Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Znam świat futbolu i wiem, że czasem jeden mały błąd może wiele kosztować. Powieść Domaradzkiego opowiada o chłopaku, który taki błąd popełnił. Przez kilkaset stron będziecie mu kibicować, aby zwyciężył. Mocna rzecz. Thriller, który można porównać tylko do meczu o wszystko.
Sebastian Mila, były reprezentant Polski w piłce nożnej
Ryzykowne wybory, niesłabnące napięcie i ciągłe zwroty akcji. Polecam!
Robert Małecki, pisarz
Jedna decyzja, podjęta w złym miejscu i niewłaściwym czasie, może zrujnować całe życie.
Niczym się nie różnił od rówieśników. Nieźle się uczył, imprezował, podrywał dziewczyny. Miał marzenia – chciał zostać prawnikiem. Miał hobby – kochał sport. Miał słabość – lubił się bić. Miał także pecha…
Nastolatek z Łodzi, który nieopatrznie zbliżył się do środowiska kiboli, trafił w ręce policji. Zdradził funkcjonariuszom zbyt dużo, a ci wykorzystali to przeciwko niemu. Zrobili z niego swojego współpracownika. Informatora. Konfidenta. I postawili przed nim arcyniebezpieczne zadanie – aby uniknąć więzienia, musi zinfiltrować środowisko chuliganów i doprowadzić do skazania Demona, tajemniczego i przerażającego szefa nabojki. Rozpoczyna się podwójna gra, w której najgorsze może nadejść z najmniej spodziewanej strony.
Nowy thriller Krzysztofa Domaradzkiego, który wciąga nas w kolejne kręgi kibolskiego piekła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Ta historia nie wydarzyła się naprawdę.
Ale mogłaby.
PROLOG
– Miałem kiedyś psa. – Mężczyzna, który to powiedział, przeszedł obok mnie i ostrożnie wyjął z torby niewielkiego boomboksa. – Maltańczyka. Ojciec cierpiał na niedobór kreatywności, więc nazwał go Malta. Po prostu Malta. Było to białe, kudłate i wiecznie uśmiechnięte psiątko, które wpadało w depresję, gdy musiało zostać samo w domu. Starzy wykombinowali, że przed wyjściem do roboty będą podrzucać Maltę sąsiadce, która ustrzeliła jakiegoś dzianego gacha, dzięki czemu całymi dniami mogła się opalać na balkonie, popijać winko i ględzić z innymi lafiryndami.
Patrzyłem na jego powolne ruchy. Na każdy krótki, jakby niepewny krok. Każdy ślamazarny gest. Każde ledwo zauważalne drgnienie mięśni na żylastej twarzy. Chłonąłem jego obecność. A jednocześnie marzyłem o tym, żeby go nie było. Żeby nie istniał.
– Sąsiedzi mieli syna. Jurka. Jureczka. Młodszy ode mnie o rok, dosyć wysoki, gruby. Nosił piksy i białe adidasy. Widywałem go na podwórku, ale jakoś się nie zakumplowaliśmy. Może dlatego, że wydawał mi się trochę przemądrzały, a może obaj czuliśmy, że coś nam w sobie nie gra. Jureczek zwykle kończył lekcje przede mną, a wtedy jego matka kazała mu wyprowadzać naszego psa. Myślała, że to lubi. Ale to nie była prawda. Któregoś dnia zobaczyłem, jak grubas trochę się na Malcie wyżywa. Ale nic z tym nie zrobiłem. Nie potrafiłem. Przynajmniej nie od razu.
Mężczyzna położył boomboksa na stole. Rozejrzał się. Przebiegł wzrokiem po tandetnych tapetach, przeszklonym regale zabrudzonym tłustymi paluchami, firankach pożółkłych od papierosów oraz nowoczesnym telewizorze, który do niczego tam nie pasował. Zatrzymał spojrzenie na mnie. Zastygł. Dopiero wtedy pojąłem, że jestem jedynym odbiorcą jego słów.
– Jakiś czas później Malta zmarkotniał. Zachowywał się tak, jakby stracił całą energię i chęć do życia. Mało jadł, całymi dniami spał. Musieliśmy go zmuszać do spacerów, bo nawet wysrać mu się nie chciało. Starzy łazili z nim po weterynarzach, ale z kolejnych wizyt nic nie wynikało. W końcu uznali, że pies się męczy. Postanowili go uśpić. – Mężczyzna zamilkł, a ciężar jego milczenia sparaliżował pomieszczenie. – Kilka tygodni później przypomniałem sobie, że widziałem, jak dzieciak sąsiadów ciągnie Maltę po ulicy. Jakby chciał biedakowi urwać łeb. Nie dawało mi to spokoju.
Wyjął z kieszeni rękawiczki. Typowo żołnierskie: skórzane, grube, wzmacniane kevlarem albo jakimś metalowym cholerstwem. Włożył je, a następnie się upewnił, czy może w nich swobodnie poruszać palcami.
– Potem sprawy potoczyły się szybko – kontynuował. – Pewnego dnia urwałem się z lekcji i zaczaiłem pod naszym blokiem. Kiedy pojawił się Jureczek, powiedziałem, że mam nową grę na pegasusa. Pomachałem mu przed nosem żółtym kartridżem, na który nakleiłem jakieś gówniane logo. Spytałem, czy nie chce pograć. Grubas strasznie się podjarał. Pewnie dlatego nie zapytał, dlaczego trzymam pegasusa w piwnicy.
Mężczyzna rozprostował starannie złożony kabel, podłączył boomboksa do prądu i ponownie zajrzał do torby. Wyjął nieopisane pudełko na płytę. Przejechał palcem po jego zakurzonej powierzchni.
– Zawsze zadawałem się ze starszymi od siebie. Często z chłopakami, którzy kiblowali. Jeden z nich kiedyś mi opowiedział, jak trzeba bić frajerów, żeby nie zostawić śladów. Dobrze to zapamiętałem. Dlatego gdy Jureczek zszedł ze mną do piwnicy, zamknąłem za nami drzwi, sięgnąłem po przygotowaną wcześniej nogę od stołu i zacząłem go lać: po brzuchu, po udach, po piętach, nawet po potylicy. Wszędzie z wyjątkiem jego tłustej mordy. I robiłem to tak długo, aż opadłem z sił.
Otworzył pudełko, wydobył ze środka płytę i włożył ją do odtwarzacza.
– Odebrałem wtedy kilka cennych lekcji. Po pierwsze, przekonałem się, że nie mogę mieć żadnych zwierząt. Fatalnie zareagowałem na śmierć Malty i nie chciałem tego przerabiać ponownie. Po drugie, zrozumiałem, że nienawidzę donosicielstwa. Mógłbym nakablować starym, co ten przygłup zrobił naszemu psu, ale wolałem samodzielnie się z nim rozprawić. Wydawało mi się to bardziej honorowe. A po trzecie, odkryłem, że jeśli chcesz spuścić komuś wpierdol, musisz to zrobić tak, aby twój agresywny ojciec się o tym nie dowiedział. Wiedziałem, że Jureczek nikomu nic nie powie, bo będzie się mnie bał. Ale błędnie założyłem, że jeśli dojadę go w piwnicy, to nikt nie usłyszy, jak spaślak drze mordę.
Facet w końcu wcisnął „play”. Następnie odwrócił się do jednego z dwóch mężczyzn przywiązanych do krzeseł. Uderzył go w twarz. Potem ponownie. I jeszcze raz. Po chwili tłukł go bez opamiętania. Z coraz większą mocą, z coraz większą gwałtownością, ni to tańcząc, ni to trzęsąc się do ryczącego z głośnika Tańca z szablami Arama Chaczaturiana.
Tym razem nie zależało mu na tym, aby nikt się nie dowiedział. Tym razem miało być głośno.
Przerwał dopiero z końcem utworu. Podszedł do boomboksa i przewinął kawałek do początku. Zatrzymał odtwarzanie, zanim na nowo rozpętała się wojna, zanim zgraja ormiańskich dzikusów ponownie skoczyła sobie do gardeł, i odwrócił się w moją stronę.
– Teraz twoja kolej – wysapał, wskazując brodą kolesi na krzesłach. – Masz wybrać jednego z nich i zatłuc go na śmierć. Jeśli tego nie zrobisz, umrą obaj. A ty razem z nimi. – Spojrzał mi głęboko w oczy, po czym ponownie włączył Chaczaturiana. – Wybierz mądrze.
Zanim wam opowiem, jakiego dokonałem wyboru, zatrzymajmy się na chwilę...
Facet, który kazał mi zabić człowieka, nazywa się Demon. Jest szefem nabojki Widzewa Łódź. To nieformalny władca kryminalnej strony miasta i jeden z najbardziej niebezpiecznych ludzi w tej części Polski. Kompletny świr. Wcielenie zła i suma wszelkich potworności. I moja cicha obsesja. Przez długi czas chorobliwie starałem mu się przypodobać, jednocześnie za wszelką cenę próbując wsadzić go do więzienia. Ot, taki paradoks.
Był z nami jeszcze Rocco – prawa ręka Demona – który w swojej prawej dłoni ściskał pistolet. Pozbawiony hamulców psychopata, narcyz i seksoholik. A przy okazji facet, który z jakiegoś powodu od początku za mną nie przepadał. Z pewnością nie zawahałby się użyć klamki, gdybym ośmielił się sprzeciwić Demonowi.
Tych dwóch kolesi na krzesłach również znałem. Choć nie tak dobrze, jak mi się zdawało.
To właśnie wtedy, w tym pełnym sprzeczności pokoju, na kilka sekund przed katastrofą, uświadomiłem sobie, że żyłem w kłamstwie. Ale nie w tym, które wykreowałem. W tym, w które dałem się wmanipulować. W którym byłem sterowany, obracany i notorycznie zdradzany. Także przez ludzi, których nigdy bym o to nie podejrzewał.
To właśnie wtedy, w tym pełnym sprzeczności pokoju, na kilka sekund przed katastrofą, dokonałem społecznej apostazji, pozbywając się resztek wiary w człowieczeństwo.
W jaki sposób wplątałem się w takie gówno? Jakim cudem chłopak z tak zwanego dobrego domu znalazł się w sytuacji bez wyjścia? Dlaczego musiałem przesądzić o czyimś istnieniu? I najważniejsze: jak mogłem wszystko tak spierdolić?
Chciałbym powiedzieć, że to przypadek. Chichot losu. Wyjątkowy niefart. Ale to nieprawda. To nie przypadek decyduje o naszym życiu, tylko wybory, jakich dokonujemy. Problem w tym, że nie umiemy przewidywać ich konsekwencji. Nawet jeśli z perspektywy czasu te wybory wydają się oczywiste, banalne, niemożliwe do spieprzenia. Nawet jeśli skutki kolejnych złych decyzji tak cholernie bolą. Nawet jeśli jesteśmy gotowi zrobić wszystko, aby je odwrócić, włącznie z poświęceniem czyjegoś życia.
Ale pozwólcie, że najpierw opowiem wam o swoim.
Część I
IDIOTA
1.
Doskonale pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy dostałem w mordę.
Miałem wtedy jedenaście lat, pryszczate czoło i niewyparzoną gębę, przy pomocy której obrażałem matki swoich kolegów. Nie dlatego, że ich nie lubiłem – większości nawet nie znałem. Robiłem to, ponieważ odzywka „twoja stara” wydawała mi się uniwersalną ripostą na każdą zaczepkę. Lekką, czasem zabawną, a przede wszystkim niegroźną. I za taką uchodziła niemal w każdym zakątku mojej podstawówki na Marysinie, jednej z wielu niezbyt elitarnych bałuckich szkół na jednym z wielu niezbyt elitarnych bałuckich osiedli.
Ale w kręgu Jarka Świderskiego, krótko ostrzyżonego chłopaka z równoległej klasy, było inaczej. W jego kręgu „twoja stara” było najcięższą obelgą. Z gatunku tych, których nie da się zignorować. Dlatego gdy niechcący zderzyłem się z nim na korytarzu, a on nazwał mnie cwelem – wtedy nie wiedziałem nawet, co to znaczy – bez chwili wahania obraziłem jego matkę. A kiedy zagotował się ze złości i wyzwał mnie na solo po szkole, bez chwili wahania odpowiedziałem: „Czemu nie?”.
Wiele lat później natknąłem się na Jarka Świderskiego w internetowej bazie osób poszukiwanych przez policję, do której trafił za dilerkę i pobicie z użyciem niebezpiecznego przedmiotu. Nie byłem tym ani trochę zaskoczony. Ale jako jedenastolatek nie miałem pojęcia, że Świderski zrobił dla mnie wyjątek, zostając tego dnia do końca lekcji. Oczywiście nie musiał czekać na mnie w szkole. Potrzebował jednak trochę czasu, aby rozgłosić znajomkom, że zamierza skapiszonować ryj jakiemuś frajerowi. I że byłoby mu miło, gdyby wpadli to obejrzeć.
Pamięć lubi zniekształcać wspomnienia, szczególnie te traumatyczne, ale wydaje mi się, że na betonowym placu, na którym rzucaliśmy palantówką, zebrało się z pięćdziesięciu największych zakapiorów w budzie. Przyszli dopingować swojego ziomka. Ja natomiast mogłem liczyć na mentalne wsparcie dwóch kolegów z klasy. Jeden po latach został hipisem, drugi otarł się o Oksford.
Świderski jak zapowiedział, tak zrobił – skapiszonował mi mordę. Nawet nie wyprowadziłem ciosu. Ani jednego. Nie miałem jaj, aby przy tych wszystkich chamach, którzy otoczyli nas jak w Podziemnym kręgu, choćby spróbować wyrządzić Świderskiemu krzywdę.
W tamtym semestrze Jarek podobnie potraktował jeszcze co najmniej dwie osoby. W końcu dyrektorka zarządziła głosowanie w sprawie usunięcia go ze szkoły. Nauczyciele uznali, że warto dać Świderskiemu jeszcze jedną szansę. Bo chłopak pochodzi z trudnej rodziny, bo samotna matka, bo brat w poprawczaku. Bo może z czasem odnajdzie właściwą drogę. Gdy już podjęli decyzję, wezwali Jarka do pokoju nauczycielskiego, aby podzielić się z nim dobrą nowiną. A on ich zaskoczył.
– Dziękuję tym, którzy głosowali za tym, żebym został – powiedział. – Pozostałym chuj w dupę i krzyżyk na drogę.
Jakie to uczucie dostać w mordę? W zasadzie nijakie. Trochę dziwne, trochę nieprzyjemne, trochę... jakieś. Nie towarzyszy mu ból. Raczej wstyd. Wściekłość. A także chwilowa, ale cholernie silna, nienawiść.
Doskonale pamiętam też dzień, w którym po raz pierwszy to ja dałem komuś w mordę.
Stało się to trzy tygodnie po zajściu ze Świderskim. Wygoiłem zadrapania, lima pod oczami zblakły. Zacząłem żyć. I bardzo, ale to bardzo chciałem się odkuć po tym, co mnie spotkało. Potrzebowałem tego, aby się przekonać, kim tak naprawdę jestem – szkolnym popychadłem czy materiałem na kozaka. Musiałem strzelić komuś w mordę, aby się jednoznacznie określić.
I dlatego gdy jeden gostek z klasy – fajtłapowaty drągal o fatalnym zgryzie – podczas szkolnego wyjścia do kina kazał mi spierdalać, nie obraziłem jego matki, tylko wyprowadziłem cios. Nieudolny i słaby, właściwie ledwo sięgnąłem jego gęby. Ale sama próba była dla chłopaka tak zaskakująca, że nie odważył się na nią odpowiedzieć.
Jakie to uczucie? Znajome. Nie towarzyszy mu ból. Raczej wstyd, wściekłość, a także chwilowa, ale cholernie silna, nienawiść.
Zaczęło się od sportu. Już w latach dziewięćdziesiątych jarałem się piłką nożną, tenisem, kolarstwem, a nawet snookerem i łyżwiarstwem figurowym – wszystkim, co dało się obejrzeć w Eurosporcie. Godzinami siedziałem przed telewizorem, mimowolnie ucząc się angielskiego i poznając podstawy najróżniejszych dyscyplin. Dzięki podglądaniu w akcji Andre Agassiego, Lance’a Armstronga czy Remy’ego Bonjasky’ego i ogólnemu drygowi do fikołków byłem jednym z najlepszych sportowców w szkole. Choć nie najlepszym.
Piłka nożna? Odkąd pamiętam, występowałem w pierwszej drużynie, w podstawówce i gimnazjum nie opuściłem żadnego międzyszkolnego turnieju. Bieg na kilometr? Drugi wynik w szkole. Setka? Podobnie. Rzut palantówką? W pierwszej piątce. Siatkówka? Koszykówka? Ping-pong? Dlaczego nie. Z każdą dyscypliną dawałem sobie radę na tyle dobrze, że wuefiści z automatu wybierali mnie do wszystkich szkolnych reprezentacji. Zawody sportowe stały się moją metodą na unikanie lekcji, znacznie sprytniejszą niż wagary.
Choć nie miałem nic wspólnego ze skejtami, wciągnąłem się nawet w jazdę na desce. Doskonale pamiętam dzień, w którym po setkach nieudanych prób i dziesiątkach upadków wreszcie udało mi się skleić pierwszego kickflipa. A także ten, w którym po raz pierwszy uniosłem deskę nad głowę, strasząc sąsiada narzekającego na hałasy, że przypierdolę mu w łeb, jeśli tylko spróbuje się do mnie zbliżyć.
Ta sportowa zajawka – a w szczególności transmisje z gal K-1 w Eurosporcie – zaprowadziła mnie i moich kumpli do osiedlowej siłowni i na pierwszy trening sztuk walki. W salce, która naprzemiennie cuchnęła kwaśnym męskim potem i przesłodzonymi perfumami mamusiek uskuteczniających fitness, jakiś facet utworzył sekcję kick-boxingu. Po kilku treningach wyszło na jaw, że to naciągacz. Pozwolił nam chodzić na zajęcia, tylko jeśli kupimy u niego sprzęt: spodenki, koszulki, rękawice, ochraniacze na piszczele, tarcze. Olaliśmy go. Koledzy zrazili się na tyle, że już nigdy nie wrócili do treningów. Ale ja zdążyłem złapać bakcyla.
Kiedy byłem w liceum, zapisałem się do jednego z centrów sztuk walki w Śródmieściu. Wybrałem muay thai, które ze względu na możliwość zadawania w nim ciosów łokciami i zakodowane w jego formule dążenie do nokautu uchodzi za jedną z najbrutalniejszych dyscyplin. Omal nie dostałem ataku paniki, gdy pod koniec pierwszego treningu, dosłownie słaniając się na nogach, miałem stoczyć sparing z kolesiem dwa razy większym ode mnie. Na szczęście rywal okazał się jeszcze bardziej styrany niż ja. Po dwuminutowej dreptaninie, w której trakcie żaden z nas nawet nie wyprowadził celnego ciosu, trener przerwał ten żenujący spektakl.
Początkowo chodziłem na zajęcia raz w tygodniu, ale szybko zwiększyłem ich częstotliwość. Po miesiącu miałem już trzy treningi tygodniowo. Po dwóch zacząłem uczestniczyć w punktowanych sparingach, przez co regularnie wracałem do domu z podbitym okiem albo krwawiącym nosem. Po pół roku wystąpiłem w debiutanckim turnieju. A po dziewięciu miesiącach wygrałem pierwsze zawody. Byłem niezły. Choć znów – nie najlepszy. Kilka razy boleśnie się o tym przekonałem.
Bójki weszły mi w nawyk. Często sam je prowokowałem. Zdarzało się, że kiedy szliśmy na miasto, moim priorytetem nie było wyrywanie lasek, co zresztą nigdy nie przychodziło mi łatwo, tylko sprokurowanie bardachy. Zamiast się macać na parkiecie, szukałem wyżelowanych gogusiów, na których mógłbym przetestować sztuczki z treningów. Nie wszystkie się udawały, ale na ogół wychodziłem z potyczek zwycięsko, nawet gdy walczyłem z kolesiami wyższymi o głowę albo gdy przeciwnicy mieli przewagę liczebną. I tak tydzień w tydzień, impreza po imprezie, gong po gongu. Kilku silnorękich wręcz przywykło do wypieprzania mnie z klubów. Przynosili mi kurtkę z szatni, żebym nie marzł w oczekiwaniu na swoich ziomków.
Jak to w życiu bywa, zdarzyło mi się przegiąć pałę. Któregoś razu skopałem mordę jakiemuś lamusowi w parku Śledzia. Siedział na ławce z książką, wsuwał kanapkę, nie spodziewał się ataku – no bo skąd? Byłem święcie przekonany, że to gość z liceum, z którym moja szkoła ma kosę. Ale nazajutrz odkryłem, że chodzi do sąsiedniej klasy... Na szczęście chłopak był zbyt zawstydzony sytuacją, aby komukolwiek o niej powiedzieć. A ja byłem zbyt zawstydzony swoim zachowaniem, żeby za nie przeprosić.
Z czasem sport zszedł na dalszy plan. Paradoksalnie stało się to, gdy zacząłem jeździć na mecze Widzewa. Pierwszy raz wybrałem się na stadion, by się przekonać, na jakim poziomie grają profesjonaliści. Chciałem sprawdzić, czy miałem szansę zostać jednym z nich, gdybym kilka lat wcześniej postawił wszystko na jedną kartę i zdecydował się na regularne treningi. Kumpel zabrał mnie pod Zegar, czyli na trybunę zarezerwowaną dla najbardziej fanatycznych kibiców. Tam gdzie za niewystarczające zaangażowanie w doping można dostać z liścia.
Początkowo byłem zażenowany tym, co ujrzałem: naprute grubasy w poplamionych bluzach, nafurane karki i osiedlowe szczury zamulone od jointów, agresywne blondyny, które chyba nie bardzo wiedziały, co tam robią. Krótko mówiąc: brud, smród i patologia. Ale potem zaczął się mecz. Ryk tysięcy gardeł poniósł się po stadionie. Gniazdowy, stojący na podwyższeniu, jakimś cudem koordynował cały ten motłoch, zmuszając ludzi do synchronicznego darcia japy. Zapaliły się race, a sektorówka, śmierdząca farbą i wilgocią płachta na pół trybuny, powędrowała nad naszymi głowami, na kilka minut przesłaniając boisko. Nastąpił kolektywny wyrzut energii. Nieprawdopodobny skok ekscytacji. Troglodyczny orgazm.
Kibicowanie jest jak wojna, tyle że prowadzona na niby. Ludzie do siebie nie strzelają (przeważnie), nie dźgają się bagnetami (na ogół) i nie giną (najczęściej). Ale jednocześnie wskakują na ekstremalnie wysokie fale adrenaliny. Takich odczuć nie da ci najbardziej zajebisty seans kinowy, koncert rockowy ani uliczna manifestacja. Takie emocje może ci dać tylko stadion.
Wsiąkłem w to bagno bez reszty. Zakochałem się. Uzależniłem po pierwszej działce.
Był wrzesień 2008 roku.
Już nie chciałem być piłkarzem ani wojownikiem muay thai. Chciałem być kibolem.