Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żył między nami, ale pewnego dnia zniknął w tajemniczych okolicznościach. Zostawił jednak obietnicę, która wielu napawa lękiem. Kiedy znów się pojawi, nastąpi koniec tego świata…
Sąd Ostateczny właśnie się zaczyna. Czy jesteśmy gotowi na zderzenie z wiecznością? Czy mamy się czego bać? A może to Bóg powinien lękać się konfrontacji z nami, z naszymi pretensjami i pytaniami, na które nikt nie potrafił nam odpowiedzieć?
Paradoksalnie to od Końca czasów rozpoczyna się trylogia Boski Adwokat. Ojciec Paweł Krupa OP próbuje wniknąć w nie-ludzką logikę Boga, ujawnić, co się za nią kryje i zestawić z naszymi najbardziej bolesnymi pytaniami.
Głęboka teologia, napięcie godne najlepszego thrillera i… zaskakujący humor.
Paweł Krupa OP - dominikanin, historyk mediewista, mistrz anegdot, znawca myśli św. Tomasza, były dyrektor Instytutu Tomistycznego. Studiował w Krakowie, Paryżu i Rzymie. W Wydawnictwie WAM opublikował: Jutro ma na imię Bóg i Spowiedź jak na dłoni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest owocem rozmów dwojga ludzi: dominikańskiego kaznodziei i dziennikarki – żony, matki dwóch wspaniałych chłopców. Dziennikarka i dominikanin, dwoje chrześcijan, którzy zadają pytania i sklejają zbierane mozolnie fragmenty odpowiedzi, znajdowanych we wnętrzu duszy, na kartach Pisma Świętego i w chrześcijańskiej tradycji. To wszystko dzieje się w naszym świecie: tu i teraz. A nasz świat jest gorzki i słodki, piękny i przerażający, zamknięty jak najbardziej strzeżona tajemnica i otwarty jak leżąca na stole księga. Naszej książki nie byłoby bez wzajemnego zaufania i nadziei, że poklejone fragmenty ułożą się kiedyś w piękny, bogaty kształt. Nawet jeśli w całości będzie go można obejrzeć dopiero po drugiej stronie śmiertelnej bramy. Dziennikarka i dominikanin wierzą, że za tą bramą nie czekają ich pustka i niebyt. Ta wiara bywa czasem wystawiona na niejedną próbę, to jasne, ale ufają.
Anno, dziękuję za te rozmowy.
Mój wujek ksiądz miał warszawę, którą jeździł niezbyt długo, ponieważ te samochody były nieprawdopodobnie wadliwe: zakupiony przez niego egzemplarz rozleciał się jeszcze w okresie gwarancyjnym. Rzecz działa się w latach siedemdziesiątych. Państwowa firma Polmozbyt nie była skora do zwracania pieniędzy, więc zrobiło się nieprzyjemnie i wujek poszedł do sądu. Tak się złożyło, że jego adwokat nosił nazwisko Boski, i wujek długo przechowywał telegram, jaki od niego dostał: „Księże proboszczu, rozprawa w czwartek, godzina piąta. Boski. Adwokat”. Śmialiśmy się często z tego „nadprzyrodzonego” adwokata.
Bóg nie potrzebuje adwokatów, tylko świadków. A jednak… Czasem trzeba o Nim pomyśleć i pogadać, być Jego rzecznikiem. Choćby z racji mojego powołania występuję często w roli takiego „Boskiego adwokata”. Spotykam ludzi, którzy mają poczucie, że świat nie został najlepiej urządzony, a winą za ten stan rzeczy obarczają Pana Boga, w którego zresztą niespecjalnie wierzą. Mówią o błędach Pana Boga, o tym, że Ewangelia im „nie styka”, że nauczanie Chrystusa nie konweniuje ze światem, w którym im przyszło żyć. Jakoś gubią w tym wszystkim prawdę zasadniczą, że przecież i oni ten świat kształtują. Zamiast stwierdzać, co też Panu Bogu nie wyszło – jak Woody Allen mawia o starości – lepiej byłoby zadać sobie trud, by Go poznać, a przez to zrozumieć (na tyle, na ile stworzenie zrozumieć może Stwórcę, który je we wszystkim przekracza). I spróbować współdziałać z Bogiem w świecie.
Czytałem kiedyś wywiad z prof. Wandą Półtawską, która z właściwą sobie energią tłumaczyła rolę rozumu dla wiary: „Pytałam kiedyś młodego chłopaka, kiedy ostatni raz się spowiadał. On na to, że nawet nie pamięta. Nie pamiętał, bo to go nawet nie interesowało. Nie spowiadał się, bo nie czuł takiej potrzeby. A nie czuł potrzeby, bo dusza to nie jest żołądek, który wyrzuci trochę kwasów żołądkowych i zacznie boleć, by zwrócić na siebie uwagę. Duszy nie można czuć, o duszy trzeba wiedzieć. Twój rozum musi ci powiedzieć, że skoro jesteś, to ktoś cię stworzył; nie wykiełkowałeś z kamienia. Będziesz więc wierzył wtedy, jeśli użyjesz rozumu. Głupi nie może wierzyć. Jeśli nie wierzysz, jest to twoja wina, bo nie rozwijasz swojego rozumu”.
Poszedłbym nawet dalej, bo jeżeli się dobrze zastanowimy nad całym intelektualnym i duchowym wysiłkiem wiary w Boga w Trójcy Jedynego, to chyba wszyscy prędzej czy później dochodzimy do granicy wszelkich argumentów – jak najbardziej sensownych, logicznych, teologicznych, filozoficznych. Dochodzimy do kresu i wtedy przychodzi doświadczenie pewności: „Ja wiem, że tak jest”. To jest działanie Ducha Świętego w nas, to jest dar łaski wiary, który otrzymujemy od Chrystusa. To przeświadczenie jest mocniejsze niż wszelkie argumenty i pozwala nam przetrwać nawet, kiedy idziemy w strasznym mroku, nawet kiedy wszystko wokół wydaje się nie mieć sensu. Ja wiem, że to jest Zbawiciel. Dlaczego? Bo wierzę! To jest ten przedziwny paradoks: wiara, która daje wiedzę…
Wiara, a wydaje mi się, że jeszcze bardziej nadzieja. I to jest przedziwne, że nadzieja, ta, o której mówimy jako o cnocie teologalnej, przychodzi od Boga, to jest dar Boży, to jest taka nadzieja, która nie jest tylko spodziewaniem się czegoś czy wyobrażaniem sobie, tylko jest czymś takim, co ci daje rodzaj komfortu, ale i rozdarcia: jedną nogą jesteś już tam, gdzie masz nadzieję być. To, na co masz nadzieję, jakoś się już spełnia, choć w pełni tego jeszcze nie ma, chociaż wciąż się spodziewasz.
Nie mam pewności, czy wiara, nadzieja i miłość pojawiają się jako rezultat, jako końcowy etap naszych pytań. Sądzę raczej, że to się dzieje paralelnie, że to nie jest tak, że musimy najpierw coś zrobić, przepytać, przemyśleć, zadać niewygodne pytanie, roztrząsnąć do głębi, a potem na koniec pojawiają się nadzieja, wiara i miłość. Wydaje mi się, że jeżeli odważymy się zadawać Bogu pytania, to On nam odpowiada nie tyle uczonym wywodem czy przekonującymi argumentami, ile właśnie udzielaniem nam wiary, nadziei i miłości. Dlatego że kiedy my pytamy Pana Boga, to musimy mieć świadomość, że pytamy istotę nieskończenie nas przewyższającą; gdyby bowiem ta istota otworzyła swoje usta i wypowiedziała siebie, gdyby otworzyła przed nami swoje wnętrze, to nie zdążylibyśmy nic usłyszeć, boby nas rozsadziło, sam oddech Pana Boga zmiótłby nas z powierzchni ziemi, obróciłby nas w proch i pył; albo inaczej – byłaby to taka Niagara dźwięków, że nie bylibyśmy w stanie ich zrozumieć, bębenki by nam pękły; albo inaczej – byłaby to cisza, nieznośna, rozsadzająca. Mówiąc krótko, byłoby to takie doświadczenie, którego nie bylibyśmy w stanie znieść, coś, co byłoby dla nas intelektualnie nieprzyswajalne. Wobec czego On nam posyła wiarę, nadzieję i miłość, żebyśmy mogli znajdywać odpowiedzi na nurtujące nas pytania duchowe niejako w sposób doświadczalny: nie tyle przez pojęcia, ile przez doświadczenie, które stanie się argumentem przemawiającym także do naszego intelektu. Coś w rodzaju nauki empirycznej, w której rzeczywistość wyprzedza teorię, przekraczając ramy naszego dotychczasowego poznania.
Przypatrzmy się pracy Boskiego adwokata. Zbiera rozmaite bolączki, wątpliwości, robi listę zarzutów, jakie ludzie stawiają Bogu, błędów, jakie Mu wytykają, zapisuje to, czego w Nim nie rozumieją i co Mu słusznie lub niesłusznie przypisują (ciekawe, że to najczęściej idzie właśnie w tym kierunku – nie dziękczynienia, ale pretensji). A potem szuka odpowiedzi i wyjaśnień, wierząc w Niego i wierząc Jemu. Ktoś mógłby zarzucić takiemu postępowaniu intelektualną nieuczciwość: autor przekonany z góry, że Bóg ma rację, zadaje Mu niewygodne pytania w imieniu nieprzekonanych czy niepewnych! Czy tak można? Można. Co więcej, jestem przekonany, że jeżeli chce się otrzymać Bożą odpowiedź, to trzeba Mu zadawać pytania w atmosferze wiary. Mogę oczywiście zadowolić się odpowiedzią na moją miarę, którą w pewnym sensie sam sobie wymyślę. Ale jeżeli chcę otrzymać odpowiedź od samego Boga, to muszę przyjąć od Niego teologalne cnoty wiary, nadziei i miłości, czyli uzdolnienie do zrozumienia Jego języka. Inaczej po prostu nie pojmę Go i nie znajdę z Nim porozumienia. I to będzie nie tyle „mówił dziad do obrazu, a obraz doń ani razu”, ile raczej „pytał dziad obrazu, a nie pojąwszy odpowiedzi, zaczął gadać sam do siebie”.
Prosimy zatem: Panie Boże, chcę uwierzyć, chcę zrozumieć, i zaczynamy kombinować, czytać, myśleć etc. Nam się zdaje, że robimy to sami – Bóg jest daleko i wysoko, a my tu, na nizinach, z naszymi dręczącymi pytaniami, ale to nie tak. Kiedy zadajemy Mu pytanie z wiarą, On posyła Ducha Świętego, czyli wiarę, nadzieję i miłość, które pomagają nam sformułować odpowiedź. To się dzieje jednocześnie. I nawet nie czujemy tego momentu, w którym On, chcąc, żebyśmy zrozumieli, wzmacnia nasz umysł, wzmacnia naszą duszę, posyłając nam cnoty, które pozwalają nam lepiej Go zrozumieć. Zresztą to wcale nie jest sprzeczne z racjonalnością, spotykamy to przecież nawet w myśleniu typowo naukowym. Jeżeli chcę zrozumieć matematykę, to wcześniej kilka zasad muszę przyswoić, muszę się na nie zgodzić, muszę je pojąć i przez ich pryzmat badać dalej. Tak samo muszę przyjąć lub choćby na serio założyć istnienie Boga, żeby móc o Nim myśleć jako o przedmiocie moich rozważań, lub – więcej jeszcze – otrzymać od Niego odpowiedź.
Ludzie obawiają się, że w takiej postawie być może ukryta jest pułapka. Kiedy bowiem założę sobie (choćby na potrzeby przeczytania tej książki), że Pan Bóg istnieje, i powiem: Panie Boże, przez ciekawość, załóżmy, że jesteś, to czy już nie staję się człowiekiem wierzącym? A przecież powinienem zachować chłodny obiektywizm. Czy zakład Pascala nie jest pułapką na sceptyków i ateistów? Rzecki w Lalce Prusa wspomina żołnierza z czasów rewolucji francuskiej, który tak się modlił: „Panie Boże, jeżeli jesteś, zbaw pomimo to duszę moją, jeżeli ją mam”. Ludzie się więc wzbraniają, bo ktoś proponuje im, by uwierzyli, żeby zrozumieć, a oni tak nie chcą – chcieliby zostać spektakularnie oświeceni bez wewnętrznego zaangażowania. Niełatwo jest wierzyć na kredyt – zgoda. Ale konieczny jest warunek minimum: jeśli pozostajesz na zewnątrz wiary i nawet teoretycznie nie chcesz jej w sobie założyć, musisz przynajmniej być szczery, gdy pytasz, inaczej niż faryzeusze z Ewangelii, którzy zadawali Chrystusowi pytania wyłącznie po to, by jątrzyć. Panu Bogu to wystarczy, wyjdzie ci naprzeciw, jestem o tym przekonany. I zaczyna wtedy zachodzić w nas dziwny proces: niby próbujemy zrozumieć Pana Boga „z zewnątrz”, ale w pewnym sensie już mamy Go „wewnątrz”, już zrozumieliśmy i tylko tłumaczymy Go sobie na zrozumiałe dla nas pojęcia. To jest słynne zdanie św. Augustyna: „Nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie już wcześniej nie znalazł”.
Przypomina mi się w tym momencie historyjka, na którą natknąłem się w internecie. Przypisuje się ją Albertowi Einsteinowi – niesłusznie. Nie mam pojęcia, kto jest jej autorem, ale przytaczam w całości, bo dość efektownie rozprawia się z wątkami, o których nierzadko przychodzi mi rozmawiać z ludźmi:
„Niewierzący profesor filozofii w audytorium wypełnionym studentami zadaje pytanie jednemu z nich:
– Jesteś chrześcijaninem, synu, prawda?
– Tak, panie profesorze.
– Czyli wierzysz w Boga.
– Oczywiście.
– Czy Bóg jest dobry?
– Naturalnie, że jest dobry.
– A czy Bóg jest wszechmogący? Czy Bóg może wszystko?
– Tak.
– A ty jesteś dobry czy zły?
– Według Biblii jestem zły.
Na twarzy profesora pojawia się uśmiech wyższości.
– Ach tak, Biblia!
A po chwili zastanowienia dodaje:
– Mam dla ciebie pewien przykład. Powiedzmy, że znasz chorą i cierpiącą osobę, którą możesz uzdrowić. Masz takie zdolności. Pomógłbyś tej osobie? Albo czy przynajmniej spróbowałbyś?
– Oczywiście, panie profesorze.
– Jesteś zatem dobry!
– Myślę, że nie można tego tak ująć.
– Dlaczego nie? Przecież pomógłbyś chorej, będącej w potrzebie osobie, jeślibyś tylko miał tę możliwość. Większość z nas by tak zrobiła. Ale Bóg nie.
Wobec milczenia studenta profesor mówi dalej:
– Nie pomaga, prawda? Mój brat był chrześcijaninem i zmarł na raka, pomimo że modlił się do Jezusa o uzdrowienie. Zatem czy Jezus jest dobry? Czy możesz mi odpowiedzieć na to pytanie?
Student nadal milczy, więc profesor mówi:
– Nie potrafisz udzielić odpowiedzi, prawda?
Aby dać studentowi chwilę na zastanowienie, profesor sięga po szklankę ze swojego biurka i wypija łyk wody.
– Zacznijmy od początku, chłopcze. Czy Bóg jest dobry?
– No tak… jest dobry.
– A czy Szatan jest dobry?
Bez chwili wahania student odpowiada:
– Nie.
– A od kogo pochodzi Szatan?
Student wzdraga się:
– Od Boga.
– No właśnie. Zatem to Bóg stworzył Szatana. A teraz powiedz mi jeszcze, synu, czy na świecie istnieje zło?
– Istnieje, panie profesorze…
– Czyli zło jest obecne we wszechświecie. A to przecież Bóg stworzył wszechświat, prawda?
– Prawda.
– Kto zatem stworzył zło? Skoro Bóg stworzył wszystko, zatem Bóg stworzył również zło. A jeżeli zło istnieje, zgodnie z regułami logiki także Bóg jest zły.
Student ponownie nie potrafi znaleźć odpowiedzi.
– A czy istnieją choroby, niemoralność, nienawiść, ohyda? Te wszystkie okropieństwa, które pojawiają się w otaczającym nas świecie?
Student drżącym głosem odpowiada:
– Występują.
– A kto je stworzył?
W sali zalega cisza, więc profesor ponawia pytanie:
– Kto je stworzył?
Wobec braku odpowiedzi profesor zatrzymuje się i rozgląda po sali. Wszyscy studenci wstrzymują oddech.
– Powiedz mi – wykładowca zwraca się do kolejnej osoby – czy wierzysz w Jezusa Chrystusa, synu?
Zdecydowany ton odpowiedzi przykuwa uwagę profesora:
– Tak, panie profesorze, wierzę.
Profesor zwraca się do studenta:
– W świetle nauki masz pięć zmysłów, których używasz do oceny otaczającego cię świata. Czy kiedykolwiek widziałeś Jezusa?
– Nie, panie profesorze, nigdy Go nie widziałem.
– Powiedz nam zatem, czy kiedykolwiek słyszałeś swojego Jezusa?
– Nie, panie profesorze.
– A czy kiedykolwiek Go dotykałeś, smakowałeś czy może wąchałeś? Czy miałeś jakiś fizyczny kontakt z Jezusem Chrystusem czy też Bogiem w jakiejkolwiek postaci?
– Nie, panie profesorze. Niestety nie miałem takiego kontaktu.
– I nadal w Niego wierzysz?
– Tak.
– Przecież nauka zgodnie z zasadami empirii twierdzi, że Twój Bóg nie istnieje… Co ty na to, synu?
– Nic – pada odpowiedź. – Mam tylko swoją wiarę.
– Tak, wiarę… – powtarza profesor – i właśnie w tym miejscu nauka napotyka problem z Bogiem. Nie ma dowodów, jest tylko wiara.
Student milczy przez chwilę, po czym sam zadaje pytanie:
– Panie profesorze, czy istnieje coś takiego jak ciepło?
– Tak.
– A czy istnieje takie zjawisko jak zimno?
– Tak, synu, zimno również istnieje.
– Nie, panie profesorze, zimno nie istnieje.
Wyraźnie zainteresowany profesor odwraca się w kierunku studenta. Student zaczyna wyjaśniać:
– Może pan mieć dużo ciepła, więcej ciepła, superciepło, megaciepło, ciepło nieskończone, rozgrzanie do białości, mało ciepła lub też brak ciepła, ale nie mamy niczego takiego, co moglibyśmy nazwać zimnem. Może pan schłodzić substancję do temperatury minus 273,15 stopni Celsjusza, czyli zera absolutnego, co właśnie oznacza brak ciepła, nie potrafimy osiągnąć niższej temperatury. Nie ma takiego zjawiska jak zimno, w przeciwnym razie potrafilibyśmy schładzać substancje do temperatury poniżej 273,15 stopnia. Każda substancja lub rzecz poddają się badaniu, kiedy mają energię lub są jej źródłem. Zero absolutne jest całkowitym brakiem ciepła. Jak pan widzi, profesorze, zimno jest jedynie terminem, który służy nam do opisu braku ciepła. Nie potrafimy mierzyć zimna. Ciepło mierzymy w jednostkach energii, ponieważ ciepło jest energią. Zimno nie jest przeciwieństwem ciepła, zimno jest jego brakiem.
W sali wykładowej zalega głęboka cisza. W odległym kącie ktoś upuszcza pióro, a jego odgłos zdaje się przypominać uderzenie młota.
– A co z ciemnością, panie profesorze? Czy istnieje takie zjawisko jak ciemność?
– Tak – odpowiada bez wahania profesor. – Czymże jest noc, jeśli nie ciemnością?
– Jest pan znowu w błędzie. Ciemność nie jest czymś, ciemność jest brakiem czegoś. Może pan mieć niewiele światła, normalne światło, jasne światło, migające światło, ale jeśli tego światła brak, wtedy nie ma nic i właśnie to nazywamy ciemnością, czyż nie? Właśnie takie znaczenie ma słowo „ciemność”. W rzeczywistości ciemność nie istnieje. Gdyby istniała, potrafiłby pan uczynić ją jeszcze ciemniejszą, czyż nie?
Profesor uśmiecha się nieznacznie, patrząc na studenta. Zapowiada się dobry semestr.
– Co mi chcesz przez to powiedzieć, młody człowieku?
– Zmierzam do tego, panie profesorze, że założenia pańskiego rozumowania są fałszywe od samego początku, zatem końcowy wniosek jest również fałszywy.
Tym razem na twarzy profesora pojawia się zdumienie:
– Fałszywe? W jaki sposób zamierzasz to uzasadnić?
– Założenia pańskich rozważań opierają się na dualizmie – wyjaśnia student. – Twierdzi pan, że jest życie i jest śmierć, że jest dobry Bóg i zły Bóg. Rozważa pan Boga jako kogoś skończonego, kogo możemy poddać pomiarom. Panie profesorze, nauka nie jest w stanie wyjaśnić nawet takiego zjawiska jak myśl. Używa pojęć z zakresu elektryczności i magnetyzmu, nie poznawszy przecież w pełni istoty żadnego z tych zjawisk. Twierdzenie, że śmierć jest przeciwieństwem życia, świadczy o ignorowaniu faktu, że śmierć nie istnieje jako mierzalne zjawisko. Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, tylko jego brakiem. A teraz, panie profesorze, proszę mi odpowiedzieć, czy naucza pan studentów, którzy pochodzą od małp?
– Jeśli masz na myśli proces ewolucji, młody człowieku, to tak właśnie jest.
– A czy kiedykolwiek obserwował pan ten proces na własne oczy?
Profesor potrząsa głową, wciąż się uśmiechając, zdawszy sobie sprawę, w jakim kierunku zmierza argumentacja studenta. Bardzo dobry semestr, naprawdę.
– Skoro żaden z nas nigdy nie był świadkiem procesów ewolucyjnych i nie jest w stanie ich prześledzić, wykonując jakiekolwiek doświadczenie, to przecież w tej sytuacji, zgodnie ze swoją poprzednią argumentacją, nie wykłada nam już pan naukowych opinii, prawda? Czy nie jest pan w takim razie bardziej kaznodzieją niż naukowcem?
Wzmaga się szum. Student czeka, aż napięcie opadnie.
– Żeby panu uzmysłowić sposób, w jaki manipulował pan moim poprzednikiem, pozwolę sobie podać panu jeszcze jeden przykład.
Student rozgląda się po sali.
– Czy ktokolwiek z was widział kiedyś mózg pana profesora?
Studenci w audytorium wybuchają śmiechem.
– Czy ktokolwiek z was kiedykolwiek słyszał, dotykał, smakował czy wąchał mózg pana profesora? Wygląda na to, że nikt. A zatem zgodnie z naukową metodą badawczą, jaką przytoczył pan wcześniej, można powiedzieć, z całym szacunkiem dla pana, że pan nie ma mózgu, panie profesorze. Skoro nauka mówi, że pan nie ma mózgu, jak możemy ufać pańskim wykładom, profesorze?
Profesor patrzy na studenta oczyma szeroko otwartymi z niedowierzania. Po chwili milczenia, która wszystkim zdaje się jak wieczność, profesor wydusza z siebie:
– Wygląda na to, że musicie je brać na wiarę.
– A zatem przyznaje pan, że wiara istnieje, a co więcej, stanowi niezbędny element naszej codzienności. A teraz, panie profesorze, proszę mi powiedzieć, czy istnieje coś takiego jak zło?
– Oczywiście, że istnieje. Dostrzegamy je przecież każdego dnia. Choćby w codziennym występowaniu człowieka przeciw człowiekowi. W całym ogromie przestępstw i przemocy obecnych na świecie. Przecież te zjawiska to nic innego jak właśnie zło.
– Zło nie istnieje, panie profesorze, albo też raczej nie występuje jako zjawisko samo w sobie. Zło jest po prostu brakiem Boga. Jest jak ciemność i zimno, występuje jako słowo stworzone przez człowieka dla określenia braku Boga. Bóg nie stworzył zła. Zło pojawia się w momencie, kiedy człowiek nie ma Boga w sercu. Zło jest jak zimno, które jest skutkiem braku ciepła, i jak ciemność, która jest wynikiem braku światła.
Profesor osuwa się bezwładnie na krzesło”.
Sprytne, prawda? Całkiem niezła dramaturgia. A jednak w chrześcijaństwie nie chodzi o sofistykę i retoryczne potyczki, nawet zwycięskie. Przed trudnymi pytaniami zawsze w końcu będziemy musieli zdecydować, czy chcemy uwierzyć Bogu. Bo chrześcijaństwo to kwestia wiary, a nie argumentów.
Przychodzą do mnie różni ludzie i pytają: „Dlaczego nie mam męża/żony? Tak się staram, a nie mogę znaleźć”. Bywają też inne historie: „Ciężko zachorowałem, dlaczego mnie to spotyka?”. Zadając takie pytania, jesteśmy w dobrym towarzystwie, jak pisze mój współbrat Krzysztof Pałys na blogu (Światła miasta): „Święty Antoni Wielki pościł, modlił się i prosił Boga o wyjaśnienie, dlaczego jedni umierają w młodości, a drudzy na starość, jedni żyją bogobojnie i biedują, inni wiodą żywot zły i opływają w dostatki. Usłyszał głos: «Antoni, wsłuchuj się w siebie, a wyroków Bożych nie badaj, nie są one użyteczne dla ciebie»”.
Nie wyobrażam sobie życia bez pytań i tak naprawdę model człowieczeństwa spełnionego to jest model człowieczeństwa poszukującego, wiecznie pytającego. W tym tkwi szkopuł: z jednej strony człowiek inteligentny to ten, który umie siebie zakwestionować, umie zadać pytania sobie, społeczeństwu, Bogu. Człowiek, który nie pyta, nie rozwija się. Z drugiej zaś strony mamy w sobie wielkie pragnienie pokoju, a pytania ten pokój burzą.
Ja także zadaję pytania, chociaż wyznam szczerze, że w wypadku pytań najważniejszych towarzyszy mi założenie, że odpowiedź może przyjść z zupełnie innej strony, niż się spodziewam. Nieraz zdarzyło mi się walić głową w mur, a w ścianie obok otwierała się nieoczekiwanie niezauważona przeze mnie wcześniej furtka. Często odpowiedź przychodzi nie wprost, nie poprzez bezpośrednie wyjaśnienie przyczyn i skutków, na przykład że coś dzieje się we mnie i ze mną dlatego, że trudne dzieciństwo, że geny czy wykształcenie. Nic z tego! Dlaczego właściwie jestem gruby? Bo mam takie geny. Wow, ale odpowiedź! Niby wszystko jasne, tylko co mi to daje – mam się z tym pogodzić i żreć na umór? A może walczyć z tym za pomocą cudownych diet? No bo skoro to geny, to psycholog chyba odpada, czyż nie? Otyłość: wybór czy fatum? – to byłby dobry tytuł artykułu w kolorowym magazynie, ale moje życie domaga się czegoś innego niż takich gazetowych mądrości.
Wszystko będzie dobrze?
Rozmawiałem niedawno z młodym współbratem, który zapadł na jakąś tajemniczą chorobę – nie wiadomo, co mu jest, a jest coraz gorzej. Gadaliśmy przez Skype’a, zastałem go przy pracy nad konferencją o męstwie. Ironia losu?
Powiedział mi: „Zrozumiałem, że męstwo to jest taki moment, w którym od pytania: dlaczego ja, przechodzisz do pytania: co mam z tym zrobić? Pytanie: dlaczego ja, nie ma sensu, bo nie ma na nie odpowiedzi, nigdy się tego nie dowiem. Ale mogę się dowiedzieć, jak przeżyć dobrze to, co mi się przydarza”.
Przygotowanie konferencji o męstwie stało się dla niego początkiem otrzymywania odpowiedzi na dręczące go pytania i lęki. Poczułem ulgę, bo już, już blisko było, żebym wszedł w rolę adwokata Pana Boga: trzeba coś temu bratu wyjaśnić, jakoś go pocieszyć. Bóg sam zatroszczył się o swoją „obronę” i zaczął powoli udzielać odpowiedzi, której pierwszym słowem było „męstwo”, czyli umiejętność przechodzenia od pytania: dlaczego ja, do pytania: co robić? To tak jak w czasie ostatniej wielkiej wojny: można było spędzić sześć lat okupacji, zastanawiając się, co myśmy złego zrobili, albo zacząć sobie po prostu pomagać, organizować się, chronić lub walczyć.
Ja sam, kiedy przytrafia mi się jakieś nieszczęście albo choroba, nie pytam Boga: za jakie grzechy? Na takie pytanie w odpowiedzi pojawia mi się bowiem cała ich lista, ale czy to naprawdę jest odpowiedź? Czy Bogu chodzi o to, by nas dręczyć rozpamiętywaniem naszych win? Najczęściej robię wtedy znak krzyża i mówię: Panie Boże, jeśli w jakiś sposób to moje cierpienie możesz włączyć w swój Krzyż, jeśli komuś może się ono przydać, to Ci je ofiaruję. Czasem podaję intencję, na przykład za moich braci, którzy zmagają się z czymś trudnym w swoim życiu. Ból nie robi się od tego mniejszy, ale pojawia się poczucie sensu. Pojawia się zaczątek odpowiedzi na odwieczne pytanie o miejsce cierpienia w naszym życiu.
Tyle, jeśli chodzi o mnie. Ale kiedy pytają inni, to budzi się we mnie boski adwokat, chcę Boga tłumaczyć, wyjaśniać. A może trzeba po prostu posłuchać? Posiedzieć razem w milczeniu, wspólnie popłakać? Pomóc, jeżeli można? Po wielu latach życia i rozmaitych doświadczeniach mam w sobie przekonanie, że w Bogu znajduje się wyjaśnienie wszystkiego, co nas gnębi, męczy i niepokoi, ale to On, a nie ja da ostateczną odpowiedź. Ja mam Mu tylko zrobić miejsce.
Chociaż więc w dyskusji z kimś bez wahania przyjmuję rolę adwokata i potrafię błyskotliwie Pana Boga bronić, sam nieraz z trudem próbuję zrozumieć Jego zamysły. Potrzebuję, żeby On dał mi doświadczyć, że moje życie, takie jakie jest, z tym konkretnym pakietem na start i bagażem późniejszych doświadczeń, ma sens. Pragnę „usłyszeć” od Niego: nie martw się, wszystko będzie dobrze. Ten wyświechtany zwrot nieraz nas denerwuje, ale tak naprawdę rozpaczliwie potrzebujemy takiego zapewnienia. I ono przychodzi. Dlatego w tych wszystkich sprawach, z którymi ludzie do mnie przychodzą lub które mnie samemu się przydarzają, mam w sobie jakiś dziwny spokój, nadzieję graniczącą z pewnością, że będzie dobrze, że to się wszystko gdzieś pojedna, rozwiąże, ułoży i uspokoi.
„Na końcu naszego rozumienia świata, rozumienia dramatów ludzkich, a także własnego dramatu, patrzysz na samego siebie, widzisz, coś przeżył, coś przecierpiał, ile rzeczy przegrałeś, widzisz to wszystko, coś wygrał, i nagle – może pod koniec życia – oświeca cię ta świadomość, że «dobre było»… Może właśnie o to naprawdę chodzi, może jesteśmy na tym świecie po to, żeby na końcu powtórzyć najpiękniejsze słowa, jakie Pan Bóg wypowiedział w dniu naszego stworzenia: «Dobre było». I niech tak zostanie” (J. Tischner, Myśli wyszukane).
Te słynne już ostatnie słowa ks. Tischnera łączą mi się z moim (nieustannym) przeczuciem, że będzie dobrze – nie gładko, nie bezboleśnie, nie beztrosko, ale DOBRZE, tak że patrząc wstecz na swoje życie, powiemy „dobre było”, jeśli tylko zawiesimy je na Bogu i perspektywie wieczności z Nim. Problem w tym, jak uparcie twierdzi moja znajoma, że dziewięćdziesiąt kilka procent ludzkości jest zainteresowanych wyłącznie tym, co tutaj – niechętnie myślą o ostatecznym zespoleniu z ziemią cmentarną, nawet jeśli w istocie oznacza to zespolenie z Bogiem.
Bóg jak sokowirówka
Miałem kiedyś taką wizję Pana Boga, podzieliłem się nią nawet w kazaniu, uspokajając ludzi, że choć jest to wizja mocno osobliwa, to nie muszą wzywać pogotowia psychiatrycznego. Otóż wyobraziłem sobie Boga w postaci sokowirówki, gdzie wirnikiem w środku jest Krzyż Chrystusa. Do bębna wpadają wszystkie nasze nieszczęścia, trudne doświadczenia, choroby, grzechy, zbrodnie, ból, słowem cała ciemność w znaczeniu moralnym, ale też ciemność w znaczeniu niewiedzy, niepokoju wynikającego z tego, że tak mało wiemy. A Krzyż się obraca w tym bagnie, powoli, cierpliwie i ściera to wszystko, i w sobie tylko wiadomy sposób wyciska z tego najczystszy sok, jaki tylko może być. Sok życiodajny – dobro. I to jest moja nadzieja. Powiem więcej, jeżeli tak nie jest, to naprawdę mamy a big problem.
Kiedy byłem na wczasach z postem dr Dąbrowskiej, od rana do wieczora jadłem surowiznę. Dzień rozpoczynałem od gimnastyki na boisku, co ostatni raz przytrafiło mi się trzydzieści lat temu, w nowicjacie. Potem w nagrodę za wysiłek fizyczny był gorący zakwas buraczany – na samą myśl o nim robi się niedobrze, chociaż po paru dniach to coś zaczęło mi, o zgrozo, smakować. Ale największa przewrotność systemu ośrodka, w którym przebywałem, polegała na tym, że dostawaliśmy „jajecznicę z dyni”, jak to nazywali w menu, a była to po prostu rozgotowana dynia ze skórką – ta ostatnia udawała chyba skwarki. Było też spaghetti z cukinii i tego typu rozkosze, okropnie irytujące były te nazwy! Na szczęście przydał się trening zakonnego życia. Otóż ja od z górą trzydziestu lat przychodzę do refektarza, gdzie czeka na mnie coś do jedzenia. Wiem, że jest to, co jest, i że nic innego nie będzie, bo nie mam pieniędzy na lunch w bistro. Do kuchni nie wchodzę, jem to, co zastanę. Tak samo było na tym turnusie z zieleniną – wiedziałem, że przez dwa tygodnie będę wcinał wyłącznie surowiznę i tyle. Tak będzie. Pytanie, dlaczego to są surowe warzywa, jest pytaniem o tyle bezzasadnym, że nawet naukowe wyjaśnienia z braku odpowiedniej wiedzy muszę przyjąć na wiarę. Zapewnieniem jest obietnica, że na końcu będę lepiej się czuł, a nawet schudnę. Nie wiem tego na pewno, bo nie mogę zajrzeć w przyszłość, ale mam to obiecane, wobec czego (z zaufaniem) pożeram tę kapustę. Przez dwa tygodnie siadałem więc nad talerzem i jadłem jak automat, a sok z selera naciowego piłem z zatkanym nosem, na wdechu, jak lekarstwo. Traktowałem cały ten obiad tak, jakbym musiał połknąć aspirynę albo wypić rycynę, oczekując dobroczynnych skutków. I faktycznie, schudłem osiem kilo w ciągu dwóch tygodni, co wcale nie jest złym wynikiem. Wprawdzie liczyłem na dziesięć, ale po powrocie do domu i po kolejnych dwóch tygodniach, byłem już dwanaście kilo do przodu, to znaczy do tyłu.
To odchudzająco-postne doświadczenie odnoszę wprost do życia i pytań egzystencjalnych, w tym także duchowych. Wchodzę nieraz w rolę boskiego adwokata i próbuję tłumaczyć ludziom Boga, tak naprawdę opowiadam coś, na co mam najgłębszą nadzieję: że nie ma się co trwożyć, nie ma się co szarpać, nie ma co walczyć z tym, jak jest, ale ze spokojem i zaufaniem Bogu ów zastany stan rzeczy i prawdę o sobie zaakceptować. Taki „dostaliśmy” charakter, takie mamy upodobania, takie potrawy podają w refektarzu, nie ma innego dania. Mogę nieco zmodyfikować jego smak, posolić, przyprawić majerankiem czy pieprzem ziołowym. Tylko że ten bakłażan posypany pieprzem dalej będzie bakłażanem – oczywiście łatwiej go przełknę, ale to cały czas będzie bakłażan, a nie golonka. Tak to przeżywam i czasem odnoszę wrażenie, że moje odpowiedzi są zupełnie niezadowalające – nie mam cudownych rozwiązań, nie mam błyskawicznych recept, proponuję tylko drogę. Rozumiem ludzi, którzy się buntują: ale zaraz, przecież mógłbym zjeść sobie bułkę z szyneczką! Tylko że nie ma szyneczki, a jeśli nawet gdzieś jest, to jedząc takie kanapki, szybko będę ważył 160 kilo.
Wszystko to, czego nie lubię, co mnie uwiera, co sprawia mi trudność, nie musi być przeszkodą, jeżeli mam perspektywę dobrego zakończenia, mam obietnicę, że będzie dobrze, jeżeli pójdę z Nim.
Przepastne głębiny
Jest taka piękna protestancka pieśń, jeden z dziewiętnastowiecznych chorałów, nasz ojciec Yves Congar, dominikanin, wybitny teolog, umieścił jego fragment na swoim obrazku prymicyjnym. Nie wiem, skąd go wziął, ale Congar pochodził z Alzacji, więc być może jacyś protestanci tam to śpiewali. Oto te słowa: „I nikt ze zbawionych nie dowie się nigdy, jakie przepastne głębiny przepłynął w tym życiu”. My przepływamy jakieś przepastne głębiny. Czasami się nam wydaje, że szorujemy brzuchem po dnie, a być może tak naprawdę pod nami jest jeszcze głębsza przepaść lub zdradliwsza mielizna, tylko my się o tym nawet nie dowiemy, bo Pan Bóg nam tego oszczędza. On nas niesie, On wypełnia pod nami te głębiny. Nam się wydaje, że to jest dno, a tak naprawdę to jest szczyt góry, którą Pan Bóg zbudował, żebyśmy nie spadli na dół. Bardzo mi się ten tekst podoba, jest niezwykle pocieszający. Bóg nas bezpiecznie przeprowadza przez głębiny, a my nawet o tym nie wiemy. Bo i po co? Przecież Pan Bóg nie ma potrzeby, żeby się chwalić przed nami tym, jak nam cudownie pomagał. W momencie, kiedy to wszystko się dopełni, to nie będzie istotne; po co to wspominać? Jeśli człowiek bardzo pragnie miłości, jakaś kobieta i jakiś mężczyzna długo szukają drugiej połówki, tyle razy się w życiu rozczarowali, tyle razy pudłowali i nagle spotykają prawdziwą miłość, to czy będą się teraz zastanawiali, dlaczego to tak długo trwało, dlaczego wcześniej nikogo nie znaleźli? Nie, teraz ich to już nie obchodzi, bo spotkali prawdziwą miłość.
Jeszcze jedno mam skojarzenie, z musicalu Bernsteina West Side Story. Główna bohaterka nuci tam, stojąc przed lustrem, piosenkę: „Ach, jaka jestem piękna! Wprost najpiękniejsza w świecie. Miss Ameryki może od razu złożyć rezygnację, a mnie przypadnie korona, bo jestem superpiękna. A dlaczego? Bo mnie kocha wspaniały, piękny chłopak”. I nie ma już dla niej znaczenia fakt, że koleżanki ją wyśmiewają, że widzą krosty na jej twarzy i krzywe nogi. Ona już tego nie słyszy, bo jest kochana. Wydaje mi się, że to jest dla nas fundamentalne: w momencie kiedy doświadczamy miłości, nazwijmy to sobie: pocieszenia, pojednania, jakiegoś wewnętrznego ukojenia – bo to może być doznanie na różnych poziomach – to naprawdę nieistotne jest, że mnie bolało, że jestem brzydki, że mam kartoflowaty nos, że rudy, że gruby, taki czy owaki. Nagle czuję, że jestem kochany, że z Bożej sokowirówki zaczyna wypływać słodki, pożywny sok, a ja go piję i nie obchodzi mnie już, z czego on został wyciśnięty. To przestaje być w tym momencie istotne.
Ewa, moja dobra znajoma z Paryża, jest pielęgniarką. Przez lata pracowała w szpitalu geriatrycznym – to w zasadzie dom opieki połączony ze szpitalem. Jest tam specjalny oddział dla osób z problemami z głową: alzheimery, psychozy, demencje, a chociaż nie pracowała tam na co dzień, to jednak od czasu do czasu musiała koleżankom pomóc i kogoś na tym oddziale zastąpić. Historia zdarzyła się, gdy przypadł jej właśnie taki tydzień zastępstwa wśród trudnych „przypadków”. Przyszła w poniedziałek i od razu ostrzeżono ją, że trzeba uważać na pana… nazwijmy go Dupont, który w zeszłym tygodniu próbował zamordować własną żonę: „Musieliśmy ich rozdzielić i wciąż czuwamy w razie czego”. Zaszła więc do pokoju pana Dupont, aby pomóc mu w porannej toalecie, i widzi, że on jest zupełnie przytomny. Miły z wyglądu staruszek, łóżko, fotel, sporo książek na etażerce. Zauważyła tytuł, który znała, więc zagaja rozmowę:
– Nie wiem, czy pan to czytał?
On patrzy na nią, słucha, odpowiada półsłówkami, że owszem, jemu też się spodobała. Następnego dnia Ewa znowu zaczyna rozmowę o książkach, o swoim zamiłowaniu do kina i baletu, pyta pacjenta, jak się czuje. Na trzeci dzień to pan Dupont odzywa się pierwszy:
– Nareszcie!
– Co nareszcie?
– Nareszcie jest ktoś, z kim można porozmawiać. Proszę pani, nie ukrywajmy, pani koleżanki są takie głupie! One w ogóle nic nie czytają, nie chodzą do teatru, nie zastanawiają się na życiem, nad sztuką. Próbowałem, ale nic… A z panią można rozmawiać.
Ona na to zaskoczona:
– Bardzo mi miło, ale wie pan, moje koleżanki to są bardzo dobre dziewczyny.
– Wiem, ale mnie o co innego chodzi. Pani wie, co zrobiłem, prawda? A wie pani dlaczego?
– No, nie wiem.
– To niech się pani rozejrzy…
I nagle Ewa zdała sobie sprawę, że w pokoju wszędzie stoją zdjęcia przepięknej kobiety, zjawiskowo pięknej.
– Jaka piękna – westchnęła.
– To moja żona. A teraz niech pani spojrzy na korytarz, ona tam siedzi. To ta na wózku inwalidzkim. – I wskazał oczami zgarbioną, pomarszczoną postać z rzadkimi siwymi włosami, skuloną w nienaturalnej pozie.
– Rozumie mnie pani teraz?
Przez chwilę milczeli oboje, a potem moja znajoma powiedziała z prostotą:
– Tak, rozumiem, ale wie pan co, rzecz w tym, że to jest wciąż ona, ona.
Pan Dupont nic nie odrzekł. Gdy po południu wychodziła z pracy, była akurat godzina podwieczorku, zobaczyła ich oboje przy jednym ze stolików ustawionych w holu: pani Dupont, powstrzymując z trudem drżenie siwej głowy, otwierała szeroko usta, a pan Dupont podawał jej łyżeczką owocowy jogurt.
To jest ten moment! Jestem absolutnie przekonany, że pytania o Boga i do Boga są ważne, że wiele możemy zrozumieć, kiedy pytamy i poszukujemy odpowiedzi. Ale gdyby udało się nam w jakiś sposób, choćby wysiłkiem woli, przejść do odpowiedzi, do rozwiązania, to pytania natychmiast straciłyby na ważności, przestałyby nam zaprzątać głowę. Czy to możliwe? Wydaje się, że panu Dupont się udało. Zbawieni być może nigdy się nie dowiedzą, nad jakimi głębinami przepływali. I tak naprawdę nie będzie to już dla nich miało żadnego znaczenia.
Gdy słyszę o „błędach Pana Boga”, nieodmiennie myślę o sobie samym. Zanim bowiem zaczniemy wypominać Bogu niesprawiedliwość społeczną czy niezrozumiałe zasady wiary, spotykamy samych siebie i różne rzeczy, które nam w nas samych nie odpowiadają. Szukamy winnego i często dostaje się za to właśnie Panu Bogu. Każdy z nas doświadcza takich myśli i uczuć na różnych etapach naszego życia – dla nastolatków to chyba wręcz naturalny etap rozwoju, młodzi często myślą: jestem jakąś pomyłką, co ja tu robię, nie pasuję do tego świata, nie pasuję do rodziców, rodzeństwa czy kolegów, do niczego, co mnie otacza – jestem generalnie niedopasowany. I coś z tego myślenia pozostaje w człowieku także później, w różnych sferach jego życia. Ja tak miałem przez długi czas. A także dziś, kiedy mnie czasem dopada chandra, pojawiają się zaraz bolesne myśli: nikt cię nie rozumie, nikt cię nie kocha, nikomu na tobie nie zależy, nawet Bóg patrzy na ciebie z politowaniem. Czyja to wina? Najczęściej otoczenia, nasze biadolenie najczęściej zaczyna się od ludzi, ale nieomal zawsze kończy na Panu Bogu. Kiedy cierpimy, Jemu zawsze się oberwie. No bo dlaczego jestem taki gruby? Nie mógł mnie stworzyć chudego? Pytam, zajadając słodką bułeczkę i popijając coca-colą. Często jest tak, że to my sami „uderzamy” w siebie, bierzemy na grzbiet różne problemy, a potem w Bogu szukamy winnego, zamiast szukać w nim pocieszenia, umocnienia i siły do życia.
Obciążamy Boga rozmaitymi przeciwnościami losu, ale nie tylko. Bywa nieraz tak, że ktoś postanawia zadbać o swoje chrześcijaństwo: Będę codziennie czytał jeden rozdział Pisma Świętego, i jeszcze – żeby Matka Boska była zadowolona – będę odmawiał różaniec. A kiedy po jakimś czasie okazuje się, że to wyzwanie ponad siły, zaczyna się „autobiczowanie”: Jestem złym chrześcijaninem, obiecałem i nie dochowałem obietnicy, Bóg musi być na mnie zły, taki jestem niewierny… Kiedy słucham takich lamentów w konfesjonale, niezmiennie pytam:
– A czy to Pan Bóg zadał panu te praktyki?
– No nie.
– To dlaczego pan ma pretensje, że On tak pana obciążył? A może Pan Bóg mówi: Ty nie odmawiaj różańca, ty lepiej z żoną pogadaj, bo ona tego bardzo potrzebuje, albo wymasuj jej stopy, bo jest zmęczona.
Tak to z nami bywa, sami bierzemy na siebie różne zobowiązania, a potem żalimy się Bogu, że nas doświadcza, na końcu zawsze to On jest winien. Tak się też dzieje w przypadku kompleksów, lęków, które nam pozostają, bo gdzieś po drodze się ich nabawiliśmy, często z własnej winy albo z winy kogoś innego, i wtedy jest płacz i rozgoryczenie: Panie Boże, popełniłeś błąd, ja jestem Twoim błędem.
Na Boga, tylko nie przeciętny!
A ja uparcie twierdzę, że człowiek nie jest błędem Pana Boga, i mówię to z perspektywy osoby, której zdarzało się tak nad sobą użalać. Kiedyś za podobne myślenie dostałem żartobliwego prztyczka w nos od jednego z moich francuskich współbraci: stałem akurat przy nim, coś tam mi nie wyszło i wyrwało mi się: Je suis nul (jestem zerem!). A na to ów świątobliwy braciszek popatrzył na mnie z uśmiechem i odezwał się słodkim głosem: Non, Paul, tu n’es pas nul. Tu es… simplement mediocre (Nie, Pawle, nie jesteś beznadziejny. Jesteś… po prostu przeciętny). Też mi pocieszenie, pomyślałem zgryźliwie, być przeciętnym! To już nawet zerem nie mogę być? O nie, skoro już nie mogę być najlepszy, to niech chociaż będę najgorszy, a nie przeciętny, na Boga, tylko nie przeciętny! Gdy zdałem sobie sprawę z własnych myśli, to, prawdę rzekłszy, zacząłem się śmiać. I do dziś jestem mu wdzięczny za to, że uświadomił mi cały obłudny fałsz mojego użalania się nad sobą.
Muszę wyznać, że w pewnym momencie swojego życia, żeby poradzić sobie z niedopasowaniem, z tym poczuciem, że jestem błędem Pana Boga, że jestem, ogólnie rzecz biorąc, do kitu, wymyśliłem sobie na pocieszenie, że Pan Bóg jest jedyną osobą, która mnie kocha, bo nikt inny z pewnością nie mógłby pokochać takiej karykatury. A kiedy wstąpiłem do zakonu, chełpiłem się żartobliwie, że jestem spokojny o moje życie uczuciowe i zachowanie wstrzemięźliwości, bo na tym świecie tylko Pan Bóg jest zdolny się we mnie zakochać, więc mogę spać spokojnie. Życie wydawało się to potwierdzać. Zaraz na początku mojego zakonnego życia, w nowicjacie, po spowiedzi generalnej przed obłóczynami, bardzo silnie po raz pierwszy w życiu doświadczyłem miłości odwzajemnionej: ja kogoś pokochałem i ten ktoś mnie kocha. Jeszcze nigdy tak nie było! A tym „ktosiem” był właśnie Bóg, byłem Mu za to bardzo wdzięczny i długo myślałem, że On jest jedyną osobą, która naprawdę mnie kocha, która – choć to wydaje się dziwne – nie odrzuca mnie, ale przygarnia, pragnie. Jakież było moje zdziwienie, ba, przerażenie nawet, kiedy okazało się, że nie jest to jedyna osoba. Próbowałem poradzić sobie z bolesną świadomością, że w moim przypadku Panu Bogu coś nie wyszło, a nie chcąc Go oskarżać, zrobiłem z Niego jedyną osobę zdolną do pokochania mnie. Ludzie się nie liczyli. Wyglądało wzniośle, mistycznie nawet, tylko że pod spodem, choć dobrze zawoalowana, tkwiła jednak pretensja, że nie jestem taki, jaki chciałbym być. Bóg pomógł mi zrozumieć, że nie jestem Jego błędem, kiedy doświadczyłem ludzkiej miłości, i musiałem uznać, że jestem godzien miłości i że nie tylko Bóg może mnie chcieć nią obdarzyć. Obojętne więc, co się w naszym życiu dzieje, nie jesteśmy błędami Pana Boga. Jesteśmy zranieni przez grzech pierworodny i to się może w nas różnie objawiać, ale Bóg chciał nas uczynić pięknymi i dobrymi i te wartości wciąż w nas są. Skutkiem Jego zbawczego działania w naszym życiu na ziemi jest również to, że możemy odkrywać nasze własne dobro i piękno, że możemy nimi żyć.
W podobnym duchu mój współbrat Adam Szustak mówił w jednym ze swoich wideoblogów o homoseksualizmie, próbując zająć stanowisko wobec toczącej się od lat dyskusji na temat zgodności z naturą (lub niezgodności) skłonności do osób tej samej płci. Otóż Adam zauważa pewien paradoks: homoseksualizm jednocześnie jest i nie jest zgodny z naturą. Jest – bo w niej tkwi, tam jest odkrywany i przeżywany, nie jest – bo nie pochodzi z pierwotnego zamysłu Bożego, ale wynika ze zranienia ludzkiej natury przez grzech pierworodny, które to zranienie różnie u różnych osób się objawia. Z tego wynika całe mnóstwo konsekwencji, choćby fakt, że człowiek czasem nie jest w stanie się od takich skłonności całkowicie uwolnić, bo w nim to bardzo głęboko siedzi, jest częścią jego zranionej przez grzech pierworodny natury. Oczywiście nie mówimy o rozpustnikach, którzy z niezdrowej ciekawości robią różne rzeczy, czy też o osobach zwiedzionych obrzydliwym zachowaniem starszych, dorosłych. Mówimy o ludziach, którzy nagle sami w sobie odkrywają tak ukierunkowaną dynamikę pociągu seksualnego i miłości, więc stwierdzają, że taka jest ich natura. I to jest w pewnym sensie prawda, tylko że to jest natura zraniona. Chrześcijaństwo nie potępia, nie odrzuca, szanuje i stara się zrozumieć, ale jednocześnie proponuje takim osobom, aby tych zranień nie celebrowały, ale je opatrywały i z całą szczerością oddawały miłosiernej mocy Chrystusa – jedynego, który przywraca trwałe zdrowie duszy, bo w swoim wcieleniu nie tylko odbudował w sobie zniszczoną ludzką naturę, ale obdarzył ją ponadnaturalną łaską. Przy czym może być tak, że ta rana nigdy całkiem nie zniknie i trzeba się będzie nauczyć z nią mądrze żyć, tak jak z wieloma innymi szramami.
Widziałem ostatnio reportaż o młodym mężczyźnie, który nie ma rąk i nóg, a świetnie funkcjonuje, ma narzeczoną, niedługo ślub. On w tym filmie jedzie sobie na specjalnym wózku i mówi uroczą, prostą rzecz: „Jeżeli będę miał dzieci, to nauczę się nimi zajmować, znajdę sobie metodę opiekowania się nimi”.
Nie jesteśmy błędem Pana Boga, każdy z nas jest stworzony z miłości, stworzony jako piękne dzieło i Pan Bóg się nami zachwyca. Szkopuł w tym, że sami o sobie myślimy, że jesteśmy felerni, bo: grubi, rudzi, słabi, bo nie mamy silnego charakteru albo jesteśmy homoseksualni. Nie, nie jesteśmy błędem Pana Boga. W moim wypadku Pan Bóg zastosował taką terapię: nagle się okazało, że ktoś poza Nim może mnie kochać, co więcej, może być we mnie zakochany, co było dla mnie ewenementem i bardzo trudno było mi w to uwierzyć. Zrozumiałem, że jeżeli tego nie przyjmę, nie uwierzę, że ta miłość jest prawdziwa, to okażę się strasznym potworem. Na szczęście Pan Bóg dał mi nauczkę i zrozumiałem, że nie, nie jestem błędem Pana Boga, a takie myślenie może mnie wepchnąć w niebezpieczną wąską uliczkę: bo skoro jestem błędem Pana Boga, to nic nie mogę zrobić, jestem wybrakowanym egzemplarzem, jeżeli mi nie wymienią podzespołów, to nic się nie zmieni. Jeżeli natomiast jestem naprawdę stworzony z miłości, naprawdę jako piękny, naprawdę jako dobry, to mogę coś ze sobą zrobić, mogę się oprzeć na tej swojej dobroci, pięknie, mocy, a dzięki temu mogę nauczyć się żyć z jakimś brakiem lub jakąś cechą, która mi się nie podoba, która jest trudna albo jest obiektywnym „okaleczeniem”, kiedy na przykład ktoś się rodzi bez nogi. Błąd Pana Boga? Nie! Błąd natury, tej natury zranionej przez grzech pierworodny, który ma kosmiczne konsekwencje.
Istnieje przekonanie, które podzielam, że grzech pierworodny ma nie tylko wymiar osobowy, prywatny, ograniczony do samego człowieka, ale że przez człowieka dotknął on niejako całego kosmosu i relacji, jakie człowiek ze wszechświatem nawiązuje.