Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prestiżowa praca, wystawne życie, przygodny seks, narkotyki, pieniądze, władza. To warszawska codzienność Kacpra Bergera – błyskotliwego i chorobliwie ambitnego młodego milionera, konsekwentnie wykuwającego swoją drogę w biznesie. Jednak Berger to nie tylko pędzący przez życie człowiek sukcesu. To także hedonistyczny psychopata, który czerpie przyjemność z dręczenia i wykorzystywania kobiet.
Urodzony sprzedawca i cyniczny manipulant, dla którego liczy się tylko jedno – zwyciężanie. Bez względu na koszty, bez względu na to, ile osób trzeba zgnieść po drodze.
W perfekcyjnie zaprojektowanym życiu Bergera zaczynają się pojawiać rysy, kiedy na trop jego zbrodni trafia dwoje policjantów z Komendy Stołecznej Policji – doświadczona komisarz Maria Falk i starszy aspirant Oleg Gusiew.
Ta książka nie jest typowym kryminałem. To wykorzystująca kryminalną oś fabularną opowieść o wynaturzonej stronie dużego polskiego biznesu. Momentami prześmiewcza i zabawna, momentami przerażająca. Pokazująca przykre konsekwencje przerośniętego ego, nieracjonalnych ambicji, braku etyki w biznesie i życiu. A także szkodliwej wiary w to, że pieniądze, kontakty i pozycja zawodowa gwarantują górnym kilku procentom społeczeństwa większe prawa niż przeciętnej większości.
Krzysztof Domaradzki czerpie garściami ze swojego doświadczenia z pracy w „Forbesie”, największym magazynie ekonomicznym w Polsce, oraz setek rozmów przeprowadzonych z topowymi przedsiębiorcami. Sprzedawca demaskuje warszawskie elity i pokazuje, co tak naprawdę dzieje się w najdroższych apartamentach stolicy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 573
Słyszeliście kiedyś o Jimie Jonesie?
Zadałem pytanie i rozejrzałem się po sali. Napotkałem kilkanaście par wpatrzonych we mnie oczu. Mniej lub bardziej zaspanych. Mniej lub bardziej zainteresowanych tym, co mam do powiedzenia. Należących do menedżerów średniego szczebla. Najgorszego audytorium z możliwych. Tworzonego głównie przez żałośnie starzejących się pajaców w źle skrojonych garniturach, upośledzonych wiarą w to, że coś znaczą. Idiotycznie przekonanych, że siedząc w sercu korporacyjnego kurwidołka, zamknięci w dusznej klitce z zagrzybioną klimatyzacją, są panami świata.
– Jim Jones był niczym niewyróżniającym się chłopakiem z Indianapolis. Wychowanym w typowej amerykańskiej rodzinie w czasach Wielkiego Kryzysu i drugiej wojny światowej. Kiedy jego ojciec chlał na umór z koleżkami z Ku Klux Klanu, Jim zaczytywał się w pracach Marksa, Lenina, Hitlera i Gandhiego. A przede wszystkim w Roku 1984, który w bardzo specyficzny sposób interpretował. To właśnie książka Orwella, w połączeniu z dziwną fascynacją Bogiem, śmiercią i apokalipsą, w największym stopniu przyczyniła się do powstania Świątyni Ludu Kościoła Pełnej Ewangelii. Prawdziwego opus magnum Jima.
Spójrzcie na nich. Każdy z tych gogusiów zapłacił kilka patyków, żeby się nauczyć wciskania kitu. Nawijania makaronu na uszy. Lania wody. Zawijania gówna w papierek. Mogli ten czas poświęcić na naukę czegoś pożytecznego. Poznać podstawy programowania. Zrobić kurs z grafiki komputerowej. Albo chociaż douczyć się polskiego, aby ich maile dało się czytać bez translatora. Ale nie. Woleli się dowiedzieć, jak się zwiększa przychody ze sprzedaży. Jak się produkuje hajs. Jak się robi mamonę na frajerach. Każdy z tych żałosnych kmiotów dałby sobie odebrać połowę IQ, byleby nauczyć się sterować ludźmi jeszcze głupszymi od siebie.
– Prosty facet, który nie miał wykształcenia psychologicznego, który nie odróżniał perswazji od manipulacji, który zaczynał jako obwoźny sprzedawca małp, który nie miał do dyspozycji wielkiego kapitału ani portali społecznościowych, zbudował wspólnotę liczącą trzydzieści tysięcy wyznawców. Stosując banalne sztuczki, takie jak pokazy czytania w myślach albo cudownych uzdrowień, uformował grupę złożoną z białych i czarnych, kobiet i mężczyzn, ubogich i bogatych, którzy porzucili swoje dotychczasowe życie, aby razem z nim zbudować komunę. Zdobył moc pozwalającą wywierać wpływ na media i polityków. Zdołał nawet zbudować własną osadę na terenie Gujany Francuskiej. I to wszystko zrobił facet, który wyglądał jak mało apetyczna podróbka Elvisa.
Roześmiali się. To ważne, bo śmiech jest głównym stymulantem mojego przekazu. Rozśmieszonym baranom łatwiej się wtłacza do łba te bzdety. Humor jest jak lubrykant. Bez niego też by weszło, ale po co narażać się na otarcia.
– Wiecie, dlaczego o nim mówię? Bo Jim to najlepszy sprzedawca, o jakim słyszałem. Opchnął swoim wyznawcom wizję cywilizacyjnego upadku. Przekonał ich do idei świata wyzwolonego od konsumpcjonizmu i podziałów społecznych. Opowiedział im bajeczkę o cudownej krainie, gdzie ludzie będą szczęśliwi. Sprzedał produkt, który nie istniał. Którego nawet nie było w zasięgu. Jim za pomocą słów zamordował ich racjonalizm. A potem zamordował swoich wyznawców, nakłaniając prawie tysiąc osób do zbiorowego samobójstwa.
W tym momencie moi uczniowie z reguły rozdziawiają japy. Kojarzą mi się wtedy z wiernymi na mszy. Z głupiutkimi owieczkami, które pozwalają, aby obcy, wystrojony w kolorową kieckę facet pakował im hostię do ust. Tymi brudnymi, parszywymi łapskami, które nie wiadomo czego wcześniej dotykały. Brzydziłbym się zrobić komuś coś takiego, a co dopiero pozwolić, żeby ktoś zrobił to mnie! To jest jak nieodwracalne oddanie inicjatywy. Formalna rezygnacja z godności. Bezwarunkowy akt głupoty. A za głupotę trzeba płacić.
– Żaden z was nie będzie tak dobry jak Jim. Nie łudźcie się. Ale zróbcie z niego benchmark, do którego nikomu nie będziecie się przyznawać. Wzorując się na niezłych sprzedawcach, możecie osiągnąć przyzwoite wyniki. Inspirując się Joem Girardem, Samem Waltonem czy Davidem Ogilvym, pewnie moglibyśmy dojść do poziomu szefa sprzedaży dużej międzynarodowej firmy. Ale dopiero naśladując Jima, jesteście w stanie osiągnąć mistrzostwo. Poziom, na którym będziecie sprzedawać absolutnie wszystko.
Nazywam się Kacper Berger. Tym się zajmuję. Sprzedaję i uczę sprzedawać. Każdego tygodnia prowadzę kilka takich wykładów, szkoleń, lekcji – nazwijcie to, jak chcecie. Chyba można powiedzieć, że jestem nauczycielem. Tyle że pracującym dla firm. Dla wielkich korporacji, które potrzebują mnie jak tlenu. Jak matka kontaktu z dzieckiem. Jak emeryt leków. Jak pryszczaty nastolatek sprawnej prawej ręki.
Oczywiście to tylko część mnie. Ważna, ale nie najważniejsza.
Zdecydowaną większość życia zawodowego spędzam w Warszawie, co wbrew pozorom nie jest takie skomplikowane. Każda firma ma jakiś oddział w stolicy albo uważa, że od czasu do czasu warto tu wysłać pracowników, nawet jeśli ten znany trener sprzedaży wydaje się przemądrzałym impertynentem, któremu po prostu nie chce się ruszyć dupy. To bardzo ułatwia życie. I nie, nie mam problemu z tym, że ponad dziewięćdziesiąt procent czasu pracy spędzam w okolicy Domaniewskiej, ronda Daszyńskiego, Dworca Centralnego albo Okęcia. Naprawdę mogłem trafić gorzej.
Logistyka jest ważna, dlatego najczęściej podróżuję taksówkami albo Uberem. Unikam przemieszczania się w godzinach szczytu. Pochlastałbym się, gdybym był jednym z tych chujów tkwiących w korkach, o których Adaś Miauczyński słuchał w radiu. Właściwie uważam, że trzeba być kompletnym kretynem, aby podróżować po Warszawie w okolicach dziewiątej i siedemnastej. Oczywiście ktoś taki jak ja – w pełni samodzielnie zarządzający swoim życiem zawodowym – może sobie pozwolić na komfort nieużytkowania miasta w tych godzinach. Ci, którzy nie mogą, powinni za wszelką cenę to zmienić. Uznać za priorytet. Za niezbędny warunek utrzymania równowagi psychicznej.
Mam dwa mieszkania: w Śródmieściu i pod Konstancinem. Po takich spotkaniach jak to – z głupawymi menedżerami średniego szczebla – z reguły wyjeżdżam za miasto. Muszę odreagować. Odetchnąć. Nabrać dystansu. A przy okazji sobie przypomnieć, dlaczego to wszystko robię.
Dojazd z centrum do Konstancina w godzinach przedwieczornych zajmuje około czterdziestu minut. Czasem wysiadam jakiś kilometr przed domem, żeby się przespacerować i poprawić krążenie. Mijam posiadłości, które pobudowali ludzie kilkanaście i kilkadziesiąt razy bogatsi ode mnie. W końcu widzę swoją. Skromną. Niedokończoną. Brakuje kostki na podjeździe, roślin w ogrodzie, kolorów na elewacji. Pewnie gdybym wiódł inny tryb życia, już dawno bym się tym zajął. W końcu trzeba dbać o pozory. Nigdy nie wiesz, kiedy uratują ci dupę.
Teraz powinienem opowiedzieć wam o wnętrzu domu. O nowiutkich, wyglądających na nieużywane meblach. O designerskich gadżetach. O dziewięciu pokojach rozmieszczonych na dwóch piętrach. O czystości, o którą troszczę się samodzielnie podczas kompulsywnych napadów sprzątania. O zajebistej elektronice. O inteligentnej lodówce, w której zawsze, ale to zawsze znajduje się zapas whisky. Tylko kogo to obchodzi? Przecież nie interesuje was to, co piję i gdzie sram. Interesuje was to, co można znaleźć na poziomie minus jeden.
W moim królestwie.
To tam – w piwnicy – znajduje się druga część Kacpra Bergera. Ta ważniejsza. Najbardziej charakterystyczna. Najlepiej mnie wyróżniająca. Doskonale piękna.
To prawda, jestem przede wszystkim sprzedawcą marzeń. Ale czy fakt, że jednym je sprzedaję, ma oznaczać, że nie mogę zabierać ich innym? Marzeń o pięknym życiu, przystojnym mężu, mądrych dzieciach. Marzeń o dobrej pracy, byciu docenianym, lubianym i szanowanym. Marzeń o tym, że jakoś to będzie.
Oczywiście, że mogę.
Pewnie myślicie, że jestem potworem. Gadem obciągniętym ludzką skórą. Pieprzonym faszystą, tyranem i sodomitą. Ale prawda jest taka, że jestem jednym z was. Zwyczajnym facetem w przededniu kryzysu wieku średniego. Wychowanym w tym samym miejscu i według tych samych wzorców. Ulepionym dokładnie z tej samej gliny. Może tylko oczekującym od życia nieco więcej. I rozumiejącym, że wszystko, co nas otacza, jest tylko fasadą, pod którą ukrywa się nasze prawdziwe „ja”. Spragnione ekstensywnego życia. Nieskrępowanego konwenansami. Nieograniczonego prawem. Budowanego w zgodzie z własnymi pragnieniami, a nie formatowanego według czyjegoś widzimisię.
Na początku będziecie mi zazdrościć. Może mnie nawet znienawidzicie. Ale z czasem zrozumiecie, o co w tym chodzi. Przyznacie mi rację. Zapragniecie stać się kimś takim jak ja. Pieprzonym Kacprem Bergerem. Młodym bogiem. Królem życia. Sprzedawcą.
To tylko kwestia czasu.
Urodziłem się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku w Warszawie. Pochodzę z inteligenckiej rodziny. Moja matka była nauczycielką, a ojciec…
Komu by się chciało tego słuchać? Wam? Mnie z pewnością nie.
Nie będę zanudzał was opowieściami o dzieciństwie, dorastaniu, polucjach i tym podobnych. Gdybyście byli prawdziwymi psychologami, a nie tylko domorosłymi wyznawcami Freuda, moglibyście z tego coś wyciągnąć. Ale bez odpowiednich narzędzi, wiedzy i nastawienia możecie tylko wyrządzić sobie krzywdę.
Dlatego opowiem, jak wygląda mój dzień.
Z przyczyn oczywistych nigdy nie nocuję w domu pod Warszawą. Zawsze wracam do Śródmieścia. Zawsze. Mam przytulny apartament na rogu Wspólnej i Emilii Plater – z oknami na skrzyżowanie, przy którym co wieczór sterczą dziwki. Traktuję go jak sypialnię. Spędzam w nim najwyżej osiem godzin dziennie. Często mniej, jeżeli moje prywatne obowiązki przeciągają się do godzin późnowieczornych albo nocnych.
Wstaję o czwartej trzydzieści. Zawsze. Nauczyłem się spać krótko i efektywnie. Poza tym uważam, że świat dzieli się na ludzi, którzy wstają wcześnie, oraz tych, których należy eksterminować. Dla obopólnego dobra. W ten sposób można by zredukować ruch uliczny i smog, ograniczyć rozbuchaną konsumpcję, zmniejszyć obłożenie samolotów i hoteli, skrócić kolejki do lekarza albo odciążyć serwery. Same plusy.
Wkładam bezprzewodowe słuchawki, odpalam na Spotify składankę z oldschoolowym rockiem i ćwiczę do piątej piętnaście. Nic wyszukanego: pompki, brzuszki, przysiady, rozciąganie. Byleby wyglądać i czuć się godnie. To ważne w moim zawodzie. Poza tym kiedyś byłem pryszczatym grubasem, którego ładne dziewczyny wytykały palcami. Ale nie będę rozwodzić się nad dzieciństwem.
Biorę prysznic, podczas którego dokładnie myję włosy. Mam długie pióra. Nie jak rockman z lat siedemdziesiątych, raczej w stylu australijskiego surfera: do ramion, najwyżej do łopatek. Uważam, że pasują do szerokiej żuchwy, którą przeważnie porasta dwu- lub trzydniowy zarost. Długie włosy to naoczny i nieusuwalny dowód odwagi i świadomości własnego wyglądu – albo zwyczajnej głupoty, jeżeli wygląda się w nich jak klaun. Trzeba mieć jaja ze stali lub nierówno pod kopułą, aby pracując na styku biznesu, finansów i psychologii, paradować w surferskim uczesaniu. A ja nie uważam, żebym był świrem.
Suszę głowę, a następnie wsmarowuję kremy, które pomagają fałszować pesel: do ciała, przeciw zmarszczkom, pod oczy. Delikatnie pudruję twarz, aby przykryć drobne niedoskonałości. Muszę być ostrożny. Jeśli przesadzę z pudrem, będę wyglądał jak transwestyta. Nałożę za mało, to przy pierwszej stresowej sytuacji obleję się rumieńcem niczym pedofil w sklepie z zabawkami.
Kwadrans przed szóstą zaczynam się ubierać. W moim skromnym apartamencie tylko jedna rzecz robi wrażenie – garderoba. Nie znajdziecie u mnie gajerów od Armaniego, Hugo Bossa czy Gucciego. Strojenie się w ciuchy znanych projektantów jest najbardziej dobitnym świadectwem bezguścia i pozerskiej przynależności do elity. Najlepsi i najmądrzejsi ubierają się u własnych krawców. U prawdziwych wirtuozów miarki i maszyny do szycia. Kilka lat temu znalazłem gościa, który szyje gajery dla ponad trzydziestu bywalców listy najbogatszych. Jest jak chirurg plastyczny. Jak architekt spersonalizowanych powłok. Jak pierdolony Mozart. Mając klientów wycenianych przynajmniej na pół miliarda złotych, mógłby zrzucić mnie na drzewo. Ale dałem mu to, czego nie dostaje od innych – możliwość nieskrępowanego eksperymentowania. A do tego ciało, na którym każda rzecz wygląda dobrze. Na tyle dobrze, że uszyte na nie stroje może wrzucić do portfolio.
Tak więc wystrojony w gajer w gęstą grafitową kratę, w którym wyglądam tak, jakbym nosił na sobie marmur, o szóstej wychodzę z mieszkania. Pod domem mam kawiarnię, w której obsługują mnie chwilę przed otwarciem. Chwytam podwójne espresso, bez cukru i bez mleka, i wsiadam do taksówki, która czeka na mnie od dziesięciu minut. Jadę do pracy.
O szóstej dwadzieścia wysiadam pod Warsaw Spire, dwustudwudziestometrową wieżą, która stała się nowym biurowym symbolem Warszawy. Wjeżdżam na trzydzieste szóste piętro. Wchodzę do biura firmy Cloud. To polski oddział brytyjskiego producenta oprogramowań, młodszego i uboższego brata gigantów pokroju Microsoftu, Google czy IBM. Jestem w nim wiceprezesem do spraw sprzedaży. Pomagam tworzyć strategię sprzedażową, nadzoruję pracę dyrektorów oddziałów handlowych i od czasu do czasu prowadzę szkolenia – w końcu w tym jestem najlepszy. Dostaję za to osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych miesięcznie. To daje ponad bańkę rocznie. Korporacje zabijają się o sprzedawców. Gotowe są płacić im krocie. A najlepszym pozwalają pracować na takich warunkach, jakie oni tylko sobie wymyślą.
Z reguły jestem pierwszą osobą w biurze. Kolejna pojawia się niecałe pół godziny później, a zarząd schodzi się dopiero przed dziesiątą. Leniwe skurwysyny. Właściwie w niczym mi to nie przeszkadza. Właściwie mnie to cieszy. Wyobraźcie to sobie. Pedantycznie czyste biurko z dwudziestosiedmiocalowym ekranem nowiutkiego iMaca. Widok na biznesową część Warszawy z trzydziestego szóstego piętra nowoczesnego wieżowca. W tle ciche, monotonne, praktycznie niezauważalne buczenie klimatyzatora. Idealne warunki, aby zacząć zarabiać pieniądze.
Wiecie już, że jestem trenerem sprzedaży i wiceprezesem korporacji. Jeszcze nie wiecie, że jestem także graczem. Albo inwestorem – nazwijcie to, jak chcecie. W każdym razie uwielbiam spekulować. Zabawiać się akcjami polskich i amerykańskich spółek. Szukać trendów, przecen, korekt. Śledzić, co się dzieje na NASDAQ i jak to się przekłada na Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie. Ale przede wszystkim uwielbiam wychwytywać z tych wszystkich komunikatów giełdowych, analiz i komentarzy to, co jest naprawdę istotne. Emocje. To z nich można się najwięcej dowiedzieć.
Jak już się połapiecie w tych dziwnych nazwach i opcjach inwestycyjnych, to ten świat staje się dziecinnie prosty. Giełda nie polega na podglądaniu wykresów i wgryzaniu się w raporty kwartalne, ale sprowadza się do obserwowania życia najbardziej wpływowych tego świata. Zupełnie jak w jakimś reality show. W obiegu znajdują się bowiem nie walory spółek, tylko akcje właścicieli. To ich nerwy, nadzieje i sentymenty są przedmiotem spekulacji. To z nich trzeba umieć wyciągać wnioski. Gra na giełdzie przypomina wirtualny handel najbogatszymi ludźmi na Ziemi.
Zabawa w inwestora i gromadzenie informacji na temat świata zajmują mi zwykle około trzech godzin, w trakcie których zjadam proste śniadanie i wypijam dwie następne kawy. Kiedy zaczyna się właściwy biurowy dzień i te wszystkie leniwe ćwoki dopiero ściągają śpiochy z oczu, ja jestem ostry jak brzytwa. Przygotowany, rozbudzony, doedukowany. Każdego z tych pajaców wyprzedzam o kilka długości. Mam pełny przegląd sytuacji, podczas gdy oni niefrasobliwie łykają nieuporządkowane strzępy wiedzy. Dlatego gdy dochodzi do konfrontacji, zgniatam ich błyskotliwością i erudycją.
A teraz wyobraźcie sobie, że zdarza się to codziennie. Każdego poranka. W każdej rozmowie. Przyjemnie jest być tak cholernie dobrze zorganizowanym.
Pewnie się zastanawiacie, dlaczego ten mądrala to wszystko opowiada. Czy z tej jednostajnej symfonii przechwałek wypłynie w końcu jakiś morał. A więc słuchajcie uważnie, drogie dzieci, bo nie będę się powtarzać.
Otóż każdy popełnia błędy. Nawet ktoś taki jak ja.
A wtedy robi się nieprzyjemnie.
Mój błąd miał jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Stroił się w ciuchy znalezione na promocjach w galeriach handlowych. Nosił fryzurę podobną do mojej, choć ze zdecydowanie mniej korzystnym efektem. Starał się nie zatruwać otoczenia negatywizmem, ale rzadko mu się to udawało.
Mój błąd był kobietą.
Mój błąd nazywał się Maria Falk. Komisarz Maria Falk.
Jeśli chciała, potrafiła być piękną kobietą. Książkowo piękną. Miała symetryczną twarz, idealną cerę, duże oczy. Była szczupła i wysportowana. Tylko co z tego, skoro, po pierwsze, kompletnie nie zależało jej na tym, żeby faceci ślinili się na jej widok, a po drugie – nie miała w sobie za grosz seksapilu. Żadnej charakterystycznej cechy. Żadnego punktu zaczepienia, który by ją wyróżniał. Może z wyjątkiem zadziwiająco małych cycków i zadziwiająco płaskiego tyłka, lecz te działały wyłącznie na jej niekorzyść. Przypominała przez to modelkę po mastektomii.
Kiedy ja zarabiałem pieniądze, Maria siedziała naprzeciwko swojego całkowitego przeciwieństwa: dwudziestoparoletniej laski, która wyglądała tak, jakby zerwała się z rury w nocnym klubie. Duży, wywalony na zewnątrz cyc, powiększone kwasem hialuronowym usta, farbowane blond loki. I jeszcze, kurwa, to imię: Mariola. Wprost stworzone dla dupy gangstera, na którego Maria zagięła parol.
– Co by pani zrobiła na moim miejscu? – zapytała Mariola, pociągając nosem.
– Na razie nic. – Maria miała głos adekwatny do wyglądu: zdecydowany i rzeczowy. Zimny. – Pani mąż dopiero trafił do aresztu. Jeszcze nie wiadomo, co się z nim stanie.
– Jak to nie wiadomo?
– Wszystko zależy od jakości dowodów i skuteczności prokuratora.
– Przecież on zabił człowieka.
– Zlecił zabójstwo. Do skazania jeszcze daleka droga. Nie chcę pani robić nadziei, bo już nieraz widziałam przypadki, w których tacy ludzie wychodzili na wolność.
– To co ja mam, kurwa, zrobić?
Dobre pytanie. Nawet ktoś tak rozgarnięty jak Maria nie znał odpowiedzi. Ta upierdliwa policjantka miała jedną paskudną cechę. Była empatyczna. Chorobliwie angażowała się w problemy swoich klientów i naprawdę próbowała je rozwiązać. Konstrukcja psychiczna nie pozwalała jej odpuścić. Zapomnieć o tych bezużytecznych larwach. Nawet jeśli wymagało to od niej użerania się z tępą siksą, która myślała, że jej książę na białym koniu, rypiący na boku dziesiątki takich jak ona, zarobił na jej efektowny apartament na Powiślu i luksusową betę, pracując w komisie samochodowym kumpla z podstawówki.
– Jak dużo pani wie o interesach męża? – spytała Maria.
– Niewiele. Nic mi nie mówił, a ja nie chciałam być wścibska.
– Nie pytam, żeby wkleić pani współudział. Chcę tylko ocenić zagrożenie.
Blondyna długo rozmyślała nad słowami Marii. W końcu bezradnie wzruszyła ramionami.
– Podejrzewałam, że nie wszystko, co robi, jest legalne. Czasem przynosił do domu sporo pieniędzy w gotówce. Bywał podenerwowany. Słyszałam kilka rozmów, w których komuś groził. Ale nie miałam pojęcia, co robi ani z kim.
Maria uważnie się jej przyglądała. Wierzyła, że dziewczyna mówi prawdę. Wierzyła w jej bezdenną głupotę.
– Różnie układa się los takich kobiet – powiedziała. – Czasem dostają ochronę od kumpli swojego faceta i mogą dalej wieść dostatnie życie, jeżeli zagwarantują, że będą wiernie czekać na powrót ukochanego. Czasem trafiają pod skrzydła któregoś z jego kolegów. A czasem muszą wymyślić siebie na nowo. Znaleźć jakieś zajęcie. Pójść do pracy. – Spojrzała na kubek z misiem, z którego siksa popijała herbatkę owocową. – Pani w ogóle kiedyś pracowała?
Dziewczyna pokiwała głową.
– Byłam kelnerką w lokalu na Nowym Świecie. To tam poznałam Marcina.
– Pomyślałabym o powrocie do tego zajęcia. Wydaje mi się, że ma pani… predyspozycje. Jakieś oszczędności?
– Marcin co miesiąc przelewał mi pieniądze na życie. Zostało mi kilka tysięcy złotych.
– To radzę je wypłacić, zanim ktoś się nimi zainteresuje, i wynająć jakąś kawalerkę. Najlepiej z dala od tego miejsca. Może nawet w innym mieście. To dobry moment, żeby się usamodzielnić. Zapomnieć o ostatnich paru latach i spróbować jeszcze raz wejść w dorosłość. Rozumie pani, o czym mówię?
Ponownie pokiwała głową. Ale zupełnie bez przekonania.
Kiedy Maria opuściła to urocze gniazdko urządzone za hajs z haraczy, prostytucji i cholera wie czego jeszcze, siarczyście zaklęła. Miała trzydzieści osiem lat. Niemal połowę życia spędziła w policji. Myślała, że widziała już wszystko – matki topiące noworodki, ojców gwałcących synów, nastoletnich nerdów mordujących starych, którzy nie pozwolili im grać na komputerze. Mimo to wciąż się dziwiła, że ludzie mogą być aż tak głupi. Aż tak naiwni. Aż tak krótkowzroczni. Jakby przeczyli teorii ewolucji.
Przyjechała do tej tępej dzidy powodowana irracjonalną chęcią pomocy bliźniemu, ale po cichu liczyła na to, że coś z niej wyciągnie. Że dowie się czegoś na temat interesów Marcinka, który pewnego pięknego czerwcowego dnia poczuł się poważnym gangusem i zlecił zabójstwo faceta, który mu bruździł. Że zdobędzie jakieś merkantylne uzasadnienie dla poświęcenia Marioli dwóch godzin. Ale jedyne, co uzyskała, to namiary na dobrego fryzjera na Pradze.
Zjechała windą na parter i wyszła przed blok. Zatrzymała się. Obmacała kieszenie. Kilka lat temu rzuciła palenie, ale w takich momentach zawsze miała ochotę zajarać. Było to jak odruch Pawłowa. Tik, którego nie potrafiła się wyzbyć. Była o krok od wydębienia papierosa od jednego z przechodniów, gdy poczuła wibrowanie telefonu. Spojrzała na wyświetlacz. Wiesław Papszon, szef Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Jej szef.
– Za piętnaście minut będę na komendzie – powiedziała na powitanie.
– To dobrze – odparł zachrypniętym głosem Papszon. – Musisz kogoś poznać.
– Kogo?
– Nowego partnera.
– Kiepsko sobie radzę z pracą zespołową.
– Najwyższy czas to zmienić. Kroi się nowa sprawa i chcę, żebyś się tym zajęła. Razem z tym gościem.
– Z kim? I co to za sprawa?
– Przestań, kurwa, zadawać tyle pytań. Przyjedziesz, to się dowiesz.
Maria pożądliwym wzrokiem odprowadziła dziewczynę z papierosem i ruszyła do samochodu.
W każdym korpo zarząd wygląda mniej więcej tak samo. Jest prezes, którego wszyscy nienawidzą. Jest wiceprezes, który włazi w dupę prezesowi, po cichu licząc na to, że kiedyś go wygryzie. I jest kilku wiceprezesów, których nikt w firmie nie zna i bez których spółka spokojnie mogłaby istnieć.
Na szczęście nie zaliczam się do żadnej z tych kategorii.
Dzięki temu, że prowadzę szkolenia, udzielam się w mediach, a przez pewien czas realizowałem całkiem popularny kanał na YouTubie, ludzie mnie kojarzą. Wiedzą, że dołączyłem do firmy pół roku temu, wnosząc do niej kaganek oświaty sprzedażowej i gigantyczne ego. Wiedzą, że mogę robić, co mi się żywnie podoba. Wiedzą, że zgarniam kupę szmalu, na który ich zdaniem nie zasługuję. Na ich miejscu też bym tak myślał.
Kiedy już odwaliłem inwestycyjną prywatę, poszedłem na spotkanie z prezesem. Nazywam go Skodą. Bo jest jak Škoda (tak, ten producent samochodów). To niewyróżniający się niczym szczególnym czterdziestoparoletni Brytol. Gdyby nie równo przystrzyżona broda i wystylizowana grzywka, wyglądałby jak luj spod stadionu. Nie ubiera się jak szef regionalnego oddziału jednej z największych korporacji świata – w ciągu pół roku widziałem go w zaledwie czterech nędznych garniturach, pewnie kupionych na wyprzedaży w jakiejś sieciówce. Nie imponuje błyskotliwością, wiedzą ani charyzmą. Jest zupełnie nijaki. Jak Škoda.
W dodatku to pierdolony neokolonialista. Mniejsza o to, że w ciągu pięciu lat, odkąd został wytransferowany z londyńskiej centrali Clouda na wschodnioeuropejskie wygwizdowo, nie nauczył się mówić po polsku. Prawdziwym problemem jest to, że próbuje to robić. Rozmawia ze swoimi podwładnymi łamaną polszczyzną, bo najwyraźniej uważa, że zatrudnieni przez niego Polacy są zacofani. Że wystarczy władać ułamkiem języka tych dzikusów, aby się z nimi w pełni porozumieć. Jaśnie, kurwa, pan. Miłościwie nam panujący przybysz zza morza.
Na szczęście ze mną rozmawia po angielsku. Jedynie wita się po polsku.
– Czeszc! – zatrzeszczał, kiedy wszedłem do jego gabinetu.
Odpowiedziałem Skodzie zdawkowym uśmiechem, podałem mu grabę i usiadłem na skórzanej kanapie, na której podejmuje gości. Omiotłem wzrokiem jego biurko, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia. Niedopita kawa mogła sugerować, że albo nie dał rady wlać w siebie czwartej tego dnia filiżanki, albo nie zdążył dopić pierwszej. Obstawiam to drugie.
– Przygotowałem dla ciebie raport – oznajmiłem, kładąc kilkanaście spiętych zszywaczem kartek na niskim szklanym stoliku. – To sprzedażowe podsumowanie pierwszego półrocza.
– Great! – ucieszył się Skoda. – Jakie są główne wnioski?
– Tylko jeden. Jest dobrze. A nawet bardzo dobrze.
Takie spotkania nazywa się ewaluacjami. Inaczej mówiąc: oceną roboty. Kogoś takiego jak Skoda interesują jedynie wyniki sprzedaży. Zagląda do excelowego arkusza i stwierdza, o ile wzrosła lub zmalała względem ostatniego kwartału czy roku. Dopiero potem się zastanawia – albo i nie – co o tym zadecydowało. Natomiast kogoś takiego jak ja sprzedaż gówno obchodzi. Liczy się tylko retencja wśród regionalnych szefów sprzedaży, czyli zdolność do zatrzymywania pracowników. Jeżeli retencja jest wysoka, to znaczy, że ludzie wierzą w Kacpra Bergera. Wpatrują się w niego jak w obrazek. Traktują jak sprzedażowego guru.
Pewnie są ważniejsze wskaźniki efektywności mojej pracy, ale ten jest niewątpliwie kluczowy dla mojego ego.
– W pierwszym półroczu sprzedaż wzrosła o jedenaście procent rok do roku. Szczególnie cieszy dodatni wynik w segmencie enterprise, który przez kilka poprzednich kwartałów malał. Poza tym udało mi się rozruszać kategorie produktowe, które do tej pory były dla naszych handlowców czarną magią. I to redukując łączny koszt funkcjonowania całej struktury sprzedażowej o pięć procent.
Żeby była jasność: nie mam pojęcia, czy to, co mówię, jest prawdą. Nie przygotowałem tego raportu (na tym stanowisku każdy ma jakiegoś przydupasa). Nawet go nie przeczytałem, a jedynie przekartkowałem, żeby pi razy drzwi wiedzieć, co tam jest. Wyłapałem kilka liczb, którymi teraz rzucam z pamięci. I wiecie co? To w zupełności wystarczy. Skoda nigdy nie zajrzy do tego raportu.
– Zajebiszcze! – stwierdził, ponownie kalecząc polski. – Choć muszę ci powiedzieć, że w ogóle nie jestem zaskoczony. Pokładałem w tobie spore nadzieje, bo wiedziałem, że dasz radę.
To fakt, wiedział. W przeciwnym wypadku nie zgodziłby się na moje warunki. Bańka rocznie. Zarabiam sporo więcej od jego giermka i niewiele mniej od samego Skody. A jeśli doliczyć wszystkie bonusy, być może nawet go przerastam.
– Dobrze ci tutaj? – zapytał.
– Nie narzekam.
– Tylko tyle? Nie narzekam?
– Nie chcę popadać w hurraoptymizm. Pół roku to niewiele czasu. Po pół roku rzeczy lubią się zacząć pieprzyć.
Mówię to, co Skoda chce usłyszeć. Że żaden ze mnie zadowolony z siebie fafarafa. Że nie zamierzam kozaczyć, tylko ciężko pracować. Że wiążę z tą firmą wielkie nadzieje. Wszystko oczywiście jest nieprawdą.
– To fakt. – Skoda pogładził się po równo przystrzyżonej brodzie. – Twoje przyjście było sporym wydarzeniem w Cloudzie. Wjechałeś do firmy jak bohater komiksu Marvela.
Zaśmiał się, a ja razem z nim.
– Jestem sprzedawcą – powiedziałem. – Lubię efektowne wejścia.
– I dobrze. Cieszę się, że się odnalazłeś. I absolutnie nie mam problemu z tym, w jaki sposób pracujesz. Ale… – zawahał się – dla niektórych twój ekspansywny styl może być nieco onieśmielający.
A więc o to chodzi. Przydupas Skody boi się, że go wygryzę. Dlatego poszedł do swojej pańci na skargę. W efekcie Skoda też zaczął trząść portkami. Bo skoro i tak zarabiam tyle co prezes, to dlaczego nie miałbym formalnie nim zostać?
– Co sugerujesz? – zapytałem.
Skoda rozłożył ręce. Cokolwiek zamierzał powiedzieć, nie przychodziło mu to łatwo.
– Przydałoby się trochę powściągliwości – wykrztusił w końcu. – Przynajmniej na spotkaniach zarządu.
– Jak mam to rozumieć?
– Nawet jeśli jesteś bardziej utalentowany od pozostałych, mógłbyś tego tak ostentacyjnie nie okazywać. Wystarczy, że będziesz przychodził na czas. Mógłbyś także nie kłaść nóg na stole podczas spotkań. I trochę częściej zabierać głos, zamiast gapić się w telefon. Nie zrozum mnie źle. – Pochylił się do przodu. – Nie mam nic przeciwko tobie ani twojemu sposobowi bycia. Ale jako prezes zarządu muszę dbać o to, aby moi najbliżsi współpracownicy dobrze ze sobą żyli. Żeby się nie antagonizowali. To arcyważne zarówno dla mnie, jak i dla naszych właścicieli.
No tak, Skoda sam by nie wpadł na taką gadkę. Tydzień temu był na spotkaniu w Londynie. Ktoś z centrali musiał zauważyć, że jest miękką fają, która pozwala sobie włazić na głowę. Być może usłyszał zawoalowaną groźbę, że jeśli nie stanie się prawdziwym przywódcą tej regionalnej pipidówy, to kimś go zastąpią. Na przykład kimś takim jak ja.
– Rozumiem – powiedziałem. – Postaram się nad tym popracować.
Postaram się. W wolnym tłumaczeniu: spierdalaj. Najlepiej w podskokach.
Pożegnałem się i wyszedłem z biura. Wróciłem do siebie. Zamknąłem drzwi, żeby zrobić Skodzie na złość – od tygodni trąbi w firmowych newsletterach, że każdy członek zarządu jest otwarty dla innych pracowników, czego symbolem mają być otwarte drzwi do gabinetów. Czysty idiotyzm. Spojrzałem na zegarek. Jedenasta. Jeszcze dwie godziny i stąd spieprzam. Muszę się zwinąć, zanim miasto utonie w korkach. Kiedy jestem rozsierdzony, trudniej przychodzi mi przestawianie trybów. Czyli stawanie się tym drugim Kacprem.
Tym, którego zdecydowanie bardziej lubię.
Zapalenie dziąseł. Paradontoza. Próchnica. Suchy zębodół. Nowotwór. Albo po prostu chujowa higiena.
Maria Falk wielokrotnie się zastanawiała, dlaczego Wiesławowi Papszonowi tak cuchnie z ust. Skąd wzięła się ta cholerna halitoza, którą terroryzuje podwładnych. Czasem patrząc na jego gębę – sfatygowaną, przebarwioną i zdradzającą oznaki fatalnego prowadzenia – dochodziła do wniosku, że dziadyga po prostu nie myje zębów. A czasem myślała, że stopniowo i flegmatycznie rozpada się na jej oczach, a cuchnący oddech jest tylko jednym z etapów rozkładu.
Tak czy inaczej, odruchowo się odsunęła, kiedy Papszon zbliżył się do biurka i położył na nim zdjęcie.
– Nazywa się Renata Jaroszewicz – powiedział naczelnik. – Ma dwadzieścia dwa lata. Pochodzi z Łowicza. Studiuje etnologię i antropologię kulturową na Uniwersytecie Warszawskim. W porę się połapała, że nie będzie z tego roboty, dlatego od ponad roku pracuje jako specjalistka do spraw HR w Dangillu. Matka Renaty nie mogła się z nią skontaktować, więc w końcu zgłosiła zaginięcie. Dzisiaj udało się ustalić, że ostatni raz widziano ją pięć dni temu.
Maria nabrała powietrza w płuca i pochyliła się nad biurkiem. Dziewczyna ze zdjęcia miała burzę blond włosów, szeroki uśmiech i cycki wylewające się z bluzki. Była jej doskonałym przeciwieństwem.
– Ma faceta? – spytała.
– Miała. Rozstali się miesiąc temu. Gość ma alibi: od dwóch tygodni przebywa na Helu. Podobno pływa na desce z nową dziewczyną, więc chyba nie przejął się rozstaniem.
– Wrogowie?
– Raczej nie. Była ciężko pracującą dziewczyną, która przyjechała do stolicy, żeby coś osiągnąć. Koleżanki wypowiadają się o niej wyłącznie pozytywnie. Lubi imprezować, ale podobno robi to z głową.
– Gdzie ona mieszka?
– Na Ochocie. Jej współlokatorki twierdzą, że nie wspominała o wakacyjnym wyjeździe. Poza tym nie zabrała z domu żadnych ciuchów ani kosmetyków.
– Czyli według ciebie została uprowadzona?
– Chuj wie. Ale twój nowy partner tak twierdzi.
– A gdzie on jest?
Kiedy wypowiedziała te słowa, rozległo się pukanie do drzwi. Chwilę później w biurze naczelnika pojawił się mniej więcej czterdziestoletni brunet z ogorzałą twarzą i niechlujną grzywką.
– Poznaj starszego aspiranta Olega Gusiewa – powiedział Papszon. – To prawdopodobnie jedyny człowiek w tym kraju, który zrezygnował z piętnastu tysięcy złotych pensji, aby pracować w policji.
– Oleg. – Brunet przywitał się z Marią, ściskając jej dłoń. – Nigdy tyle nie zarabiałem.
– Kiedyś pracował jako informatyk, ale w pewnym momencie znudziło mu się klepanie kodu – wyjaśnił Papszon. – Dołączył do policji jako analityk. Z czasem zmienił specjalizację. Od kilku lat pracuje w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym.
– A konkretnie od siedmiu. – Oleg uśmiechnął się do Marii. – Siedmiu miesięcy.
– To mózgowiec – kontynuował Papszon, opowiadając o Olegu tak, jakby nie było go w pomieszczeniu. – Lubi cyferki i jest spostrzegawczy. Zauważył coś niepokojącego, co ma związek z tą dziewczyną. – Naczelnik wskazał palcem zdjęcie.
Oleg usiadł na skrzypiącym krześle. Uśmiechnął się do Marii, ale jej surowe spojrzenie szybko starło mu uśmiech z gęby.
– To nie pierwszy taki przypadek – wyjaśnił. – Od kilku lat w Warszawie znikają młode kobiety.
– Co to znaczy, że znikają? – spytała Maria.
– Przepadają jak kamień w wodę. Schemat zawsze jest taki sam. Zaginionymi są dwudziestoparoletnie blondynki, które przyjechały tu na studia. Żyjące w zupełnie normalny sposób: uczące się, pracujące, imprezujące. W pewnym momencie znikają bez śladu. Nikt nie wie kiedy, gdzie ani dlaczego.
– Ile takich przypadków znalazłeś?
– Trzy na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Renata Jaroszewicz jest czwarta.
Maria zerknęła na Papszona.
– Dlaczego o tym nie słyszałam?
– Prawdopodobnie przez spychologię – wyjaśnił naczelnik. – Nie ma żadnych dowodów, że te dziewczyny zaginęły w Warszawie. Nie były tu zameldowane i często jeździły w rodzinne strony. Nikt nie potrafił jednoznacznie wskazać, gdzie urywają się ślady, a przez to nie było chętnych, aby zająć się tematem. A prawda jest taka, że dopóki nie ma trupa, trudno takiej sprawie nadać odpowiedni bieg.
– Rodziny tych dziewczyn apelowały o pomoc, ale nie przebiły się ani w policji, ani w mediach – wyjaśnił Oleg. – Każda z tych kobiet znajduje się w bazie osób zaginionych. W każdej sprawie toczą się postępowania poszukiwawcze. Wszyscy rodzice próbują także działać na własną rękę. Ale do tej pory nikt nie skojarzył, że te sprawy mogą być ze sobą powiązane.
– Co podejrzewasz? – zapytała Maria.
– Handel ludźmi. Albo serię zabójstw.
– Albo dziwny zbieg okoliczności – włączył się Papszon. – Sprawa na razie jest dość mglista, więc nie będziemy stawiać całej komendy na nogi. Zaczniemy od dwuosobowego międzywydziałowego zespołu, który sprawdzi, o co w tym chodzi. – Spojrzał na zegarek. – Zostawcie wszystko, czym się do tej pory zajmowaliście. Startujecie od zaraz.
Maria hipnotycznie wpatrywała się w mocno speszonego Olega. Potem ponownie spojrzała na zdjęcie. Renata. Lat dwadzieścia dwa. Mądra, pracowita i imprezująca. Ładna i niestroniąca od mężczyzn. Mogło ją spotkać wszystko. A na pewno wszystko, co złe.
W głowie Marii zaczęło świtać, że najbliższe miesiące mogą być znacznie mniej przyjemne, niż to sobie wyobrażała. Choć wcale nie miała wygórowanych oczekiwań.
Kiedyś życie było bardziej skomplikowane. Żeby skołować dragi, musiałem obdzwonić kilka osób, używając całej masy dziwnych sformułowań, takich jak pancz (od panczenlamy) czy prynt (chuj wie skąd), zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. Kiedy w końcu znalazłem gościa, który był w stanie mi pomóc, musiałem zorganizować transport, żeby pojechać z nim po temat. Czasem zabierało to pół dnia: najpierw diler spóźniał się o godzinę, potem jego dostawca o dwie, a jeszcze obu trzeba było gdzieś wozić. Pół dnia, żeby spalić w pięciu dwa gibony, strzelić po piwku i wrócić do domu, a tam, będąc na wpół upalonym i na wpół śpiącym, obejrzeć jakiś film z torrentów.
Teraz – może za sprawą hajsu, a może po prostu czasy się zmieniły – wszystko stało się proste. Dilerzy chodzą jak w zegarku. Zawsze przygotowani i wyposażeni. Niektórzy łyknęli jakieś podstawy sprzedażowe, a przynajmniej naoglądali się coachingowych występów na YouTubie. Większość realizuje dowozy. Gdybym chciał, to podrzucaliby mi towar do łóżka. W zębach, bez spodni i klaszcząc jak foka.
Chwilę po trzynastej usiadłem na jednej z ławek na Polu Mokotowskim. Gapiłem się na młode matki w legginsach, które w to piękne lipcowe popołudnie połączyły wyprowadzanie bachorów z jakąś jogą, fitnessem czy chuj wie czym. Dotarłem tam kwadrans przed czasem, ale nie musiałem długo czekać. Diler – nazywam go Makiem, bo wygląda jak Ewan McGregor w Trainspotting: krótko ostrzyżony ryży łeb, tępe ryło – również się sprężył. Może nawet za bardzo. Przylazł na spotkanie wystrojony w przykrótką zieloną marynarkę. Ostatnio pojawił się w dresie, więc poprosiłem, aby następnym razem ubrał się mniej przypałowo. Ale czegoś takiego się nie spodziewałem.
– Niezła, co? – powiedział, jakby słyszał moje myśli. – Zajebałem bratu.
Przybiliśmy piątki, udając starych kumpli, a potem przez kilka sekund musiałem patrzyć, jak Mak się przede mną puszy. On naprawdę myślał, że w tym czymś wygląda dobrze. Chryste Nazareński!
– Co masz? – zapytałem, żeby nie przeciągać tego żenującego spektaklu.
– Wszystko i jeszcze trochę.
Usiadł obok mnie. Położył torbę na kolanach. Wyciągnął teczkę na dokumenty. W środku znajdował się gruby plik spiętych ze sobą kartek. Do niektórych przymocowane były tytki z tabletkami albo białym proszkiem. To był mój pomysł. Chciałem, żebyśmy wyglądali na dwóch korposzczurów, którzy wyrwali się na moment z roboty, aby omówić jakiś bzdurny projekt – na przykład pomysł na wspólny biznes. Plan był dobry. Ale nie uwzględniłem tego, że Mak wystroi się w czyjeś ciuchy ze studniówki.
– Na każdej kartce masz opis substancji, która jest do niej przypięta, więc byłoby dobrze, gdybyś ich nie pomieszał. Zresztą sam zobacz. – Przekazał mi teczkę. – Najpierw jest aperitif: dziesięć gramów bardzo przyzwoitego weedu. Testowałem go parę godzin temu i wciąż jestem nieźle potupany. Pod nim znajdziesz danie główne: dziesięć gramów kokainy i piętnaście pigułek MDMA. A na spodzie masz tabletki z klonazepamem i tetrazepamem, na zwiotczenie mięśni i pogodę ducha. Lepiej nie łączyć ich z pozostałymi dragami.
– Co ty nie powiesz!
– Nieźle się nakombinowałem, żeby to zdobyć. Z paleniem, koksem i pigułami nie było problemu, ale żeby ogarnąć te rozluźniacze, musiałem pogadać ze znajomym lekarzem. Po co ci to wszystko?
– Po coś. Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz.
– Tylko żebyś potem nie narzekał, że dostałeś jakiś szajs.
– Nie będę narzekał. To nie dla mnie.
– Masz kumpla, który lubi psychotropy?
– Powiedzmy.
– To przekaż mu, żeby uważał. Przy tym łatwo można się posrać. Dosłownie.
– Uwierz, że też bym tego nie chciał.
Mak zapalił papierosa. Wydmuchując dym, wyciągnął przed siebie rękę i wskazał palcem jedną z matek.
– Niezła milf – powiedział. – Ostatnio wyhaczyłem podobną na Odlotach. Dam ci namiar, jeśli chcesz.
Lubiłem Maka, ponieważ był najbardziej ogarniętym dilerem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Mimo to notorycznie mnie wkurwiał. Na przykład teraz. Tym kretyńskim mierzeniem ludzi swoją miarą. Myśleniem, że mógłbym mieć ochotę wyruchać pannę, którą sam wcześniej obrócił. Przez większość czasu rozumiał, że jest tylko nędznym padawanem, którego życiową rolą jest nieinwazyjne umilanie czasu ludziom takim jak ja. Ale niekiedy zdarzały mu się takie niewypały.
– Ile za to chcesz? – zapytałem, zmieniając temat.
– Normalnie krzyknąłbym za taki zestaw cztery tysie. Od ciebie wezmę trzy i pół.
Narkotyki, a w szczególności kokaina, to wysokomarżowy biznes. Wytworzenie ich kosztuje grosze, znacznie mniej niż wyprodukowanie kosmetyków czy leków. Koszty transportu, wprowadzenia towaru na rynek i dystrybucji są spore, ale nie trzeba ponosić opłat związanych z obsługą prawną i rejestracją produktów. Łapówek nie liczę, ponieważ w tradycyjnym biznesie też są potrzebne – choć zwykle nazywa się je lobbingiem. A do tego permanentna wolność podatkowa. Kiedy płacę takim chłystkom po kilka kafli, zawsze myślę o tych, którzy znajdują się nad nimi w łańcuchu pokarmowym. O ich szefach. Oraz szefach ich szefów. O tych wszystkich baronach, którzy z ukrycia zawiadują tym gigantycznym rynkiem. Zastanawiam się wtedy, czy się nie przebranżowić. Jednak świadomość, że musiałbym się użerać z całą chmarą gamoni z narkośrodowiska, skutecznie mnie zniechęca.
– Wiesz, że jeszcze nigdy nie powiedziałem ci nic miłego? – zapytałem, wręczając Makowi swoją teczkę. Teczka za teczkę. Lifestyle za lifestyle.
– Płacisz mi. To w zupełności wystarczy.
– Chciałbym, abyś wiedział, że szanuję cię za to, co robisz. Za to, że wybrałeś inną drogę niż twoi rówieśnicy. Mógłbyś tak jak większość pójść na studia, trafić do korporacji i zarabiać śmieszne pieniądze, robiąc mało istotne rzeczy. Ale miałeś wystarczająco duże jaja, żeby wybrać zajęcie, które pozwala ci w miarę godziwie żyć. – Wstałem. Spojrzałem z góry na Maka, który dyskretnie przeliczał pieniądze. – To, co robisz, jest na swój sposób rebelianckie. Gdyby nie światoburcy, nadal byśmy się napierdalali maczugami po głowach. A tak możemy się spotykać w pięknym zielonym kompleksie w centrum miasta, gapić na wysportowane dupy, które cykają sobie fotki iPhone’ami, i wtłaczać do organizmu baśniowe elementy.
Mak gapił się na mnie, jakbym nagle zaczął nawijać w suahili.
– Dałeś mi o kafla za dużo – powiedział.
– Kup sobie coś ładnego. Najlepiej marynarkę.
Chciał jakoś odpowiedzieć. Odburknąć. Splunąć jakąś złośliwością. Ale że ekonomicznie go zniewoliłem, posłał mi tylko sztuczny uśmiech, obracając w swoim maleńkim móżdżku moją jadowitość w żart.
Ruszyłem w stronę ulicy Batorego. Po drodze wyjąłem telefon i zamówiłem transport do domu. Korciło mnie, żeby zostać tam jeszcze chwilę. Żeby się ponapawać pogodą. Żeby wrzucić na luz i poczuć się przez moment jak nierób, który całymi dniami szlaja się po parku. Ale nie miałem na to czasu.
Nie żyję po to, aby odpoczywać.
Żyję, aby działać.
Wspominałem, że Maria ma obsesję na punkcie kontroli? I to jeszcze jaką! Stara się trzymać w ryzach – czy raczej pod butem – wszystkich i wszystko, co tylko się da. Od zawsze. A przynajmniej odkąd stała się w pełni świadomą kobietą. Rozumiejącą, że nie ma walorów estetycznych, którymi mogłaby modelować rzeczywistość, przez co musi to robić za pomocą intelektu, stanowczości i niewyparzonej gęby.
Jej obsesja kontroli często objawia się w nieracjonalnych momentach. Na przykład teraz, kiedy się uparła, że to ona będzie prowadzić, zamiast usiąść wygodnie w fotelu pasażera i zapoznać się z notatkami Olega. Nie zamierzała oddać lejców nieznajomemu. Nie mogła pozwolić, aby jakiś średnio rozgarnięty koleś decydował o jej życiu, zapieprzając ze Śródmieścia na Ochotę. Ale przede wszystkim nie chciała, aby Oleg uznał, że w tym nowo utworzonym duecie ma coś do gadania.
– Opowiedz mi o tych dziewczynach – powiedziała, kiedy utknęli na światłach przy stacji metra Ratusz Arsenał.
Oleg zerknął w jej stronę, a następnie otworzył folder, który trzymał na kolanach.
– Jako pierwsza zniknęła Julia Warecka – odparł, zerkając do notatek. – Dwadzieścia jeden lat. Pochodzi z Rybnika. Przyjechała do Warszawy na studia: automatyka i robotyka na Politechnice Warszawskiej. Była jedną z czterech dziewczyn na roku. Ostatni raz widziano ją dwudziestego ósmego września dwa tysiące siedemnastego roku w Pijalni Wódki i Piwa na Foksal. W trakcie wakacji dorabiała tam jako kelnerka. Dzień wcześniej po raz ostatni poszła do pracy.
Spojrzał na Marię, która przez cały czas intensywnie wpatrywała się w wyrastającą przed nimi drogę. Najwyraźniej jednak wyczuła jego zainteresowanie, ponieważ wolno pokiwała głową.
– Marta Borkiewicz – kontynuował Oleg. – Dziewiętnastolatka ze Stalowej Woli. Zbliżała się do końca pierwszego roku studiów na Wydziale Lekarskim Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Ślad po niej zaginął trzydziestego kwietnia dwa tysiące osiemnastego. Jej znajomi z roku wyjechali na majówkę do Zakopanego, ale ona wolała zostać w Warszawie. Miała się uczyć. Wiadomo, że nie do końca było to prawdą, ponieważ dzień przed zaginięciem widziano ją w klubie Baobab na Poznańskiej. – Pokręcił głową. – Nie wiem, skąd oni biorą te nazwy.
– Mów dalej – ponagliła go Maria, nie odrywając wzroku od drogi.
– Dwa miesiące później bez śladu przepadła Justyna Czech, dwudziestopięciolatka z Białegostoku. Nie była szczególnie pilną studentką: powtarzała trzeci rok filologii angielskiej na UW. Wcześniej próbowała sił w iberystyce, ale odpuściła po trzech semestrach. Wakacje spędzała w mieście, dając dzieciakom korki z angielskiego. Ostatni raz widziano ją czternastego lipca w Starbucksie przy metrze Politechnika. Wyskoczyła na kawę z koleżanką. – Oleg zamknął teczkę. – Potem przez rok nic się nie działo, aż usłyszeliśmy o zaginięciu Renaty Jaroszewicz.
Maria przez kilka sekund milczała, porządkując informacje. Potem zerknęła na Olega. Typowym dla siebie zimnym, władczym, suczym spojrzeniem.
– Według Papszona nie ma dowodów na to, że zaginęły w Warszawie. A śledczy nie potrafili jednoznacznie stwierdzić, w którym miejscu urywają się ślady.
– Bo to prawda. Każda z dziewczyn po raz ostatni była widziana w Warszawie. Ale z danych lokalizacyjnych i logowań telefonów do stacji bazowych wynika, że w momencie zaginięcia znajdowały się poza miastem.
– Gdzie konkretnie?
– W okolicach Ząbek, Legionowa, Pruszkowa i Piaseczna. Każda gdzie indziej.
– Czy od momentu, w którym po raz ostatni widziano te dziewczyny, powtarzały się jakieś miejsca albo stacje BTS? Zauważyłeś jakąś prawidłowość?
– Pytasz, czy porywacz mógł mieć stałą marszrutę?
Maria skinęła głową.
– Niestety nie. Trudno wskazać, gdzie znikały, ale pewne jest to, że były wywożone z miasta różnymi drogami. Nic z tego dla nas nie wynika.
– Wręcz przeciwnie – powiedziała Maria, gdy zatrzymali się przed rondem Daszyńskiego. – Jeśli twoja teoria jest prawdziwa i stoi za tym jeden człowiek, to wiemy, że starannie zaplanował porwania. Tak żeby w żaden sposób nie dało się go namierzyć i zlokalizować. Wiemy też, gdzie nie warto szukać tych dziewczyn.
Pewnie zdążyliście wyłapać różnice w funkcjonowaniu mózgów obojga policjantów. Oleg to typowy umysł ścisły. Analityk. Gość, który potrafi kopać w danych i wyciągać z nich wnioski. Ma niezłą pamięć i jest do bólu logiczny. Dzięki temu zauważył, że od jakiegoś czasu znikają młode cycate blondyny, które przyjechały do Warszawy na studia. Z kolei Maria ma instynkt śledczy i potrafi wyciągać wnioski z danych, których nie widać. Dlatego szybko zrozumiała, że nie powinni się koncentrować na ostatniej lokalizacji telefonów tych gąsek, ponieważ jest to rodzaj kamuflażu. Tak znaczący rozstrzał sugeruje, że porywacz próbował zrobić policjantów w trąbę.
I prawie mu się to udało.
– Mogę cię o coś zapytać? – odezwała się Maria.
– Pewnie.
– Pochodzisz z Ukrainy, prawda?
Oleg kiwnął głową.
– Ze Lwowa. Mieszkałem tam przez kilka lat. Potem razem z rodzicami wyjechałem do Polski.
– Dlaczego?
– Chcesz wersję oficjalną czy nieoficjalną?
– Prawdziwą.
Oleg skrzywił się, jakby ktoś próbował wepchnąć mu sztycę rowerową w dupę. Zawsze przybiera taką minę, kiedy musi powiedzieć coś, na co nie ma ochoty.
– Mój ojciec był przedsiębiorcą. Właściwie próbował nim być, bo w Związku Radzieckim nie istniała prawdziwa przedsiębiorczość. W czasie odrodzenia narodowego starał się rozkręcić kilka interesów. I pewnie by mu się udało, gdyby nie nadmierne zainteresowanie paru działaczy z Komunistycznej Partii Ukrainy. Wiedząc, że mogą sobie pozwolić na wiele, ograbiali go niemal z całego zysku. A kiedy spróbował się postawić, nasłali na niego zbirów. Spuścili mu taki wpierdol, że do końca życia się nie pozbierał. Na szczęście miał dość rozwagi, żeby zgarnąć żonę oraz dzieciaki i uciec z kraju, zanim stanie się coś strasznego.
Maria odwróciła się do Olega. Uśmiechnęła się. Uśmiechem pełnym cierpienia i współczucia. Jednego i drugiego w dawkach zdecydowanie przekraczających normę. Zadziwiające, jak kobieta, która często nie jest w stanie wykrzesać z siebie elementarnych emocji, w jednej sekundzie potrafi się zamienić w Matkę Teresę z Kalkuty.
– To prawda, co mówił Papszon? O tobie i informatyce?
– Zawsze lubiłem matmę i fizykę. A kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych po raz pierwszy zobaczyłem komputer, z miejsca się zakochałem. Dostałem się na informatykę na Politechnice Warszawskiej. Nauczyłem się programować. Chciałem pójść w ślady ojca i zostać przedsiębiorcą. Ale położyłem dwie firmy, jeszcze zanim zapanowała moda na start-upy. W końcu przełknąłem dumę i zdecydowałem się robić dla korpo.
– Chyba nie wyszedłeś na tym źle.
– Nie. To znaczy… – zawahał się – nie wyszedłem źle pod względem finansowym. Ale sama robota była nudna jak psia dupa. Poza tym nie wiem, czy się orientujesz, jak się traktuje informatyków w wielkich firmach, które nie wytwarzają oprogramowania czy elektroniki.
– Nie mam pojęcia.
– Jak podludzi. Małpki od pisania kodu albo reperowania komputerów. Być może wynika to z zawiści, w końcu zarabiamy więcej od większości pracowników. A może z przeświadczenia, że jesteśmy bandą zacofanych trolli, którzy słuchają Behemotha, śmieją się z nerdowskich żartów i nie zmieniają skarpetek.
– A nie jesteście nerdami?
– Niektórzy są. Ale nie ja.
– A więc poszedłeś do policji, żeby odreagować?
Oleg wzruszył ramionami.
– Chyba można tak powiedzieć.
Maria ponownie na niego zerknęła i posłała mu kolejny uśmiech. Znów współczujący. Znów przekraczający wszelkie normy.
– To naprawdę chujowo wybrałeś.
Renulka też miała wybór.
Gdyby pogodziła się z losem, pozwoliłbym jej w pełni korzystać z trzystu metrów kwadratowych moich podwarszawskich włości. Mogłaby wchodzić do kuchni, łazienki i salonu, używać siłowni, oglądać seriale na osiemdziesięciocalowej plazmie. Dałbym jej dostęp do każdego pomieszczenia, z moją sypialnią, z której nigdy nie korzystałem, włącznie. Ba, wręczyłbym jej klucze i pozwolił wychodzić na patio. Mogłaby wynieść leżaki przed dom, sączyć drinki z parasolką i łykać promienie intensywnego lipcowego słońca. Mi casa es su casa.
Ale ona wolała urządzić dramę. Jak w horrorze klasy B. Zamiast seriali, opalania i drinków wybrała klaustrofobiczny pokój w piwnicy, sranie do wiadra i chłeptanie wody z wielkiej plastikowej michy. Jak pies. Jak suka.
A wystarczyło przystać na moje warunki.
Spojrzałem przez wizjer. Zwykle widzę przez niego uroczo spłakaną, skamlącą, prosząco-błagającą kobietę. Najczęściej blondynkę z okrągłymi niebieskimi oczami i sporymi cyckami – lubię laski w typie wiejskich dziewczyn. Błagającą, żebym jej nie bił. Nie gwałcił. Nie zabijał. Pozwalam im wyśpiewać kilka dekalogowych marzeń, pokwilić, porozpaczać, ponieważ lubię kontemplować ich histerię. Napawać się wyższością. Chłonąć tę jakże typową dla naszego społeczeństwa sytuację: przewagi mężczyzny nad kobietą, bogatego nad biedną, mądrego nad głupią.
Ale Renulka nie histeryzowała, tylko spokojnie leżała na materacu. Była zatopiona we śnie. A przynajmniej w półśnie.
Otworzyłem na oścież metalowe drzwi. Zanim Renulka się w pełni rozbudziła, przeciągnąłem szlauch z korytarza. Zanim się zorientowała w sytuacji, odkręciłem zamocowany przed wejściem kran. Zanim zaprotestowała, trysnąłem jej w twarz lodowatą wodą.
Dopiero teraz zaczęła histeryzować. Zrobiłem z niej rozhisteryzowaną miss mokrego podkoszulka.
Kiedy skończyłem, odłożyłem szlauch i wszedłem do nowego domu Renulki. Zbliżyłem się do niej. Ostrożnie, ponieważ nigdy nie wiadomo, na jaki pomysł wpadnie ktoś, kto wybrał odstręczającą norę zamiast drinków z parasolką. Ale ona nie była nastawiona wojowniczo. Zziębnięta i roztrzęsiona, z sutkami sterczącymi pod cienką koszulką, stała w kącie i obejmowała mokre ciało. Wyciągnąłem przed siebie rękę.
– Połknij to – powiedziałem.
Z przerażeniem spojrzała na garść tabletek, które ledwo zmieściłem w dłoni. Potem z przerażeniem zerknęła na mnie.
– To dla twojego dobra. Wiem, co robię. Jestem lekarzem.
Nie mam pojęcia, czy mi uwierzyła. Pewnie nie. Ale strach zwyciężył z wiarą.
– Co to jest? – spytała, niepewnie sięgając po pigułki.
– Klonazepam i tetrazepam. Na rozluźnienie i uspokojenie.
Sam się zdziwiłem, że powiedziałem prawdę. Zapomniałem tylko wspomnieć, że dzięki mojemu panaceum stanie się bezwolną szmatą, z którą będę mógł robić, co mi się tylko zamarzy. No i nie dodałem, że będzie po tym miała przyjemną narkotyczną jazdę. A przynajmniej jazdę.
– Popij – powiedziałem, wskazując miskę z wodą.
Przez parę sekund ważyła tabletki w dłoni. Patrzyła to na nie, to na mnie. Miałem wrażenie, że za chwilę rzuci mi je w twarz. Ale w końcu wykonała moje polecenie. Przykucnęła obok miski, niezdarnie nabrała wody w drżącą dłoń i zaczęła łykać pigułki. Jedną po drugiej. Kiedy skończyła, podniosła się i wróciła do kąta. Niczym przecwelony więzień przywarła dupą do ściany.
– Co zamierzasz ze mną zrobić? – zapytała, szczękając zębami.
Uśmiechnąłem się.
– Już ci mówiłem.
To prawda, mówiłem. Każdej mówię. To taka niewinna gierka, podczas której staram się pobudzać zwoje mózgowe tych dziewczyn. Sprawdzać, czy ich receptory właściwie odbierają bodźce. I w jakim stopniu wykształcił się ich instynkt samozachowawczy.
Znajduję moment, kiedy są w tłumie. To młode, zdrowe, imprezujące panny, więc z reguły nie ma z tym problemu. Podchodzę do nich od tyłu i wyszeptuję im do ucha swój plan; tak żeby tylko one mogły go usłyszeć. Odwracają się i ze zdziwieniem stwierdzają, że stoi za nimi dobrze wyglądający facet w drogich ciuchach, całkowicie trzeźwy, posyłający im uprzejme i niewinne spojrzenie. Są zbyt skonsternowane, żeby racjonalnie zareagować. Zwykle już na samym początku okazuje się, że ich instynkt samozachowawczy jest ułudą.
W przypadku Renulki też tak było. Imprezowała nad Wisłą na jednej z barek. Kiedy już miała nieźle w czubie, dołączyła do tańczącego tłumu. Momentalnie oblepili ją faceci, zachwyceni widokiem jej podskakujących cycków. Ślinili się do niej. Posyłali uwodzicielskie – w ich mniemaniu – uśmiechy, jakby liczyli na to, że w odpowiedzi uklęknie i każdemu zrobi loda. Renulka czuła się adorowana i szczęśliwa. Jak księżniczka. Jak królowa balu. Była zbyt podekscytowana całą sytuacją, żeby zapowiedź śmierci padającą z ust przystojnego faceta potraktować jako coś więcej niż dziwaczny wytwór wyobraźni.
Zanurkowałem do kieszeni. Wyjąłem mydło. Rzuciłem je na materac.
– Umyj się – rozkazałem. – Później przyniosę ci kosmetyki oraz ciuchy.
Gapiła się na mnie jak na świra. Dziwne.
– Wykorzystaj do tego wodę z miski. Chyba że wolisz, abym pomógł ci szlauchem.
Pokręciła głową, jakby chciała ją sobie wyrwać.
– Mam się umyć? – spytała. – Teraz?
– Tak.
– Przy tobie?
Kochana, jeśli to stanowi dla ciebie problem, to daleko nie zajedziemy.
– Muszę mieć pewność, że zrobisz to dokładnie.
Nie nazwałbym siebie ekspertem w tym, czym się zajmuję. Zresztą to na tyle niszowe hobby, że nie mam pewności, czy w ogóle można tu mówić o specjalizacji. Ale coś tam wiem. Coś tam widziałem. Poczyniłem pewne obserwacje i udało mi się wyciągnąć kilka wniosków. Między innymi taki, że nigdy nie wiadomo, kiedy pacjentka się rozpadnie.
Weźmy Renulkę. Zupełnie nieźle zniosła moje wejście ze szlauchem – dygot ciała był rezultatem zziębnięcia, a nie rozpaczy. Jakoś sobie poradziła z poleceniem połknięcia garści dziwnych pigułek. Względnie przyzwoicie zniosła też to, że musi się umyć. Ale wiadomość, że w tym czasie będę się jej przyglądał, kompletnie ją rozmontowała. Pannę, która chwilę wcześniej żonglowała cyckami przed stadem nieznajomych facetów.
Zadziwiające, że dopiero teraz pojęła, co ją czeka. Dopiero po paru dniach, w trakcie których musiała się żywić idiotyczną nadzieją, że nie spotka jej nic złego, zwizualizowała sobie najbliższą przyszłość. Następne kilka godzin. Być może kolejne parę dni. Cały czas, jaki jej został, zanim zainicjuję wielki finał.
Patrzyłem na jej niespodziewaną histerię. Napawałem się nią. Delektowałem się każdym pęknięciem w jej psychice.
Owszem, zdarzało mi się mieć wyrzuty sumienia. Zastanawiać się, czy aby na pewno mogę sobie pozwolić na tak ekstrawaganckie hobby. Ale przecież życie ma się tylko jedno. W dodatku krótkie. Byłbym skończonym frajerem, gdybym nie próbował go w pełni wykorzystać.
– Świetnie – powiedziałem, kiedy Renulka pozbyła się ciuchów i zaczęła namydlać ciało. – Kiedy skończysz, dam ci ręcznik.
– A potem?
Musiała być niewiarygodnie naiwna.
– Potem będziemy się namiętnie rżnąć.
Tym razem nie eksplodowała szlochem, tylko dalej wolno i starannie wodziła mydłem po skórze. To znak, że chemia zaczęła działać.
Doskonale. Właśnie o to chodziło. Przecież nie chciałem, żeby cierpiała. Chciałem, żeby była moja.
Od teraz już na zawsze.
– Nie wydarzyło się ostatnio nic dziwnego? Nie kręcił się koło niej żaden człowiek? Nie wspominała o jakichś przykrych sytuacjach?
Maria bombardowała pytaniami współlokatorki Renulki, a te kręciły łbami, jakby uskuteczniały jakiś dziwaczny taniec synchroniczny. Nie powinno to nikogo dziwić, ponieważ były bliźniaczkami. Dwiema przebrzydłymi raszplami. Potwierdzającymi teorię, że niezłe dupy lubią się otaczać pasztetami, aby wzmacniać poczucie własnej wartości. Z kolei raszple chętnie kręcą się koło ślicznotek, by psim swędem znaleźć się w orbicie zainteresowania przystojnych albo chociaż kasiastych typów. A przy odrobinie szczęścia, sprytu, alkoholu, narkotyków albo desperacji przerobić któregoś z nich na męża.
– Jakiś czas temu rozstała się z chłopakiem – odpowiedziała bardziej rozmowna z bliźniaczek. – Było dosyć ostro. Trzaskanie drzwiami, flugi, groźby.
– Z obu stron?
– Głównie ze strony Renaty. Przemek to spokojny chłopak. Wyważony. I w ogóle całkiem spoko, tyle że po pijaku robi się z niego straszny donżuan.
– Jak się Renata zachowywała po rozstaniu?
– Zwyczajnie. Przez parę dni miała doła, ale potem doszła do siebie. Zaczęła się spotykać z ludźmi. Szybko wróciła do żywych.
– Imprezowała?
– Kilka razy wyszła na miasto. Nic szczególnego.
Marii momentalnie zaświeciła się lampka ostrzegawcza. Kilka imprez w ciągu dwóch tygodni od rozstania z niewiernym facetem. Kilka okazji, żeby się na nim odgryźć. Kilka szans na poznanie faceta, który uprowadza kobiety i wywozi je z Warszawy.
– Gdzie się bawiła?
– Zaczynała nad Wisłą, a potem lądowała w klubach na Poznańskiej lub Parkingowej. Renata woli domówki, ale latem wszyscy stawiają na plener i clubbing.
– Sporo w tym czasie piła?
– Może trochę więcej niż zazwyczaj. Ale nie aż tyle, żeby wracać do mieszkania na czworakach.
– Narkotyki?
Rozmowna bliźniaczka uciekła przed wzrokiem Marii, jej milcząca siostra również. Gapiąc się na swoje kolana, wyglądały jak zakonnice przyłapane na namiętnym nożycowaniu.
– Chcemy się dowiedzieć, co się stało z Renatą – powiedziała łagodnie Maria. – Nic więcej.
Trochę to trwało, zanim raszple pojęły, że mogą być z policjantami szczere.
– Wspominała, że paliła skręta nad Wisłą – powiedziała wygadana bliźniaczka. – Zdarza jej się to od czasu do czasu. Ale nigdy się nie upala. Zwykle bierze bucha albo dwa. Dla towarzystwa.
Maria zerknęła na Olega, który wszystko skrzętnie notował. Umówili się, że to ona będzie mózgiem przedsięwzięcia, a on jej milczącym i wiernym giermkiem. Jak Sherlock Holmes i doktor Watson.
– Czy według was mogła się wplątać w coś nielegalnego? W coś, co by ją zmusiło do ucieczki z kraju? Albo do ukrycia się?
Bliźniaczki synchronicznie pokręciły głowami. Nie dopuszczały do siebie myśli, że ich współlokatorka mogła wpaść w tarapaty. Ograniczało je kretyńskie przekonanie, że ładne dziewczyny nie spotyka nic złego. Że wiodą sielankowe życie. Że otacza je wianuszek przystojnych chłopców z dobrych domów. Że nawet jeśli w sprawach sercowych czasem im coś nie wyjdzie, to mają na sobie tarczę chroniącą je przed mętami, nadgorliwymi adoratorami, gwałcicielami czy zabójcami. Żyły w banieczce, którą napompowały swoim poczuciem niższości i wstydu.
– Chcielibyśmy zobaczyć jej pokój.
Siostry zaprowadziły policjantów w głąb mieszkania. Renata od dwóch lat wynajmowała w nim pokój, płacąc za to tysiąc dwieście złotych, czyli mniej więcej jedną trzecią swojego miesięcznego wynagrodzenia. Było to wąskie pomieszczenie z oknem wychodzącym na Grójecką. Latem wybrzmiewało wszystkimi dźwiękami stolicy: warkotem silników, szumem tramwajów, stukotem obcasów i gwarnymi rozmowami. Przypominało trochę kwaterę krasnoludka: płytka szafa, krótkie łóżko, stoliczek na komputer, półeczka z książkami. A na niej pierdyliard pozycji dobranych według jakiegoś dziwacznego klucza: od Blanki Lipińskiej po Umberta Eco.
– Zwykły studencki pokój – odezwał się Oleg. – Przez kilka lat wynajmowałem podobny. Może trochę większy.
– Coś się tu zmieniło ostatnio? – spytała Maria, odwracając się do bliźniaczek.
– Wasi koledzy tutaj byli – odparła bardziej rozmowna. – Grzebali w szufladach, ale niczego nie zabrali.
– A wcześniej? Przed zniknięciem Renaty?
– Nie wiem. Chyba nie.
Maria objęła izdebkę wzrokiem. Chciała wyrobić sobie pierwsze wrażenie, które potem, pod wpływem najróżniejszych przesłanek, będzie weryfikować. Ale o takim pokoju – względnie czystym, względnie skromnym, względnie normalnym – trudno było cokolwiek powiedzieć. To samo dotyczyło jego lokatorki: zwykłej dziewczyny z sąsiedztwa, która po prostu mogła się znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.
Jeżeli rzeczywiście spotkało ją coś złego, będzie to cholernie trudna sprawa, pomyślała Maria.
A ja starannie zadbałem o to, żeby miała rację.
Wieczorem wróciłem do mieszkania na rogu Wspólnej i Emilii Plater.
Zdarza się wam być tak rozemocjonowanym i podnieconym, że nie jesteście w stanie rozmawiać? Prowadzić auta? Czytać? Logicznie myśleć? Po popołudniowej sesji z Renulką właśnie tak się czułem. Oszczędzę wam szczegółów. Zdradzę tylko, że jest kolosalna różnica między rżnięciem się po dobroci, w drodze konsensusu albo za pieniądze, a rżnięciem po swojemu. Z pełną kontrolą. Z nieskrępowaną możliwością realizowania wszystkich zachcianek.
Teoretycznie powinienem zrobić po powrocie milion rzeczy. Odpisać na maile, sprawdzić giełdę w Stanach, zadzwonić do paru osób, aby potwierdzić albo odwołać spotkania. W drodze do domu mój telefon wibrował jak pojebany, przez co pewnie wyglądałem, jakbym wsadził sobie wibrator w dupę. Ale nie czułem żadnych wibracji. Żadnych drgań. Dźwięków. Zewnętrznych impulsów. Nie czułem niczego. Tylko błogą, płynącą z wnętrza nieświadomość. Nieskazitelny relaks. Ostateczną satysfakcję z życia. Jakbym przedawkował endorfiny.
Ale wszystko się kiedyś kończy.
Doprowadziłem się do porządku i skontaktowałem z Chemikiem. Mieliśmy sprawę do omówienia. Raczej pilną.
Jak już wiecie, znam się na sprzedaży, finansach, rynkach kapitałowych i robieniu ludziom wody z mózgu. Ale nie jestem omnipotentny. Z chemią już w podstawówce miałem problemy. Cała moja wiedza na temat dragów pochodzi z forów dla ćpunów. A na nich nie udzielają się profesorowie chemii, tylko niedouczone tłuki, które za wszelką cenę chcą się jak najmocniej nawalić. To, że ktoś coś tam napisze, jeszcze nie oznacza, że to coś jest prawdą.
Tego popołudnia przekonałem się, że ćpuny z internetu nie mają pojęcia o dawkowaniu. I że głupota jest praźródłem wszystkich problemów. Zawsze.
Dobrze to zapamiętajcie.
Staram się być niezależny. Nie wiązać zbyt mocno z jedną firmą. Nie sprzedawać siebie na wyłączność. Ale jeśli wyczuwam szansę na łatwy hajs, zdarza mi się wejść głębiej w jakieś środowisko.
Tak było w przypadku Clouda. Już na etapie rekrutacji wyczułem, że nieprzesadnie się angażując, będę w stanie zarobić tu bardzo sensowne pieniądze. Kiedy poznałem strukturę firmy, zrozumiałem, że mogę robić jeszcze mniej, niż sądziłem, za co przy odrobinie szczęścia dostanę więcej, niż przypuszczałem. A po paru miesiącach doszedłem do wniosku, że wystarczy stworzyć pozory zaangażowania, aby się ustawić jak członek rodziny królewskiej. Nawet nie po to, by zamydlić Skodzie oczy, ale żeby zachwiać jego wyobrażeniem na mój temat.
Podam wam przykład.
Wczoraj Skoda zaprosił mnie do siebie w taki sposób i o takiej porze, aby wszyscy się dowiedzieli, że zostałem wezwany na dywanik. Dlatego naszą miłą i w gruncie rzeczy nieszkodliwą pogawędkę inni mogli odebrać jako akt opierdalania. Pacyfikację krnąbrnego menedżera, który wygląda lepiej, ubiera się efektowniej i wysławia mądrzej od pozostałych członków zarządu, przez co sądzi, że jest od nich lepszy. A skoro nasze spotkanie zostało w ten nieformalny sposób upublicznione, to znaczy, że Skoda rzeczywiście zamierzał wyegzekwować ode mnie zmianę postawy. Wierzył, że mu się to uda. Uważał, że ma na mnie jakieś przełożenie. W końcu, bądź co bądź, jest moim szefem.
No więc z jednej strony musiałem pokazać Skodzie, że wziąłem sobie jego słowa do serca, a z drugiej udowodnić reszcie zarządu, że każdy w tej firmie może mi naskoczyć. Z prezesem włącznie. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niewykonalne, prawda?
Wykombinowanie, jak to zrobić, zajęło mi mniej więcej dwie minuty.
Na cotygodniowy zarząd przyszedłem kilka minut przed czasem. Rozsiadłem się w tylnej części sali konferencyjnej, położyłem nogi na krawędzi podłużnego stołu, który zastawiały dzbany z wodą oraz przekąski, i ciumkając krówkę, zacząłem oglądać śmieszne filmiki w telefonie. Oczywiście bez słuchawek, aby wszyscy poczuli, że mam głęboko w dupie to spotkanie, ich i całą firmę. To był komunikat dla członków zarządu, którzy kolejno wchodzili do sali, posyłając mi śliskie uśmiechy, pod którymi kryło się kiepsko ukryte zażenowanie. Ale nie dla Skody.
Wiedziałem, że on się spóźni. Rano mądrzył się o IT w panelu dyskusyjnym na jakiejś gównianej konferencji. Dyskusja przeciągnęła się raptem o dziesięć minut. Niewiele. Zbyt mało, aby temu angielskiemu ignorantowi przyszło do łba, że czas przejazdu przez zatłoczone centrum może się w efekcie wydłużyć nawet o kwadrans. Że w najlepszym wypadku taka obsuwa zaowocuje co najmniej parominutowym spóźnieniem na spotkanie zarządu. Że warto byłoby poinformować o tym swoich współpracowników.
Skąd o tym wiedziałem? Kojarzycie ptaszki Varysa z Gry o tron? Dorobiłem się takich samych. To ludzie, którzy jednym (w tym przypadku mnie) gwarantują zawodową nietykalność, a innym (na przykład giermkowi Skody) kupę w gaciach. Niezła moc jak na kilku przeciętnie opłacanych facetów, których rolą jest snucie się po mieście, zaglądanie na konferencje, obstawianie biurowych parkingów czy rozmawianie z portierami.
Przydupas Skody – chudy czterdziestolatek w szczycie kryzysu wieku średniego (dopiero co kupił mustanga z sześćdziesiątego ósmego roku i posunął szefową marketingu na imprezie firmowej), z idiotycznie przylizanymi włosami i w okularach w grubych oprawkach – zerkał to na mnie, to na zegarek. Liczył na to, że prezes przyłapie mnie na gorącym uczynku. Że świadectwo mojej arogancji będzie niepodważalne. Ale ja po paru minutach ściągnąłem nogi z blatu, odłożyłem telefon i wyjąłem z torby folder z mnóstwem ważnych dokumentów, do których nigdy potem nie zajrzałem. Kiedy w końcu Skoda dotarł na spotkanie, ujrzał pokornego, przygotowanego, w pełni skoncentrowanego menedżera, który nie może się doczekać, co jego szef ma do powiedzenia.
Prostacka ułuda i podchody rodem z przedszkola. Tak, na tym właśnie polega poważny biznes. Podobno kiedyś był zarezerwowany dla elit, błyskotliwych umysłów i pracowitych wykształciuchów. Dziś jest placem boju chłopaków w krótkich spodenkach, którzy stosują takie same sztuczki, jakie wykorzystywali w piaskownicy. Poważnie. Kiedy byłem mały, wychodziłem na podwórko jako pierwszy i zakopywałem w piachu jednodolarowy banknot wyjęty z szuflady ojca. Potem cudownie go odnajdywałem na oczach kolegów. Co jakiś czas powtarzałem ten trik, wprawiając wszystkich w zdumienie. I zarazem nieprawdopodobnie rosnąc w ich oczach.
Myślicie, że coś się zmieniło?
Skoda przeprosił za spóźnienie i od razu przeszedł do rzeczy. Mamy świetne wyniki, bla, bla, bla, centrala jest zadowolona, bla, bla, bla, musimy iść za ciosem, bla, bla, bla. Cały ten bullshit podlał kilkoma komplementami dla swoich dupolizów. Ale największy zostawił dla mnie.
– Rosnąca w dwucyfrowym tempie sprzedaż sprawiła, że nasi przyjaciele z Londynu trochę się rozochocili i zrewidowali w górę nasze cele. Wygląda na to, że każdy z nas będzie musiał wydłużyć sobie dobę do trzydziestu sześciu godzin i okazać się mistrzem domowej dyplomacji. W razie zażaleń odsyłajcie żony do Kacpra, bo to w dużej mierze jego wina.
Wymuszony, idiotyczny śmiech poniósł się po sali. A ja idiotycznie się ukłoniłem, żeby jeszcze wzmocnić momentum.
– Ale co ważniejsze, nasi właściciele w końcu dali się przekonać, że organicznie możemy rosnąć tylko do czasu – kontynuował Skoda. – Dostaliśmy zielone światło na przejęcia. A właściwie polecenie, żeby zacząć konsolidować nasz region.
– Za co? – zdziwił się jeden z wiceprezesów, a zarazem dyrektor finansowy. Najbardziej rozsądny facet w tym niepoważnym gronie. – Przecież dopiero od roku przynosimy zyski.
– Dokapitalizują nas, a w razie potrzeby pomogą w pozyskaniu kredytu na inwestycję – odparł prezes. – Dostaliśmy listę firm, nad którymi warto się pochylić.
– Kto ją przygotował? – spytał przydupas Skody. – Goście z Londynu?
– A skąd! Zlecili to kolesiom z Baina albo BCG.
– Czyli możemy wyrzucić ją do kosza.
Znów rozszedł się śmiech po sali. Pusty, pozbawiony radości, fasonowy. Śmiech dla śmiechu.
– W każdym razie czekają nas bardzo pracowite miesiące – stwierdził Skoda. – Takie przejęcie jest ogromną szansą, której nie możemy zmarnować.
Po paru standardowych podsumowaniach, kilku zapowiedziach i sporej porcji menedżerskiego bełkotu zaczęliśmy w końcu rozmawiać o prawdziwych pierdołach: jedni chwalili się dokonaniami dzieciaków na zagranicznych uczelniach, inni, w tym ja, rozmawiali o ubraniach, samochodach i imprezach. A potem wszyscy gadaliśmy o dupach. Już wydymanych lub czekających na wydymanie. Pozwalających się dymać albo zachowujących się tak, jakby miały zakaz dymania. Dymających się niczym gwiazdy porno i tak jak cnotki niewydymki, które po latach posuchy w końcu odważyły się popuścić szparę.
Kiedy pracujesz w firmie nieustannie trąbiącej o równouprawnieniu, prowadzenie takich rozmów w wyłącznie męskim zarządzie jest podwójnie zabawne.
Po spotkaniu Skoda poprosił mnie na bok.
– Dziękuję – powiedział. – Nie sądziłem, że tak łatwo ci to przyjdzie.
– Nie należy kwestionować zmian, które są dobre dla wszystkich.
Pokiwał głową.
– Cieszę się, że tak myślisz. Naprawdę. Zwłaszcza że mam dla ciebie specjalne zadanie. – Uśmiechnął się, jakby coś wpadło mu do oka. – Chciałbym, żebyś razem ze mną pokierował całym procesem inwestycyjnym. Nawet kosztem szkoleń i bieżących wyników sprzedażowych. Chłopcy z Londynu mają chwilowego fioła na punkcie naszego regionu i strasznie się na to napalili.
Szybko zważyłem w głowie jego propozycję.
– Co będę z tego miał? – spytałem.
– To zależy od ciebie. Nasi właściciele wiedzą, jak motywować najlepszych menedżerów. Mają taką zasadę, że na końcu procesu akwizycji robią własny, niezależny due diligence przejmowanej spółki. Jeżeli wartość przedsiębiorstwa jest większa, niż wskazywałaby na to kwota transakcji, dzielą się różnicą z autorami dealu. W tym przypadku z tobą i ze mną. Nie informują o tym publicznie i sprytnie ukrywają tę kasę w bilansie, ale chodzą słuchy, że takie bonusy czasem wynoszą nawet małe kilkadziesiąt procent zhandlowanej kwoty.
Kolejne szybkie ważenie. Gdybyśmy urwali z takiej transakcji ze sto baniek, zarobiłbym od kilku do kilkunastu milionów. Bez względu na warunki podziału kasy ze Skodą.
– Nie jestem kupcem, tylko sprzedawcą – powiedziałem.
– Potraktuj to jako sprzedaż środków, które jesteśmy gotowi przeznaczyć na akwizycję. Zastanów się nad tym. Jutro wrócimy do tematu.
Skoda przyjacielsko poklepał mnie po ramieniu i wyszedł z sali.
Właściwie nie miałem się nad czym zastanawiać. Podjąłem decyzję w momencie, w którym wspomniał o premii. Podkreśliłem swoją funkcję wyłącznie po to, żeby zająć lepszą pozycję w negocjacjach. I żeby wyczuć, czy Skoda jest zdesperowany, aby zrobić to ze mną.
Był. Bardziej, niż przypuszczałem.
Kierując się w stronę swojego gabinetu, wyjąłem telefon. Spojrzałem na wyświetlacz. Jakiś człowiek nieustannie do mnie wydzwaniał. W ciągu ostatniego kwadransa dziesięciokrotnie próbował się ze mną skontaktować, ale miałem wyciszony telefon. Kiedy spoglądałem na wyświetlacz, zrobił to po raz jedenasty. Jebany nadgorliwiec.
– Halo?
– Z tej strony Kamil Późniak. Jestem asystentem Jacka Solskiego. Pan Solski chciałby się z panem spotkać.
Moje serce zaczęło bić szybciej. Jacek Solski. Pierwsza dziesiątka listy najbogatszych. Jeden z najsprawniejszych polskich przedsiębiorców. Chodząca legenda.
– W sprawie? – dopytałem.
– O tym pan Solski wolałby powiedzieć osobiście.
– Jasne. Proszę o zaproponowanie terminu. Postaram się zrobić miejsce w kalendarzu.
– Nie zrozumieliśmy się. Pan Solski chciałby się spotkać teraz. Wysłał po pana samochód.
Wszedłem do gabinetu i zbliżyłem się do okna. Spojrzałem w dół. Pod biurowcem zawsze roi się od samochodów. Tym razem również. Ale tylko jeden z nich mógł przysłać Solski.