Konfident - Krzysztof Domaradzki - ebook + audiobook + książka

Konfident ebook

Krzysztof Domaradzki

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Znam świat futbolu i wiem, że czasem jeden mały błąd może wiele kosztować. Powieść Domaradzkiego opowiada o chłopaku, który taki błąd popełnił. Przez kilkaset stron będziecie mu kibicować, aby zwyciężył. Mocna rzecz. Thriller, który można porównać tylko do meczu o wszystko.

Sebastian Mila, były reprezentant Polski w piłce nożnej

Ryzykowne wybory, niesłabnące napięcie i ciągłe zwroty akcji. Polecam!

Robert Małecki, pisarz

Jedna decyzja, podjęta w złym miejscu i niewłaściwym czasie, może zrujnować całe życie.

Niczym się nie różnił od rówieśników. Nieźle się uczył, imprezował, podrywał dziewczyny. Miał marzenia – chciał zostać prawnikiem. Miał hobby – kochał sport. Miał słabość – lubił się bić. Miał także pecha…

Nastolatek z Łodzi, który nieopatrznie zbliżył się do środowiska kiboli, trafił w ręce policji. Zdradził funkcjonariuszom zbyt dużo, a ci wykorzystali to przeciwko niemu. Zrobili z niego swojego współpracownika. Informatora. Konfidenta. I postawili przed nim arcyniebezpieczne zadanie – aby uniknąć więzienia, musi zinfiltrować środowisko chuliganów i doprowadzić do skazania Demona, tajemniczego i przerażającego szefa nabojki. Rozpoczyna się podwójna gra, w której najgorsze może nadejść z najmniej spodziewanej strony.

Nowy thriller Krzysztofa Domaradzkiego, który wciąga nas w kolejne kręgi kibolskiego piekła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 531

Oceny
4,5 (141 ocen)
95
27
10
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justyna_1987

Dobrze spędzony czas

polecam
00
cybullas

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
matsafi

Z braku laku…

Początek zapowiadał się bardzo dobrze. Niestety mnogość kompletnie bezsensownych wątków sprawiła, że od 1/4 książki zacząłem się nudzić. Jedyną zaletą jest fakt, że czyta się to szybko. Zmarnowany potencjał.
00
Krasy13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura. Polecam
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Uh, ale mnie wyciągnęłam ta historia. Podobno zmyślona ale... Gorąco polecam.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: PIOTR TOMZA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, ANETA TKA­CZYK, JO­LANTA STAL
Pro­jekt okładki: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Zdję­cie na okładce: Fot. Chris Henry / Unsplash
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Do­ma­radzki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07852-5
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ta hi­sto­ria nie wy­da­rzyła się na­prawdę.

Ale mo­głaby.

PRO­LOG

– Mia­łem kie­dyś psa. – Męż­czy­zna, który to po­wie­dział, prze­szedł obok mnie i ostroż­nie wy­jął z torby nie­wiel­kiego bo­om­boksa. – Mal­tań­czyka. Oj­ciec cier­piał na nie­do­bór kre­atyw­no­ści, więc na­zwał go Malta. Po pro­stu Malta. Było to białe, ku­dłate i wiecz­nie uśmiech­nięte psiątko, które wpa­dało w de­pre­sję, gdy mu­siało zo­stać samo w domu. Sta­rzy wy­kom­bi­no­wali, że przed wyj­ściem do ro­boty będą pod­rzu­cać Maltę są­siadce, która ustrze­liła ja­kie­goś dzia­nego ga­cha, dzięki czemu ca­łymi dniami mo­gła się opa­lać na bal­ko­nie, po­pi­jać winko i glę­dzić z in­nymi la­fi­ryn­dami.

Pa­trzy­łem na jego po­wolne ru­chy. Na każdy krótki, jakby nie­pewny krok. Każdy śla­ma­zarny gest. Każde le­dwo za­uwa­żalne drgnie­nie mię­śni na ży­la­stej twa­rzy. Chło­ną­łem jego obec­ność. A jed­no­cze­śnie ma­rzy­łem o tym, żeby go nie było. Żeby nie ist­niał.

– Są­sie­dzi mieli syna. Jurka. Ju­reczka. Młod­szy ode mnie o rok, do­syć wy­soki, gruby. No­sił piksy i białe adi­dasy. Wi­dy­wa­łem go na po­dwórku, ale ja­koś się nie za­kum­plo­wa­li­śmy. Może dla­tego, że wy­da­wał mi się tro­chę prze­mą­drzały, a może obaj czu­li­śmy, że coś nam w so­bie nie gra. Ju­re­czek zwy­kle koń­czył lek­cje przede mną, a wtedy jego matka ka­zała mu wy­pro­wa­dzać na­szego psa. My­ślała, że to lubi. Ale to nie była prawda. Któ­re­goś dnia zo­ba­czy­łem, jak gru­bas tro­chę się na Mal­cie wy­żywa. Ale nic z tym nie zro­bi­łem. Nie po­tra­fi­łem. Przy­naj­mniej nie od razu.

Męż­czy­zna po­ło­żył bo­om­boksa na stole. Ro­zej­rzał się. Prze­biegł wzro­kiem po tan­det­nych ta­pe­tach, prze­szklo­nym re­gale za­bru­dzo­nym tłu­stymi pa­lu­chami, fi­ran­kach po­żół­kłych od pa­pie­ro­sów oraz no­wo­cze­snym te­le­wi­zo­rze, który do ni­czego tam nie pa­so­wał. Za­trzy­mał spoj­rze­nie na mnie. Za­stygł. Do­piero wtedy po­ją­łem, że je­stem je­dy­nym od­biorcą jego słów.

– Ja­kiś czas póź­niej Malta zmar­kot­niał. Za­cho­wy­wał się tak, jakby stra­cił całą ener­gię i chęć do ży­cia. Mało jadł, ca­łymi dniami spał. Mu­sie­li­śmy go zmu­szać do spa­ce­rów, bo na­wet wy­srać mu się nie chciało. Sta­rzy ła­zili z nim po we­te­ry­na­rzach, ale z ko­lej­nych wi­zyt nic nie wy­ni­kało. W końcu uznali, że pies się mę­czy. Po­sta­no­wili go uśpić. – Męż­czy­zna za­milkł, a cię­żar jego mil­cze­nia spa­ra­li­żo­wał po­miesz­cze­nie. – Kilka ty­go­dni póź­niej przy­po­mnia­łem so­bie, że wi­dzia­łem, jak dzie­ciak są­sia­dów cią­gnie Maltę po ulicy. Jakby chciał bie­da­kowi urwać łeb. Nie da­wało mi to spo­koju.

Wy­jął z kie­szeni rę­ka­wiczki. Ty­powo żoł­nier­skie: skó­rzane, grube, wzmac­niane ke­vla­rem albo ja­kimś me­ta­lo­wym cho­ler­stwem. Wło­żył je, a na­stęp­nie się upew­nił, czy może w nich swo­bod­nie po­ru­szać pal­cami.

– Po­tem sprawy po­to­czyły się szybko – kon­ty­nu­ował. – Pew­nego dnia urwa­łem się z lek­cji i za­cza­iłem pod na­szym blo­kiem. Kiedy po­ja­wił się Ju­re­czek, po­wie­dzia­łem, że mam nową grę na pe­ga­susa. Po­ma­cha­łem mu przed no­sem żół­tym kar­tri­dżem, na który na­kle­iłem ja­kieś gów­niane logo. Spy­ta­łem, czy nie chce po­grać. Gru­bas strasz­nie się pod­ja­rał. Pew­nie dla­tego nie za­py­tał, dla­czego trzy­mam pe­ga­susa w piw­nicy.

Męż­czy­zna roz­pro­sto­wał sta­ran­nie zło­żony ka­bel, pod­łą­czył bo­om­boksa do prądu i po­now­nie zaj­rzał do torby. Wy­jął nie­opi­sane pu­dełko na płytę. Prze­je­chał pal­cem po jego za­ku­rzo­nej po­wierzchni.

– Za­wsze za­da­wa­łem się ze star­szymi od sie­bie. Czę­sto z chło­pa­kami, któ­rzy ki­blo­wali. Je­den z nich kie­dyś mi opo­wie­dział, jak trzeba bić fra­je­rów, żeby nie zo­sta­wić śla­dów. Do­brze to za­pa­mię­ta­łem. Dla­tego gdy Ju­re­czek zszedł ze mną do piw­nicy, za­mkną­łem za nami drzwi, się­gną­łem po przy­go­to­waną wcze­śniej nogę od stołu i za­czą­łem go lać: po brzu­chu, po udach, po pię­tach, na­wet po po­ty­licy. Wszę­dzie z wy­jąt­kiem jego tłu­stej mordy. I ro­bi­łem to tak długo, aż opa­dłem z sił.

Otwo­rzył pu­dełko, wy­do­był ze środka płytę i wło­żył ją do od­twa­rza­cza.

– Ode­bra­łem wtedy kilka cen­nych lek­cji. Po pierw­sze, prze­ko­na­łem się, że nie mogę mieć żad­nych zwie­rząt. Fa­tal­nie za­re­ago­wa­łem na śmierć Malty i nie chcia­łem tego prze­ra­biać po­now­nie. Po dru­gie, zro­zu­mia­łem, że nie­na­wi­dzę do­no­si­ciel­stwa. Mógł­bym na­ka­blo­wać sta­rym, co ten przy­głup zro­bił na­szemu psu, ale wo­la­łem sa­mo­dziel­nie się z nim roz­pra­wić. Wy­da­wało mi się to bar­dziej ho­no­rowe. A po trze­cie, od­kry­łem, że je­śli chcesz spu­ścić ko­muś wpier­dol, mu­sisz to zro­bić tak, aby twój agre­sywny oj­ciec się o tym nie do­wie­dział. Wie­dzia­łem, że Ju­re­czek ni­komu nic nie po­wie, bo bę­dzie się mnie bał. Ale błęd­nie za­ło­ży­łem, że je­śli do­jadę go w piw­nicy, to nikt nie usły­szy, jak spa­ślak drze mordę.

Fa­cet w końcu wci­snął „play”. Na­stęp­nie od­wró­cił się do jed­nego z dwóch męż­czyzn przy­wią­za­nych do krze­seł. Ude­rzył go w twarz. Po­tem po­now­nie. I jesz­cze raz. Po chwili tłukł go bez opa­mię­ta­nia. Z co­raz więk­szą mocą, z co­raz więk­szą gwał­tow­no­ścią, ni to tań­cząc, ni to trzę­sąc się do ry­czą­cego z gło­śnika Tańca z sza­blami Arama Cha­cza­tu­riana.

Tym ra­zem nie za­le­żało mu na tym, aby nikt się nie do­wie­dział. Tym ra­zem miało być gło­śno.

Prze­rwał do­piero z koń­cem utworu. Pod­szedł do bo­om­boksa i prze­wi­nął ka­wa­łek do po­czątku. Za­trzy­mał od­twa­rza­nie, za­nim na nowo roz­pę­tała się wojna, za­nim zgraja or­miań­skich dzi­ku­sów po­now­nie sko­czyła so­bie do gar­deł, i od­wró­cił się w moją stronę.

– Te­raz twoja ko­lej – wy­sa­pał, wska­zu­jąc brodą ko­lesi na krze­słach. – Masz wy­brać jed­nego z nich i za­tłuc go na śmierć. Je­śli tego nie zro­bisz, umrą obaj. A ty ra­zem z nimi. – Spoj­rzał mi głę­boko w oczy, po czym po­now­nie włą­czył Cha­cza­tu­riana. – Wy­bierz mą­drze.

Za­nim wam opo­wiem, ja­kiego do­ko­na­łem wy­boru, za­trzy­majmy się na chwilę...

Fa­cet, który ka­zał mi za­bić czło­wieka, na­zywa się De­mon. Jest sze­fem na­bojki Wi­dzewa Łódź. To nie­for­malny władca kry­mi­nal­nej strony mia­sta i je­den z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych lu­dzi w tej czę­ści Pol­ski. Kom­pletny świr. Wcie­le­nie zła i suma wszel­kich po­twor­no­ści. I moja ci­cha ob­se­sja. Przez długi czas cho­ro­bli­wie sta­ra­łem mu się przy­po­do­bać, jed­no­cze­śnie za wszelką cenę pró­bu­jąc wsa­dzić go do wię­zie­nia. Ot, taki pa­ra­doks.

Był z nami jesz­cze Rocco – prawa ręka De­mona – który w swo­jej pra­wej dłoni ści­skał pi­sto­let. Po­zba­wiony ha­mul­ców psy­cho­pata, nar­cyz i sek­so­ho­lik. A przy oka­zji fa­cet, który z ja­kie­goś po­wodu od po­czątku za mną nie prze­pa­dał. Z pew­no­ścią nie za­wa­hałby się użyć klamki, gdy­bym ośmie­lił się sprze­ci­wić De­mo­nowi.

Tych dwóch ko­lesi na krze­słach rów­nież zna­łem. Choć nie tak do­brze, jak mi się zda­wało.

To wła­śnie wtedy, w tym peł­nym sprzecz­no­ści po­koju, na kilka se­kund przed ka­ta­strofą, uświa­do­mi­łem so­bie, że ży­łem w kłam­stwie. Ale nie w tym, które wy­kre­owa­łem. W tym, w które da­łem się wma­ni­pu­lo­wać. W któ­rym by­łem ste­ro­wany, ob­ra­cany i no­to­rycz­nie zdra­dzany. Także przez lu­dzi, któ­rych ni­gdy bym o to nie po­dej­rze­wał.

To wła­śnie wtedy, w tym peł­nym sprzecz­no­ści po­koju, na kilka se­kund przed ka­ta­strofą, do­ko­na­łem spo­łecz­nej apo­sta­zji, po­zby­wa­jąc się resz­tek wiary w czło­wie­czeń­stwo.

W jaki spo­sób wplą­ta­łem się w ta­kie gówno? Ja­kim cu­dem chło­pak z tak zwa­nego do­brego domu zna­lazł się w sy­tu­acji bez wyj­ścia? Dla­czego mu­sia­łem prze­są­dzić o czy­imś ist­nie­niu? I naj­waż­niej­sze: jak mo­głem wszystko tak spier­do­lić?

Chciał­bym po­wie­dzieć, że to przy­pa­dek. Chi­chot losu. Wy­jąt­kowy nie­fart. Ale to nie­prawda. To nie przy­pa­dek de­cy­duje o na­szym ży­ciu, tylko wy­bory, ja­kich do­ko­nu­jemy. Pro­blem w tym, że nie umiemy prze­wi­dy­wać ich kon­se­kwen­cji. Na­wet je­śli z per­spek­tywy czasu te wy­bory wy­dają się oczy­wi­ste, ba­nalne, nie­moż­liwe do spie­prze­nia. Na­wet je­śli skutki ko­lej­nych złych de­cy­zji tak cho­ler­nie bolą. Na­wet je­śli je­ste­śmy go­towi zro­bić wszystko, aby je od­wró­cić, włącz­nie z po­świę­ce­niem czy­je­goś ży­cia.

Ale po­zwól­cie, że naj­pierw opo­wiem wam o swoim.

Część I

IDIOTA

1.

Do­sko­nale pa­mię­tam dzień, w któ­rym po raz pierw­szy do­sta­łem w mordę.

Mia­łem wtedy je­de­na­ście lat, prysz­czate czoło i nie­wy­pa­rzoną gębę, przy po­mocy któ­rej ob­ra­ża­łem matki swo­ich ko­le­gów. Nie dla­tego, że ich nie lu­bi­łem – więk­szo­ści na­wet nie zna­łem. Ro­bi­łem to, po­nie­waż od­zywka „twoja stara” wy­da­wała mi się uni­wer­salną ri­po­stą na każdą za­czepkę. Lekką, cza­sem za­bawną, a przede wszyst­kim nie­groźną. I za taką ucho­dziła nie­mal w każ­dym za­kątku mo­jej pod­sta­wówki na Ma­ry­si­nie, jed­nej z wielu nie­zbyt eli­tar­nych ba­łuc­kich szkół na jed­nym z wielu nie­zbyt eli­tar­nych ba­łuc­kich osie­dli.

Ale w kręgu Jarka Świ­der­skiego, krótko ostrzy­żo­nego chło­paka z rów­no­le­głej klasy, było ina­czej. W jego kręgu „twoja stara” było naj­cięż­szą obe­lgą. Z ga­tunku tych, któ­rych nie da się zi­gno­ro­wać. Dla­tego gdy nie­chcący zde­rzy­łem się z nim na ko­ry­ta­rzu, a on na­zwał mnie cwe­lem – wtedy nie wie­dzia­łem na­wet, co to zna­czy – bez chwili wa­ha­nia ob­ra­zi­łem jego matkę. A kiedy za­go­to­wał się ze zło­ści i wy­zwał mnie na solo po szkole, bez chwili wa­ha­nia od­po­wie­dzia­łem: „Czemu nie?”.

Wiele lat póź­niej na­tkną­łem się na Jarka Świ­der­skiego w in­ter­ne­to­wej ba­zie osób po­szu­ki­wa­nych przez po­li­cję, do któ­rej tra­fił za di­lerkę i po­bi­cie z uży­ciem nie­bez­piecz­nego przed­miotu. Nie by­łem tym ani tro­chę za­sko­czony. Ale jako je­de­na­sto­la­tek nie mia­łem po­ję­cia, że Świ­der­ski zro­bił dla mnie wy­ją­tek, zo­sta­jąc tego dnia do końca lek­cji. Oczy­wi­ście nie mu­siał cze­kać na mnie w szkole. Po­trze­bo­wał jed­nak tro­chę czasu, aby roz­gło­sić zna­jom­kom, że za­mie­rza ska­pi­szo­no­wać ryj ja­kie­muś fra­je­rowi. I że by­łoby mu miło, gdyby wpa­dli to obej­rzeć.

Pa­mięć lubi znie­kształ­cać wspo­mnie­nia, szcze­gól­nie te trau­ma­tyczne, ale wy­daje mi się, że na be­to­no­wym placu, na któ­rym rzu­ca­li­śmy pa­lan­tówką, ze­brało się z pięć­dzie­się­ciu naj­więk­szych za­ka­pio­rów w bu­dzie. Przy­szli do­pin­go­wać swo­jego ziomka. Ja na­to­miast mo­głem li­czyć na men­talne wspar­cie dwóch ko­le­gów z klasy. Je­den po la­tach zo­stał hi­pi­sem, drugi otarł się o Oks­ford.

Świ­der­ski jak za­po­wie­dział, tak zro­bił – ska­pi­szo­no­wał mi mordę. Na­wet nie wy­pro­wa­dzi­łem ciosu. Ani jed­nego. Nie mia­łem jaj, aby przy tych wszyst­kich cha­mach, któ­rzy oto­czyli nas jak w Pod­ziem­nym kręgu, choćby spró­bo­wać wy­rzą­dzić Świ­der­skiemu krzywdę.

W tam­tym se­me­strze Ja­rek po­dob­nie po­trak­to­wał jesz­cze co naj­mniej dwie osoby. W końcu dy­rek­torka za­rzą­dziła gło­so­wa­nie w spra­wie usu­nię­cia go ze szkoły. Na­uczy­ciele uznali, że warto dać Świ­der­skiemu jesz­cze jedną szansę. Bo chło­pak po­cho­dzi z trud­nej ro­dziny, bo sa­motna matka, bo brat w po­praw­czaku. Bo może z cza­sem od­naj­dzie wła­ściwą drogę. Gdy już pod­jęli de­cy­zję, we­zwali Jarka do po­koju na­uczy­ciel­skiego, aby po­dzie­lić się z nim do­brą no­winą. A on ich za­sko­czył.

– Dzię­kuję tym, któ­rzy gło­so­wali za tym, że­bym zo­stał – po­wie­dział. – Po­zo­sta­łym chuj w dupę i krzy­żyk na drogę.

Ja­kie to uczu­cie do­stać w mordę? W za­sa­dzie ni­ja­kie. Tro­chę dziwne, tro­chę nie­przy­jemne, tro­chę... ja­kieś. Nie to­wa­rzy­szy mu ból. Ra­czej wstyd. Wście­kłość. A także chwi­lowa, ale cho­ler­nie silna, nie­na­wiść.

Do­sko­nale pa­mię­tam też dzień, w któ­rym po raz pierw­szy to ja da­łem ko­muś w mordę.

Stało się to trzy ty­go­dnie po zaj­ściu ze Świ­der­skim. Wy­go­iłem za­dra­pa­nia, lima pod oczami zbla­kły. Za­czą­łem żyć. I bar­dzo, ale to bar­dzo chcia­łem się od­kuć po tym, co mnie spo­tkało. Po­trze­bo­wa­łem tego, aby się prze­ko­nać, kim tak na­prawdę je­stem – szkol­nym po­py­cha­dłem czy ma­te­ria­łem na ko­zaka. Mu­sia­łem strze­lić ko­muś w mordę, aby się jed­no­znacz­nie okre­ślić.

I dla­tego gdy je­den go­stek z klasy – fajt­ła­po­waty drą­gal o fa­tal­nym zgry­zie – pod­czas szkol­nego wyj­ścia do kina ka­zał mi spier­da­lać, nie ob­ra­zi­łem jego matki, tylko wy­pro­wa­dzi­łem cios. Nie­udolny i słaby, wła­ści­wie le­dwo się­gną­łem jego gęby. Ale sama próba była dla chło­paka tak za­ska­ku­jąca, że nie od­wa­żył się na nią od­po­wie­dzieć.

Ja­kie to uczu­cie? Zna­jome. Nie to­wa­rzy­szy mu ból. Ra­czej wstyd, wście­kłość, a także chwi­lowa, ale cho­ler­nie silna, nie­na­wiść.

* * *

Za­częło się od sportu. Już w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych ja­ra­łem się piłką nożną, te­ni­sem, ko­lar­stwem, a na­wet sno­oke­rem i łyż­wiar­stwem fi­gu­ro­wym – wszyst­kim, co dało się obej­rzeć w Eu­ro­spor­cie. Go­dzi­nami sie­dzia­łem przed te­le­wi­zo­rem, mi­mo­wol­nie ucząc się an­giel­skiego i po­zna­jąc pod­stawy naj­róż­niej­szych dys­cy­plin. Dzięki pod­glą­da­niu w ak­cji An­dre Agas­siego, Lance’a Arm­stronga czy Remy’ego Bon­ja­sky’ego i ogól­nemu dry­gowi do fi­koł­ków by­łem jed­nym z naj­lep­szych spor­tow­ców w szkole. Choć nie naj­lep­szym.

Piłka nożna? Od­kąd pa­mię­tam, wy­stę­po­wa­łem w pierw­szej dru­ży­nie, w pod­sta­wówce i gim­na­zjum nie opu­ści­łem żad­nego mię­dzysz­kol­nego tur­nieju. Bieg na ki­lo­metr? Drugi wy­nik w szkole. Setka? Po­dob­nie. Rzut pa­lan­tówką? W pierw­szej piątce. Siat­kówka? Ko­szy­kówka? Ping-pong? Dla­czego nie. Z każdą dys­cy­pliną da­wa­łem so­bie radę na tyle do­brze, że wu­efi­ści z au­to­matu wy­bie­rali mnie do wszyst­kich szkol­nych re­pre­zen­ta­cji. Za­wody spor­towe stały się moją me­todą na uni­ka­nie lek­cji, znacz­nie spryt­niej­szą niż wa­gary.

Choć nie mia­łem nic wspól­nego ze skej­tami, wcią­gną­łem się na­wet w jazdę na de­sce. Do­sko­nale pa­mię­tam dzień, w któ­rym po set­kach nie­uda­nych prób i dzie­siąt­kach upad­ków wresz­cie udało mi się skleić pierw­szego kick­flipa. A także ten, w któ­rym po raz pierw­szy unio­słem de­skę nad głowę, stra­sząc są­siada na­rze­ka­ją­cego na ha­łasy, że przy­pier­dolę mu w łeb, je­śli tylko spró­buje się do mnie zbli­żyć.

Ta spor­towa za­jawka – a w szcze­gól­no­ści trans­mi­sje z gal K-1 w Eu­ro­spor­cie – za­pro­wa­dziła mnie i mo­ich kum­pli do osie­dlo­wej si­łowni i na pierw­szy tre­ning sztuk walki. W salce, która na­prze­mien­nie cuch­nęła kwa­śnym mę­skim po­tem i prze­sło­dzo­nymi per­fu­mami ma­mu­siek usku­tecz­nia­ją­cych fit­ness, ja­kiś fa­cet utwo­rzył sek­cję kick-bo­xingu. Po kilku tre­nin­gach wy­szło na jaw, że to na­cią­gacz. Po­zwo­lił nam cho­dzić na za­ję­cia, tylko je­śli ku­pimy u niego sprzęt: spodenki, ko­szulki, rę­ka­wice, ochra­nia­cze na pisz­czele, tar­cze. Ola­li­śmy go. Ko­le­dzy zra­zili się na tyle, że już ni­gdy nie wró­cili do tre­nin­gów. Ale ja zdą­ży­łem zła­pać bak­cyla.

Kiedy by­łem w li­ceum, za­pi­sa­łem się do jed­nego z cen­trów sztuk walki w Śród­mie­ściu. Wy­bra­łem muay thai, które ze względu na moż­li­wość za­da­wa­nia w nim cio­sów łok­ciami i za­ko­do­wane w jego for­mule dą­że­nie do no­kautu ucho­dzi za jedną z naj­bru­tal­niej­szych dys­cy­plin. Omal nie do­sta­łem ataku pa­niki, gdy pod ko­niec pierw­szego tre­ningu, do­słow­nie sła­nia­jąc się na no­gach, mia­łem sto­czyć spa­ring z ko­le­siem dwa razy więk­szym ode mnie. Na szczę­ście ry­wal oka­zał się jesz­cze bar­dziej sty­rany niż ja. Po dwu­mi­nu­to­wej drep­ta­ni­nie, w któ­rej trak­cie ża­den z nas na­wet nie wy­pro­wa­dził cel­nego ciosu, tre­ner prze­rwał ten że­nu­jący spek­takl.

Po­cząt­kowo cho­dzi­łem na za­ję­cia raz w ty­go­dniu, ale szybko zwięk­szy­łem ich czę­sto­tli­wość. Po mie­siącu mia­łem już trzy tre­ningi ty­go­dniowo. Po dwóch za­czą­łem uczest­ni­czyć w punk­to­wa­nych spa­rin­gach, przez co re­gu­lar­nie wra­ca­łem do domu z pod­bi­tym okiem albo krwa­wią­cym no­sem. Po pół roku wy­stą­pi­łem w de­biu­tanc­kim tur­nieju. A po dzie­wię­ciu mie­sią­cach wy­gra­łem pierw­sze za­wody. By­łem nie­zły. Choć znów – nie naj­lep­szy. Kilka razy bo­le­śnie się o tym prze­ko­na­łem.

Bójki we­szły mi w na­wyk. Czę­sto sam je pro­wo­ko­wa­łem. Zda­rzało się, że kiedy szli­śmy na mia­sto, moim prio­ry­te­tem nie było wy­ry­wa­nie la­sek, co zresztą ni­gdy nie przy­cho­dziło mi ła­two, tylko spro­ku­ro­wa­nie bar­da­chy. Za­miast się ma­cać na par­kie­cie, szu­ka­łem wy­że­lo­wa­nych go­gu­siów, na któ­rych mógł­bym prze­te­sto­wać sztuczki z tre­nin­gów. Nie wszyst­kie się uda­wały, ale na ogół wy­cho­dzi­łem z po­ty­czek zwy­cię­sko, na­wet gdy wal­czy­łem z ko­le­siami wyż­szymi o głowę albo gdy prze­ciw­nicy mieli prze­wagę li­czebną. I tak ty­dzień w ty­dzień, im­preza po im­pre­zie, gong po gongu. Kilku sil­no­rę­kich wręcz przy­wy­kło do wy­pie­prza­nia mnie z klu­bów. Przy­no­sili mi kurtkę z szatni, że­bym nie marzł w ocze­ki­wa­niu na swo­ich ziom­ków.

Jak to w ży­ciu bywa, zda­rzyło mi się prze­giąć pałę. Któ­re­goś razu sko­pa­łem mordę ja­kie­muś la­mu­sowi w parku Śle­dzia. Sie­dział na ławce z książką, wsu­wał ka­napkę, nie spo­dzie­wał się ataku – no bo skąd? By­łem świę­cie prze­ko­nany, że to gość z li­ceum, z któ­rym moja szkoła ma kosę. Ale na­za­jutrz od­kry­łem, że cho­dzi do są­sied­niej klasy... Na szczę­ście chło­pak był zbyt za­wsty­dzony sy­tu­acją, aby ko­mu­kol­wiek o niej po­wie­dzieć. A ja by­łem zbyt za­wsty­dzony swoim za­cho­wa­niem, żeby za nie prze­pro­sić.

Z cza­sem sport zszedł na dal­szy plan. Pa­ra­dok­sal­nie stało się to, gdy za­czą­łem jeź­dzić na me­cze Wi­dzewa. Pierw­szy raz wy­bra­łem się na sta­dion, by się prze­ko­nać, na ja­kim po­zio­mie grają pro­fe­sjo­na­li­ści. Chcia­łem spraw­dzić, czy mia­łem szansę zo­stać jed­nym z nich, gdy­bym kilka lat wcze­śniej po­sta­wił wszystko na jedną kartę i zde­cy­do­wał się na re­gu­larne tre­ningi. Kum­pel za­brał mnie pod Ze­gar, czyli na try­bunę za­re­zer­wo­waną dla naj­bar­dziej fa­na­tycz­nych ki­bi­ców. Tam gdzie za nie­wy­star­cza­jące za­an­ga­żo­wa­nie w do­ping można do­stać z li­ścia.

Po­cząt­kowo by­łem za­że­no­wany tym, co uj­rza­łem: na­prute gru­basy w po­pla­mio­nych blu­zach, na­fu­rane karki i osie­dlowe szczury za­mu­lone od jo­in­tów, agre­sywne blon­dyny, które chyba nie bar­dzo wie­działy, co tam ro­bią. Krótko mó­wiąc: brud, smród i pa­to­lo­gia. Ale po­tem za­czął się mecz. Ryk ty­sięcy gar­deł po­niósł się po sta­dio­nie. Gniaz­dowy, sto­jący na pod­wyż­sze­niu, ja­kimś cu­dem ko­or­dy­no­wał cały ten mo­tłoch, zmu­sza­jąc lu­dzi do syn­chro­nicz­nego dar­cia japy. Za­pa­liły się race, a sek­to­rówka, śmier­dząca farbą i wil­go­cią płachta na pół try­buny, po­wę­dro­wała nad na­szymi gło­wami, na kilka mi­nut prze­sła­nia­jąc bo­isko. Na­stą­pił ko­lek­tywny wy­rzut ener­gii. Nie­praw­do­po­dobny skok eks­cy­ta­cji. Tro­glo­dyczny or­gazm.

Ki­bi­co­wa­nie jest jak wojna, tyle że pro­wa­dzona na niby. Lu­dzie do sie­bie nie strze­lają (prze­waż­nie), nie dźgają się ba­gne­tami (na ogół) i nie giną (naj­czę­ściej). Ale jed­no­cze­śnie wska­kują na eks­tre­mal­nie wy­so­kie fale ad­re­na­liny. Ta­kich od­czuć nie da ci naj­bar­dziej za­je­bi­sty se­ans ki­nowy, kon­cert roc­kowy ani uliczna ma­ni­fe­sta­cja. Ta­kie emo­cje może ci dać tylko sta­dion.

Wsią­kłem w to ba­gno bez reszty. Za­ko­cha­łem się. Uza­leż­ni­łem po pierw­szej działce.

Był wrze­sień 2008 roku.

Już nie chcia­łem być pił­ka­rzem ani wo­jow­ni­kiem muay thai. Chcia­łem być ki­bo­lem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki