odskakuje do tyłu i zwiesza się na bok, dymiąc niczym zgaszona świeczka. Jednocześnie z dołu rozlega się przeciągły, nieartykułowany jęk z wielu nieumarłych gardeł naraz, gdy zombasy reagują na hałas i błysk. Szit! Szit! Szit... Fala trupiego smrodu pomieszanego z zapachem dymu prochowego dociera do mnie jak obuch siekiery, więc szybko naciągam na twarz filtr – niewiele to pomoże, ale zawsze coś. Słyszę poruszenie od strony schodów, podskakuję tam i roznoszę na strzępy czerep pierwszego zombi, który próbował wdrapać się po nich na górę. Sziiiiiiiit! Zrywam z kamizelki odłamkową „limonkę”, wyrywam zawleczkę, przechylam się przez barierkę i ciskam pomiędzy tłoczące się w dole głowy żywych trupów. Odskakuję do tyłu i przypadam do podłogi, stłumiony odgłos eksplozji i odłamki rykoszetujące po ścianach napełniają echem całą halę, gryzący w oczy dymek podnosi się z dołu... Kupiłem chwilę, ale tylko chwilę – jeżeli Wańka aż tutaj doszedł i został, to znaczy, że nie ma co się tu próbować bronić, trzeba uciekać. Chwytam plecak Łysego, ciężar aż zgina do ziemi – co on, kamieni tam nakładł? Nie czas teraz na remanent, wyciągam z kieszeni motek linki, zawiązuję wokół uchwytu plecaka, wspinam się na rury, żeby przerzucić przez okienko, kiedy huk strzału rozlega się zza mnie, a ja aż spadam ze strachu na ziemię, boleśnie uderzając się w kość ogonową. Wańka po raz kolejny spowity chmurą prochowego dymu, głowa odrzucona w jeszcze inną stronę – trzecie samobójstwo pod rząd, a niech mnie... Ciekawe, ile mu zostało kul w bębenku? Nie czas teraz bawić się w zgadywanki – zombasy zaraz zaczną włazić tu na górę, a ja w lesie... Najlepiej jak umiem celuję w łączenie framugi pomiędzy szybkami, naciskam spust – breneka roznosi w driebiezgi cały segment okna, dając dość miejsca, żebym mógł przecisnąć tamtędy i siebie, i plecak... Kolejna rundka do schodów, dwa strzały bez celowania, drugi i zarazem ostatni granat leci między chodzących umarlaków. W samą porę, bo kilka kul rykoszetuje od ścian niebezpiecznie blisko mojej głowy. O, bydlaki, amunicję jeszcze mają... Eksplozja targa powietrzem, rzucam się do okna, trzęsącymi rękami przekładam nylonową linkę przez rurę ciepłowniczą zaraz pod framugą, słyszę za sobą ruch – to Wańka po raz kolejny wkłada lufę do ust... Więcej tego nie wytrzymam! Gdy zamiast spodziewanego wystrzału słychać tylko suchy szczęk kurka o wystrzelony już nabój, podchodzę do niegdysiejszego znajomego i z gorzkim grymasem przykładam mu dymiącą lufę do czoła. Wańka-Wstańka, ale już nie wstaniesz... Zombi spogląda na mnie niewidzącymi oczami i uśmiecha się gnijącymi wargami na chwilę przed tym, jak naciskam spust.
Podskakuję do okna, podciągam się na zaczepie rury, opieram nogi o hak do przewodów, wciskam się w najeżony szklanymi odłamkami otwór okienny – twarz owiewa mi świeży podmuch nocnego wiatru, przez krótką chwilę patrzę na pejzaż Zony nocą, rozjarzony nieziemskimi kolorami i błyskami anomalii. Odwracam się na brzuchu na śliskiej blasze dachu, wymacuję rękami linkę i zaczynam ciągnąć pieruńsko ciężki plecak do góry. Gdy wreszcie chwytam za klapę, rzucam okiem w dół na halę – jeden jedyny zombi nie polazł ze wszystkimi innymi na schody, stoi teraz sam, celując do mnie z pustego kałacha i cisnąc bez sensu na spust.
– Uuuhhaaahiii, staaaaaaheeee... – jęczy zombas. Wyciągam plecak na daszek, pociągam ku sobie strzelbę, składam się do strzału – krąg światła z latarki zalewa zombaka stojącego pośród kadzi, a ja, patrząc z góry, widzę, co NAPRAWDĘ skrywają. Przekręcam się w prawo, strzelam do trupa, który dał radę wdrapać się na górę po schodkach, wysuwam się na zewnątrz, przepełzam po pochyłym daszku dalej od okien, pod którymi zaraz zaroją się żywi-nieżywi. Ciągnąc za sobą plecak Łysego, przesuwam się ku werandowej przybudówce, zrzucam na jej dach najpierw swój cokolwiek ciężki łup, potem przepinam strzelbę na plecy i spuszczam się na dół na rękach, powtarzam procedurę jeszcze raz, z ciężkim stęknięciem ładuję na ramiona wojskową stelażówkę, repetuję Zbawiciela i szybkim krokiem ruszam w ciemności nocy, zostawiając za sobą halę pełną żywych trupów.
Gdy mijam opuszczoną stołówkę i wychodzę poza teren Mleczarni, to czuję tylko, jak przez pokryte suchymi liśćmi krzewy głogu obserwują mnie puste okna budynku schowanego w zaroślach.
Północno-wschodnia rubież Zony, trzy dni później
Stoję w deszczu nad niewielkim pagórkiem świeżo usypanej ziemi, zwieńczonym krzyżem z dwóch zespawanych drutów zbrojeniowych. Zamiast tabliczki – stara maska przeciwgazowa. Zamiast wieńca – dwie puste butelki po wódce nasadzone na poziome ramiona krzyża i tetetka przyspawana na jego szczycie. Wieczny odpoczynek, Łysy – niech ci Zona lekką będzie.
Łysy podobno skończył się tej samej nocy, gdy doszedłem do Mleczarni po jego porzucony plecak z towarem. Siedział do późna w świetlicy, zalał się w trupa, a za ostatnie pieniądze kupił trzy puszki konserw dla swojego owczarka – potem poszedł do siebie, nakarmił psa konserwami, wziął pistolet, zastrzelił psa i strzelił sobie w skroń. Chłopcy mówią, że można się było spodziewać, bo od dawna już tylko pił i nie ruszał się nawet na łatwe zbiory, więc pieniądze musiały mu się skończyć. Ja mam na ten temat swoją opinię, ale to moja prywatna sprawa.
Łysego złamała ta Mleczarnia, w której porzucił plecak napchany po brzegi artefaktami – złamała go na tyle, że nie odważył się do niej wrócić. Powiedział o niej Wańce, Wańka tam poszedł i się zastrzelił. Powiedział mi, ja obiecałem mu, że wrócę z jego towarem, a on zastrzelił się tej samej nocy, gdy tam doszedłem.
Duża część artefaktów w jego pojemniku przereagowała i zlała się w przedziwny produkt uboczny transmutacji , tak zwany „brukowiec”, mlecznobiałą, perłową sferoidę o nieznanych właściwościach, nawet bez pola radiacyjnego. Wyciągam z kieszeni i kładę na mokrym grobie lekko opalizujący eksartefakt. Można za taki dostać nawet osiem tysięcy, ale wiem, że nikt go stąd nie weźmie. Naciągam na głowę kaptur, odwracam się plecami do mogiły – ruszam do siebie.
Odcyfrowanie zalanych wodą bazgrołów i dokumentów, które Łysy trzymał w tajemnej kieszonce plecaka, zajmie mi jakiś czas, ale tego mi akurat nie brak. Jest tam też kilka ciekawych zrzutów ekranu z jakiejś cyfrowej mapy – jeszcze nie zidentyfikowałem widocznych na nich obiektów, ale to też kwestia czasu, Mleczarnię poznałem na pierwszy rzut oka. Łysy był na tropie czegoś dużego, a Mleczarnia była tego częścią – aż nadto wyraźnie mówi o tym nie tyle to, co widziałem w kadziach, ile kalendarz na ścianie w cieciówce – kalendarz z dwa tysiące siódmego... Ten obiekt działał jeszcze rok po Drugiej Katastrofie, i to działał pod ochroną wojskowych, którzy chronią go do dziś, nawet po śmierci. A ten zombi – jestem więcej niż pewien, że w jego na pozór bezsensownych jękach słyszałem coś więcej. „Staaałkiiiieeeer, uchaaaadziiiiiiiii...”, „Staaaałkiiiieeeer, waaaliiii atsiuuuudaaaaaa...” – „Stalker, uciekaj, wynoś się stąd...” Może to tylko moja wyobraźnia, a może nie. Tak czy inaczej, mam te dokumenty i mapy, i zamiar, by je sprawdzić.
Wiatr z południa przynosi daleki łopot śmigłowca i echo serii karabinowych.
Zona wzywa.
Tak ty gawari mnie, Dyry, szto my tutaj dziełajem, a?
– Jak to, szto dziełajem... – Twarz skryta pod maską przeciwgazową i goglami pokrytymi siatką maskującą obraca się do mnie. – Na bandytów będziem zasadzać się, wot szto.
Ożeż ty w mordę. No, to tego się nie spodziewałem.
– Dyry, ty powaga? – Pukam w ramię mojego towarzysza. – Ty co, żarty takie ustroił?
– Nu, jakie tobie żarty, a, Miś? – Dr opuszcza lornetkę, gotów bym przysiąc, że słyszę nutki rozbawienia w głosie zniekształconym przez membranę maski. – Toż ty sam przecież słyszał, szto na bazie gawarili. Tribik ledwo maruderom odbił się, jak paszoł na Stiepanow, a nam to po drodze przecież, więc i tak ja padumał, że oni się tu przystroją pewnie. Marudery tu zaraz przylezą, sprzątniem ich na czysto, łupami się podzielim i pójdziem twoje sprawy załatwiać. Co, nie tak się dogadywali my?
– Nu, w sumie... – Wzruszam ramionami, gdy już udaje mi się przetrawić dłuższą wypowiedź w nadal obcym języku. – Dlaczego mnie nie mówił ty?
– A ty co, pytał? Ja w twoje sprawy nie lezę, ty też mi nic nie gawarił, a ja z tobą poszedł, nie? – Znowu przykłada wizjer do lornetki, kręci ostrością. – A ty sobie lepiej jakąś kryjówkę znajdź, skąd ci będzie wygodniej strzelać. Powinni stamtąd przyjść, ale kto ich tam znajet? – Pokazuje ręką szeroko pojęty kierunek.
Schodzę z dachu po wpuszczonych w ścianę klamrach, rozglądam się po podwórku opuszczonej wiejskiej szkoły. Bandyci – no świetnie... Nawet mi nie powiedział ilu.
Wiejska szkółka, praktycznie przyklejona do ściany solidnego lasu na pagórkach, zdaje się tak nierealna i pozornie spokojna, że aż można uwierzyć, że zaraz rozlegnie się dzwonek i z klas wybiegną dzieci. Sama szkoła to w zasadzie długi korytarz z doklejonymi trzema czy czterema salami lekcyjnymi, wejściem na przestrzał, szatnią i świetlicą, do niego doczepiona przybudówka gospodarcza, obok niego budyneczek kotłowni z potężnym kwadratowym kominem, podwórko zamknięte od strony lasu czymś, co wygląda jak budynek kolonijno-kwaterunkowy – rząd mikromieszkanek z oddzielnymi wejściami od tyłu, właśnie na jego dachu siedzi Dr i wypatruje bandytów w lesie. W pewnym oddaleniu, pośród krzaków bzu, zewnętrzna toaleta i komórki. Wszystko parterowe, niskie i mocno zapuszczone – widać, że ostatnie lekcje odbyły się tu w kwietniu osiemdziesiątego szóstego, dachy już dawno osiadły i przepuściły wodę, tynk odchodzi pęcherzami od przemrożonych ścian, grzejniki i większe żelazne elementy rozszabrowano na złom jeszcze przed Drugą Katastrofą. Gdy wchodzę przez pomalowane na czerwono drzwi z małymi szybkami, ogarnia mnie przemożne poczucie nostalgicznego smutku – prosta, drewniana ławka pod ścianą, nad nią rządek żelaznych wieszaków przybitych do lakierowanej grubo deski, na jednym z nich wciąż wisi dziecięca kurteczka z wyliniałym futrzanym kołnierzem i czerwonymi wyłogami na rękawach. Widziałem już takie obrazki dziesiątki, setki razy, ale nadal chwyta mnie to wzruszeniem za gardło... W korytarzu ślady ogniska na podłodze i okopcony sufit, na podłodze poniewierają się puszki po konserwach i butelki po parszywej wódce – część całkiem świeżych, ciekawe, skąd Dr ma swoje informacje... Bandyci to zjawisko rzadkie, ale śmiertelnie niebezpieczne – część podaje się za zwykłych stalkerów, tylko czekając momentu, żeby strzelić ci w potylicę i zabrać łupy. Prawda jest taka, że nie ma żadnego oficjalnego podziału na „stalkerów” i „bandytów” – teoretycznie każdy, kto do Zony wchodzi, jest tu tak samo nielegalnie. O ile jednak „my”, stalkerzy, ryzykujemy życiem, łażąc po anomaliach, o tyle „oni”, bandyci, szukają łatwego i szybkiego zarobku, rabując naszych wracających z wypraw. Prawda, były ostatnio rozmowy, że się niebezpiecznie zrobiło; jeżeli mamy tu prawdziwą bandę, to faktycznie trzeba jak najszybciej się jej pozbyć.
Rozglądam się po sieni, patrzę na dekoracje pierwszomajowe sprzed ćwierć wieku – mój Boże... Rysunki kredkami ołówkowymi z podpisami dzieci, z których część pewnie choruje dziś na zaawansowaną białaczkę albo wręcz dawno już nie żyje. „Mój tata na fabryce” – odcyfrowuję koślawe bukwy pod wypłowiałym rysunkiem. „Sława pracy Kostja Dawidowicz” – to z kolei podpis pod czymś, co musi z racji ilości czerwonego być pochodem pierwszomajowym. Czuję się, jakbym chodził po czyimś grobie... bo też i chodzę. Martwa ziemia pozostała po martwym imperium.
Ruszam w głąb korytarza – w końcu mamy tu zasadzkę urządzić, a nie podróż sentymentalną. Niskie, groźne buczenie dobiega z drugiej sali po prawej – potężna „elektra” rozłożyła się na samym środku pokoju, mackami błękitnych wyładowań sięgając niemalże do osmalonych drzwi. Wycofuję się powoli i z szacunkiem – czasami wystarczy opadający z drzewa liść, żeby „elektra” eksplodowała orgią wyładowań, poszerzając rejon swojego działania nawet trzykrotnie i za wszelką cenę próbując wyrównać napięcie ładunków elektrycznych w całym swoim zasięgu, co zazwyczaj równa się usmażeniu wszystkiego w okolicy na skwarkę. W dalekim kącie pokoju widzę jakiś artefakt, a z okna szczerzy do mnie zwęglone zęby trup jakiegoś durnia, któremu pewnie wydawało się, że da radę go dosięgnąć, nie aktywując potężnej anomalii – chciałeś, masz.
Otwieram rozchwierutane drzwiczki – chyba kanciapa stróża, widać stąd na głucho zamkniętą bramę wjazdową i całe podwórko. Rozkładana płowoczerwona kanapa z wystającymi sprężynami, na stoliku z odklejającą się politurą stoi graniasta szklanka, proszek na dnie kiedyś był pewnie fusami herbaty; obok szklanki okulary w grubej bakelitowej oprawie i resztki książki o pomarszczonych, zżółkłych stronicach. Podważam lufą Zbawiciela oprawę – Lenin, „Dzieła zebrane”. No proszę, wykształconych woźnych wtedy mieli. Oczywiście wszędzie zwyczajowy bałagan i syf – przez dwadzieścia lat szabrownicy zrobili swoje, zanim gniew Reaktora nie przegnał padlinożerców...
Tak się zamyśliłem, że prawie nie zauważyłem gorączkowego machania Dra z dachu. Wyglądam przez wybite okno – najpierw oczywiście pokazuje mi kilka niewybrednych gestów, potem wskazuje ręką na południe-południowy wschód, podnosi cztery palce, potem robi drugą ręką gest niepewności, dokłada jeszcze jeden. No świetnie – czterech, a może pięciu. A może, dzika twoja mać, dziesięciu, kartoflu ty jeden białoruski. Czyli będą szli od strony lasu, wejdą pewnie pomiędzy kotłownią a budynkiem kolonijnym... Dr pokazuje na mnie ręką, robi gest strzelania – podnoszę kciuk, zrozumiałem, ja zaczynam koncert. Przebiegam z powrotem korytarzem, łapię na chybił trafił kilka puszek po konserwach, ustawiam w piramidkę przy sali z „elektrą”. Anomalia wyraźnie się ożywia, czując świeży metal – trzaski wyładowań i zapach ozonu napełniają powietrze, ale na szczęście się nie aktywuje. Poczekaj, zaraz ci coś przyniosę... Przez chwilę chcę zadekować się od razu w stróżówce, ale zmieniam zdanie – nie będę zaczynał od obrony ostatniej rubieży, tam się potem wycofam. Zamiast tego przykucam przy drzwiach wejściowych – a co, na bezczelnego, w końcu ze strzelbą gładkolufową i tak się nie schowam. Poprawiam pas z nabojami, czekam.
Cisza i spokój. Na dworze zaczyna siąpić lekki deszczyk, taki, co nie przemoczy od razu, ale z czasem przesiąknie przez wszystkie warstwy niby-wodoodpornej odzieży – niedobrze, nie będzie ich słychać... Widzę Dra, jak rozpłaszcza się na dachu ze swoim G36 – pokaźna rura hybrydowego urządzenia wylotowego nakręconego na karabinek szturmowy daje broni prawie że długość niedużej snajperki – wtula się w róg, widzę, że celuje w tym kierunku – żeby mi tylko w plecy nie strzelił z rozpędu...
Są. Po prostu wychodzą jak gdyby nigdy nic zza rogu kotłowni, nie dalej jak piętnaście kroków ode mnie – niby normalne twarze, ale jest w nich coś takiego, że... Widać po prostu, że uczciwą pracą ich właściciele się nie skalali. Nie lubię do ludzi strzelać, ale nie czas na medytację – biorę przez szybkę na cel środkowego w grupie i pociągam za spust.
Potężne szarpnięcie gładkiej lufy, huk, brzęk tłuczonego szkła, wrzask bólu i zaskoczenia, chmura sinawego dymu... Nie czekam ani chwili – podrywam się i przebiegam korytarzem, gdy drzwi za mną eksplodują fontanną odłamków i szczap, przerabiane na sito kulami dziewięć milimetrów. Suuuki, mają pistolety maszynowe... Wbiegam do wyłożonej tandetnymi kafelkami łazienki, rozkraczam się nad wpuszczonym w ziemię niby-sedesem i bez celowania strzelam na wyczucie przez zamalowaną farbą olejną szybę – okno wylatuje na zewnątrz kaskadą szkła, ja schylam się i wybiegam na korytarz, gdy płytki na ścianach pękają i zamieniają się w ceramiczny tłuczeń pod ogniem dochodzącym z zewnątrz. Cholera, słyszę tam co najmniej jeszcze jednego kałasza, i to chyba pełnowymiarowego. Kanonadę kontrapunktuje głęboki bas wystrzału z ukochanego przez bandziorów obrzyna, na korytarzu wypadają aż dwa okna – czysty fart, gdybym był dwa kroki z przodu, to akurat bym to przyjął w plecy. Kule świszczą dokoła i rykoszetują od ścian, rzucam się szczupakiem na podłogę i przejeżdżam kawałek ślizgiem po odłamkach szkła, podczas gdy ściana po prawej dostaje gwałtownego ataku ospy wietrznej kalibru siedem sześćdziesiąt dwa. Nie no, nie wstanę teraz... Strasznie amunicji nie szanują, Ruski głupie. Czołgam się w tym szklanym deszczu, naciągam na głowę kaptur, ale i tak mam za kołnierzem pełno szklanego lodu. Byle do gaci nie naleciało, idiotyczna myśl błyska mi w głowie, gdy dopełzam w końcu do cieciówki. W samą porę – kolejna seria z kałasza masakruje drzwi wejściowe i kibelek, pewnie będą teraz szturmować... Dr, zasnąłeś tam czy co?!
Słyszę kroki bandyty, który wlatuje do szkoły, puszczając na oślep serię z kałacha w mój korytarz. Ściana rezonuje uderzeniami, na głowę osypuje mi się tynk, podnoszę oczy – o w trąbę, trzy kule na wylot... Co oni, z gówna tę szkołę budowali? Bogu dzięki durak nie pomyślał, bo jakby zaczął strzelać w ścianę na wysokości kolan, to nie ma przebacz – skosiłby mnie bez dwóch zdań. Nie ruszam się, nie oddycham, nie ma mnie. Dr, do cholery jasnej! Co on, zabić się tam dał na tym dachu?
Słyszę kroki na potłuczonym szkle, poślizg, szuranie – pewnie bandyta wbiegł do łazieneczki, z której palnąłem przez okno. Jeszcze kawałek... Pojedynczy strzał, kula wyrywa kawał ściany przy mojej głowie, do ucha pomimo kaptura nasypuje mi się garść piachu – jak mnie nie zastrzelą, to się tu w końcu od pyłu uduszę... Ale bandzior przebiegł na drugą stronę korytarzyka do salki obok – dokładnie tak miało być. Wychylam się i strzelam w piramidkę z konserw, chmura śrutu rozwija się w powietrzu, uderza prosto w żelazne puszki, posyłając je w głąb sali, gdzie już czeka na nie wiecznie głodna „elektra”...
Trzask wyładowania i skowyt bólu z pomieszczenia obok zlewają się praktycznie w jedno. Ha, ha, ha... Anomalia uderza po raz drugi, kolejny i jeszcze, coraz słabiej, z każdym strzałem błękitne języki wyładowania rozpełzają się po zawilgoconych ścianach i podłodze korytarza, sięgając aż do dwóch sąsiadujących sal. Tjaaa, można se nawet mieć trampki na gumowej podeszwie, ale jak się z deszczu wchodzi, to sory gregory, nie ma przebacz. Początkowy skowyt przechodzi w jęk i skiełczenie, w końcu cichnie zupełnie. Pozwalam sobie na chwilę słabości i zanoszę się kaszlem, starając się wykasłać z płuc pół kilo ceglanego pyłu. No dobra, dwa niepotwierdzone trafienia na moją korzyść, a co dalej?
Dobrą chwilę czaję się w mieszkanku woźnego, próbując usłyszeć coś przez miarowo siąpiący deszcz i szum kropel na zalegających ziemię liściach. Tutaj chyba wiele już nie wymyślę... Nie czuję się zbyt pewnie, mając za plecami okno otwarte na oścież, no ale się nie rozdwoję przecież, trzeba robić jakieś założenia, jak się do Zony wychodzi z partnerem – nasze jest takie, że Dr kryje mnie z dachu naprzeciwko... I właśnie dlatego nie lubię chodzić po Zonie z partnerem – człowiek robi sobie jakieś założenia, a potem przez nie ginie przedwczesną śmiercią. Gdybym był sam, to pewnie prześlizgnąłbym się do najbliższej klasy, stamtąd oknem na zewnątrz... I coś dalej. Nie ma sensu robić planów w Zonie – ona tylko na to czeka, żeby nam nogę podstawić. Dobra, kij z tym, pora się ruszyć.
Podnoszę się i wystawiam tylko głowę za drzwi, gdy pocisk wystrzelony z dworu wbija się w futrynę może dłoń ode mnie, obsypując mnie deszczem drzazg. Padam plackiem na ziemię, jednocześnie słysząc z zewnątrz głos Dra:
– Miszka, to ja, sorka! Ty żyw, a?...
– Ty Rusku cholerny! – drę się po polsku, leżąc na podłodze. – Mendo ty komunistyczna, posrało cię już zupełnie na tym dachu!...
– Misz, nu, ty nie drzyj się, nie złość, a?... – pojednawczo woła z dachu mój, pożal się Boże, snajper. – Ja dwóch ubił, chyba wszystko budziet...
– Ty kacapie zasrany! – Wstaję, nie przestając się drzeć, wygrażam pięścią przez okno. – Bambusie ty białoruski, byś mnie tu zastrzelił, kołchoźniku pierdzielony!...
– Eeej, smatri, ty nie tak ostro, Kurwa, bo zaraz i tobie puliu w łob zagonim! – Zjeżam się, słysząc nielubiane, pierwsze przezwisko, jakie dostałem w Zonie trzy lata temu. – Uważaj, burżuju Polaczku jeden ty!...
– Nu, dobra, Dyry, dawaj złaź... Ty wszystkich ubił?
– A skąd mnie wiedzieć, a? Dwóch prikoncził ja... – Dr obserwuje świat nadal przez przyrządy celownicze karabinka. No tak, ma tłumik, to go nie słyszałem...
– Nu ja też dwóch, znaczy się wszyscy. Mój jeden tutaj w klasie, drugij ten, co wnaczale... a twoi gdzie?
– A adzin tam, za rogiem. – Pokazuje mi ręką. – A wtaroj cię od zadu zachodził, to ja mu bęc! kulkę, no i tyle melodii.
– Nu to i będzie wsjo. Dawaj złaź, chabar będziem dzielić.
Ściągamy cztery trupy do korytarza wejściowego – dwa z małymi, punktowymi dziurkami po kulach pięć pięćdziesiąt sześć milimetra, jednego posiekanego moim śrutem i ostatniego, lekko przypieczonego... Sądząc po minie, facet zszedł w ostatecznym rachunku na zawał. Dwa kałasze, jeden MP5, obrzyn i dwa makarowy – niezły arsenał mieli, jak na zwykłych bandziorów; przebieramy towar, odkładając na jedno miejsce rzeczy niepotrzebne – ktoś przyjdzie, znajdzie i może mu się przyda. Ja biorę sobie tylko amunicję do strzelby i naboje dziewięć milimetrów – wreszcie będzie czym z glocka strzelać, a tak to leży i się kurzy tylko... Dr pakuje resztę uzbrojenia i przydatnych rzeczy w plecak jednego z bandytów, wnosi to wszystko na swój daszek i upycha w kominie – zabierzemy w drodze powrotnej; trupy odciągamy dalej w las, za dwa dni nawet śladu po nich nie będzie. Doładowujemy broń, ruszamy na zachód – do wieczora powinniśmy zajść. O ile mapy po Łysym się nie mylą i o ile ja też się nie mylę.
Idziemy przez las, poboczem jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi drogi. Ze dwa kilometry temu minęliśmy pozostałości jednej z wiosek – gdzieś na północ od linii kolejowej przez Kołybań – wiosek, które ongiś niczym perełki rozrzucone po stole zalegały pośród lasów i błot w widłach Dniepru i Prypeci, a teraz straszą tyko czarnymi szybami okien i poprzekrzywianymi płotami wokół obejść, zarośniętych zmutowanym barszczem Sosnowskiego i brzytwa-trawą. Wydaje mi się, że nawet wiem, gdzie jesteśmy według mapy, ale to maksymalny stopień pewności, jaki da się uzyskać tutaj, w Zonie.
– Ćśśś... cichaj, Misza... – Dr podnosi rękę w ostrzegawczym geście.
Posłusznie zatrzymuję się, nie wykonując żadnych zbędnych ruchów – tutaj jest Zona, nie wojsko, i tylko dureń brałby się od razu za broń. Dr teraz prowadzi: on szuka drogi między anomaliami, on zbiera ewentualne artefakty i to on decyduje, co robi reszta grupy, czyli ja. Jeśli każe poczekać, będę czekał; jak powie „skacz”, to skoczę, nie myśląc nawet – prosta zasada przewodnictwa. Teraz ewidentnie nasłuchuje czegoś, starając się przebić wzrokiem otaczającą nas gęstwinę krzewów, zsuwa z czoła na oczy swoje technogogle, sięgając jednocześnie prawą ręką za plecy po karabinek. Posłusznie też ściągam z ramienia Zbawiciela, odbezpieczam...
– Słyszał ty? – zwraca się do mnie półgębkiem, majstrując przy przełącznikach wizjera.
– Niet, ja nic nie słyszał... – Rozglądam się uważnie po terenie, którego akurat nie zasłaniają mi rozrośnięte ponad miarę chaszcze. Cicho... Chociaż, może coś jednak...
– Coś tam za krzakami budziet... – Dr powoli podnosi lufę swojej giety, ja też machinalnie unoszę strzelbę. – Dosyć, bljadź, spore...
– Dyry, a dokładniej można? – pytam konspiracyjnym szeptem. – „Spore” znaczy sabaka czy „spore” znaczy juchociąg?
– Dokładniej to nie wiżu. Lieżyt w trawie, może śpi... Chodź, obejdziemy delikatnie.
Ostrożnie stawiając stopy, uważając, żeby nie nadepnąć na ani jedną suchą gałązkę i nie strącić nieopatrznym ruchem szyszki z drzewa, obchodzimy dużym kołem niebezpieczne miejsce. Przy okazji konotuję sobie w pamięci, żeby zagadnąć Dra o jego technogogle – czy to jednak prawda, że ma w nich zamontowany termowizor. Ja tam technologii w Zonie nie ufam w ogóle, ale zabaweczka fajna, chętnie popatrzę, jak tylko...
– Kaban!! – ostrzegawczy okrzyk Dra, trzask łamanych gałęzi, tratowanych krzaków i wściekły, ponury ryk wielkiego zwierza zlewają się w jedno. Naciskam spust od razu, gdy tylko potężne, szarobure cielsko wyłania się ze ściany zieleni – porcja wolframu idzie nieco za wysoko, orząc bydlakowi bruzdę na karku i więznąc gdzieś w pokładach tłuszczu na masywnym grzbiecie. Repetuję, słysząc serię Dra i widząc przelatujący mi przed twarzą strumień gorących łusek, ale na drugi strzał nie ma już czasu, bo stwór wpada prosto między nas. Dr rzuca się w bok, ja też odskakuję i czterysta kilo morderczych mięśni, kości i ścięgien przelatuje na wyciągnięcie ręki, kosząc z rozpędu kilka młodych brzózek. No do cholery, za jakie grzechy...
Prypeć-kaban, czyli wielki dzik mutant, to chyba największy i najgroźniejszy przedstawiciel lokalnej fauny, mający jeszcze sporo wspólnego ze swoimi nie tak znowu odległymi protoplastami z normalnego świata. Natura – albo właśnie nie-natura – obeszła się stosunkowo łagodnie z tym gatunkiem, oszczędziwszy mu drastycznych zmian w budowie ciała: żadnych kolców jadowych, chitynowego pancerza ani orientowania się za pomocą ultradźwięków, nic z tych rzeczy. Po prostu zwykłego, i tak już wystarczająco groźnego dzika powiększyła o jakieś sześćdziesiąt–siedemdziesiąt procent, wyposażywszy go w warstwę tłuszczu grubości dłoni dorosłego mężczyzny, szczecinę mogącą zedrzeć ciało z kości, paszczękę, do której zmieściłby się dorodny arbuz, i móżdżek wielkości orzecha włoskiego, czyniąc ze zwierzęcia praktycznie bezmyślną, potwornie agresywną i cholernie skuteczną maszynę do zabijania wszystkiego. Oczywiście tutejsze dziki, podobnie jak ich niezmutowani kuzyni, to też wszystkożercy – na co dzień zjadają, jak sama nazwa wskazuje, wszystko, nie gardząc też padliną – a że padlina to zasadniczo martwe zwierzę, a natura lubi chodzić na skróty, to prypeć-kabany szybko nauczyły się, że najłatwiejszym sposobem uzyskania padliny jest zabicie czegoś żywego. Chociażby nas.
Gdy kaban wyhamowuje i zawraca, Dr puszcza w niego jeszcze jedną serię, krwawymi wypryskami tnącą bok zwierza. Odyniec ryczy wściekle, ja, nawet nie wstając z ziemi, przełączam Zbawiciela na automat i posyłam jeden za drugim trzy ładunki śrucin prosto w ogromny łeb – większość pewnie odbije się od grubej płyty czołowej albo uwięźnie w karku, ale liczę na łut szczęścia i trafienie w oko. Kaban potrząsa łbem, rozbryzgując dokoła posokę i kawałki sierści, Dr nadal faszeruje go ołowiem. Gdy zwierz spina się w końcu i rusza na niego, wyraźnie wolniej i słabiej już niż z początku, podskakuję z boku i praktycznie z przyłożenia strzelam mu poprzez sterczące, kosmate ucho w czaszkę. Nogi potwora uginają się, ogromne cielsko siłą bezwładności ryje bruzdę w ziemi, w końcu nieruchomieje nieopodal.
– Ożeż ty jego w mordę, to bydlę cholerne... Dyry, ty okej? – Ciężko dysząc i nie spuszczając z celownika wyglądającego na martwego kabana, ale kto go tam wie, spoglądam kątem oka na towarzysza.
– To suka świnia, zaczepił mnie... – Dr ogląda z dezaprobatą zwisającą w strzępach nogawkę kamuflażowych spodni. – K szczaściu wyłożenia nie porwał, ale kamuflażem można sobie żopu wytrzeć...
– Dyry, bandaż nada? – Patrzę mimo wszystko zaniepokojony, wypatrując, czy z nogi zaraz nie buchnie krew.
– Daj mi spokój, Misza! Bandaż to akurat sam umiem... – burczy na mnie towarzysz. – Ty lepiej dzikowi kopyta odpiłuj, puścimy posljezawtra przesyłką, chociaż za naboje się zwróci...
Wzdycham ciężko, ale wyciągam z bocznej kieszeni piłkę sznurkową i zabieram się do ponurej roboty – faktycznie, odkąd szaleni naukowcy z Jantarnego wynaleźli receptę na przerobienie kopyt prypeć-kabana na coś niezmiernie potrzebnego klientom na Zachodzie, popyt na ten egzotyczny składnik zdecydowanie wzrósł. Nie wiem co prawda, czy Dr ma rację – nawet jeśli zdejmę wszystkie cztery (co może nie być łatwe, bo kaban akurat przednie nogi przygniótł całym swoim ciężarem), to uzyskany z tego zarobek pewnie nie wystarczy na pokrycie kosztów amunicji potrzebnej do upolowania zwierzaka. Eh, okrutny świat wolnego rynku.
– Misz, a ty bądź ciszej tam trochę. Zaraz nas cała okolica usłyszyt... – ofukuje mnie Dr, próbujący na szybko zszyć nogawkę. Nie rozumiem, o co mu chodzi.
– Ty co, Dyry, zdurniał? To ty tam tiechnikoj swoją szumisz.
Wymieniamy spojrzenia. Ja rzucam w diabły kopyto, Dr nawet nie kończy szycia, łapiemy broń i puszczamy się biegiem, próbując prześcignąć narastające dudnienie i łomot...
Stado musiało paść się gdzieś niedaleko, pewnie usłyszało nasze strzały i ryki odyńca. Przyznaję, nielicha wataha – gdy przebiegamy przez piaszczystą polankę, ryzykuję spojrzenie za siebie i widzę przynajmniej pięć–sześć burych kształtów, we wściekłym pędzie tratujących wszystko na swojej drodze. Widzę, jak Dr w biegu wyciąga zawleczkę i ciska za siebie granat – stłumiony huk eksplozji ergiedeszki odbija się echem od drzew, coś tam ryczy i wyje z tyłu, ale chyba wybuchło za stadem, bo pogoń nie ustaje.
– Dyry, tuda biegnij! Na górku dawaj! Tam bardziej bezpieczniej budziet! – kalecząc mowę swoją i obcą, pokazuję ręką na majaczący wśród lasu piaszczysty pagórek. Nadkładamy tylko kawałek drogi, żeby ominąć spory „grawikoncentrat” – nietrudno go zauważyć po nienaturalnie wykręconych i ściągniętych do centrum pniach sosen i brzózek, których wszystkie gałęzie nieustannie drżą w wiejącym do epicentrum sfery grawitacji wietrzyku – i wylatujemy na wzniesienie, pośrodku którego na betonowym postumencie dumnie stoi rusztowanie żelaznej wieżyczki obserwacyjnej z przeszkloną budką na szczycie, pewnie pozostałości po straży pożarnej ubiegłej epoki... Albo i obecnej, bo przecież do dwa tysiące szóstego wszystko działało tu w zasadzie normalnie. No, bardziej normalnie niż teraz. Na szczyt wbiegamy na zupełnym bezdechu, Dr już zaczyna piąć się w górę po szczebelkach, ja przypadam na kolano, gotów kryć naszą pozycję ogniem... diabliiiiiiii, nie doładowałem! tylko trzy naboje zostały... czy dwa w ogóle... Tak czy inaczej, biorę na cel dziki, które powinny być tuż-tuż, a są...
– Hej, Dyry, weź no pasmatri! – wołam do partnera, którego tyłek i wielkie buciory widzę ponad sobą. – One czego, boją się?
Dr patrzy na mnie, na polankę w dole, potem znowu na mnie. Powoli schodzi i nie odzywając się ani słowem, siada na betonowej wylewce, patrzy na kabany, które najwyraźniej boją się podejść do naszej górki – odbiegają kawałek, wracają niepewnie, kładą uszy i stroszą sierść, fukają i prychają, ale żaden z nich nie zbliża się bardziej niż do granicy wyznaczonej przez piach.
– Miszka, weź się razem ze mną rozejrzyj, nie stoi nam za plecami przypadkiem chłeptokrwij? – pyta matowym głosem.
– Niet. Ja też tak już myślał, ale nie stoi. – Rozglądam się na wszelki wypadek.
– No i charaszo. Ty będziesz? – Wyciąga do mnie paczkę papierosów.
– Da niet, nie trzeba. – Odżegnuję się gestem. – A ty co, po co ty kurisz?
– A cholera jego znajet, może to ostatni. – Zaciąga się dymem i wyjmuje z kieszeni licznik Geigera. – Jak się boją, to niech nie podchodzą...
– Jakie tło radiacji? – pytam, gdy Dr dłuższy czas milczy.
– A tło żadne. Wychodzi, że tu promieniowania nie ma.
– Jak to nie ma promieniowania! – Denerwuję się, wyrywam mu z ręki licznik i podnoszę do góry, prawie przytykając urządzenie do żelaznych prętów konstrukcji. Od razu rozlega się miłe dla ucha trzeszczenie głośniczka, a wskazówka zaczyna miarowo podrygiwać na skali. – Zepsuło ci się barachło, a tło tutaj normalne, twoja mać!...
– To nie tło, tylko ty oddajesz, Miszka. – Dr spokojnie odbiera mi licznik, który w jego rękach od razu cichnie. – Rozumiem ja, że ty po ostatniej wyprawie odpromieniował się jak należy, sprzęt wyszorował, radionuklidy z organizmu wygonił, a?
Patrzę na niego osłupiały. Prosta, szczera twarz byłego pediatry z Mińska jak zwykle wyraża czystą, słowiańską uczciwość człowieka o gołębim sercu, który swego czasu nie spał po siedemdziesiąt dwie godziny tylko i wyłącznie po to, żeby sprawdzić reakcje organizmu na deprywację snu. Bez słowa odbieram od niego porcję tabletek antyradu, rozgryzam i popijam wodą z manierki – blee, tak samo ohydne, jak za pierwszym razem. Podnoszę głowę ku szaremu niebu, żeby się nie porzygać...
– Dyry, to tutaj! My tut!... sjuda... zdzieś... cholerny świat, cholerny język! To to miejsce!
– Nu da? – rozgląda się Dr powątpiewająco. – No to się cieszę. Szto dalsze, jaśnie pan przewodnik?
– Pasmatri ty lepiej, niedowiarek! – Rozkładam mapę na betonie, wygładzam gorączkowo rękami, wyciągam z kieszeni zafoliowaną kserówkę skrinszotu z notatek Łysego. – Wot las, wot droga biegnie, a tu polanka, gdzie ty granat rzucił. A my tutaj jesteśmy, wot, a tut na skrinszocie – na cień patrz! Widać, że to ta samaja wieżyczka!
– Wieża się mówi, wieżyczkę to masz w beteerze, poligloto ty od siedmiu boleści. – Dr krytycznie potrząsa głową, jak zawsze niezadowolony z mojego koślawego rosyjskiego. – No, to znalazł ty. Ty cieszysz się, ja cieszę się twoim szczęściem. To co, wracamy?
– No jakie wracamy, ty co, z głupim się na rozum obmieniał? – teraz to ja się oburzam. – Ty miał swoich bandytów, teraz ja sobie poużywam! Ty zostań, pilnuj, czy kto nie idzie, czy kabany nie pryjdut, a ja na wierch polezę, może tam co ciekawego budziet!
– Burżuj polski, bljadź, na rozkazy mu się zebrało... – mendzi sobie pod nosem Dr, gdy ja wspinam się po żelaznej drabince na górę. Zauważam, że wzdłuż jednej z nóg wieżyczki biegnie spora wiązka grubych na palec kabli – zdecydowanie za gruba, jak na dwieście dwadzieścia woltów, żeby znudzony strażak mógł sobie poczytać nocą „Nasz Dziennik” czy co oni tam na Białorusi i Ukrainie szmatławego mają. Dochodzę do samej góry, mocuję się chwilę z zatrzaskiem żelaznej klapy, w końcu metal ustępuje i przez wąski właz winduję się na górę...
Gdy tylko podnoszę wzrok, prosto w lewe oko spogląda mi lufa karabinu. Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy zaryzykować sięgnięcie po strzelbę, czy raczej puścić się rękoma i zlecieć w dół, ale potem widzę właściciela broni. Pokryty resztkami zasuszonej skóry szkielet żołnierza w spłowiałym, zetlałym mundurze z wiszącym na plecach AK-104 siedzi sobie na żelaznym taboreciku z łokciami opartymi o blat stolika i wciąż przyłożoną do oczu lornetką, jak strażnik, na wieki już zastygły na swojej pozycji. Piękny kawałek propagandy by z tego był – „wierni poza grób”... Tfu! Znowu mnie na trupy naszło...
Podciągam się, zamykam za sobą właz, żeby nie wpaść w niego przypadkiem, rozglądam się – wow, ale widok. Widać stąd chyba całą Zonę, a na pewno dużą jej część – tam Dniepr, za nim Kordon i odcięta granicą normalnego, jaśniejszego nieba Duża Ziemia. W tamtą stronę będzie gdzieś Kijów, co wieczór z niepokojem wysłuchujący podawanych rutynowo komunikatów o Strefie Zamkniętej wokół CzEJ, czyli po rusku CZAES – Czernobylskoj Atomnoj ElektroStancji. Tam jest Białoruś i jej niby-rezerwat, tak naprawdę gigantyczny kordon wojskowy i megapoligon dla całej FR, gdzie Putiny i inne Miedwiediewy mogą bezkarnie testować wszelkie rodzaje najbardziej nawet idiotycznych wunderwaffe pod pozorem obrony ludzkości przed nienazwaną grozą skądkolwiek. A tam widać megality Prypeci i kominy Reaktora, gdzie...
Złe przeczucie uderza mnie jak grom z jasnego nieba. Spoglądam na martwego wojaka, który z lornetką przyklejoną do oczodołów patrzy dokładnie w tym co ja kierunku. Przyklejoną to bardzo dobre słowo – gumowo-plastikowe oprawki okularów potężnej wojskowej lornety niczym stearyna na słońcu rozmiękły, spłynęły i wtopiły się w kości policzkowe, dzięki czemu cały szkielet zachowuje jeszcze podpartą pozycję siedzącą. Czyżbyście, towarzyszu Iwanow, mieli wątpliwy zaszczyt oglądania Drugiej Katastrofy? Ciekawe, jak to było, gdy...
Mówiłem wam, że Zona nasłuchuje głosów głupców? No to właśnie mówię. Nie kończę nawet myśli, gdy niebo nagle ciemnieje i gdzieś spod ziemi dobiega niski, przeciągły huk – coś jak pociąg przejeżdżający pod Śródmieściem, ale o wiele bardziej basowo; jednocześnie nad dachami i kominami Czarnobyla, nad dalekim Sarkofagiem rozwija się jakaś dojmująco piękna i straszna zarazem zorza, niczym płatki czarnej róży otwierającej się do niewidocznego słońca. Patrzę na swoje ręce i widzę, że kolory lekko zblakły...
– Dyry!!! – otwieram klapę i drę się, zaczynając schodzić na dół. – Dyry, słuszaj...
Urywam w pół słowa, bo ostatni raz spoglądam na siedzącego na wieżyczce martwego żołnierza i dostrzegam naszywkę na jego ramieniu. Naszywkę, którą już gdzieś kiedyś widziałem... Waham się, czy zdążę, ale głupia ciekawość wygrywa – wracam na górę, razem z fragmentem rękawa odpruwam emblemat i trzymając go w zębach (bleeeeee nie myśleć nie myśleć nie myśleć), najszybciej jak mogę schodzę, zjeżdżam praktycznie na dół.
– Dyry, wybros idzie! – wołam do kompana po drodze. – Mamy jeszczo czas, ale mało!
– Na mapę smatri! – Dr gorączkowymi ruchami rozwija sztabówkę, pokazuje palcem na naszą pozycję. – My tutaj gdzieś, tam na północy masz Pirki! Dobiegniem, zdążym?
– Dobieżać to zdążym, ale nie wiem, czy w anomalię się po drodze nie wpierdolim! – staram się przekrzyczeć narastające porywy wiatru. – Możet w dzierewnie...
– Po wsiach piwnice płytko, tam nam mózgi do cna wypali! A ja tu takoje coś znalazł... – Pokazuje palcem niewyraźną plamę cienia na wydruku zdjęcia. – Powinno gdzieś tam być, jak ja butem w piachu pogrzebał, to pod nami lity beton jest!
Patrzę we wskazanym przez Dra kierunku, potem na niego, raz jeszcze na zbocze. Bez słowa wciskam mapę i zdjęcia za pazuchę, wyrywam saperkę z pokrowca i zbiegam do połowy po piaszczystym zboczu.
Próbowaliście kiedyś kopać piasek na czas? No, zabawa przednia, powiadam wam. Ja robię specnazowską łopatką, jakbym nigdy niczego innego się w życiu nie uczył, Dr grzebie rękami, jakby od tego jego życie zależało – no bo zależy, i jego, i moje. Łopatka zgrzyta o beton – widać już zręby betonowej ścianki podpierającej część zbocza, pojawia się zarys litery U, jak w osłonkach studzienek kanalizacyjnych w górach. Wiatr świszcze i huczy dokoła nas, niebo nasyca się szkarłatem, ołowiane chmury przelewają się nad nami, gdzieś daleko przetacza się odległym echem grzmot...
– Jest! Jest właz!! – drze się Dr, gdy spod warstwy piachu pomiędzy żelbetowymi wspornikami widać róg solidnej, żelaznej klapy wpuszczonej w betonową płytę. Pot zalewa nam oczy, gdy rękami staramy się wyczyścić obrys sześćdziesięciocentymetrowego, kwadratowego włazu, zamkniętego na solidną kłódkę zalaną plastikiem... Dr wyskakuje z wykopu, ja po prostu wyrepetowuję resztę magazynka, trzęsącymi się dłońmi próbuję odpiąć kieszonkę ładownicy, wyciągam garść nabojów kulowych, łuski lecą mi przez palce, w końcu udaje mi się wepchnąć jeden do komory nabojowej, repetuję Zbawiciela i wypalam z bliska prosto w kłódkę... Myśl o rykoszecie kuli kalibru dwanaście miga mi w głowie i gaśnie, na szczęście zbyt późno, gdy resztki kłódki już odlatują na bok, a my we dwóch siłujemy się, żeby odkleić klapę od warstw uszczelek i towotu... Z miękkim, przeciągłym mlaśnięciem luk puszcza i odjeżdża do góry na hydraulicznych zawiasach. Praktycznie wpycham Dra przodem, sam zrzucam tylko za nim rozsypane na ziemi łuski i spuszczam nogi w dół, na żelazną drabinkę... Gdy ciągnę za sobą pieruńsko ciężką klapę włazu, w niebie nade mną rozlega się potworny huk, świat pogrąża się w oślepiającym purpurowym blasku z zielonymi odcieniami, a ja uwieszam się całym ciężarem ciała na uchwycie klapy, ciągnę i szarpię, czując, jak mózg zamienia mi się w papkę, a potem tylko lecę, lecę w dół, w ciemność...