Krupówki warszawskie. Kazania na lato i jesień - Paweł Krupa OP - ebook

Krupówki warszawskie. Kazania na lato i jesień ebook

Paweł Krupa OP

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Krupówki warszawskie. Kazania na lato i jesień to trzeci i ostatni tom kaznodziejskiego notatnika, który powstał w oparciu o homilie wygłaszane przez o. Pawła Krupę w dominikańskim kościele na warszawskim Służewie. Msze odprawiane przez ojca w niedziele i święta o godzinie czternastej gromadziły mnóstwo wiernych zasłuchanych w Słowo. Prezentowane kazania, obejmujące liturgicznie drugi okres zwykły, można czytać po kolei lub na wyrywki, można do nich zaglądać jak do komentarza na daną niedzielę czy święto albo potraktować jako rozważania biblijne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 458

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

W trzeciej – i ostatniej – części Krupówek warszawskich odautorskie słowo będzie krótkie. W poprzednich tomach przedstawiałem zamysł niniejszej publikacji, dzieliłem się przemyśleniami na temat kaznodziejstwa oraz wyrażałem wdzięczność Wydawnictwu W drodze i tajemniczej Samarytance, którą poznaliście w Kazaniach zimowych.

Tu chcę już tylko dziękować. A zatem: Ewie Kubiak – redaktor prowadzącej oraz Paulinie Jeske-Choińskiej i Agnieszce Czapczyk, które pracowały nad korektą. Wasza cierpliwość dla mnie zasługuje na palmę męczeństwa! Justynie Czyżak za projekt okładki – wielokrotnie mi jej gratulowano, a przecież nie moja to zasługa! Teodorowi Jeske-Choińskiemu za skład komputerowy – jasny, przejrzysty i ułatwiający lekturę. I wreszcie – br. Zbigniewowi Pajdzie OP, który uwiecznił mnie na fotografii.

Finis coronat opus!

PAWEŁ KRUPA OP

OKRES ZWYKŁY
IX NIEDZIELA ZWYKŁA

ROK C

(1 Krl 8,41–43; Ps 117,1–2; Ga 1,1–2.6–10; Łk 7,1–10)

Oczywisty i logiczny warunek (2016)

Jakże niezwykła jest modlitwa króla Salomona przy poświęceniu wzniesionej na jego rozkaz świątyni! Jest ona nieprawdopodobnie wielkoduszna – w kontekście innych religii ówczesnej kultury, wyznających bogów plemiennych, bogów „moich”, to znaczy rodowych, domowych, których prosiło się o sprzyjanie własnej rodzinie i klanowi, a zwłaszcza o niesprzyjanie obcym. Modlitwa Salomona jest także wyznaniem jego wiary jako króla narodu wybranego, który wie, że ta świątynia, którą zbudował, nie jest miejscem kultu jakiegoś plemiennego bożka, klanowego idola, ale jest świątynią Jedynego Pana, Stworzyciela Nieba i Ziemi, oraz jedynego Wybawiciela, poza którym nie ma żadnego innego prawdziwego Boga. Dlatego Salomon otwiera bramy jerozolimskiej świątyni dla każdego, kto uzna, że czczony w niej Bóg jest naprawdę Jedynym Panem!

Chociaż ten warunek może budzić w kimś zastrzeżenia, to przecież jest on logiczny. Jeśli ktoś przychodzi do tej świątyni, żeby się modlić, no to chyba uznaje, że Pan jest Panem, że Bóg jest Bogiem! Salomon prosi Go więc za tymi, którzy się tu pojawią, żeby ich też wysłuchał, nawet jeśli nie będą należeli do ludu, który został przez Boga wybrany. Ten postulat budowniczego świątyni jerozolimskiej był respektowany, aliści po naszemu, czyli na sposób ludzki. Był w niej dziedziniec przeznaczony dla pogan, czyli nie-Żydów, i choć znajdował się on w obrębie murów świątyni, to jednak od dziedzińca Żydów oddzielał go kolejny mur, a za przekroczenie go groziła poganom śmierć (zob. np. Dz 21,28 i nast.). Zostali więc dopuszczeni, mogli modlić się w tej samej świątyni, ale od Świętego Świętych, od serca świątyni, czyli tak zwanego Przybytku byli trzymani z daleka.

To, co się wydarzyło w Chrystusie, o czym wspominają zarówno ewangelie, jak i pisma apostolskie, to zniesienie tego muru. Ba, stało się jeszcze więcej – zasłona przesłaniająca wejście do Przybytku została zerwana. Dokonało się to na krzyżu, w chwili Jego śmierci: „zasłona przybytku rozdarła się na dwoje, z góry na dół. Setnik zaś, który stał naprzeciw, widząc, że w ten sposób oddał ducha, rzekł: »Prawdziwie, ten człowiek był Synem Bożym«” (Mk 15,38–39, por. Mt 27,51a.54). W rozdarciu zasłony, oddzielającej Miejsce Święte od Najświętszego, tradycja chrześcijańska widziała zniesienie kultu Mojżeszowego i otwarcie przez Jezusa wstępu do przybytku mesjańskiego (zob. Wj 26,31 i nast., por. Hbr 9,3.12; Hbr 10,20). W Ewangelii Mateusza wymienione są też inne niezwykłe zjawiska, które miały być znakiem Dnia Pańskiego, zapowiadanym w Starym Testamencie: „ziemia zadrżała i skały zaczęły pękać. Groby się otworzyły i wiele ciał Świętych, którzy umarli, powstało. I wyszedłszy z grobów po Jego zmartwychwstaniu, weszli oni do Miasta Świętego i ukazali się wielu” (Mt 27,51b–53, por. Iz 2,10; Jr 4,24; Am 5,18; Am 8,8 i nast.).

Święty Paweł pisze w Liście do Efezjan, że Chrystus zburzył mur dzielący ludzi, zburzył wrogość i zaprasza wszystkich (zob. Ef 2,14–22). Odtąd wszyscy mają do Niego pełny dostęp, cały czas i tylko pod tym jednym warunkiem – zupełnie oczywistym, nie jest on wykluczający, ale po prostu logiczny – że przychodzą do Niego z wiarą, że to On, właśnie On jest odpowiedzią na ich poszukiwanie, na ich nieszczęście, na ich problemy.

Widzimy to również w dzisiejszej Ewangelii, gdy Chrystus przychodzi do Kafarnaum. Jest tam inny rzymski setnik – żołnierz wyższej rangi, ale nie najwyższej, ot, przełożony nad setką innych – który musiał słyszeć o Nim już wcześniej, skoro teraz prosi swoich żydowskich przyjaciół, nawet nie apostołów, tylko „starszyznę żydowską”, żeby wstawili się u Chrystusa za jego sługą, który śmiertelnie zachorował. Dla setnika jest to człowiek bardzo ważny, „szczególnie przez niego ceniony” (Łk 7,2–3). I oni poszli – ważne, żeby nie umknął nam ten element: „Ci zjawili się u Jezusa i prosili Go usilnie: »Godzien jest, żebyś mu to wyświadczył – mówili – miłuje bowiem nasz naród i sam zbudował nam synagogę«” (Łk 7,4–5). A więc ten setnik to nie tylko człowiek dobry, ale i taki, który rozpoznaje ich duchowe potrzeby. Ten moment wstawiania się za kimś obcym, kto z powodu swojej roli mógłby zostać uznany za wroga, jest w tej Ewangelii bardzo ważny. Setnik nie spodziewał się pewnie, że to wstawiennictwo zadziała aż tak dobrze: „Jezus przeto wybrał się z nimi. A gdy był już niedaleko domu, setnik wysłał do Niego przyjaciół z prośbą: »Panie, nie trudź się, bo nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój«” (Łk 7,4–6). Ten poganin wciąż zdaje sobie sprawę ze swojej niegodności, z tego, że właściwie jest tutaj kimś obcym, i wysyła do Jezusa kolejnych pośredników.

Muszę przyznać, że kiedy rozmyślam nad tą sceną z Ewangelii Łukasza – opowiedzianą w sposób bardzo literacki, bo setnik wciąż zwraca się do Chrystusa za pośrednictwem posłańców – to pomyślałem sobie, że przecież, z całym szacunkiem dla żołnierzy, to jest prosty człowiek i on rozumuje tutaj w bardzo prosty, żołnierski sposób. Mówi więc dalej tak: „I dlatego ja sam nie uważałem się za godnego przyjść do Ciebie. Lecz powiedz słowo, a mój sługa będzie uzdrowiony. Bo i ja, choć podlegam władzy, mam pod sobą żołnierzy. Mówię temu: »Idź!« – a idzie; drugiemu: »Chodź!« – a przychodzi; a mojemu słudze: »Zrób to!« – a robi” (Łk 7,7–8). Setnik zwraca się tu do Chrystusa jak dowódca do Najwyższego Dowódcy. Jakby mówił: „Ja wiem, czym jest hierarchia, bo mam nad sobą przełożonych, ale w tej sprawie Ty jesteś szefem szefów”. Jest to ze strony tego żołnierza i dowódcy wyznanie silnego przekonania, że Chrystus jest takim władcą życia i śmierci, który jak tylko powie, że umierający sługa ma być uzdrowiony, to wystarczy, żeby tak się stało. Bardzo mi się podoba, że ten setnik, mimo że nie zwraca się do Chrystusa bezpośrednio, to używa jednak swojego własnego języka.

Natomiast my bardzo często boimy się odezwać do Pana Boga, bo nie wiemy, czy znamy odpowiednią formułkę. Wiele razy zdarza mi się słyszeć w konfesjonale: „Ja nie znam formułki”. Jeżeli uznajesz Chrystusa za twojego Pana i Zbawiciela, i jeżeli uznajesz, że w Nim jest odpowiedź na twoje najważniejsze pragnienie, to nieważne są formułki. Ważne jest twoje słowo. Przemów do Chrystusa tak, jak potrafisz! Nie obawiaj się, że jak zapomniałeś formułki, to On cię nie zrozumie! Jeśli masz do Niego sprawę, mów tak, jak umiesz. Tylko mów szczerze, mów prawdziwie! Jak ten setnik, który użył takiego obrazu, jaki znał z wojska, i w ten sposób powiedział Chrystusowi: „Ty jesteś Panem”. A kiedy Chrystus to usłyszał, odpowiedział: „Tak wielkiej wiary nie znalazłem nawet w Izraelu. A gdy wysłani wrócili do domu, zastali sługę zdrowego” (Łk 7,9b–10).

Chociaż wiara setnika nie została wyrażona słowami psalmów czy jakąś piękną liturgiczną formułą, tylko w krótkich żołnierskich słowach, to przecież właśnie jego wyznanie wiary stało się wzorem formuły, którą my teraz powtarzamy w każdej Mszy św.: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”. Przed samą Komunią św., w najważniejszym momencie, cytujemy słowa rzymskiego żołnierza. Przez to, że są one tak prawdziwe, stały się pięknym wyznaniem wiary i częścią liturgii Kościoła.

Moi kochani! Po pierwsze, nie zamykajmy drzwi przed tymi, którzy chcą prosić i błagać naszego Pana. Nie odwracajmy się od tych, którzy w naszym Bogu rozpoznają swoją nadzieję, nawet jeżeli są obcy. Po drugie, wstawiajmy się za ludźmi, którzy pragną do naszego Pana się zwrócić, a być może uważają, że nie są tego godni. I po trzecie, kiedy sami przed Nim stajemy, mówmy wprost, z serca do serca. Nie przejmujmy się, jeśli nie potrafimy mówić ładnie, że nasze słowa będą nieskładne, bo Duch Święty będzie się modlił w nas. I w ten sposób spotkamy Chrystusa, będziemy mogli z Nim rozmawiać. On się naszych kostropatych, ułomnych słów nie boi, bo On jest Bogiem i On rozumie każdy język. Byle był prawdziwy! Amen.

X NIEDZIELA ZWYKŁA

ROK B

(Rdz 3,9–15; Ps 130,1–8; 2 Kor 4,13–5,1; Mk 3,20–35)

Grzech przeciwko Duchowi Świętemu (2012)

„Kto by jednak zbluźnił przeciw Duchowi Świętemu, nigdy nie otrzyma odpuszczenia, lecz winien jest grzechu wiecznego” (Mk 3,28–29, por. Mt 12,31–32; Łk 12,10). Te słowa nas niepokoją i to bardzo, bo często nie wiemy, co to są za grzechy czy bluźnierstwa przeciw Duchowi Świętemu, które nie zostaną odpuszczone. Kościół określa sześć takich sytuacji: po pierwsze – grzeszyć zuchwale w nadziei miłosierdzia Bożego; po drugie – rozpaczać albo wątpić poważnie o łasce Bożej; po trzecie – sprzeciwiać się uznanej prawdzie chrześcijańskiej; po czwarte – zazdrościć komuś łaski Bożej albo mu jej nie życzyć; po piąte – mieć zatwardziałe serce na zbawienne natchnienia; i wreszcie po szóste – umyślnie zaniedbywać pokutę aż do śmierci.

Kiedy czytamy tę listę, to od razu rodzą się w nas wątpliwości. Na przykład, jeżeli pójdę do spowiedzi i wyznam taki grzech, który często się w moim życiu powtarza – jest nałogowy i chociaż nie chciałbym go popełniać, to jednak doświadczenie mi mówi, że prawdopodobnie znów go popełnię – to czy ja czasem nie postępuję zuchwale? Czy nie idę zuchwale po to miłosierdzie, myśląc sobie: „A tam, Pan Bóg i tak mi to odpuści, a ja dalej będę grzeszył”? Bywa też i tak, że jest nam z naszymi grzechami bardzo źle, czujemy się tak nimi przytłoczeni i tak bardzo samotni w tej trudnej sytuacji, że mówimy sobie: „Nikt mnie nie kocha, a Bóg mnie opuścił, bo nie jestem godzien Jego miłości. On też mnie nie kocha”. Czy ja wtedy grzeszę przeciwko Duchowi Świętemu i nie ma dla mnie odpuszczenia? I tak dalej, możemy zilustrować każdy z tych przypadków przykładami z naszego życia, zastanawiając się, czy aby nie jesteśmy już w tym stanie, którego konsekwencje są tak straszne.

Czytając tę dzisiejszą Ewangelię, dokonałem pewnego odkrycia. Wyjaśnienie, co to jest grzech przeciwko Duchowi Świętemu, znajduje się właśnie tutaj, w tej perykopie. A mianowicie, nam się często wydaje, że grzech przeciwko Duchowi Świętemu to jakiś okropny uczynek, za który otrzymamy najwyższą karę – a jest nią brak odpuszczenia. Tymczasem tu wcale nie chodzi o czyn – tu chodzi o duchową postawę. To jest taki stosunek do Pana Boga, że my sami, świadomie i dobrowolnie, odrzucamy Jego miłosierdzie i odpuszczenie grzechów – nie chcemy do Niego przyjść, a więc i ono przyjść do nas nie może. Ktoś mógłby powiedzieć: „Ale czy to jest w ogóle możliwe?”. Niestety, jest możliwe, skoro Pan Jezus nas przed tym ostrzega.

Zobaczmy, w jakiej sytuacji On o tym mówi. Faryzeusze zarzucają Mu, że jest nieczysty, a nawet, że ma w sobie Belzebuba, złego ducha, i Pan Jezus na to odpowiada: „Uważajcie, bo wszystkie wasze bluźnierstwa i grzechy będą odpuszczone, ale grzech przeciwko Duchowi Świętemu, który jest duchem prawdy, odpuszczony być nie może!”. I ewangelista podkreśla: „Mówili bowiem: »Ma ducha nieczystego«” (Mk 3,22–23.28–30).

On, który jest najwyższą czystością i świętością, został przez nich uznany za opętanego przez Belzebuba, ojca zła! Prawda została bluźnierczo odwrócona. Jeżeli ja uznam to kłamstwo za prawdę, jeżeli będę patrzył na Tego, który jest niewinny, czysty, święty i który jest źródłem łaski jako na kogoś, kto mi robi szkodę, kto mi nie pomaga, tylko wręcz przeciwnie – życzy mi zła, to ja po prostu blokuję w sobie przyjęcie Jego łaski, przebaczenia i miłości.

A więc, te sześć wymienionych przedtem postaw to nie jest spis konkretnych uczynków. To są przykłady pokazujące, w jaki sposób można do tego stopnia zakłamać w sobie prawdę o Bogu, że człowiek całkowicie zamyka się na Jego przebaczenie. Ono przez ten mur kłamstwa nie może się przedostać, nie dociera do serca. Grzeszę w nadziei na miłosierdzie Boże, więc robię z Pana Boga takiego poczciwego dziadunia, który musi przebaczyć, bo nie ma innego wyjścia. Jest taka piosenka, skądinąd wzruszająca, ale muszę przyznać, że im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej mnie ona denerwuje. Za czasów mojej młodości Edyta Geppert śpiewała: „Grzechy wybaczysz mi i tak, nie jesteś przecież drobiazgowy”. To prawda, Pan Bóg nie jest drobiazgowy i nas kocha, ale też On nie jest kimś takim, komu ja mogę od niechcenia rzucić jakiś ochłap i wszystko będzie dobrze, bez mojego wewnętrznego zaangażowania.

A z drugiej strony, jeżeli uważam, że mój grzech jest większy niż Boże miłosierdzie – to sytuacja samopotępienia i rozpaczy – to również coś jest zasadniczo nie tak, bo też zakłamuję prawdę. Tak samo, gdy sprzeciwiam się jakiejś prawdzie chrześcijańskiej wiary. Ktoś mi głosi naukę Kościoła, a ja na to: „Nie, tak nie jest!”. Albo gdy zazdroszczę komuś łaski Bożej, zamiast nią się cieszyć – a wtedy nie życzę mu jej, to znaczy, że rozumiem łaskę Bożą jako zestaw przywilejów, a nie jako życiodajną siłę. Czy też mam serce zatwardziałe na zbawienne natchnienia, bo uważam, że one mi przeszkadzają, że pójście za nimi przyniosłoby mi tylko szkodę – przechodzę na stronę blokującego łaskę kłamstwa. Jeżeli umyślnie zaniedbuję pokutę aż do śmierci, bo wydaje mi się, że jestem taki mądry, tak wszechwiedzący, że przecież wiem, ile będę żył – mamusia żyła tyle, tatuś i dziadek żyli tyle, no to i ja podobnie – tylko nie przewiduję choćby owej przysłowiowej cegły, co to nagle spada na głowę, to po prostu jestem przemądrzały i to mnie gubi. I chociaż wydawać by się mogło, że to jest stan, do którego raczej trudno się doprowadzić, to jednak wiemy, że to nie jest, niestety, wykluczone.

Czasem tak się zdarza, że ktoś podchodzi do konfesjonału i mówi: „Rozpaczam. Czy to jest grzech przeciwko Duchowi Świętemu? – Skoro tu klęczysz, to prawdopodobnie nie jest, bo inaczej by cię tu nie było”. W każdym razie, trzeba zrozumieć, że grzech przeciw Duchowi Świętemu to nie jest tylko jakiś jeden konkretny czyn – coś tak okropnego, że Pan Bóg powie: „Nie, tego ci nigdy nie wybaczę”, ale, że jest to taki stan, w którym jak Bóg staje przede mną i mówi: „Kocham cię!”, to ja odpowiadam: „Zejdź mi z oczu, Ty okropny, niedobry!” – albo i jeszcze gorzej... Nie życzę tego nikomu, ale nie możemy wykluczyć, że nasze serce tak się w sobie zapętli, nasz rozum tak się zaćmi, do takiego stanu doprowadzimy się naszym głupim życiem, że gdy Bóg stanie przed nami, uznamy to za coś okropnego. Mimo że On jest samym najpiękniejszym pięknem i najjaśniejszą światłością, że jest Tym, który daje życie i miłość.

Opowieść, którą lubię przywoływać, Królowa Śniegu Andersena, od tego się zaczyna i to właśnie był cały problem z Kajem. Ten biedny chłopak, któremu wpadł do oka odprysk stłuczonego diabelskiego lustra, zaczął widzieć to, co dobre, jako złe – i to jest grzech przeciwko Duchowi Świętemu. A gra toczy się o wysoką stawkę. Nie tylko o nasze spokojne sumienie, żeby nas nie dręczyły koszmarne sny, rozpacz czy wyrzuty sumienia, żebyśmy nie byli dla kogoś ciężarem przez nasze złe czyny, które go krzywdzą. To wszystko jest bardzo ważne, ale chodzi o coś jeszcze ważniejszego – nie tylko o to, jak przeżyjemy nasze życie tutaj. Stawką w tej grze jest życie wieczne i o tym pisze św. Paweł w Liście do Koryntian:

Dlatego to nie poddajemy się zwątpieniu, chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień. Niewielkie bowiem utrapienia naszego obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku dla nas, którzy się wpatrujemy nie w to, co widzialne, lecz w to, co niewidzialne. To bowiem, co widzialne, przemija, to zaś, co niewidzialne, trwa wiecznie. Wiemy bowiem, że jeśli nawet zniszczeje nasz przybytek doczesnego zamieszkania, będziemy mieli mieszkanie od Boga, dom nie ręką uczyniony, lecz wiecznie trwały w niebie (2 Kor 4,16–5,1).

Żeby to życie wieczne przyjąć, musimy umieć przyjmować Boga – takim, jaki jest. Kto z nas myśli codziennie, a przynajmniej często, o życiu wiecznym? Mam wrażenie, że chrześcijaństwo stało się z czasem, dla wielu z nas, sposobem na życie w tym świecie. A Kościół wydaje nam się organizacją modlitewno-charytatywną, która pomaga nam zaspokajać duchowe i moralne potrzeby, własne i innych ludzi, żebyśmy mogli miło i spokojnie, w poczuciu bezpieczeństwa, a może nawet i pewnej wyższości, przeżyć nasze kilkadziesiąt lat na ziemi. Jakby religia była czymś w rodzaju terapii, która ma pomóc nam jakoś znosić utrapienia tego czasu! A tymczasem Kościół to nie organizacja ani terapia, to wspólnota ludzi, którzy wierzą, że ich przeznaczeniem jest życie wieczne, którzy tego życia wiecznego oczekują, pragną i spodziewają się go.

Dlatego ważne jest, aby napełniać nasze serce Duchem Świętym, bo wtedy przyjmujemy Boga Życia, które jest nie tylko tym życiem, jakie znamy tu, na ziemi, trochę lepszym czy trochę gorszym, ale jest życiem wiecznym.

Moi kochani, ja też nie jestem wielkim bohaterem, mnie też czasami nachodzi lęk przed tym przejściem. Nachodzi mnie obawa, co to będzie i jak to będzie – czy dam radę, czy się nie przestraszę, czy nie zwątpię. Ale przecież naszą nadzieją nie jest sto lat życia! Naszą nadzieją jest wieczność w objęciach Boga, który nas kocha. Amen.

ROK C

(1 Krl 17,17–24; Ps 30,2–6b.11–12a.13b; Ga 1,1–11; Łk 7,11–17)

Przeznaczeni do życia (2013)

Wskrzeszenie młodego człowieka z Nain jest jednym z trzech, których Pan Jezus dokonał w czasie swojego ziemskiego życia. A w każdym razie, jednym z trzech, o których napisano w ewangeliach. Pierwsze z nich to wskrzeszenie córki Jaira, młodej dziewczyny. Tuż po śmierci – wszystkim wydawało się, że to już koniec, zaczęli opłakiwać jej odejście. Pan Jezus, który właśnie w tym momencie nadszedł, mówi: „Nie płaczcie! Przecież ona nie umarła, tylko śpi. I zwraca się do niej: »Dziewczynko, mówię ci – wstań!«” (zob. Mk 5,21–43, por. Mt 9,18–26).

Przed chwilą czytaliśmy o tym, że Pan Jezus spotyka wdowę i jej zmarłego syna już w drodze na cmentarz. Mówi to samo: „Wstań!” – i ten młody człowiek wstaje. W końcu trzecie wskrzeszenie – Łazarza, który leży w grobie już od kilku dni. Boją się odsunąć kamień nagrobny, bo spodziewają się, że ciało Łazarza będzie już czuć. Jezus mimo to wzywa zmarłego: „Łazarzu, wyjdź!” (zob. J 11,43). I Łazarz wychodzi z grobu. Widać, że tym, co różni te trzy wskrzeszenia – w tym celu tak skrótowo je przypomniałem – nie jest sposób, w jaki Pan Jezus to robi, bo On za każdym razem mówi właściwie to samo, rozkazuje zmarłej osobie, by żyła. Różni je moment, w którym oni powracają do życia. Dziewczynka odeszła przed chwilą i wraca natychmiast. W Palestynie grzebie się zmarłych jak najszybciej, ponieważ jest gorąco, ale co najmniej kilka godzin musiało minąć, zanim Pan Jezus spotkał orszak pogrzebowy młodzieńca z Nain; a w przypadku Łazarza minęło kilka dni.

Tak jakby Pan Jezus, spodziewając się, że możemy mieć wątpliwości, chciał nam pokazać, że On nad śmiercią panuje naprawdę. Nie tylko w jakichś szczególnych okolicznościach, gdy może dałoby się z nią jeszcze zawalczyć, kogoś z jej mocy wyrwać. On ma nad nią władzę zawsze: chwilę po, w drodze na cmentarz i w kilka dni po pogrzebie. On jest Panem życia i śmierci, On w każdej chwili może otworzyć tę bramę, na którąkolwiek ze stron. W każdym momencie może przywrócić kogoś do życia.

W ten sposób Chrystus, nasz Pan, przygotowuje nas na tę śmierć, która stanie się dla nas najważniejsza – na Jego śmierć. Będzie taka sama jak śmierć każdego z nas, ale powrotu z niej już nie będzie – tak naprawdę Pan Jezus przecież nie wrócił do życia jak córka Jaira, młodzieniec z Nain czy Łazarz. Pan Jezus żył – i żyje dalej! Trzy razy wezwał tych ludzi do powrotu na ten świat, żeby powiedzieć nam: „Ja naprawdę mam moc dawania życia. Uwierzcie mi, bo zobaczycie także coś więcej, a będzie to coś zupełnie innego, całkowicie nowego”. Tego się nie można było spodziewać, a mianowicie – życia wiecznego po przejściu tej bramy, którą nazywamy śmiercią, i wejścia z życiem tam, gdzie ona panowała dotąd zdawałoby się niepodzielnie.

Pan Jezus ukazuje się, to prawda, we własnym ciele – ono ma nawet ślady ran, ale jednocześnie On z tym ciałem przechodzi przez zamknięte drzwi i pojawia się w kilku miejscach naraz. To jest to samo ciało, ale ono nie jest takie samo – jest zupełnie inne, z niczym niedające się porównać. Tym, co jest w pewnym sensie takie samo, jest Jego życie, to jedyne w swoim rodzaju życie Jezusa Chrystusa – prawdziwe i w człowieczeństwie, i w bóstwie. Ale teraz, po Jego przejściu przez śmierć, nawet i ono jest przemienione, ponieważ takie już będzie zawsze, na wieki. To się już nie zmieni.

To jest także i nasze przeznaczenie, moi kochani. Naszym przeznaczeniem nie jest życie ziemskie. I nie jest nim ulepszanie tego życia. Robimy to, bo jest w nas dobro, i to dobro domaga się realizacji, ucieleśnienia. To dlatego pragniemy, żeby to nasze życie tutaj, na ziemi, było jak najlepsze – materialnie, społecznie, osobiście, rodzinnie. Staramy się czynić dobro także dlatego że wiemy, że takie działanie przygotowuje nas, otwiera nasze serca na przyjęcie Dobra Najwyższego – samego Boga i życia z Nim na wieki. Ale to dobro, o które tutaj, na ziemi, zabiegamy, jest drogą tylko, nie celem. Chrześcijaństwo nie jest organizacją charytatywną, chociaż czyni miłość i się nią dzieli.

Naszym celem nie jest również śmierć: Sein zum Tode – bycie ku śmierci, jak mawiał znany niemiecki filozof, Martin Heidegger. Taki stosunek do istnienia, do bytu, nie jest stylem życia chrześcijanina. Wręcz przeciwnie, życie w perspektywie śmierci jest w Biblii obrazem najgorszego nieszczęścia. Mówi się o grzesznikach, że „robak ich nie umiera” (zob. Mk 9,44). Święty Augustyn powie o potępionych, że oni nie są ani przed śmiercią, ani po śmierci – oni są w śmierci (zob. O państwie Bożym, XIII.2). To jest najgorsze, co można sobie wyobrazić, gdyby moment śmierci – ten próg, te drzwi, przez które przechodzimy, rozszerzyć i zrobić z nich klatkę, pułapkę, do której wpadniemy na wieki.

My jesteśmy przeznaczeni do życia, do życia wiecznego, i śmierć jest dla nas jedynie progiem. Nieprzyjemnym, to prawda, i lękamy się go, ale to jest tylko próg, nie cel. Za nim czeka na nas Jezus Chrystus, który powie: „Witaj! Żyj ze Mną na wieki! Chcesz tego?”.

Nie jest naszym przeznaczeniem ten świat i nie jest nim śmierć, tylko życie wieczne. Trzeba, żebyśmy od czasu do czasu sobie o tym przypominali, bo my tak bardzo jesteśmy w tym wszystkim, co tutaj się dzieje, zanurzeni, takie ważne jest dla nas to życie tutaj... I słusznie! Tylko że potem wyłącznie w tej doczesnej perspektywie patrzymy nawet na Kościół i na siebie samych w nim – jako na wspólnotę, w której musimy budować jakieś dobro tutaj, na ziemi. Zupełnie zapominamy, że naszym przeznaczeniem jest nowe niebo i nowa ziemia, królestwo naszego Pana, a w nim życie wieczne. Królestwo Boże nie jest z tego świata i ono, jak wierzymy, w końcu i ten świat przemieni.

I to nie jest jakieś ucieczkowe myślenie, zagłuszanie bólu istnienia. Pan Jezus nam to powiedział, On nam to objawia i obiecuje. Bóg nam to mówi i jeżeli wierzymy w Boga, to jak mamy nie wierzyć temu, co On do nas mówi? My jesteśmy przeznaczeni do życia wiecznego.

Chciałbym wam przeczytać fragment Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego, który mi się przypomniał, gdy myślałem, co mam wam powiedzieć w tym kazaniu. A cytuję go za książką-wywiadem ze znanym wam zapewne, legendarnym już kapłanem, księdzem Janem Zieją[1]. On był między innymi kapelanem Szarych Szeregów i Jacek Moskwa, który przeprowadzał z nim ten wywiad, cytuje mu fragment Kamieni na szaniec, żeby przywołać pewien epizod.

Zośka wrócił do Warszawy „w niezłej formie”. Wkrótce potem wziął udział, razem ze swoimi najbliższymi, w nabożeństwie żałobnym za dusze Alka i Rudego.

Przypominamy sobie, Kamiński wcześniej opisał akcję pod Arsenałem.

Nabożeństwo żałobne? Oto stoi gromadka młodych mężczyzn, kilka dziewcząt i parę osób starszych przed pięknie przybranym ołtarzem w cichej, jasnej ozłoconej promieniami słońca kaplicy Sióstr Urszulanek na Gęsiej. Jest wiosna, jedno z okien kaplicy, wychodzące na mały sad, jest otwarte. Drzewa, soczyste świeżą zielenią, obsypane są bladoróżowymi kwiatami. Śpiew ptaków napełnia ciszę spokojnej kaplicy. Dzwoneczek, wychodzi ksiądz, jest w jasnozłocistym ornacie – nie w czerni, ani nie w fiolecie. Może tego jasnego tonu wymaga dzisiejsze święto kościelne? A może ksiądz sam... Wszyscy są bardzo poruszeni nastrojem dnia słonecznego, rozsłonecznioną kaplicą i głosem pieśni, która rozlega się z chóru (...). W pewnej chwili ksiądz – starszy przyjaciel tych młodych ludzi – odwraca się od ołtarza i rzuca pierwsze słowa kazania: „Nie ma śmierci!!!”[2].

Ci młodzi ludzie giną, jeden po drugim, każdego dnia. A teraz są na mszy za zabitych kolegów i ksiądz Zieja im mówi, że nie ma śmierci. Moi kochani! Módlmy się, z całego serca, o taką wiarę, o takie spojrzenie. I tak żyjmy, żeby śmierci w ogóle nie zauważyć. Amen.

Znaki i życie (2016)

Co się stało w Sarepcie Sydońskiej? „Zachorował syn tej kobiety, będącej głową rodziny” (1 Krl 17,17). Powiedzmy sobie szczerze, że niewielka była rodzina, na której czele stała owa kobieta – tylko ona i jej syn. Może pamiętacie, bo czytaliśmy o tym niedawno (zob. 1 Krl 17,8–16), że ona spotkała proroka Eliasza, kiedy poszła zebrać trochę drewna, aby upiec dla siebie i dla syna podpłomyki z resztki oliwy i ostatniej garści mąki, zanim umrą z głodu. A wtedy Eliasz jej powiedział: „Nie bój się! Idź, zrób, jak rzekłaś; tylko najpierw zrób z tego mały podpłomyk dla mnie i przynieś mi! A sobie i twemu synowi zrobisz potem. Bo Pan, Bóg Izraela, rzekł tak: Dzban mąki nie wyczerpie się i baryłka oliwy nie opróżni się aż do dnia, w którym Pan spuści deszcz na ziemię” (1 Krl 17,13–14). Kobieta posłuchała proroka i stał się wielki cud: „Dzban mąki nie wyczerpał się i baryłka oliwy nie opróżniła się” (1 Krl 17,16) – i na tej resztce oni żyją i żyją – dzięki temu wszyscy troje nie umarli z głodu.

Jednak po jakimś czasie synek choruje i umiera. Pismo Święte, jak wiecie, nie lubi opisów uczuć ani analiz psychologicznych, ale możemy sobie wyobrazić, co czuje jego matka. Wyrzuca Eliaszowi, że to on sprowadził na nią to nieszczęście, a kiedy prorok podnosi martwe dziecko z jej kolan, dosłownie „z jej łona” (1 Krl 17,19) – to widzimy w niej jakby starotestamentalną Pietę. A Eliasz, który już wcześniej widział wiele nieszczęść i sam niejedno przeżył, zwraca się do Boga: „O Panie, Boże mój! Czy nawet na wdowę, u której zamieszkałem, sprowadzasz nieszczęście, dopuszczając śmierć jej syna?” (1 Krl 17,20). Modli się tak i przykrywa go swoim ciałem, jakby chciał oddać mu swoje życie. Ale przecież sam z siebie nic nie może zrobić, więc znowu się modli. I dusza wraca. „A wtedy ta kobieta powiedziała do Eliasza: Teraz już wiem, że naprawdę jesteś mężem Bożym i słowo Pańskie w twoich ustach jest prawdą” (1 Krl 17,24). To ona wcześniej tego nie wiedziała? Przecież żyła w atmosferze permanentnego cudu: dzień po dniu zużywała ostatnią łyżkę oliwy i garstkę mąki! Ale śmierć syna zachwiała jej wiarą i zniszczyła jej pokój. I wtedy znów pojawił się znak, a ona na ten znak odpowiada: „Teraz już wiem”. Nie tylko uwierzyła, że prorok Eliasz jest wyjątkowym człowiekiem, cudotwórcą, ale że Bóg, którego on głosi, jest prawdziwy. Dokonało się głębokie nawrócenie, prawdziwe odkrycie Boga – dzięki znakom.

W dzisiejszej Ewangelii widzimy Chrystusa, który idzie ze swoimi uczniami, spotyka kondukt pogrzebowy przed bramą Nain, podchodzi i wskrzesza chłopca. Patrząc na to spotkanie jako na znak, rozumiemy – Chrystus jako Życie spotyka śmierć, a tam, gdzie jest życie, nie ma miejsca dla śmierci. Nieraz mamy pokusę, żeby pomyśleć: „Jego matka znalazła się tam we właściwym czasie. Szczęściara z niej! Ale dlaczego ona, a nie ja? Dlaczego nie tyle innych matek, które pochowały swoich synów?”. Kiedy patrzymy na cud, czyli na znak, który ma nas zaprowadzić dalej niż samo wydarzenie, to mamy tendencję, żeby ów znak uczynić celem. Chcielibyśmy, żeby to, co ma nas pouczyć o czymś więcej i doprowadzić do czegoś więcej, stało się kresem i metą.

Dlaczego Pan Jezus nie wskrzesza wszystkich zmarłych? Odpowiedź jest prosta: Dlatego, że jest Życiem – przez wielkie „Ż”. Dlatego że obiecuje nam życie bez śmierci, bez chorób, bez nieszczęść i łez, bez rozstań – obiecuje nam życie wieczne, do którego to nasze życie jest wstępem. On daje nam znaki i takim znakiem jest wskrzeszenie syna wdowy z Sarepty, młodzieńca z Nain, Łazarza. I tym niepojętym, a najmocniejszym znakiem jest Jego własne zmartwychwstanie, które pokazuje, że On nie tylko umie przywracać doczesne życie, ale sam jest Życiem, i że w Nim jest życie dla nas. Kiedy będziemy przechodzić przez bramę śmierci, to Go spotkamy – to nie śmierć będzie naszym kresem i celem, ale On, który jest Życiem. Takim życiem, jakiego nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, możemy tylko mieć na nie nadzieję – życiem, dla którego biologia nie jest żadną przeszkodą, ponieważ ono jest jej dopełnieniem.

To nam ukazują znaki, które daje Chrystus. Ale już w Starym Testamencie Eliasz, prorok Boży, dawał takie znaki i tamta kobieta zrozumiała, że chodzi nie tylko o przedłużenie ich egzystencji, o chwilowe oszukanie losu. Ona zrozumiała również i to, że ten człowiek, za pośrednictwem którego Bóg sprawił, że oliwa się nie wyczerpała i mąki nie zabrakło, mówi prawdę o Bogu. Bądźmy mądrzy tak jak ona! Kiedy patrzymy na Chrystusa, który przywraca do życia zmarłych, bardzo ważne jest, żebyśmy nie zatrzymywali się na samym wskrzeszeniu, bo ono jest znakiem czegoś więcej.

To nie jest proste, trudno jest rozstać się z kimś, kogo kochamy. Trudno jest również przyjąć własną śmierć. Ale uwierzmy Chrystusowi, bo On dokonuje tych znaków po to, żebyśmy wiedzieli i pamiętali, że On jest Życiem: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie” (J 14,6). Takie życie nie jest tylko przedłużeniem naszej ziemskiej egzystencji – i tego zapragnijmy, do tego dążmy i o to życie Go prośmy! Bo jak się dobrze zastanowić nad tym, czego pragniemy najbardziej, to przecież właśnie tego, żeby nie było choroby, żeby nie było śmierci i żebyśmy zawsze żyli w miłości. Chrystus mówi: „To jest możliwe, tylko Mi uwierz i chodź za Mną!”. Amen.

[1] Ks. Jan Zieja, Życie Ewangelią, spisane przez Jacka Moskwę, wyd. drugie poszerzone, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011, s. 152.

[2] Aleksander Kamiński, Kamienie na szaniec, Katowice 1978, s. 126–127.

XI NIEDZIELA ZWYKŁA

ROK B

(Ez 17,22–24; Ps 92,2–3.13–16; 2 Kor 5,6–10; Mk 4,26–34)

Własny ogródek i życie wieczne (2012)

Tydzień temu[3] mówiliśmy o tym, że naszą nadzieją nie jest ani sto, ani nawet dwieście lat życia na tym świecie, że mamy o wiele większy apetyt, po prostu nieskończony. Mamy apetyt na wieczność i do niej jesteśmy powołani. Mówiliśmy też o tym, że jeśli przyjmujemy Boga, to przyjmujemy Go niejako „z dobrodziejstwem inwentarza”, a więc i z Jego wiecznością. Ale póki co, jesteśmy jeszcze tutaj, mamy to życie – właśnie to, nie inne. I ono – takie, jakie jest – ma swoje znaczenie, bo ono nas przygotowuje do życia wiecznego.

Kiedy zastanawiałem się nad dzisiejszymi czytaniami, zauważyłem, że Pan Jezus mówi właśnie o tym połączeniu między naszym życiem, takim, jakie ono jest, i życiem wiecznym. Królestwo Boże, które Pan Jezus głosi, jest jak pomost albo lina, taka, która wiąże nasze życie tutaj z życiem wiecznym – łączy nas z Nim samym, z Jego wiecznością, z Jego świętością, z Jego tajemnicą.

Pan Jezus prawie zawsze – opowiadając różne przypowieści o królestwie Bożym, które jest w nas, które już tutaj się zaczyna, a jednocześnie jest zadatkiem przyszłej chwały i przyszłego życia – używa porównań nawiązujących do życia rolniczego. I wydaje mi się, że nie tylko dlatego wybierał On właśnie takie obrazy, bo mówił do ludzi, którzy je dobrze rozumieli, gdyż żyli na co dzień blisko ziemi. Myślę, że jest w tym coś więcej, że Chrystus mówi nam dzisiaj o takiej pracy, do której i my jesteśmy wezwani. Bardzo często jesteśmy skłonni myśleć o naszym życiu jak o walce, a wtedy używamy słów, które nam się kojarzą z wojną czy z armią. Próbowano w ten sposób przedstawiać życie chrześcijańskie – nas samych i Kościół, jako walczących. Z pewnością, są w życiu takie momenty, kiedy musimy walczyć, ale my nie jesteśmy żołnierzami – nie jesteśmy armią, nawet jeśli czasami, na przykład na pielgrzymce, śpiewamy radośnie: „To idzie armia Pana”. My żyjemy nie po to, żeby prowadzić wojnę, ale żeby uprawiać, żeby budować, żeby karmić, żeby czynić płodnym nasze życie i wszystko dookoła nas.

Podobnie i życia wiecznego bądź życia łaską ja ani nie zdobywam sobie sam, ani nie wyszarpuję go siłą, ani też nie jestem spryciarzem, który zachodzi Pan Boga od tyłu i wyrywa czy wykrada Mu to, co Pan Bóg dla mnie ma. Ja spokojnie, pokornie uprawiam, przygotowuję w sobie miejsce na to, żeby łaska Boża we mnie rosła. Słucham słowa Bożego, nawadniam glebę swojego serca, przyjmując sakramenty, oczyszczam ją z chwastów, gdy idę do spowiedzi, pogłębiam i przekopuję, gdy się uczę, studiuję i modlę. Ale potem to już nie ja daję wzrost. Nie, ja tylko przygotowuję glebę, a potem jest tak, jak Pan Jezus powiedział: „Czy śpi, czy czuwa, we dnie i w nocy, nasienie kiełkuje i rośnie, on sam nie wie jak” (Mk 4,27). Jesteśmy wezwani do tego, żeby być rolnikami – żeby uprawiać, nawadniać, orać i pogłębiać, a potem czekać, z nadzieją i ufnością. Nie mamy innego życia, tylko to, które dostajemy od Boga. Owszem, możemy przekształcić je w pole bitwy, jesteśmy w stanie to zrobić, ale to nie będzie życie chrześcijańskie, bo chrześcijaństwo to nie prężenie muskułów i zmaganie, kto silniejszy, to nie wygrażanie bronią ani bitwy i bijatyki. Chrześcijaństwo to jest uprawianie i budowanie.

Z chrześcijaństwem jest trochę tak, jak... z trawą w Oksfordzie. Znacie na pewno tę anegdotę. Ktoś, przechadzając się po Uniwersytecie Oksfordzkim, pyta rektora: „Jak wy utrzymujecie te piękne trawniki?”. A on na to: „To bardzo proste, wystarczy tylko strzyc, nawadniać i walcować. I tak przez pięćset lat”. My, chrześcijanie, mamy być jak trawa – strzyżona, nawadniana i walcowana całymi latami. A potem taka trawa przebije się przez każdy beton. On nie zwycięży, bo trawa go rozkruszy, porośnie i pochłonie – to trawa zwycięży, trawka! Chrześcijaństwo to trawa, po której przejdą najgorsze armie świata, a ona się podniesie. Ale to także trawa, po której można chodzić boso, bo wiadomo, że nie porani stóp, wcale nie trzeba mieć podkutych buciorów. Do tego jesteśmy wezwani.

Wszyscy moi bracia, albo prawie wszyscy, wiedzą, że jestem cichym zwolennikiem Epikura. Nie tylko dlatego, że ten grecki filozof zachęcał do korzystania z przyjemności, bo choć dobre wino lubię i zjeść też, co widać, nie jestem jednak hedonistą. Zresztą epikurejski ideał przyjemności to nie używanie bez miary – sto kobiet, beczka wina i zabawa aż po świt, tak żeby głowa rozbolała. Nic z tych rzeczy. Epikur mówi, że przyjemność tylko wtedy jest prawdziwa, gdy jest przyjemnością, a to zakłada umiar. Jeśli wypijesz dwa lub trzy kieliszki dobrego wina, to jest przyjemność, ale jak wypijesz dwie lub trzy butelki, to już przyjemność nie jest. Jeśli zjesz dobrą potrawę, to jest przyjemność, ale obeżreć się to nie jest przyjemność. Jeżeli kogoś kochasz, to jest przyjemność – jeżeli uprawiasz seks na prawo i lewo, to przestaje być przyjemnością. Tak powiedziałby Epikur!

Odnajdujemy u niego prawdziwe wezwanie do ascezy, gdy twierdzi, że największą przyjemnością człowieka jest rozmowa o filozofii z przyjaciółmi, we własnym ogródku. Zauważcie, jakiej pracy nad sobą, jakiej ascezy trzeba, żeby ten ideał wcielić w życie! Rozmowa z przyjaciółmi – no to trzeba mieć przyjaciół. A przyjaźń się kultywuje, to nie jest coś, co się wygrywa jedną bitwą. Tak można komuś w głowie zakręcić, przyjść raz i zrobić wrażenie, ale przyjaźń buduje się całymi dniami, latami. O filozofii – no cóż, nie da się o niej mówić ot tak, trzeba mieć jakie takie pojęcie, trzeba trochę poczytać, postudiować. No i ten własny ogródek – też go trzeba nie tylko mieć, ale i przekopywać, uprawiać, podlewać. Mały własny ogródek, przyjaciele i rozmowa o prawdzie, bo przecież filozofia to dążenie ku prawdzie – oto ideał Epikura.

I niestety, Epikur – tak mocno przywiązany do swojego ideału przyjemności – nie zgodziłby się zapewne z nami, chrześcijanami, gdybyśmy powiedzieli mu: „Drogi Epikurze, czasami trzeba wyjść z ogrodu i dać komuś lub za kogoś swoje życie, czasami trzeba zdecydować się na cierpienie”. Myślę, że on miałby z tym duży problem, bo przecież ten, kto cierpi, nie odczuwa przyjemności – a on był bardzo konsekwentny. No i pewnie nie chciałby nam uwierzyć, że istnieje inne życie, bo był materialistą. A jednak ten poganin, zamknięty wprawdzie na pojęcia życia wiecznego, ofiary i daru z siebie, przecież czegoś nas, chrześcijan, uczy swoim ideałem przyjemności.

Moi kochani bracia i siostry! Uprawiajmy ziemię! Budujmy dobro, w sobie i wokół nas – zakładajmy „własne ogródki”, w których będziemy mogli usiąść z przyjaciółmi, żeby porozmawiać o filozofii, o naszym życiu, o Bogu i o prawdzie. Siejmy dobre nasienie, pracujmy ustawicznie, codziennie, spokojnie i z pokorą. Może dzięki temu choć trochę zmienimy ten świat na lepszy? Ale przede wszystkim i z pewnością uprawimy w ten sposób glebę naszego serca, przygotujemy siebie na przyjęcie daru życia wiecznego. Bo ten dar Boga nie może być przyjęty ani na kamieniach, ani na pustyni. Ani też nie może być przyjęty w szczęku oręża i zgiełku bitwy, tylko na żyznej, uprawionej glebie własnego ogródka, którym jest nasze serce, kiedy żyjemy w miłości i przyjaźni. Dlatego też „staramy się Jemu podobać” – jak mówi św. Paweł – czy to tutaj, na tej ziemi, czy kiedy przyjdziemy już do Niego: „Wszyscy bowiem musimy stanąć przed trybunałem Chrystusa, aby każdy otrzymał zapłatę za uczynki dokonane w ciele – w tym ciele – złe lub dobre” (2 Kor 5,9–10).

Czyńcie dobro, proszę was, abyście otrzymali życie! Amen.

Mała sadzonka (2015)

Tak mówi Pan Bóg w proroctwie Ezechiela: „Wezmę wierzchołek z wysokiego cedru i zasadzę, z najwyższych jego pędów ułamię gałązkę i zasadzę ją na górze wyniosłej i wysokiej, na górze Izraela” (por. Ez 17,22–23a). Aby dobrze zrozumieć ten obraz, najpierw trzeba uświadomić sobie, czym były lasy Libanu. W czasach biblijnych góry Libanu znane były ze swoich bujnych, nieprzebytych lasów. Już w starożytności karczowano je bez umiaru, co doprowadziło do tego stanu, który znamy dzisiaj. Liban kojarzy nam się raczej z terenem pustynnym. W starożytności przyczynili się do tego zwłaszcza Fenicjanie, którzy budowali swoją flotę z tych wspaniałych cedrów libańskich. Cedr Libanu to symbol dumnej, wyniosłej mocy.

A Pan Bóg, co On robi? Przychodzi i skubie czubek tego drzewa na sadzonkę, jakby to była mała choineczka, i zapowiada, że teraz będzie sadził gdzie indziej, na górze Izraela. Rozumiecie, jak mocny jest Pan Bóg ukazany w tej wizji proroka? Wcale nie musi wspinać się na wysokie szczyty Libanu, które są w Biblii symbolem najdoskonalszej wyniosłości, tylko pochyla się i skubie wierzchołek – na sadzonkę, aby ją zaszczepić na górze Izraela. Mówi przy tym, że: „Ona wypuści gałązki i wyda owoc, i stanie się cedrem wspaniałym” (Ez 17,23b). Ale w chwili, gdy ją przesadza, jest to maleńka roślinka, ledwie wystająca z ziemi. Wprawdzie zasadzona na górze, ale słabiutka, ledwie widoczna. A jednak to właśnie ten cedr ma stać się tak ogromny, jak czytamy dalej, że „wszystkie ptaki niebieskie zamieszkają w cieniu jego gałęzi” (zob. Ez 17,23c). To już nie będzie tylko jeden z cedrów Libanu, lecz jakieś nieprawdopodobnie wielkie, rozłożyste i potężne drzewo.

Ale na początku jest jeszcze malutką gałązką i Pan Bóg przygląda się cierpliwie, jak ono rośnie, bo Pan Bóg wie, że las rośnie powoli. Las pali się szybko, ale rośnie powoli – również i nasz las, i nasze drzewo w nim, bo każdy z nas jest taką Bożą sadzonką, która rośnie powoli. Pan Bóg wie o tym doskonale. Posłuchajmy, co mówi w dzisiejszej Ewangelii Pan Jezus: „najpierw źdźbło, potem kłos, a potem pełne ziarno w kłosie” (Mk 4,28). Bóg wie, że to się dzieje stopniowo, małymi krokami, i mam wrażenie, że On ma upodobanie w tym, żeby tak właśnie się działo. W Piśmie Świętym można znaleźć mnóstwo przykładów na to, że Bóg wybiera to, co słabe – małą, szerzej nieznaną rodzinę Abrama, nawet jeszcze nie naród, a potem słabego chłopaczka, najmłodszego z synów Jessego, Dawida, żeby był królem.

Dlaczego tak robi? Wydaje się, że z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, żeby nas nie przestraszyć. Żebyśmy nie myśleli, że będziemy w stanie wykonać dobre dzieło dopiero wtedy, gdy będziemy wielkim libańskim cedrem i że to, co małe i słabe, wcale się nie liczy. Po drugie zaś, żeby nam się nie wydawało, że to dobre dzieło jest naszą zasługą; żebyśmy nie wpadli w pychę, myśląc: „Jestem wspaniałym libańskim cedrem! To ja, to moje zalety są źródłem dobra”. Bo to jest błąd, bo to jest nieprawda! Źródłem dobra jest Bóg i jesteśmy zaproszeni do tego, żeby to właśnie odkrywać w naszym życiu.

Możemy mnożyć przykłady takiego wybierania przez Boga ludzi niepozornych. Także Chrystus wybiera zawsze biednych i prostaczków. Zobaczcie teraz, jak zachowują się uczeni w prawie faryzeusze, którzy wezwali człowieka niewidomego od urodzenia, po uzdrowieniu go przez Chrystusa (zob. J 9,1–14). Zaczynają od przesłuchania: „Kto to jest? Jak to jest możliwe, że On ciebie uzdrowił?” – pytają raz i drugi, wzywają nawet jego rodziców (zob. J 9,15–20). A kiedy uzdrowiony człowiek im odpowiada, tamci okropnie się denerwują i mówią: „Jak ty śmiesz nas pouczać! Kim ty jesteś? W grzechach urodzony, ignorant i nieuk, człowiek z nizin! Jak śmiesz pouczać nas, którzy wiemy!” (zob. J 9,24–34).

Ale to właśnie ta mała sadzonka umie rozpoznać Pana – ten człowiek, który nawet nie wie, jak On się nazywa, który nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co się stało. Ale on wie, że stał się cud, dokonany mocą Bożą: „Gdyby ten człowiek nie był od Boga, nie mógłby nic czynić” (J 9,33). A tamci wielcy dostojnicy tego nie wiedzą.

„Góry Baszanu to góry wysokie, góry Baszanu to góry urwiste” – mówi Psalm 68. „Czemu, góry urwiste, patrzycie z zazdrością na górę, gdzie Bogu mieszkać się spodobało, na której też Bóg będzie mieszkał na zawsze?” (Ps 68,16–17). To prawda, Hermon, który stanowi północną granicę ziem Baszanu, jest zdecydowanie wyższy niż góra Syjon, na której stanęła świątynia. Skromniutka to góra, a Hermon patrzy na nią z zazdrością! „Czemu z zazdrością patrzycie?”.

Moi kochani, przypomnijcie sobie, co w jednym z listów pisze św. Paweł: „Paweł siał, Apollos podlewał, ale to Bóg, to Pan daje wzrost” (zob. 1 Kor 3,5–6) i to On jest żeńcą, to On określa, kiedy jest pora zbiorów. To On wie, kiedy i jak przynoszę owoc. Ja mam tylko, przez moją współpracę z dobrem, rosnąć, rosnąć, rosnąć... Mam poddawać się temu dobru, które Pan we mnie umieszcza, do którego mnie wzywa i zaprasza. Nie martwcie się, że to się dzieje zbyt wolno, nie obawiajcie się, że wasze dobro zostanie uznane dopiero wtedy, gdy będziecie wielkimi drzewami – ono jest w was już teraz, w tej chwili! I Bóg je widzi.

Lecz nie popadajcie w pychę, gdy wam się udaje, kiedy czujecie, że ten wzrost następuje! Tak ma być, o to w naszym życiu chodzi, na tym polega nasze życie duchowe. To jest królestwo Boże – nasze życie z Bogiem. Tak ono wygląda, jak... szkółka leśna. Już teraz, nie kiedyś tam, nie dopiero wtedy, kiedy wszyscy będziemy święci, czyści i bez skazy – mocarze, prężący duchowe muskuły – teraz jest królestwo Boże. Za każdym razem, gdy robisz mały krok ku dobru, staje się królestwo Boże.

Pewna młoda matka opowiadała mi, jak kilka dni po urodzeniu dziecka musiała zgłosić się do szpitala, bo miała jakieś komplikacje. Z tym kilkudniowym dzieckiem wybrała się więc na ostry dyżur, a jak wiadomo, tam się zawsze długo czeka. Siedziała tak przez cztery godziny, wyobrażając sobie, jak atakują ich wszystkie zarazki świata: z czekających wraz z nią w kolejce chorych ludzi jeden kaszlał, drugi krwawił, trzeci miał wysypkę. Sama źle się czuła, umęczona i zdenerwowana. „I nagle – mówi do mnie – przypomniałam sobie, jak opowiadałeś o św. Bracie Albercie, który podczas pierwszej wojny światowej codziennie mówił Te Deum, bo nikt Boga nie chwalił. Popatrzyłam na tych ludzi dookoła i na siebie w tym wszystkim, i pomyślałam sobie, że tu chyba też nikt Boga nie chwali. I postanowiłam, że ja to teraz zrobię”. A ponieważ nie znała na pamięć całego Te Deum (Ciebie, Boga wysławiamy...), więc sobie w komórce znalazła tekst w internecie, pochyliła się nad dzieckiem, żeby to wyglądało, jakby śpiewała kołysankę, i zaczęła śpiewać Te Deum...

I wówczas, w tej poczekalni, wyrosło drzewo... Wspaniałe, cudowne drzewo! Cichutkie nucenie hymnu uwielbienia: „Ciebie, Boga, wysławiamy, Tobie, Panu, wieczna chwała!”. Bądźcie dobrzy! Nie czekajcie na wielkie okazje i wielkie rzeczy, bądźcie dobrzy teraz! Bądźcie dobrzy w małych, codziennych sytuacjach! Na tym polega królestwo Boże. Amen.

ROK C

(2 Sm 12,1.7–10.13; Ps 32,1–2.5.7.11; Ga 2,16.19–21; Łk 7,36–8,3)

W centrum (2016)

W centrum dzisiejszych czytań stoi kobieta. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, w jaki sposób ewangelista, św. Łukasz, buduje dramaturgię opisywanej sceny. Szymon jako gospodarz i inni jego dostojni goście zgorszeni obecnością tej kobiety i jej zachowaniem, a także zażenowani tym, że Chrystus pozwala jej na poufałość, zachowują się tak, jakby jej tam nie było. Tymczasem Chrystus nie tylko jej nie odtrącił, ale „zwrócił się do kobiety i rzekł Szymonowi: »Widzisz tę kobietę?«” (zob. Łk 7,34). Mówi do niego, ale patrzy na nią i tak naprawdę zwraca się do tej kobiety. On ją zauważa, stawia w centrum, zmusza wszystkich, by na nią spojrzeli. On ją kocha, przygarnia i odpuszcza jej grzechy.

To nie jest dzisiaj jedyna kobieta. W pierwszym czytaniu, gdy prorok Natan przychodzi upomnieć króla Dawida, mowa jest o innej, tym razem uwiedzionej przez króla kobiecie, której Dawid zabił męża. On nawet nie zrobił tego własnymi rękami, tylko tak wszystko zorganizował, żeby wyglądało na to, że Uriasz Hetyta padł w boju. Podstępny tchórz, opanowany żądzą. Może nawet oddawał mu hołd jako dzielnemu żołnierzowi, który chwalebnie zginął w obronie swojego króla. To jeszcze nie wszystko, bo św. Łukasz uznał za słuszne, aby na koniec czytanej dziś perykopy wymienić kolejne kobiety: „A było z Nim Dwunastu oraz kilka kobiet, które uwolnił od złych duchów i od słabości: Maria, zwana Magdaleną, którą opuściło siedem złych duchów; Joanna, żona Chuzy, zarządcy u Heroda; Zuzanna i wiele innych, które im usługiwały ze swego mienia” (Łk 8,1c–3).

Zauważmy, że wszystkie kobiety, które pojawiają się w dzisiejszych czytaniach, trudno uznać za święte, porządne i bez zarzutu. Batszeba, żona Uriasza dała się uwieść. Ta kobieta, która przyszła do Chrystusa podczas uczty u Szymona, była znaną w mieście ladacznicą. Z Marii Magdaleny wyszło siedem złych duchów, a to nie dobre uczynki sprawiły, że one przedtem w nią weszły. Joanna była żoną zarządcy na dworze Heroda, a wszyscy wiedzieli, że Herod był złym, okrutnym człowiekiem. Zuzanna i jeszcze kilka innych, „które im usługiwały ze swego mienia” też raczej nie miały dobrej opinii, skoro zamiast siedzieć w domu, wędrowały razem za obcymi mężczyznami. One wszystkie musiały zostać w jakiś sposób dotknięte przez życie, wszystkie cierpiały i dopiero w Chrystusie odnalazły wolność, szacunek, godność, zdrowie.

Nieraz słyszymy, że kultura judeochrześcijańska jest opresywna wobec kobiet. Zgadzam się z tym, że bardzo często my, chrześcijanie, i nasi bracia Żydzi byliśmy i bywamy wobec kobiet agresywni, pogardliwi – używamy przemocy, złego słowa, nie szanujemy ich. Ale wiadomo, że jeżeli tak się zachowujemy, to postępujemy wbrew prawu Bożemu, ponieważ od początku: „Stworzył Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27). A więc ich razem, zarówno mężczyznę, jak i kobietę. Starotestamentalna historia biblijna pełna jest bohaterskich kobiet, którym słowo Boże oddaje sprawiedliwość i szacunek nawet wtedy, gdy są to kobiety dotknięte grzechem albo społecznym złem. Tak samo postępuje Chrystus, ale idzie w tym jeszcze dalej, bo On okazuje im miłość i przyjaźń. Nie można więc być chrześcijaninem i nie szanować kobiet. Nie można wierzyć w Boga Najwyższego i być wobec kobiet agresywnym, niesprawiedliwym czy pogardliwym, bo czyniąc tak, sprzeciwiamy się temu, czego chce sam Bóg.

Tu pojawić się musi pytanie o tzw. wyzwolenie czy równouprawnienie kobiet. Posłaliśmy kobiety do pracy, posadziliśmy je nawet na traktory, bo przemówiła do nas idea równości. Ale czy na pewno odkryliśmy, tak głęboko, tak prawdziwie, że ta równość w prawach, równość w godności i szacunku jest związana również z komplementarnością w powołaniu? Czy nałożenie obowiązku pracy matkom wychowującym dzieci – nie mówię o tych, które chcą, tylko o tych, które są do tego zmuszone, aby utrzymać rodzinę – to jest takie rozwiązanie, o którym wszyscy marzymy? O którym marzą kobiety? Myślę, że dużo pozostaje tutaj jeszcze do przemyślenia i do zrobienia. Myślę też, że otwarcie wszelkich możliwych zawodów i stanowisk zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet czy wypłata równych wynagrodzeń to nie wszystko. My musimy odkryć siebie i uszanować to, kim jesteśmy, a nie zamieniać się jedni w drugich. Prawdę rzekłszy, trochę mi wstyd, że po dwóch tysiącach lat głoszenia Ewangelii ciągle jeszcze trzeba to powtarzać. To znaczy, że dosyć głusi jesteśmy, że jesteśmy tępi i leniwi.

Gdy rozmyślałem nad tymi czytaniami i modliłem się, wiedząc, że będę mówił o kobietach, to pomyślałem sobie, że jest jeszcze jedna kategoria ludzi, która wydaje się dzisiaj zapomniana i opuszczona. A mianowicie – mężczyźni. Mówi się o prawach kobiet i nawet jeżeli nieudolnie, jeśli wciąż za mało, to jednak próbuje się coś dla nich zrobić. A co z nami, panowie? Mam wrażenie, że tu i teraz, w tej części Europy, w tym kraju – bo przecież nie głoszę do całego świata, tylko do was – mężczyźni są bardzo zaniedbani, jakby pozostawieni samym sobie w poszukiwaniu i budowaniu tego najbardziej podstawowego powołania, danego im od Boga w momencie stworzenia – swojej męskości. Zauważyliście, że właściwie cała edukacja i wychowanie znalazły się w rękach kobiet? W szkole podstawowej pana miałem tylko od wuefu, wszystko inne robiły panie. A potem, jak byłem dorosły, to kiedyś u mojej znajomej, która miała dwóch synków, byłem świadkiem zabawnej sytuacji. Jeden z nich poszedł do toalety, a ona, przechodząc, zerknęła tam i zawołała: „Na stojąco, jak chłopaki! Nie na siedząco, jak dziewczynki!”. Popatrzyłem na nią zdumiony, a ona na to: „No co? Ojciec cały dzień w pracy, a przecież ktoś musi go nauczyć!”.

Ojcowie często są nieobecni. Jedni dużo pracują, inni są słabi, uciekają z domu i piją, a jeszcze inni są nieobecni z powodu rozwodów. Myślę, że na skutek zmian, które dokonały się w naszym społeczeństwie, w naszej kulturze, stało coś takiego, że wobec tego zadania, którym jest bycie mężczyzną, bardzo często czujemy się zagubieni. Ciągle ktoś od nas oczekuje, że będziemy swoją męskość udowadniać. Ale nie mamy wzorców i czujemy się przytłoczeni obowiązkami, którym nie jesteśmy w stanie podołać. Wydaje się, że nie ma takiego miejsca, w którym moglibyśmy zaczerpnąć siły i otuchy. Nie ma takiego miejsca, w którym usłyszelibyśmy: „Chłopie, ty jesteś ważny, ty jesteś cenny! Ja ciebie kocham. Dobrze, że jesteś!”. Otóż jest takie miejsce i ktoś taki również jest – to Chrystus.

Panowie! Ta dzisiejsza Ewangelia jest również do was. Tak, wprawdzie trudno nam wyobrazić sobie, że obmywamy łzami stopy Jezusa i ocieramy je naszymi włosami... Ale są inne sposoby. Zobaczcie, św. Piotr przytłoczony tym, co zrobił, rozpłakał się – w samotności się rozpłakał! Bardzo często mężczyźni tak właśnie przeżywają rozpacz, że nie pójdą do nikogo i nie powiedzą: „Zdradziłem, nie udało mi się!”. Piotr też nie pobiegł do Jezusa, nie przypadł Mu do stóp, bo wciąż się bał, że go rozpoznają. Wciąż jeszcze tchórzył i szlochał w samotności. A potem poszedł na ryby, bo coś trzeba było zrobić, jakoś zagadać tę klęskę. Ale Pan Jezus go odnalazł! Odnalazł go tam i nie wygarniał mu niczego. Ani nie mówił: „Słuchaj, postanowiłem założyć Kościół i musimy ułożyć plan działania. Teraz ma być tak, tak i tak...”. Zamiast tego zapytał: „Piotrze, kochasz Mnie?”. Rozumiecie? Pan Jezus zapytał go o miłość! A Piotr odpowiedział, że tak, że kocha. No to usłyszał: „Paś moje baranki!” (zob. J 21,15–17).

Na tym się to wszystko opiera – na odkryciu, że kocham i jestem kochany. Nie tylko na tym, że mam jakieś zadania, że mam obowiązki. Bo jak my wtedy reagujemy? Bardzo często ucieczką. Czujemy się samotni, czujemy się bezsilni i wiemy, że zawodzimy, więc uciekamy. Chcemy jak najdłużej nosić krótkie spodnie, chcemy ciągle się bawić i nie podejmować za nic odpowiedzialności. Wolimy uciec, bo się boimy, że będziemy oceniani przez nasze dziewczyny, nasze żony, nasze dzieci. I jeszcze do tego przez Pana Boga, który przyjdzie i powie: „Znowu byłeś do niczego!”. Tylko że to nie jest prawda, bo Pan Jezus powie coś zupełnie innego: „Stary, kochasz Mnie? Nie patrz na to, że jestem facetem, tym się nie przejmuj! Kochasz Mnie?”. Odważ się odpowiedzieć Mu: „Tak, Panie, Ty wiesz...”. A wtedy i ty usłyszysz, że On cię kocha, że ty też jesteś ważny dla Niego.

Pamiętam, jak wiele lat temu usłyszałem jakiś list – nie wiem, czy to był list episkopatu, czy jednego biskupa, w każdym razie było to z okazji zbliżającego się sierpnia jako miesiąca trzeźwości. Było tam bardzo dużo o tym, że trzeba zachować trzeźwość, bo ojczyzna tego wymaga, bo rodzina tego wymaga. Ale niestety, nie było ani słowa o tym, że trzeba zachować trzeźwość, bo ty jesteś tego wart. Po prostu dlatego, że ty jesteś ważny, to o ciebie chodzi, a nie tylko o ojczyznę – z całym szacunkiem – i o rodzinę.

Kochani panowie, moje drogie panie! Ta dzisiejsza Ewangelia jest dla was wszystkich. Ona jest o was wszystkich. Spróbujcie w nią uwierzyć! Spróbujcie odkryć Chrystusa jako Tego, przed którym nie musicie się wstydzić i jako Tego, który naprawdę, nad wszystko was kocha. I jako Tego, który wam poda rękę, który was przygarnie, przytuli – nawet jeśli się tego trochę wstydzicie – i który będzie z wami szedł aż do końca. Amen.

[3] Patrz kazanie Grzech przeciwko Duchowi Świętemu, s. 14.

XII NIEDZIELA ZWYKŁA

ROK C

(Za 12,10–11; Ps 63,2–6.8–9; Ga 3,26–29; Łk 9,18–24)

Bądźmy ludźmi, a staniemy się synami Bożymi (2013)

Kiedy przygotowywałem się do głoszenia tego słowa, zajrzałem do innych ewangelii, bo pamiętam, że ten fragment jest wspólny wszystkim trzem ewangeliom synoptycznym, według Mateusza, Marka i Łukasza. W tym roku czytamy go według Łukasza, w rozdziale dziewiątym; u Marka jest w ósmym, a u Mateusza w szesnastym. W opisie tej rozmowy Pana Jezusa z apostołami uderzyło mnie, że to, co ją poprzedza, trochę się różni w tych trzech ewangeliach, ale to, co po niej następuje, u wszystkich synoptyków jest takie samo, nawet te same słowa zostały użyte. Można tę pełną zgodność wyjaśniać wzajemnym wpływem ewangelii, późniejszą pracą redakcyjną, ale dla mnie jest ona zawsze zaproszeniem do tego, żeby się dobrze zastanowić, co Pan Bóg chce nam przez to powiedzieć. Oczywiście tak daleko idąca zgodność pozwala przypuszczać, że było dokładnie tak, jak jest opisane, że te relacje mają wartość historyczną. Ale teraz chodzi mi raczej o to, że nauczanie Pana Jezusa, które zostało tutaj zapisane, jest również dla nas szczególnie ważne.

Zobaczmy, jak jest zbudowane to opowiadanie. Zaczyna się od rozmowy z uczniami. Pan Jezus pyta ich: „Za kogo ludzie Mnie uważają?”. Wcześniej modlił się na osobności, a teraz wrócił i pyta ich właśnie o to. W odpowiedzi uczniowie wymieniają różnych bohaterów historii świętej, po czym pada drugie pytanie: „A wy, za kogo Mnie uważacie?”. I tu, u Łukasza, św. Piotr odpowiada, że za Mesjasza, a Mateusz w swojej Ewangelii dodaje: „za Syna Bożego”. Ten wątek rozmowy jest u Mateusza bardziej rozbudowany – Pan Jezus odpowiada Piotrowi: „A ty jesteś Kefas, jesteś skałą, na której zbuduję Mój Kościół” i dalej Mateusz tę rozmowę jeszcze bardziej rozwija, do tego wrócimy. Następnie Pan Jezus zabrania uczniom mówienia o tym, że On jest Mesjaszem, po czym od razu zapowiada swoją mękę i śmierć. I tutaj właśnie Mateusz napisał najwięcej – o tym, że Piotr się temu sprzeciwia i zostaje zgromiony przez Pana Jezusa; inni ewangeliści opowiadają to nieco krócej. Wreszcie Pan Jezus zwraca się do szerszego grona słuchaczy i mówi: „Kto chce iść za Mną, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje, bo trzeba stracić swoje życie, żeby je zyskać”. W końcu zabiera wybranych uczniów na górę Tabor i tam dokonuje przemienienia. Ta wymiana zdań, chwilami bardzo mocnych, w której zostaje ujawniona i natychmiast znów ukryta mesjańska tożsamość Chrystusa, kończy się wejściem na Górę Przemienienia.

O co w tym układzie opowiadania chodzi? Co może być tu dla nas ważną nauką? Zastanowiło mnie, że gdy Piotr rozpoznaje w Jezusie Mesjasza – i u Mateusza Chrystus to potwierdza – to natychmiast, zaraz po tym wyznaniu wiary Piotra, zakazuje im wszystkim mówienia o tym. Dlaczego? Wydaje mi się, że można ten zakaz zrozumieć dopiero, gdy się pozna następne słowa Pana Jezusa – o męce i o śmierci. Także o zmartwychwstaniu, ale najpierw o męce i o śmierci. Wyobraźcie sobie, jak ci apostołowie – ucieszeni, że nareszcie sam Pan Jezus potwierdził, że jest Mesjaszem, Synem Bożym – idą do swoich rodaków, którzy od setek lat na Mesjasza oczekują, i mówią im: Mamy Mesjasza! – Tak? To pokażcie Go! I okazuje się, że to jest jakiś nieznany człowiek, cieśla, który nie ma władzy politycznej, wojska ani nawet miecza, i nie może ich wyzwolić od tych paskudnych Rzymian. Jest zwyczajnym człowiekiem, a w dodatku za chwilę zostanie pojmany i umrze najgorszą śmiercią, jaką można sobie wyobrazić, przeznaczoną dla największych kanalii. I to ma być Mesjasz?

Rozumiemy więc, dlaczego Pan Jezus im mówi: „Poczekajcie! Nie śpieszcie się z tym obwieszczaniem, że Ja jestem Mesjaszem, bo Ja jestem bardzo trudnym do przyjęcia Mesjaszem”. Nie takim, jakiego można sobie wyobrazić, gdy się na Niego bardzo liczy i bardzo długo czeka: bohaterem, superinteligentnym, pięknym, zdolnym strategiem, który nas wyprowadzi ze wszystkich problemów. „Ja jestem Mesjaszem – jak wiele razy tłumaczył Pan Jezus – który przyszedł zbawić was od środka, w samym sercu waszego człowieczeństwa. Nie przychodzę, żeby was ciągnąć na siłę do góry, wywyższyć ponad innych. Stałem się jednym z was, żeby podnieść was solidarnie, na własnych barkach”. To nie jest łatwy Mesjasz i myślę, że to jest pierwszy powód, dla którego Pan Jezus mówi: „To prawda, ale nie rozgłaszajcie tego o Mnie, jeszcze nie teraz”.

Jest i drugi powód. A mianowicie takiego Mesjasza, który staje się mną – człowiekiem – po to, żebym ja mógł stać się synem Bożym, to ja mogę głosić dopiero po tym, jak Go spotkam. Dopiero wtedy, gdy sam przeżyję to, czego On mnie naucza, do czego mnie wzywa. Kiedy przeżyję Jego mękę, poniżenie, a potem śmierć... I kiedy przeżyję Jego zmartwychwstanie. Wtedy będę mógł mówić wiarygodnie. Apostołowie w tym momencie nie są jeszcze gotowi. Mesjasza superbohatera może głosić każdy, bardzo łatwo, bez osobistego doświadczenia i zaangażowania. Ale takiego Mesjasza, który umiera za mnie po to, żebym ja miał życie, mogę głosić wtedy, kiedy Go doświadczę, kiedy Go spotkam. Inaczej jestem niewiarygodny, jestem fantastą, opowiadaczem bajek, a może jakimś naiwniakiem. Pan Jezus daje swoim apostołom czas, a na razie – zarówno apostołom, jak i wszystkim innym – pokazuje drogę. Mówi: „Słuchajcie, wejdźcie w swoje życie! Weźcie wszystko, czym to życie jest, również krzyż, i chodźcie za Mną! Ja poszedłem pierwszy drogą krzyża i teraz też będę szedł z wami”.

Bardzo często wyobrażamy sobie Pana Boga jako kogoś w rodzaju jurora programu „Mam talent”. My tam na tej scenie podrygujemy, a on siedzi z takim czerwonym guzikiem i patrzy, jak się staramy, żeby jak najlepiej się zaprezentować. A kiedy się już rozkręcimy na dobre, to on nagle walnie w ten guzik i powie: „Do widzenia! Następny!”. Przecież tak nie jest! Chrystus stał się człowiekiem i jest z nami na tej scenie. On chce, żebyśmy na niej – na scenie naszego życia – podrygiwali jak najpiękniej, żebyśmy byli fantastyczni. Bóg jest z nami, jest po naszej stronie.

„Weź swój krzyż i chodź za Mną! – mówi Pan Jezus. – Ja przyszedłem, żeby iść z tobą, po twojej drodze”. Dopiero jak posłuchasz i pójdziesz, to okaże się, że na tej zwyczajnej drodze jest miejsce na przemienienie. Ty też zobaczysz Mesjasza, Jego białe szaty, blask, który od Niego bije, nawet Mojżesza i Eliasza zobaczysz obok Niego! Ale nie wtedy, kiedy z tego życia uciekniesz, tylko wtedy, kiedy w to życie wejdziesz.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

XIII NIEDZIELA ZWYKŁA
Bóg walczy z nami o życie (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Kohelet i wiara (2015)

Dostępne w wersji pełnej

Powołani do wolności (2016)

Dostępne w wersji pełnej

XIV NIEDZIELA ZWYKŁA
Prostaczek i jarzmo (2014)

Dostępne w wersji pełnej

Prorok zdrowego rozsądku (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Bądźmy uważni (2015)

Dostępne w wersji pełnej

Moc dziękczynienia (2016)

Dostępne w wersji pełnej

XV NIEDZIELA ZWYKŁA
Jak podnosząca się z ziemi rosa (2011)

Dostępne w wersji pełnej

Panowanie synów Bożych (2014)

Dostępne w wersji pełnej

Trochę jak Amos (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Rahamim, czyli... odpowiedzialność (2013)

Dostępne w wersji pełnej

Przyjmowanie miłosierdzia (2016)

Dostępne w wersji pełnej

XVI NIEDZIELA ZWYKŁA
Marta to my (2013)

Dostępne w wersji pełnej

Miłość w najgorętszej porze dnia (2016)

Dostępne w wersji pełnej

XVII NIEDZIELA ZWYKŁA
Radość wybrania (2011)

Dostępne w wersji pełnej

O Cierpliwym Wędkarzu (2014)

Dostępne w wersji pełnej

Pokora i mnożenie dobra (2015)

Dostępne w wersji pełnej

XVIII NIEDZIELA ZWYKŁA
Czego nie da się kupić (2011)

Dostępne w wersji pełnej

Wiara z parasolem (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Droga pustyni (2015)

Dostępne w wersji pełnej

XIX NIEDZIELA ZWYKŁA
Pieczęć Ducha i godność osobista (2015)

Dostępne w wersji pełnej

XX NIEDZIELA ZWYKŁA
Prostaczek niech przyjdzie (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Radosna mądrość (2015)

Dostępne w wersji pełnej

XXI NIEDZIELA ZWYKŁA
Czy chcesz? (2015)

Dostępne w wersji pełnej

Rozwód ostateczny i ciasne drzwi (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXII NIEDZIELA ZWYKŁA
Ucho mędrca (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXIII NIEDZIELA ZWYKŁA
Upominanie i pokój (2011)

Dostępne w wersji pełnej

Światło ubogich (2015)

Dostępne w wersji pełnej

Lekkie jarzmo, słodki ciężar (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXIV NIEDZIELA ZWYKŁA
To nie jest proste, ale jest możliwe (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Krzyż i naśladowanie (2015)

Dostępne w wersji pełnej

XXV NIEDZIELA ZWYKŁA
Drogi i myśli Pana Boga (2011)

Dostępne w wersji pełnej

On jest denarem (2011)

Dostępne w wersji pełnej

Miłość i mądrość – zwycięstwo i panowanie (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Co dobrego jest w byciu ostatnim (2015)

Dostępne w wersji pełnej

On czeka na to, żebyś Go okradł (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXVI NIEDZIELA ZWYKŁA
Zez i ogień nieugaszony (2015)

Dostępne w wersji pełnej

Psy Łazarza (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXVII NIEDZIELA ZWYKŁA
Winnica i sumienie (2014)

Dostępne w wersji pełnej

Habakuk i ziarno gorczycy (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXVIII NIEDZIELA ZWYKŁA
Słowo żywe, skuteczne, przenikające (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Miłość jak skalpel (2015)

Dostępne w wersji pełnej

XXX NIEDZIELA ZWYKŁA
Ze wszystkich sił, także rozumem (2011)

Dostępne w wersji pełnej

Płaszcze (2015)

Dostępne w wersji pełnej

„Oczmy i uszmy”, aby ustrzec wiarę! (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXXI NIEDZIELA ZWYKŁA
Niedziela antyklerykałów (2011)

Dostępne w wersji pełnej

Zacheusz i kropla rosy porannej (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXXII NIEDZIELA ZWYKŁA
Roztropność i paruzja (2011)

Dostępne w wersji pełnej

Podnieś oczy, rozejrzyj się! (2015)

Dostępne w wersji pełnej

Z martwych w ciele wstaniemy (2013)

Dostępne w wersji pełnej

XXXIII NIEDZIELA ZWYKŁA
Oddaj swój talent bankierom (2011)

Dostępne w wersji pełnej

XXXIV NIEDZIELA ZWYKŁA (UROCZYSTOŚĆ JEZUSA CHRYSTUSA, KRÓLA WSZECHŚWIATA)
Tajemnica Króla (2014)

Dostępne w wersji pełnej

A więc jest Królem (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Czy to mówisz od siebie? (2015)

Dostępne w wersji pełnej

Uwierz, abyś zrozumiał (2013)

Dostępne w wersji pełnej

ŚWIĘTA PAŃSKIE
NA NAJŚWIĘTSZEGO SERCA PANA JEZUSA (PIĄTEK PO OKTAWIE BOŻEGO CIAŁA)
Pozwólmy sobie na miłość (2014)

Dostępne w wersji pełnej

NA PODWYŻSZENIE KRZYŻA ŚWIĘTEGO (14.09)
Znak naszej nadziei (2014)

Dostępne w wersji pełnej

ŚWIĘCI
NA NAWIEDZENIE NMP (31.05)
Mała wielka rewolucja (2013)

Dostępne w wersji pełnej

NA NARODZENIE ŚW. JANA CHRZCICIELA (24.06)
Prometeusze i prorocy (2012)

Dostępne w wersji pełnej

NA ŚWIĘTYCH APOSTOŁÓW PIOTRA I PAWŁA (29.06)
Tu es Petrus (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Skała to miłość (2014)

Dostępne w wersji pełnej

„Cała prawda o...” (2015)

Dostępne w wersji pełnej

NA ŚW. BENEDYKTA Z NURSJI (11.07)
Jeszcze nikt nie próbował was otruć (2013)

Dostępne w wersji pełnej

NA WNIEBOWZIĘCIE NMP (15.08)
Inaczej być nie mogło (2012)

Dostępne w wersji pełnej

Ciało, flaga i zaufanie (2014)

Dostępne w wersji pełnej

Z ciałem i duszą (2015)

Dostępne w wersji pełnej

NA BŁ. MICHAŁA CZARTORYSKIEGO OP (6.09)
Zniknąć (2012)

Dostępne w wersji pełnej

NA WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH (1.11)
Życie wieczne – perspektywa (2015)

Dostępne w wersji pełnej

NA DZIEŃ ZADUSZNY (2.11)
Pamięć i zmartwychwstanie (2014)

Dostępne w wersji pełnej

Nie jesteśmy sami (2011)

Dostępne w wersji pełnej

NA ŚWIĘTO POŚWIĘCENIA BAZYLIKI LATERAŃSKIEJ (9.11)
Być świątynią to być sobą (2014)

Dostępne w wersji pełnej

KAZANIA OKOLICZNOŚCIOWE
NA JUBILEUSZ 25 LAT KAPŁAŃSTWA[4]
Odwagi!

Dostępne w wersji pełnej

[4] 10 czerwca 2015 roku w klasztorze służewskim jubileusz obchodzili bracia dominikanie: Stanisław Górski i Witold Słabig (zm. nagle w 2016).

NA POGRZEBIE BR. ANTONIEGO MARCZEWSKIEGO OP[5]
Nie odpoczywaj

Dostępne w wersji pełnej

[5] Brat Antoni Marczewski, dominikanin, student. Zginął rażony piorunem 11 lipca 2016. Jego pogrzeb odbył się 15 lipca 2016 w kościele św. Dominika na warszawskim Służewie.

NA JUBILEUSZ 800-LECIA DOMINIKANÓW[6]
Chcę być pomylony!

Dostępne w wersji pełnej

[6] Kazanie wygłoszone na zakończenie jubileuszu 800-lecia dominikanów, w kościele św. Dominika na warszawskim Służewie, 21 stycznia 2017.

© Copyright for the text by Paweł Krupa, 2018

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2018

Redaktor prowadzący

Ewa Kubiak

Redakcja

Paulina Jeske-Choińska

Jolanta Malczewska-Kawalec

Korekta

Agnieszka Czapczyk

Paulina Jeske-Choińska

Skład komputerowy

Teodor Jeske-Choiński

Redakcja techniczna

Justyna Nowaczyk

Projekt okładki i stron tytułowych

Justyna Czyżak

Fotografia na okładce

Zbigniew Pajda OP

ISBN 978-83-7906-207-2

jest imprintem

Wydawnictwa Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie I, 2018

ul. Kościuszki 99, 61–716 Poznań

tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82

[email protected] www.wdrodze.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl