Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szkocja, rok 2025. Na oczach doktor Amandy MacLean umiera pacjent, który przed chwilą trafił do szpitala. Niedługo taki sam los spotyka kolejną osobę. I kolejną. Wszystko wskazuje na to, że to nowa, śmiertelna choroba, której nie sposób zatrzymać. I która atakuje tylko mężczyzn.
Gdy władze lekceważą ostrzeżenia ze strony MacLean, sytuacja w szybkim tempie staje się tragiczna. Lokalne ognisko błyskawicznie przybiera rozmiary globalnej pandemii. Połowa populacji żyje w strachu przed śmiertelną chorobą.
Doktor MacLean walczy z wirusem na pierwszej linii, antropolożka Catherine stara się uwiecznić zachodzące w społeczeństwie zmiany. Elizabeth jako jedna z naukowczyń pracuje nad szczepionką, która może powstrzymać zarazę. W przerażająco realistycznym thrillerze Christina Sweeney-Baird opowiada o przemianie świata, którego przetrwanie zależy wyłącznie od kobiet.
Christina Sweeney-Baird – dorastała w północnym Londynie i Glasgow. Studiowała prawo na Uniwersytecie Cambridge, który ukończyła z wyróżnieniem w 2015 roku. Obecnie pracuje jako prawnik ds. sporów korporacyjnych. Jako powieściopisarka zadebiutowała w wielkim stylu – Koniec mężczyzn stał się hitem wśród wydawców i został przetłumaczony na kilkanaście języków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
O koronawirusie dowiedziałam się jak większość ludzi z fragmentów artykułów i maili od znajomych, którzy pisali: „Widziałaś? Przedziwna sprawa!”. Przez wiele tygodni wydawał się równie odległy jak większość informacji zza granicy. Okropna choroba, która w gruncie rzeczy zupełnie mnie nie dotyczyła.
Zaledwie kilka miesięcy po pierwszych doniesieniach siedzę zamknięta w swoim mieszkaniu w centrum Londynu. Wychodzę raz dziennie dla rozprostowania kości, raz w tygodniu robię zakupy i załatwiam niezbędne sprawy. Nie wiem, kiedy zobaczę bliskich czy współpracowników. W tej samej sytuacji co ja są miliardy ludzi na całym świecie. Mam to bezmierne szczęście, że zdołałam utrzymać pracę i dojść do siebie po prawdopodobnym zakażeniu (nie robiłam testu, ale po wyjeździe do północnych Włoch miałam charakterystyczny kaszel i duszności, którym towarzyszyło wszechogarniające zmęczenie). Rozumiem, że mamy „przeżywać swoją prawdę” poprzez sztukę i tak dalej, ale zakażenie koronawirusem było tym krokiem w stronę autentyczności, którego naprawdę nie musiałam robić.
Stwierdzenie, że jest coś absolutnie nieprawdopodobnego w tym, iż napisałam książkę o pandemii tuż przed wybuchem pandemii, byłoby grubym niedopowiedzeniem. Niejednokrotnie niby to żartem nazywano mnie Kasandrą. Kiedy we wrześniu 2018 roku zaczynałam pisać Koniec mężczyzn, ta powieść wydawała mi się jedynie daleko posuniętym eksperymentem myślowym. Dokąd doprowadzi mnie wyobraźnia? Jak globalna pandemia choroby o bardzo wysokiej śmiertelności może zmienić świat? Jak wyglądałby świat bez mężczyzn, a w każdym razie bez większości z nich? Pierwsza wersja maszynopisu powstała w ciągu dziewięciu miesięcy zwieńczonych okresem bardzo intensywnej pracy w czerwcu 2019 roku. W tej chwili, redagując książkę przed wydaniem, porównuję wyobrażony przez siebie świat z prawdziwym. Oceniam dystans pomiędzy tym, co napisałam, a tym, co się naprawdę wydarzyło. Jako autorka literackiej fikcji badająca jedną z hipotetycznych wersji przyszłości nie spodziewałam się znaleźć w tej sytuacji.
Koronawirus nie okazał się równie śmiertelny jak wymyślony przeze mnie patogen. Mimo to doświadczamy dziś największej pandemii naszych czasów, której nie wyśniłabym w najgorszych koszmarach. Świat, który opisałam, miał pozostać na kartach powieści. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek znajdzie tak dokładne odbicie w rzeczywistości. Mam nadzieję, że gdy siadacie do lektury, jest już dostępna szczepionka. Mam nadzieję, że system opieki zdrowotnej się nie załamał, a gospodarka zaczyna się podnosić. Mam nadzieję, że Wasi bliscy są bezpieczni, a świat wrócił do cudownego stanu nudy, za którym tak tęsknię. Do normalności.
Christina Sweeney-Baird
12 kwietnia 2020
Londyn, Wielka Brytania
Pięć dni wcześniej
Czy rodzic powinien się przebrać na Halloween? Ten dylemat nigdy dotąd nie zaistniał. Teodor przed kilkoma miesiącami skończył trzy lata, więc wcześniej po prostu przebierałam go za coś uroczego (najpierw marchewkę, potem lwa, wreszcie rozkosznego strażaka w puchatym kasku) i przed wyjściem z domu robiłam mu zdjęcie. Nie chcę być nudną matką, którą wszyscy uważają za sztywniarę, bo fajne przebranie jest poniżej jej godności, ale też nie chcę wyjść na żenującego nadgorliwca. Czy pozostali rodzice się wysilą? Czy w ogóle którykolwiek się wysili? Dlaczego nikt nie rozwiewa takich wątpliwości zawczasu?
Beatrice, jedyna bratnia dusza z przedszkola Teodora, powiedziała mi, że prędzej umrze, niż wbije się w jakiś łatwopalny kostium, ale Beatrice pracuje w banku inwestycyjnym i jak ma „zły dzień”, to kupuje sobie na pocieszenie torebkę za tysiąc funtów, więc nie sądzę, by jej zachowanie można było uznać za reprezentatywne dla populacji matek w tej cichej dzielnicy południowego Londynu.
Niepewnie zerkam na kostiumy. „Seksowna czarownica”. Nie. „Seksowna podręczna z Opowieści podręcznej”. Za coś takiego wyleciałabym z rady szkoły Świętego Józefa z wilczym biletem. „Seksowna dynia”. Niedorzeczne. Co zrobiłaby Phoebe? Spośród wszystkich moich przyjaciółek Phoebe jest najrozsądniejsza i najbardziej pragmatyczna, do tego opanowała magiczną zdolność wynajdywania rozwiązań, które z perspektywy czasu wydają się oczywiste, więc nie pozostaje nic innego, jak zdumieć się, że sami ich nie dostrzegliśmy. Phoebe ubrałaby się na czarno i uzupełniła stylizację o kapelusz wiedźmy. I tak właśnie postanawiam zrobić. Podejrzewam, że halloweenowy obchód pozwoli zgromadzić córce Phoebe ekskluzywniejsze łupy niż słodkości, które sami przyniesiemy do domu. Ona i jej rodzina mieszkają w przerażająco drogiej dzielnicy Battersea dzięki pokaźnemu spadkowi, który Phoebe dostała w zeszłym roku po ojcu. Zostawił im sześciopokojowy dom z wielkim ogrodem, ale ceną za to, jak lubi żartować Phoebe, jest jej rzymski nos. Ceną dość wygórowaną, jak podkreśla.
Zerkam na zegarek i uzmysławiam sobie, że znów spóźnię się po odbiór Teodora. Łapię kapelusz i pędzę do przedszkola. Pięć minut spóźnienia kosztuje mnie dwadzieścia funtów, co jest stawką tak astronomiczną, że zaczynam się zastanawiać, czy nie należałoby założyć przedszkola. Chyba nikt nie nalicza w tym kraju wyższych odsetek.
Wymieniam pospieszne uprzejmości z innymi matkami – Cześć, cześć, tak, wiem, znów spóźniona, niby tyle pracuję w domu, przezabawne, ha, ha, no owszem, jestem niezorganizowana, ależ ona jest zabawna, co za poczucie humoru – wbiegam do środka i dopadam samotnego Teodora.
– Mamusia znów się spóźniła – mówi z westchnieniem.
– Przepraszam, kochanie. Kupowałam kapelusz czarownicy na dzisiejszy wieczór.
Buzia mu się rozjaśnia. Oto moc przekierowania uwagi w działaniu. Halloween przestało być czymś, czego jeszcze w zeszłym roku właściwie nie rozumiał, i awansowało do rangi najbardziej ekscytującego wydarzenia, jakie można sobie wymarzyć (aż do Gwiazdki). Właśnie tak wyobrażałam sobie macierzyństwo. Moi rodzice zmarli, gdy miałam dziesięć lat, a ponieważ nie mam rodzeństwa, wczesne dzieciństwo Teodora okazało się serią niemiłych niespodzianek. Jestem do tego stopnia zmęczona? On aż tak często choruje? Czuję się aż tak samotna? Halloween, Gwiazdka i urodziny to bezpieczne przystanie, w których mogę na krótko dawać upust marzeniom o byciu idealną matką z Pinteresta.
Wchodzimy do ciepłego domu i od razu staję przy kuchni. Próbuję nakarmić Teodora, nim Anthony wróci do domu, wskutek czego w powstałym chaosie warzywa i reszta smakowitości pójdą w zapomnienie na porzuconym talerzu. Negocjacje, których celem jest zapewnienie trzylatkowi zbilansowanego posiłku, nigdy się nie kończą, a tego wieczoru okazują się szczególnie wyczerpujące. Jeszcze jeden groszek i będziesz mógł nałożyć sobie dokładkę makaronu. Jeszcze pięć groszków i będziesz mógł obejrzeć film w sobotę.
Anthony wraca do domu tuż po tym, jak Teodor wlecze się na górę, przygnębiony nużącą rutyną kąpieli przed snem. W drzwiach mój mąż wciąż jeszcze prowadzi rozmowę, dopinając jakieś służbowe sprawy. Wygląda na zmęczonego, wręcz wyczerpanego. Potrzebujemy wakacji. Teraz, gdy mamy już po trzydzieści parę lat, powtarzam to co drugi tydzień. Nawet po powrocie z urlopu.
Wreszcie odkłada komórkę. Rozmowa miała jakiś związek z łańcuchami blokowymi i resztą nieodgadnionej nomenklatury, która pozostaje dla mnie zagadką. Po dziesięciu latach małżeństwa z radością przestałam się obwiniać o to, że nie rozumiem, na czym polega praca mojego męża, i od tej pory trwam w pogodnej niewiedzy. Gdyby dogłębne zrozumienie pracy małżonka było warunkiem trwałego, udanego związku, wszyscy by się prędzej czy później rozwiedli.
Przy czym o ile ja nie umiałabym napisać skryptu w Javie – to słowo zawsze przywodzi mi na myśl mleczko do ciała, skojarzenia z programowaniem nasuwają się dopiero po chwili – o tyle Anthony nie potrafiłby podać tytułu żadnego z opublikowanych przeze mnie ostatnio artykułów.
Dostaję „cześć!”, buziaka w policzek i pospieszny uścisk, po czym Anthony maszeruje na górę. Kąpiel i kładzenie Teodora do łóżka to jego działka, odbieranie go ze szkoły i kolacja – moja. Rzadko trafia się cudowny wieczór, który udaje nam się spędzić we dwoje. Gdy nalewam sobie czerwone wino – wstawianie naczyń do zmywarki może poczekać, odpowiadanie na e-maile nie – przychodzi mi na myśl, że byłoby to niemożliwe, gdybyśmy mieli jeszcze jedno dziecko. Żadnej cichej i prawie czystej kuchni, żadnego wina, żegnaj perspektywo wieczornej rozmowy z mężem, oglądania bez przeszkód telewizji i długiego, odświeżającego związek i umysł snu.
– Jak tam dzień?
Anthony wraca na dół i wrzuca sobie do miski pozostawiony przeze mnie makaron. Zauważam, że nie sięga po wino.
– Redakcja, redakcja, redakcja. Moja ulubiona część pracy nad artykułem – odpowiadam tonem wprost ociekającym sarkazmem.
Jedna z moich mentorek z Oksfordu zdradziła mi kiedyś, że praca naukowa równa się odrabianiu do końca życia prac domowych. Wtedy jej nie uwierzyłam, lecz Bóg mi świadkiem, że miała rację. Pierwszą wersję mojego najnowszego artykułu o różnicach w podejściu do wychowania dzieci prezentowanych przez brytyjskich i duńskich rodziców oraz ich wpływie na osiągnięcia edukacyjne ich potomków przeczytało trzech recenzentów i każdy z nich zasugerował poprawki, które wzajemnie się wykluczają. Po ośmiu godzinach rozszyfrowywania komentarzy ze zmęczenia miałam ochotę wyrzucić laptop przez okno. Podsunęłam mojej ukochanej szefowej myśl, że może mogłabym je zwyczajnie zignorować, lecz tylko cmoknęła z dezaprobatą i poleciła mi nie żałować sobie dziś wina. A od jutra z powrotem do roboty.
Wyjaśniam Anthony’emu dylemat kostiumu czarownicy. Mój mąż patrzy na mnie uważnie.
– To dobry pomysł – mówi. – Plan A: czarownica. Plan B: zwykła kobieta ubrana na czarno.
Powaga, z jaką traktuje tego rodzaju zagadnienia, jest jednym z wielu powodów, dla których go kocham. Anthony nigdy by nie powiedział: „Co za temat, czemu toczymy tę głupią rozmowę?”. Kiedyś były już chłopak mojej przyjaciółki Libby powiedział jej, że to, o czym chciałaby właśnie pogadać – nie pamiętam już, o co chodziło – to jakiś idiotyzm. Byliśmy akurat na podwójnej randce w Soho w jakiejś restauracji, w której podawano sushi. Anthony powiedział wtedy bez cienia rozbawienia w głosie: „Jeśli Libby chce o tym porozmawiać, to nie ma w tym nic idiotycznego, bo Libby nie jest idiotką”.
Natomiast Libby twierdzi, że Anthony jest jednym z powodów, dla których wciąż jest samotna. Mój mąż jest rzekomo chodzącym dowodem na to, jak może wyglądać prawdziwa miłość. Próbuję jej przypomnieć, jacy byliśmy podczas studiów. Spędziliśmy razem szmat życia. Nikt nie staje się dwiema połówkami z dnia na dzień. Kiedyś rzuciłam coś w stylu, że związek jest „podróżą”. Libby nie odzywała się do mnie, dopóki nie kupiłam jej podwójnego ginu z tonikiem.
Kiedy już Anthony kończy zbierać talerze, które zostawiłam mu, prawdę mówiąc, celowo, bo jest schludniejszy ode mnie, rozsiadam się z westchnieniem zadowolenia. Patrzy na mnie w skupieniu. Albo chce się kochać, albo rozmawiać o wielkim P. Robić in vitro czy nie robić? Pary cieszą się luksusem rozważania tej kwestii zaledwie od czterdziestu lat. Kilka miesięcy temu zauważyłam w roboczym kalendarzu Anthony’ego, w rogu piątkowej kartki, drukowaną literę P. Mimo braku dowodów z miejsca założyłam, że mój mąż ma romans. Penny? Paula? Priscilla? Kim ona jest? Przez kilka tygodni rzucałam w rozmowie niby to przypadkiem damskimi imionami na literę P, pełna obaw, że przy którymś z nich Anthony zaczerwieni się i spuści wzrok, tymczasem on, jak się okazało, nabrał tylko przekonania, że delikatnie próbuję mu podsunąć imię dla dziewczynki.
Potem co kilka tygodni zaglądałam do jego kalendarza, wciąż co jakiś czas natykając się na literę P. Nie wiem, czemu zwyczajnie nie spytałam, o co chodzi, bo Anthony mnie nie okłamuje i zapewne było to jakieś nudziarstwo związane z pracą, ale coś nie dawało mi spokoju i chciałam sama to rozgryźć. Olśniło mnie przed dwoma tygodniami. „P” pojawiało się zawsze w dniu, w którym wywiązywała się rozmowa o poczęciu, a raczej niepoczynaniu. Przejrzałam swoje dzienniki i proszę: w dniach, które oznaczał literą P, wypływał ograny już do znudzenia temat. Anthony lubi mieć wszystko zaplanowane i nie umie zdać się na los, co znakomicie sprawdza się na wakacjach: nie muszę się niczym przejmować, bo ani się obejrzę, a już jesteśmy w przepięknym hotelu w Lizbonie, który zarezerwował dla nas w korzystnej cenie osiem miesięcy wcześniej. Jego umiejętność planowania okazuje się jeszcze przydatniejsza, gdy w grę wchodzą randki i postępowanie rekrutacyjne. Ale jeśli chodzi o Ważne Rozmowy z potencjałem rujnowania środowego wieczoru, gdy miało się nadzieję na karesy, jest to jednak pewne rozczarowanie.
Właściwie zazdroszczę kobietom, które były na moim miejscu przed pojawieniem się cudownej tortury leczenia niepłodności. Miały jedno dziecko albo nie miały ich w ogóle, i tyle. Były łzy, modlitwy i użalanie się nad sobą, nie było natomiast wyboru. Marzę, by rozwiązanie tej kwestii nie leżało w mojej mocy. Marzę o braku kontroli.
Toczymy te rozmowy od roku. Wcześniej przez dwanaście miesięcy staraliśmy się o dziecko, zakładając, że nam się uda. No i lipa, absolutny brak odzewu ze strony moich jajników. Przez jakiś czas brałam lek o nazwie Clomid, żeby je „obudzić”, ale najwyraźniej wcisnęły przycisk „drzemka”, chamsko ignorując moje apele o współpracę.
– Rozmawiałem dziś w pracy z moją szefową.
Wzdrygam się na wspomnienie tej kobiety. Czemu znów ona? Bezustannie próbuje go namówić, żeby przekonał mnie do procedury in vitro. Nigdy nie miałam okazji jej poznać, ale nie znoszę babska. To nie jej interes! Niemniej składając przysięgę małżeńską, obiecałam zawsze słuchać i nigdy nie oceniać. Miałam dwadzieścia cztery lata! Skąd mogłam wiedzieć, jak irytująca jest konieczność słuchania, gdy ma się chęć już tylko na kieliszek wina. Niemniej przysięgałam, więc pytam z uśmiechem:
– O czym?
– Mówiła, że odkąd Alfie ma rodzeństwo, znacznie lepiej się zachowuje. Zrobił się bardziej towarzyski, więcej mówi i jej zdaniem jest bardziej empatyczny.
Jeżę się na zawoalowaną krytykę mojego rodzinnego układu wyrażoną przez tę okropną babę. Jakbym wychowywała milczącego socjopatę tylko dlatego, że nie urodziłam mu gromadki rodzeństwa. Wydaję wieloznaczny pomruk i wychylam kieliszek do dna. To mój drobny akt buntu, bo alkohol obniża płodność.
– Powinniśmy to zrobić – mówi Anthony z nagłą energią. Słyszałam to już wcześniej. – Naprawdę długo się nad tym zastanawiałem. Musimy przestać się wozić z tą decyzją. Żadne z nas już młodsze nie będzie, za dwa miesiące kończysz trzydzieści cztery lata, a z wiekiem spada odsetek zabiegów in vitro zakończonych powodzeniem.
Patrzy na mnie tak, jakby rozwiązanie było banalnie proste. Wystarczy, że się zgodzę, i wszystko będzie dobrze!
– Już o tym rozmawialiśmy. Znamy statystyki, ale…
Nie mam do powiedzenia nic, czego bym wcześniej nie mówiła dziesiątki razy. Gdyby ktoś mi zagwarantował, że wskutek zabiegu urodzę dziecko, nowego członka naszej rodziny, na którego oboje bardzo czekamy, nie wahałabym się ani chwili. Ale nikt mi niczego takiego nie obieca. Wiem, jakie jest prawdopodobieństwo sukcesu: niewysokie, a ja nigdy nie gustowałam w hazardzie. Rozpoczynanie procedury in vitro, kiedy mamy już Teodora, wydaje się paskudnie nieroztropne. Dziś mogę poświęcić Teodorowi cały swój czas i nauczyłam się akceptować naszą rodzinę taką, jaka jest. A jeśli nie będę mogła się nim opiekować, bo kompletnie mnie rozłożą hormony, którymi mnie nafaszerują, albo rozczarowanie, które pozbawi mnie całej energii? A jeśli w pogoni za drugim dzieckiem przestanę być dobrą matką dla pierwszego? A jednak pragnienie posiadania kolejnego Teodora, przyglądania się wspólnej zabawie dwójki dzieci uderza mnie czasem prosto w splot. I wtedy doskonale rozumiem nieugiętą pewność Anthony’ego, że potrzebne nam drugie dziecko.
Przechodzę różne etapy. Czasem jestem zdecydowana i gotowa. Dam radę, dawajcie te igły, lejcie hormony, ostrzcie skalpele, wszystko dla dziecka. Tydzień później sama myśl o tych wszystkich ludziach, kablach i maszynach, przedmiotach wprowadzanych w moje ciało sprawia, że mam ochotę zwinąć się w pozycji embrionalnej. Nie – mówi mój organizm – to nie jest w porządku. Anthony zagląda do wózków chętniej niż ja. Wystarczy, że jakiś zasmarkany noworodek albo jego chrześniak zrobi coś uroczego, a już mój mąż deklaruje z głębi serca, że musimy to zrobić, zróbmy to, nie mamy nic do stracenia! Tak jak dziś.
Nie mamy nic do stracenia? Mamy do stracenia wszystko, Anthony! – chcę krzyczeć za każdym razem. Od czasu do czasu udaje mi się przekonać samą siebie, że zdołam przejść przez to całe in vitro, ale nie stać mnie na taką nonszalancję. Jak na faceta z zamiłowaniem do planowania Anthony zaskakująco beztrosko lekceważy wpływ in vitro i dzieci – lub, co gorsza, in vitro i braku dzieci – na nasze życie. Chcę od niego usłyszeć, że owszem, możliwy jest scenariusz pesymistyczny. Muszę mieć pewność, że rozumie, jaka to będzie dla mnie mordęga, bo jak ze wszystkim, co wiąże się z hodowlą dzieci, wszystkie negatywne konsekwencje obciążają kobietę. O ile zabieg się powiedzie. A jeśli nie?
– Potrzebuję czasu, żeby to wszystko rozważyć. Przemyśleć za i przeciw.
– Czemu zakładasz, że się nie uda?
– Nie zakładam.
– Zakładasz. – W tonie jego głosu pojawia się frustracja, którą podszyte są kolejne zdania. – Mówisz o koszcie finansowym, emocjonalnym i fizycznym, jakbyś miała pewność, że będziesz przechodzić kolejne zabiegi przez następne trzy lata. A jeśli uda się za pierwszym razem? Jeśli dziecko jest w zasięgu ręki, a my nie korzystamy z tej możliwości?
– Łatwo ci mówić – mamroczę.
– Słucham? – mówi, choć słyszał mnie doskonale. Oczywiście, że słyszał.
– Powiedziałam, że łatwo ci mówić. To nie tobie to zrobią.
– Przejdziemy przez to razem, Cat. Proszę, nie mogę tego zrobić za ciebie. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale nie mogę. Proszę. Zwyczajnie to przemyśl.
Mościmy się na kanapie, by obejrzeć coś, co zdaniem Anthony’ego warte jest polecenia, a ja uzmysławiam sobie, że serce nie wali mi wcale jak młotem. Jestem spokojna. Kiedyś po tych rozmowach łzy kapały mi ciurkiem, lecz teraz ostrze stępiało. Co to znaczy? Że pogodziłam się z posiadaniem jedynaka? Może nawet jestem zadowolona? Czy mogę podjąć tę decyzję za nas dwoje, gdy kwestia posiadania dzieci dotyczy każdego z nas?
Problem polega na tym, że Anthony prosi mnie o coś, czego nie mogę zrobić. Nie mogę podjąć tej decyzji. W głębi serca pielęgnuję nadzieję, że to się zwyczajnie wydarzy. Jeśli będziemy cierpliwi, odsuniemy decyzję o miesiąc, a potem jeszcze jeden i kolejny, może któryś z nich okaże się właśnie tym. Zaszłam w ciążę z Teodorem po sześciu miesiącach bardzo przyjemnych regularnych prób spłodzenia potomka. Udało się właśnie wtedy, gdy już zaczynałam wpadać w panikę. Poranne mdłości były tak potworne, że powaliłyby wołu. Wiem, że za nami dwa lata starań nieuwieńczonych sukcesem. Wiem, że moja rezerwa komórek jajowych nie jest zbyt wielka, a moja macica ma dziwny kształt, przez co jest mniej „gościnna” dla zarodka (to słowo tak okrutne w kontekście niepłodności, że chamskiego konsultanta obrażającego moją anatomię miałam ochotę zadusić jego własnym krawatem). Wiem to wszystko i żałuję, że nie pozostawiono mnie w niewiedzy. Naprawdę szkoda, że nie jesteśmy wciąż rozkosznie nieświadomi i przepełnieni nadzieją, bo to przecież mogłoby się zdarzyć. Po prostu jeszcze nie wiemy.
Tego wieczoru, gdy mijam w drodze na górę nasze zdjęcia, zdumiewa mnie (co często się zdarza po naszych rozmowach o poczęciu), ile udało nam się razem zbudować. Stworzyliśmy rodzinę od zera. Przeszliśmy długą drogę od wspólnego zdjęcia zrobionego w pierwszym roku naszego związku, gdy beztrosko spleceni w barze patrzyliśmy sobie czule w oczy, do zdjęcia przedstawiającego całą naszą trójkę, które Phoebe zrobiła przed kilkoma miesiącami w Battersea Park. Moje ciemne loki rozburzone wiatrem kontrastowały z kasztanową czupryną Teodora, którą odziedziczył po Anthonym.
Leżę w łóżku i czytam. Anthony kładzie się za mną i odgrywamy swój wieczorny rytuał. Odkładam książkę na bok, podaję mu maskę na oczy, gaszę światła, przytulam głowę do jego ramienia, kładę rękę na jego piersi, on kładzie dłoń na moim łokciu. Pewność i bezpieczeństwo.
– Anthony – szepczę.
– Tak?
Uwielbiam to. Nie mówi: „Co?” ani „Hm?”. Odpowiada „Tak?” na wszystko, co chciałabym powiedzieć.
– Nie chcę podejmować tej decyzji. Nie mogę. – Gula w gardle. Rzadko opłakuję naszą niepłodność, więc próbuję jakoś ją przełknąć, bo naprawdę nie sposób przez dwa lata co noc płakać. To jest tak przygnębiające, że brak słów. – A jeśli to się stanie naturalnie? Chciałabym…
– Och, Cat – mówi cicho Anthony i jego głos obnaża słabość mojej wiary. Zdradzając swój sekret, odebrałam mu moc. Żałosna, głupia nadzieja. Ale… kto wie? – Rozumiem – mówi mój mąż. – Dajmy sobie jeszcze miesiąc.
Nigdy nie kochałam go bardziej niż w tej chwili.
Glasgow, Wielka Brytania
Dzień 1
W listopadzie zawsze jest spory ruch, ale to już przekracza wszelkie granice. Podziały w rejonie Gartnavel chyba nigdy nie ujawniły się równie wyraziście. Upadki na lodzie i mokre kaszle mieszkańców wyglansowanego jak na klasę średnią przystało West Endu Glasgow pojawiają się na oddziale ratunkowym wraz z kosztownymi pasemkami, wiedzą na temat rozmaitych typów antybiotyków i szczekliwą wymową ludzi, którzy nie pozostawiają personelowi wątpliwości, że ich rodzice i dziadkowie mają zostać zbadani w tej sekundzie. Rewersem tej opowieści o dwóch miastach jest marskość wątroby, chroniczna bieda i mało przyjemne dla oka efekty uboczne palenia od podstawówki.
– Kolejny SGŻ – mówi pogodnie znakomita młoda pielęgniarka Kirsty i w przelocie bezceremonialnie wciska mi do ręki kartę pacjenta. Syndrom Gównianego Życia. W lekarskim żargonie: „W sumie nic panu nie jest, jest pan po prostu bardzo smutny, bo pana życie jest faktycznie trudne i nic pan na to nie poradzi”. Kiedyś próbowałam pomagać, naiwna sierota. A jeśli ten ktoś nie ma nikogo poza mną? – myślałam zrozpaczona, dzwoniąc siedem razy w półgodzinnych odstępach do ośrodka pomocy społecznej, aż wreszcie przestali odbierać. Po uzyskaniu specjalizacji nabrałam dystansu.
– To po co mam go badać? – pytam.
To strata mojego czasu, klasyczna gówniana robota spadająca na rezydentów, jeśli można mówić w tym kontekście o jakiejkolwiek klasyce.
– Matka poprosiła o konsultację specjalisty. Z nikim innym nie chce rozmawiać.
Jasne. To nie fair, niemniej faktem jest, że głośne, uporczywe i ogólnie męczące dla personelu domaganie się konsultacji specjalisty zapewnia w szpitalu lepszą opiekę. Nie to, żebyśmy nabierali szacunku do natręta. Po prostu chcemy się go pozbyć.
Odsuwam zasłonę zapewniającą pacjentowi namiastkę prywatności.
– Jak mogę pomóc? – pytam tym dziarskim, a przy tym lakonicznym tonem zarezerwowanym dla zdrowych okupujących mój zatłoczony i niedofinansowany oddział ratunkowy.
– On źle wygląda – warczy chorobliwie blada kobieta, wskazując na dziecko, które choć znudzone, sprawia wrażenie bezczelnie zdrowego.
– Co mu dolega? – pytam, siadając na wprost niego. Z karty wynika, że wszystkie podstawowe parametry są w normie. Nie ma nawet gorączki. Nic mu nie jest.
– Śpi do południa i ma kaszel.
Dziecko nie wydało z siebie najlżejszego dźwięku.
Po kilku niewinnych pytaniach wszystko się wyjaśnia. Dzieciak przechodzi fazę szybkiego wzrostu, a gdy wracał ze szkoły do domu z jakimś znajomym ancymonem, zapalił ukradkiem papierosa. Niech ktoś zadzwoni po Sherlocka, jestem gotowa wejść w spółkę.
Gdy wypycham stropionego chłopca i jego matkę za drzwi, dzwoni telefon, pod którym przyjmujemy zgłoszenia wymagające natychmiastowej interwencji. Dwumiesięczne dziecko, podejrzenie sepsy, już do nas jedzie.
Nawet dwadzieścia lat praktyki lekarskiej nie uodporniło mnie na adrenalinę towarzyszącą odebraniu telefonu sygnalizującego potrzebę nagłej interwencji. Po czterdziestu pięciu minutach zażartej walki udaje nam się ustabilizować malutkiego pacjenta, którego wysyłamy na intensywną terapię piętro wyżej. Nie zdążam złapać oddechu, a już wjeżdża kolejny, tym razem bardziej typowy: wypadek drogowy, którego efektem są paskudne rany i podejrzenie krwotoku wewnętrznego. Przed upływem dwudziestu minut wysyłamy go na górę na tomografię. Myję ręce, próbując sobie przypomnieć, o której zaczyna się wywiadówka w szkole mojego syna, gdy łapie mnie za łokieć jedna z rezydentek.
Bełkocze coś o gwałtownie pogarszającym się pacjencie, jeszcze przed chwilą było dobrze, a już nie jest i pomocy. Kompletnie się posypała. Ile razy to widziałam? Pracuje na oddziale od dziesięciu tygodni, pogorszył jej się pacjent i już panika. Wiem, że powinnam traktować ją z szacunkiem, świadoma faktu, że jest tylko rezydentką i wszyscy się kiedyś uczyliśmy, ale jest to naprawdę bezmiernie irytujące. Rozumiem brak wiedzy i doświadczenia, jestem gotowa tolerować błędy będące skutkiem zmęczenia, ale bezrozumna panika na oddziale ratunkowym jest równie użyteczna jak papierowa łódź z zapadnią w dnie. Brzmi to obcesowo – choć zachowuję tę myśl dla siebie – niemniej przychodzi mi do głowy, że z tej dziewczyny nigdy nie będzie porządnej lekarki oddziału ratunkowego. Jak człowiek nie potrafi zachować chłodnej głowy, gdy pacjent gwałtownie się pogarsza, to medycyna ratunkowa nie jest właściwym wyborem.
Biegnę za nią do łóżka pacjenta, którego żona stoi obok łóżka i płacze. Dosłownie syczę na Fionę, żeby go zawieźć na oddział reanimacyjny, i z powstrzymywaną furią pytam możliwie cicho, czemu go tam jeszcze nie ma. Wystarczy spojrzeć na człowieka i jego kartę, żeby stwierdzić, że jest w fatalnym stanie. Chryste, nawet nie trzeba patrzeć. Wszystkie maszyny wyją na alarm.
Fiona mówi, że przyjechał z grypą i wyglądał dobrze, zupełnie dobrze! Dała mu kroplówkę i paracetamol z nadzieję, że za chwilę odeśle go do domu. Była przekonana, że to zwykła grypa, nic więcej.
W tym momencie pacjent jest już w agonii. Oddycha płytko i z wysiłkiem, ciało nie radzi sobie z podstawowym zadaniem czerpania powietrza. Jego skóra jest szara szarością skóry człowieka, którego kolejne układy przestają funkcjonować, podczas gdy temperatura ciała coraz bardziej się podnosi. Uwija się przy nim już siedmiu członków personelu medycznego. Oddziałowa co dwie minuty mierzy mu temperaturę i obwieszcza ze słabo skrywanym niedowierzaniem, że ta w niewiarygodnym tempie rośnie. Rozbieramy go do naga, okładamy lodem i zimnymi ręcznikami. Oglądam jego ciało, szukam rany, ugryzienia, ukąszenia, draśnięcia przy goleniu, zadrapania, czegokolwiek, co wyjaśniałoby sepsę. Bez efektu. Brak wysypki, więc to raczej nie zapalenie opon mózgowych. Nabieram przekonania, że nie zdołamy go zawrócić. Niewiele można zrobić, gdy narządy przestają funkcjonować. Cewnikujemy go, podajemy płyny i tlen, potężne dawki antybiotyków i leków antywirusowych, żeby zaczął walczyć z tym, co go zjada – cokolwiek to jest! Do tego sterydy, żeby ułatwić oddychanie. Robimy wszystko, co w naszej mocy! Pobieramy krew na badanie pod kątem infekcji, bo jeśli zdoła dożyć do momentu otrzymania wyników z laboratorium, podamy mu lepiej dobrane antybiotyki i leki antywirusowe, ale wyłączają się nerki. Ani kropli moczu, rozpaczliwie pusta torba pod łóżkiem, do której prowadzi rurka cewnika, powiewa jak smutny żagiel. Gdy znajomi pytają czasem żartem, czy już idzie po nich kostucha, odpowiadam, że póki chce im się sikać, to jeszcze nie.
Cofam się o krok i patrzę na rozgrywającą się przede mną scenę, zachowując wyraz spokojnej powagi. Przystojny gość. Ciemne włosy, kilkudniowy zarost, wygląda na sympatycznego. Jego żona wchodzi wszystkim pod nogi i bez przerwy płacze. Widzi, że to koniec. Wszyscy widzimy. Od czasu do czasu krzyczy na nas, żebyśmy coś zrobili, ale tu już nie ma nic do zrobienia, można tylko czekać z nadzieją, że ciało jakimś cudem zawróci. Trzy godziny od jego wjazdu na SOR maszyna, na którą czekaliśmy, wydaje z siebie długi skowyt. Serce przestaje bić i w jakiś przedziwny sposób przynosi nam to ulgę. Opada napięcie, wszyscy możemy wreszcie coś zrobić. Oddziałowa zaczyna uciskać klatkę piersiową, zarządzam podanie adrenaliny. Serwujemy mu jeden wstrząs, drugi, trzeci. Pielęgniarka zajmuje się żoną, której szok odebrał mowę. Stoi z nią w kącie oddziału, z dala od łóżka mężczyzny, i nie pozwala jej upaść. Elektrowstrząsy są tak silne, że bliscy w miarę możliwości nie powinni być zmuszeni ich oglądać. Próbując powrócić zmarłych z zaświatów, miażdżymy im żebra i razimy ich prądem, starając się skłonić serce, by podjęło wymuszony rytm.
To nie działa, ale nikt nie spodziewał się cudu. Patrzymy na człowieka, którego ciało zostało spustoszone, choć jeszcze nie wiemy czym. Ręce mi mdleją z wysiłku. Oddziałowa patrzy pytająco, nie wypuszczając elektrod z rąk. Kręcę głową. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Dalsza reanimacja jest równoznaczna z poddawaniem zwłok zbędnym torturom. Po pięćdziesięciu dwóch minutach wydaję polecenie.
– Przestajemy. Wystarczy. Czas zgonu dwunasta trzydzieści cztery, trzeci listopada dwa tysiące dwudziestego piątego roku.
Zostawiam jedną z bardziej doświadczonych pielęgniarek, żeby uzupełniła dokumentację i pocieszyła zrozpaczoną wdowę, która jeszcze kilka minut temu była żoną.
Fiona, moja spanikowana rezydentka, sprawia wrażenie kompletnie wytrąconej z równowagi. To pierwszy młody człowiek, którego straciła na oddziale. Wiek ma znaczenie. Strata pacjenta nigdy nie jest łatwa, ale jak ktoś ma osiemdziesiąt pięć lat i długie życie za sobą, po czym doznaje udaru albo zawału, to jest to smutne, lecz wydaje się naturalne. Śmierć przyjdzie po każdego, a ten dożył sędziwego wieku. Powodzenia i do zobaczenia po tamtej stronie.
Gdy ktoś umiera młodo, to znaczy, że coś poszło nie tak, a nam nie udało się tego naprawić. Pacjent nazywał się Fraser McAlpine. Jego żona szlocha niepowstrzymanie, powtarzając raz za razem przez łzy, że to była zwykła grypa.
Zabieram kartę Frasera i prowadzę Fionę do dyżurki. Sadzam ją, żeby doszła do siebie i przejrzała razem ze mną, co się wydarzyło i dlaczego. Tej techniki nauczyłam się od starszej lekarki podczas stażu, który odbywałam w Edynburgu. Po stracie pacjenta od razu przegląda się dokumentację od pierwszej do ostatniej strony, krok po kroku. Co zrobiono? Kiedy? Jak? Dlaczego? W zwykłych okolicznościach rezydent uzmysławia sobie, że wszystko wykonał poprawnie, a to, co się wydarzyło, znajdowało się poza obszarem jego kontroli. Jeśli coś zrobił nie tak, zyskuje cenne doświadczenie. Zyskuje coś w obu przypadkach.
Uważnie czytamy dokumentację od deski do deski. Fraser zjawił się na oddziale ratunkowym o ósmej trzydzieści dziewięć rano, na razie bez zaskoczeń. O dziewiątej dwie obejrzała go pielęgniarka przeprowadzająca kwalifikację. Wydawało się, że ma grypę, uznała, że to nic pilnego. Nieco podwyższona temperatura, oddech w normie, skarżył się na ospałość i ból głowy. O dziesiątej piętnaście zbadała go Fiona, zaordynowała kroplówkę i paracetamol. Zaproponowała wykonanie badania krwi, żeby sprawdzić, czy to infekcja bakteryjna czy wirusowa, a następnie wdrożyć odpowiednie leczenie. Wciągnięto go na listę pacjentów do pobrania. Kwadrans po dziesiątej miał trzydzieści osiem i osiem, co w sumie nie jest jeszcze tak wysoką temperaturą. Nawet świeżo upieczony rodzic sześciotygodniowego niemowlęcia nie wpadłby z tego powodu w histerię.
Trzydzieści minut później, o dziesiątej czterdzieści pięć, trzy kwadranse przed tym, nim ustało krążenie, miał już czterdzieści dwa stopnie. Przy takiej temperaturze człowiek jest w zasadzie trupem. Właśnie wtedy Fiona po mnie przybiegła. Zimny dreszcz przebiega mi po plecach. W ciągu niespełna godziny ten prawie zdrowy człowiek znalazł się na granicy życia i śmierci.
Widzę, że w miarę przeglądania dokumentacji Fiona zaczyna się odprężać. Nie wspominam o popełnionych przez nią błędach i jestem wyraźnie niewzruszona. To nie jest prosty przypadek pomyłki niedoświadczonego lekarza. To coś przerażającego. Nie grypa i raczej nie sepsa. Był młody i zdrowy i jasne, nawet młodym i zdrowym ludziom zdarza się wyciągnąć nogi, ale zwykle wiadomo, co poszło nie tak.
I wtedy zauważam coś, od czego żołądek podchodzi mi do gardła. Był w szpitalu przed dwoma dniami. W pierwszej chwili nabieram przekonania, że musieliśmy coś przeoczyć. Ktoś z mojego zespołu, któryś z lekarzy, któraś z pielęgniarek, ktoś z nich musiał przeoczyć coś, przez co ten mężczyzna stracił życie. Czytam notatkę: zjawił się ze skręconą kostką po meczu rugby.
Śmierć nie jest skutkiem ubocznym prześwietlenia i obkładania nadwerężonych ścięgien lodem.
Przychodzi mi nagle do głowy, że to może gronkowiec oporny na metycylinę, którego po cichu obawia się każdy lekarz. Ale to… No nie wiem. Nigdy dotąd szczęśliwie nie spotkałam się z opornym szczepem gronkowca. Ale to wszystko się nie składa.
Przeglądam dokumentację jeszcze raz, próbując znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie tego, czego byłam właśnie świadkiem. Coś mi się kołacze… Coś nie daje mi spokoju, choć nie potrafię tego nazwać. Co to może być? Nie wczoraj. Może przedwczoraj? Nagle doznaję olśnienia. Pacjent, którego leczyłam dwa dni wcześniej. Starszy, osiemdziesiąt dwa lata, przywieziony w bardzo złym stanie helikopterem z wyspy Bute. Zaintubowali go jeszcze na pokładzie, nerki przestały funkcjonować. Nie rozumiałam, czemu przywieźli go właśnie do mnie, ale ratownik był bardzo zdenerwowany. Powiedział: „On wcale tak źle nie wyglądał, jak go zabieraliśmy. A potem temperatura zaczęła mu rosnąć dosłownie z minuty na minutę”. Wtedy jakoś mnie to nie zastanowiło. Chorym ludziom skacze temperatura, to żadne zaskoczenie.
Zmarł kwadrans po tym, jak go przywieźli. Zrobiliśmy to samo co z Fraserem McAlpinem: pobraliśmy krew, żeby sprawdzić, co go zaatakowało, ale skoro zmarł, nie sprawdzaliśmy już wyników. Przejęli go ludzie z kostnicy. Odczytałam numer łóżka – nie mieli ze sobą kontaktu, pacjenci ze skręconymi kostkami nie wchodzą na oddział reanimacyjny – a potem sprawdziłam, kto z personelu zajmował się mężczyzną z wyspy Bute. Leczyłam go jako lekarz specjalista razem z moim rezydentem Rossem, natomiast jedna z pielęgniarek, Kirsty, zajmowała się nimi oboma.
Boże, spraw, by Kirsty okazała się morderczynią! Byłoby to znacznie mniej niepokojące niż choroba zakaźna lub niedostateczna higiena. Chociaż nie, chyba zwariowałam. Morderstwo to masa papierologii.
Mój niepokój rośnie i tu nie chodzi o zgony, do których przywykłam, ale o niepewność. W medycynie najbardziej pociąga mnie jej przeciwieństwo: plany i procedury, listy i wytyczne, autopsje, analiza przyczyn zgonu, brak pytań bez odpowiedzi. Przypominam sobie, w jak fatalnym stanie byłam na trzecim roku studiów po śmierci mamy. To swoista terapia ekspozycyjna, którą ordynuję sobie w myślach. Przetrwałam tamto, przetrwam i to. Przeżyłam ówczesne ataki paniki, więc gdyby irracjonalny lęk dopadł mnie teraz, to też przeżyję. Myślałam, że umrę, ale żyję. Sama myśl, że umrę, nie oznacza, że tak się stanie. Nie wiedziałam, czy zdołam podjąć pracę lekarki, a jednak nią jestem. Muszę uważać na ten cichy głos, który próbuje wykorzystać każdy przerażający drobiazg, by popchnąć mnie w przepaść.
Nie panikuj, Amando, to zwykły niepokój. Dwóch pacjentów nie zwiastuje jeszcze antybiotykoopornej infekcji. Dwóch pacjentów to jeszcze nie pandemia. Dwóch pacjentów to nawet nie powtarzalny wzorzec.
Fiona mówi, że musi już iść. Gapię się na nią tępo, niepewna, jak długo tu siedzimy. Zapewniam ją, że w porządku, może kilka minut odpocząć, niełatwo zaakceptować stratę pacjenta. Fiona odpowiada, że nie może, bo ktoś właśnie poszedł na zwolnienie.
– Dzwonił Ross, że słabo się czuje, więc mamy jednego lekarza mniej.
W ułamku sekundy podejmuję decyzję, która jest kompletnym szaleństwem. Gdyby był tutaj mój mąż, kazałby mi natychmiast zarezerwować wizytę u psychoterapeutki, bo widać, że moje lęki wymknęły się spod kontroli, ale mojego męża tu nie ma, więc niczego nie rezerwuję, bo jeśli…? Mama powtarzała, by ufać intuicji, a mnie intuicja aktualnie podpowiada, że mamy tu, kurwa, katastrofę. I ta świadomość mnie dławi. Muszę powiedzieć pozostałym. Muszę coś zrobić, zamiast bezgłośnie się zamartwiać.
Wracam na oddział i proszę oddziałową, żeby zapytała wszystkich naszych pacjentów, czy nie było ich na oddziale ratunkowym dwa dni wcześniej. Patrzy na mnie z dezaprobatą, ale nie mam czasu z nią dyskutować, więc przechodzę do poczekalni i pytam, kto z oczekujących był tu przed dwoma dniami. Wstaje dwóch mężczyzn, trzeci tylko podnosi rękę, jest bledszy niż dwóch pozostałych. Każę go położyć na noszach i czuję ucisk w klatce piersiowej jak zawsze, gdy dostaję ataku paniki, tyle że tym razem mam powód. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Zawsze panikowałam bez przyczyny. Mam ochotę się rozpłakać, skulić na fotelu w dyżurce i zrzucić wszystko, czymkolwiek jest, na kogoś innego.
Wszyscy ci mężczyźni mają objawy grypopodobne, przy czym każdy z nich – albo jego żona – obawia się, że to może być coś poważniejszego w rodzaju sepsy. W październiku mieliśmy kampanię społeczną na temat sepsy, dzięki której tylko w naszym szpitalu udało się ocalić aż dwadzieścia osób, choć czas oczekiwania na konsultację automatycznie wzrósł, gdyż wszyscy łącznie z panem Jankiem spod sklepu nabrali przekonania, że chorują na sepsę.
Mam ochotę obwieścić im wszystkim, że to może być coś gorszego od sepsy, coś o rząd wielkości gorszego od jednego z najskuteczniejszych zabójców w tym kraju, ale gryzę się w język. Zachowuję rozwagę, stanowczość i pozorny spokój. Nikt nie kwestionuje moich poczynań, dopóki nie podejmuję decyzji o wyrzuceniu wszystkich pacjentów z urazówki i nie umieszczam tam chorych z podejrzeniem infekcji. Jedna z pielęgniarek zaczyna się ciskać, ale polecam jej przejść natychmiast na oddział reanimacyjny. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Oddziałowa znalazła dwóch pacjentów, którzy byli przedwczoraj na SOR-ze i właśnie wrócili. Łącznie z trzema z poczekalni to pięciu. Z Fraserem McAlpine’em sześciu. Z facetem z wyspy Bute siedmiu. To nie przypadek.
Na oddział wpada Fiona.
– Rossa przywiozła karetka.
Ośmiu.
Już wiem, że to nie moje lęki. Drętwiejącymi palcami wybieram numer męża.
– Mamy tu infekcję. Bardzo źle to wygląda.
– Co? Jaką infekcję? Superbakterię?
– Nie. Nigdy się z czymś takim nie zetknęłam. To za szybko się rozprzestrzenia. Wracaj do domu. Natychmiast.
– To nie jest kwestia twoich lęków…?
– Słuchaj, mam tu w kolejce ośmiu umierających pacjentów, jakby to był szpital polowy. Sami mężczyźni, nie wiem jeszcze, co to znaczy, ale nic dobrego, więc wracaj do domu. Jeśli natychmiast nie wymyślisz, że właśnie rzygałeś czy coś, to przysięgam, że się z tobą rozwiodę.
Zaczynam wpadać w histerię. Nigdy nie groziłam mojemu ukochanemu i nieodmiennie wspierającemu mnie mężowi onkologowi, że go porzucę. Nigdy nie sądziłam, że cokolwiek skłoni mnie do wysunięcia takich gróźb. Ale też nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś takiego.
– Jedź do domu. Nikogo nie dotykaj, z nikim nie rozmawiaj, po prostu jedź. Odbierz po drodze chłopców. Powiedz im, żeby do ciebie wyszli. Nie wchodź do szkoły. Proszę, pojedź po nich.
Zaczynam go błagać i Will się zgadza. Nie wiem, czy bardziej boi się mnie czy o mnie, ale mam to w nosie, niech tylko bezpiecznie dotrze do domu z naszymi synami. Wystukuję wiadomość do chłopców. Piszę, że tata po nich jedzie i mają czekać na zewnątrz. Napiszę im dowolne usprawiedliwienie.
Jedna z moich dalszych znajomych pracuje w szkockim inspektoracie sanitarnym. Zanim objęła stanowisko wicedyrektora, chodziłyśmy razem na studia. Zawsze była dość oschła, ale teraz to bez znaczenia, musi mnie wysłuchać. Dzwonię do niej, próbując zachować spokój, gdy recepcjonistka mnie przełącza. Wyłuszczam wszystko pospiesznie, ale moja znajoma tylko poburkuje, jakby miała ochotę się rozłączyć. Nie sprawia wrażenia zaniepokojonej. Chyba jest przekonana, że nie pierwszy raz spotyka się z taką sytuacją. Od dekady nie pracuje jako lekarka, ale z tonu jej głosu wnioskuję, że mi po prostu nie ufa. Może nie dałam jasno do zrozumienia, że to pilne? Dla mnie sprawa jest jasna, ale może faktycznie nie brzmi to alarmująco: ośmiu chorych, no dobra, zobaczmy, jak sprawa się rozwinie. Opisuję jej wszystko w mailu z sugestią, że tak na wszelki wypadek powinni tu kogoś przysłać. Siadam obok jednego z pacjentów i mierzę mu tętno. Czterdzieści pięć uderzeń na minutę. Wkrótce umrze. Umrą wszyscy. Oddychaj, Amando, oddychaj, niebawem nadejdą posiłki, nie musisz radzić sobie ze wszystkim sama. Zjawi się ktoś, komu będziesz mogła oddać dowodzenie, ktoś wykwalifikowany, kto na co dzień nosi kombinezon ochronny. Pozwoli ci pójść do domu i zapomnieć, że cokolwiek się wydarzyło.
Otwierają się drzwi urazówki i staje w nich oddziałowa.
– Karetki przywiozły czterech kolejnych. Dwóch było tu przedwczoraj, dwóch wczoraj. Nie wiem, co robić.
Urzeczywistnia się mój najgorszy koszmar.
E-mail od Amandy Maclean (amanda.mac[email protected]) do Leah Spicer (l.spicer@healthprotectionscotland.org) 3 listopada 2025, 18.42
Leah,
znalazłam Twój adres w sieci, bo zapomniałaś mi go podać przez telefon po tym, jak poprosiłaś mnie o napisanie maila. Wróciłam właśnie z dyżuru. Kiedy wychodziłam do domu, na SOR-ze leżało dziewiętnastu pacjentów i wszyscy mieli objawy, jak podejrzewam, infekcji wirusowej (antybiotyki nie pomagały, choć oczywiście potrzebujemy wyników histopatologii, żeby potwierdzić, co się dzieje; lepiej, żebyśmy przesłali próbki do Twojego laboratorium w HPS, czy szybciej będzie uporać się z tym u nas w Gartnavel?). Z dwudziestu sześciu pacjentów, którzy zjawili się u nas do tej pory, pięciu zmarło przed moim wyjściem ze szpitala. Przedwczoraj zmarł mężczyzna z wyspy Bute, pierwszy oglądany przeze mnie przypadek, dziś po południu niejaki Fraser McAlpine. Trzech mężczyzn zmarło wkrótce po przyjęciu na oddział, wśród nich był Ross, jeden z moich rezydentów.
To wszystko mężczyźni. Na razie próbka jest oczywiście zbyt mała, by wyciągać daleko idące wnioski, ale nigdy dotąd z czymś takim się nie spotkałam. Może mężczyźni są bardziej podatni? Czy możemy umówić się na rozmowę? Może należałoby włączyć w tę sprawę kogoś z wyższego szczebla? Bardzo źle to wygląda, Leah, chciałabym, żebyś to zrozumiała. Wystarczy kilka godzin, żeby człowiek z objawami grypy i nieszczególnym samopoczuciem zamienił się w trupa, który w chwili śmierci miał czterdzieści trzy stopnie.
Proszę, odpisz jak najszybciej.
Amanda
E-mail od Amandy Maclean (amanda.mac[email protected]) do Leah Spicer (l.spicer@healthprotectionscotland.org) 3 listopada 2025, 18.48
Leah, właśnie sobie uprzytomniłam, że było jeszcze dziecko. Ten chłopiec miał zaledwie dwa miesiące, sądziliśmy, że to sepsa, przyjęliśmy go jeszcze przed Fraserem McAlpine’em. Myśleliśmy, że jest stabilny, gdy wysyłaliśmy go na intensywną terapię, ale właśnie do nich dzwoniłam i dowiedziałam się, że zmarł kilka minut po tym, jak wywieźli go z windy. Kilka dni wcześniej był u nas na SOR-ze.
Więc mamy łącznie dwudziestu siedmiu. Sześciu zmarło. Najstarszy osiemdziesiąt dwa lata, najmłodszy dwa miesiące.
Amanda
FW: E-mail od Amandy Maclean (amanda.mac[email protected]) do Leah Spicer (l.spicer@healthprotectionscotland.org) 3 listopada 2025, 18.48. FW do Raymonda McNab (r.mcnab@healthprotectionscotland.org) 4 listopada 2025, 10.30
Ron,
w załączniku masz dwa maile od kobiety, z którą studiowałam, jest lekarzem specjalistą w Gartnavel. Sądzę, że omyłkowo bierze za coś poważniejszego ciężkie przypadki grypy (w końcu mamy listopad…) powikłane sepsą i chorobami współistniejącymi. Nie mieliśmy żadnych doniesień o czymkolwiek z listy podpadającej pod kategorię 1, więc myślę, że jeśli chodzi o SARS/MRSA/ebolę, to jesteśmy bezpieczni.
Tak między nami, Amanda w trakcie studiów przeszła załamanie nerwowe. Kompletnie się rozsypała, musiała wziąć urlop dziekański, chyba zmarło któreś z jej rodziców czy coś takiego… W każdym razie jest dość wrażliwa. Zamierzam odpisać jej w wyważonym tonie, zalecając przedsięwzięcie zwyczajnych środków ostrożności i kontaktowanie się w razie potrzeby. Daj znać, jeśli widzisz to inaczej.
Dzięki,
Leah
E-mail od Raymonda McNaba (r.mcnab@healthprotectionscotland.org) do Leah Spicer (l.spicer@healthprotectionscotland.org) 4 listopada 2025, 10.42
Dzięki, Leah,
z tonu maili wnioskuję, że to kompletna wariatka, która próbuje nadwerężyć ograniczone zasoby czasowe i materiałowe tej instytucji. Nie wspominając o mojej cierpliwości. Zignoruj, proszę.
Ron
Londyn, Wielka Brytania
Dzień piąty
Nigdy mi nie wychodziło odbieranie Teodora z przedszkola. Nie lubię rozmawiać z ledwie znanymi mi ludźmi, gdy łączą się w grupy. Obcy są w porządku, przyjaciele również, natomiast absolutnie nie umiem tworzyć stronnictw i klik. Każde wejście na teren przedszkola stwarza stresującą sposobność popełnienia gafy lub błędnego zinterpretowania przyjaznego powitania jako: „Chodź do nas!”, gdy tymczasem był to komunikat: „Rozmawiam z kimś innym, miło cię widzieć z oddali!”. Doktoryzowałam się z antropologii społecznej, tymczasem raz po raz umyka mi różnica dzieląca te dwie sytuacje. Natomiast ironia mojej nieporadności jest dla mnie jasna jak słońce.
Od kilku dni odbieranie Teodora z przedszkola stało się stresujące z innych względów. Wszyscy chcą rozmawiać. Bynajmniej nie dlatego, że uważają mnie za błyskotliwą interlokutorkę (choć nie tracę nadziei), lecz chyba zwyczajnie szukają kogoś, kto odbije i wzmocni coraz silniej dręczący ich niepokój. Wszyscy mówią już o tylko o epidemii, zapewniając się przy tym nawzajem, że to bardzo daleko, bo w końcu ile jest do Glasgow, chyba z sześćset kilometrów? Jesteśmy zupełnie bezpieczni, władze lada moment opanują sytuację. Jedna z mam, prawniczka, trzeci dzień z rzędu powtarza mi stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem, którego zapewne używa na sali sądowej, że absolutnie nie ma się czego obawiać. Absolutnie! Jeśli stara się przekonać samą siebie, to mam nadzieję, że robi to z większym powodzeniem niż w odniesieniu do mnie, bo na razie podsyciła jedynie panikę, którą usilnie staram się tłumić.
Mam wrażenie, jakbyśmy dosłownie wczoraj obchodzili w szkole Świętego Józefa rocznicę spisku prochowego wieczorem fajerwerków. To był wieczór hot dogów jedzonych w rękawiczkach z jednym palcem i uroczych zdjęć, na których Anthony trzyma na rękach zaróżowionego z podniecenia Teodora. Wtedy chyba po raz ostatni czułam się szczęśliwa i rozluźniona w tłumie ludzi. A było to zaledwie pięć dni temu. Prezenterzy serwisów informacyjnych wciąż używają wyważonego tonu ludzi zajmujących się nie opiniami, lecz faktami, niemniej fakty wystarczą, żeby człowieka zemdliło ze strachu. Wirus atakujący wyłącznie mężczyzn. „Władze na dziś nie potwierdzają, ale powszechnie obserwuje się ogniska zakażeń w Glasgow, Edynburgu i na zachodnim wybrzeżu Szkocji” – donoszą media.
Bezskutecznie zachodzę w głowę, próbując przypomnieć sobie choćby jedną chorobę zakaźną, która atakowałaby wyłącznie mężczyzn. To znaczy nie znam się jakoś specjalnie na chorobach zakaźnych, ale mimo wszystko… Czy to nie dziwne? Czemu żaden lekarz ani minister nie potwierdzi, że to strasznie dziwne? Mam kuriozalne wrażenie, że poprawiłoby mi to samopoczucie, gdyby jakiś urzędnik wyszedł i powiedział: „Nigdy o czymś takim nie słyszano i nie mamy pojęcia, co się dzieje”.
Beatrice, moja przedszkolna przyjaciółka ratująca mnie zwykle z towarzyskiej opresji, łapie mnie za rękę tak nagle, że aż się wzdrygam.
– Beatrice!
Przez kilka ostatnich dni wysyłała po odbiór dziecka nianię. Co za ulga widzieć znajomą twarz! Ale moja radość szybko gaśnie, bo Beatrice wygląda blado i mizernie.
– Wyprowadzamy się do Norfolk. Jutro.
– Co? Dokąd? – bełkocę. Beatrice ma w hrabstwie Norfolk dom, w którym spędza najwyżej miesiąc w roku, przez resztę czasu wynajmuje go za pośrednictwem Airbnb.
– Wirus. Nie podoba mi się to, Catherine. Krążą pogłoski o ognisku choroby w Streatham. Wynoszę się z miasta, zanim będzie za późno.
– Zanim będzie za późno na co?
– Nie ma sensu wyjeżdżać, gdy dojdzie do najgorszego.
Wyraz twarzy Beatrice budzi moje przerażenie. Jest najspokojniejszą osobą, jaką znam, a wygląda i mówi w tym momencie jak człowiek kompletnie wytrącony z równowagi.
– Mam trzech synów, Catherine. Dwóch braci. Moja mama zmarła w zeszłym roku, został mi tylko ojciec. Nie zostaniemy w Londynie, żeby przekonać się na własnej skórze, jak wygląda najgorszy scenariusz.
Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie mam żadnych kontrargumentów, tylko uspokajające komunały zasłyszane od innych matek i uczucie, że żołądek podchodzi mi do gardła, gdy podsumowuję własne statystyki. Jeden syn. Jeden mąż. Żadnej matki. Żadnej córki. To nie skończyłoby się dla mnie dobrze.
– Stać was na to? – Znajduję w końcu słowa pozwalające zadać sensowne pytanie.
Beatrice patrzy na mnie z narastającym politowaniem.
– A jak myślisz, skarbie, po co się z Jeremym urabialiśmy po łokcie? Dlaczego, twoim zdaniem, tu mieszkamy? Mamy oszczędności na kilka lat.
Odchodzi szybkim krokiem z torebką Diora kołyszącą się na ramieniu, by zabrać Dylana z pokoju zabaw tej miłej, spokojnej szkoły Montessori w miłej, spokojnej dzielnicy południowego Londynu, którą – co sobie właśnie uzmysławiam – uważa za miejsce leżące znacznie poniżej poziomu jej możliwości. W przeciwieństwie do niej nie mam dokąd uciec. Muszę tu zostać i czekać.
Glasgow, Wielka Brytania
Dzień 9
Czy początek epidemii to dobry moment na pozew rozwodowy? A może powinnam go zabić i oszczędzić sobie papierkowej roboty? Will, ten cholerny dureń, poszedł do pracy. Wiedział, że ma nie iść. A taka byłam ostrożna!
Gdy trzeciego listopada opuściłam po dyżurze szpital, zdjęłam ubranie robocze i w samej bieliźnie ruszyłam do wyjścia ewakuacyjnego w przebieralni, po czym włożyłam zestaw świeżo wyjęty z plastikowego opakowania i wyszłam przez drzwi z napisem: „Używać jedynie w razie pożaru”. W dupie miałam ich przepisy.
Kiedy już zajechałam pod dom, ominęłam drzwi wejściowe, po czym rozebrałam się w garażu i spaliłam ubrania, w których przyszłam. Naga przeszłam przez dom i wzięłam prysznic tak gorący, że ledwie zdołałam pod nim wystać. Wyszorowałam się peelingiem odkażającym z nowej butelki zabranej ze szpitalnego magazynku. Nie zbliżałam się do chłopców i nawrzeszczałam na nich, kiedy niby to żartem próbowali mnie ukradkiem podejść. Pierwszego wieczoru, gdy zaścieliłam sobie w garażu polowe łóżko, Will był co najmniej sceptyczny. Następnego dnia poszedł do pracy, chociaż zaklinałam go, by tego nie robił. Wyszedł, nim się obudziłam, i wrócił do domu biały jak papier.
– Wierzę ci – powiedział.
Chciałam krzyczeć, że rychło w czas! Naraził się bez sensu! Poszedł do szpitala! Akurat tego miejsca w całym kraju, w którym zakażonych ludzi było z pewnością więcej niż gdzie indziej.
Nie poszedł już do pracy. Aż do wczoraj. Od pamiętnego dnia na SOR-ze minęło osiem dób, a on wciąż miał się całkiem nieźle. Wnioskując z tempa, w jakim zarażeni mężczyźni wracali na oddział ratunkowy, okres inkubacji nie mógł trwać dłużej niż kilka dni. Byliśmy bezpieczni i na tyle daleko od strefy zagrożenia, że siadałam z Willem i chłopcami w tym samym pokoju i śmialiśmy się wspólnie z filmu puszczonego na Netflixie, a ja nie dostawałam palpitacji za każdym razem, gdy któryś z nich zakaszlał. Mój skretyniały mąż poszedł do pracy czwartego listopada i cudem uniknął śmierci, po czym niecały tydzień później uznał chyba, że spokojne życie na przedmieściach Glasgow nie zapewnia mu wystarczających podniet.
– To małe dziecko! – wrzeszczy na mnie, gdy w końcu chrypnę i milknę. Wyszedł tylko na kilka godzin. – Umrze, jeśli jej nie pomogę! W całym szpitalu jestem w tym momencie jedynym pediatrą onkologiem.
Nie mówi, czemu jest jedyny, bo dałby mi w ten sposób argument do ręki i ujawnił absurdalność własnego stanowiska. Jest w tym momencie jedynym pediatrą onkologiem, bo dwaj pozostali, kurwa, zmarli!
– Masz dwójkę dzieci tutaj, w tym domu! – odwrzaskuję z furią. – Może jesteś lepszym lekarzem ode mnie, ale ja jestem lepszym rodzicem! Bardziej obchodzą mnie Charlie i Josh niż jakiś przedszkolak!
Will zaczyna płakać. Nigdy dotąd nie doprowadziłam go do płaczu. Słowa, które chciałam wykrzyczeć, więzną mi w gardle.
– Jej matka zadzwoniła do mnie na komórkę. Błagała mnie. Ta mała by umarła… Nikt nie podał jej chemii od czterdziestu ośmiu godzin. Ona… Ona… Ja…
Zaczyna szlochać. Mimo gniewu tak bardzo chcę go pocieszyć, utulić, ukołysać, powiedzieć, że wszystko w porządku, wszystko da się naprawić, wybaczam.
Ale tego błędu nie da się cofnąć. Nie mogę dotknąć własnego męża, bo jeśli jest nosicielem, to mogę się zarazić, tym samym zwiększając prawdopodobieństwo, że zarażą się chłopcy. Nie wybaczyłabym mu, gdyby z tego powodu umarli. Anonimowe dziecko leżące w szpitalu sześć kilometrów dalej nie jest moją sprawą. Moją sprawą są moi chłopcy, Charlie i Josh, z początkami zarostu, piwnymi oczyma, piegami i czołem zmarszczonym w skupieniu nad pracą domową. Nie potrafię wybaczyć Willowi, że nie stawia ich na pierwszym miejscu. Dla mnie liczą się tylko oni.
– Idź spać w garażu. Niczego nie dotykaj, nic nie rób, nie zbliżaj się do chłopców. Gdyby próbowali wejść do garażu, wrzeszcz tak, jakby mieli dotknąć rozgrzanej płyty.
W odpowiedzi tylko łka cicho i kiwa głową.
– Kocham cię – mówię.
Przypominam sobie kobietę, którą widziałam przed kilkoma laty na oddziale ratunkowym. Po wściekłej awanturze znalazła męża w sypialni. Powiesił się na żyrandolu. A przyszła tam, żeby przeprosić, pogodzić się! Nie powiedziałam tego nigdy Willowi, ale od tamtej pory choćbyśmy sobie nawrzucali, zawsze przed wyjściem z pokoju mówię, że go kocham. Epidemia szybko rozprawia się z mężczyznami. Nie musimy jej w tym pomagać.
– Też cię kocham. Przepraszam.
Wiem, najdroższy. Ale nigdy ci nie wybaczę.
Toronto, Kanada
Dzień 13
– Hej, skarbie, widziałaś to?
Żona macha mi przed oczami artykułem z działu naukowego „New York Timesa”. Przywykłam, że na okrągło próbuje mnie namówić do przeczytania tego czy tamtego, ale chyba nigdy w ciągu piętnastu lat nie próbowała mnie skłonić do lektury czegokolwiek, co miałoby związek z nauką.
– Agresywna odmiana grypy, której ognisko pojawiło się w Glasgow na początku listopada, dotknęła dziesiątki tysięcy chorych w całej Szkocji. Przypadki zachorowań odnotowano również w Londynie, Manchesterze, Leeds, Liverpoolu, Birmingham i Bristolu. Zgodnie z niepotwierdzonymi doniesieniami choroba dotyka wyłącznie mężczyzn. Nie odnotowano dotąd żadnego przypadku zachorowania przez kobietę. Śmiertelność wydaje się znacznie wyższa niż w przypadku grypy. Do tej pory zarejestrowano ponad pięć tysięcy zgonów.
Pięć tysięcy zgonów? Jak na grypę to bardzo dużo. I to w ciągu zaledwie kilku tygodni.
– Moment – mówię i w myślach cofam się o kilka zdań. – Powiedziałaś, że dotyka tylko mężczyzn?
Margot potakująco kiwa głową.
– Owszem.
Siadam obok niej, myśląc intensywnie.
– Tylko mężczyzn? Grypa? Cholernie dziwne. Nigdy o niczym podobnym nie słyszałam.
– Ja też nie – przyznaje Margot.
Tyle że Margot wykłada historię renesansu i dorywczo pisze romanse. Ani jedno, ani drugie nie wiąże się ze szczegółowym omawianiem zarazków grypy, chyba że mówimy o bohaterze romantycznym balansującym na granicy życia i śmierci. Tymczasem w mojej robocie grypa zajmuje czołowe miejsce. I jeśli ja nie słyszałam dotąd o grypie czy w ogóle jakiejkolwiek chorobie zakaźnej atakującej wyłącznie mężczyzn, to znaczy, że taka choroba nie istnieje, a w każdym razie nie została dotąd przebadana. To może być ciekawe. Klepię maila do swojej asystentki Ashley z nadzieją, że rano go odczyta.
Ashley,
widziałam dziś w NYT w dziale Nauka doniesienia o grypie atakującej w Szkocji wyłącznie mężczyzn. Możesz przelecieć jutro rano wszystkie badania na ten temat i przynieść mi je w teczce przed jedenastą?
Dzięki,
Lisa
Dr Lisa Michael
Wirusolożka, Kierowniczka Katedry Wirusologii Uniwersytetu Toronto
Nolite Te Bastardes Carborundorum
Glasgow, Wielka Brytania
Dzień 16
Nikt mnie nie słucha, przez co sama zaczynam się zastanawiać, czy aby nie zwariowałam. Wysyłam maila, a gdy nikt nie odpowiada, nabieram wątpliwości, czy go wysłałam. Całe szkockie środowisko medyczne uważa mnie za wariatkę. Wylali mnie z Gartnavel, co w sumie nie jest od rzeczy, bo od piętnastu dni nie zjawiam się w pracy. Nie ma mowy, żebym przedłożyła system opieki zdrowotnej nad własne dzieci. Kobieta po drugiej stronie telefonu, jakaś idiotka imieniem Karen (no jasne, że Karen, jakżeby inaczej?), powiedziała: „Powinna się pani wstydzić, że opuszcza pani pacjentów w chwili próby”. Zapytałam Karen, czym się zajmuje zawodowo. No więc okazało się, że jest administratorką. „Co pani może wiedzieć o potrzebach moich pacjentów?” – wysyczałam, czując na plecach zaciekawione spojrzenia swoich synów. Przeszłam do drugiego pokoju i zamknęłam za sobą drzwi. „Ten wirus nie poddaje się leczeniu, nie reaguje na żadne leki. Cokolwiek zrobię, nie ma żadnego znaczenia. Choćbym była Najświętszą Panienką, i tak nikogo nie ocalę”. I wtedy się rozłączyła.
Tak dokładnie to powiedziałam jej, żeby się odpierdoliła, i dopiero wtedy się rozłączyła. Prawdopodobnie po to, by zadzwonić do jakiegoś lekarza desperacko próbującego ocalić własną rodzinę i zmusić go, żeby się stawił do pracy. Will przestał odbierać telefony i tak jest najlepiej, bo zwykle nie potrafi odmówić. Wciąż zdarza mi się zastanawiać, czy nie pobraliśmy się tylko dlatego, że po trzech latach zaczął się denerwować, czy aby nie sprawi mi przykrości, jeśli w końcu się nie oświadczy, a nie dlatego, że mnie tak strasznie kochał.
Napisałam już do czternastu dzienników z całego świata. Wysłałam osiem maili do szkockiego inspektoratu sanitarnego, dzwoniłam dwanaście razy, nikt nie oddzwonił. Dziewięciokrotnie napisałam do WHO w Londynie i w Genewie. Jestem głosem wołającego na pustyni.
W wiadomościach pokazują, jak Glasgow i Edynburg osuwają się w koszmar pandemii. Sprowadzono wojsko do kierowania karetkami, wozami straży pożarnej i ciężarówkami przewożącymi żywność z gospodarstw rolnych do fabryk i supermarketów. Całkiem rozsądne, jak się zastanowić. Widzieliście kiedyś kobietę kierującą tirem? Dundee i Aberdeen ogłosiły właśnie, że na najbliższy piątek zamykają szkoły i jest to chyba najzabawniejsza decyzja z zakresu zdrowia publicznego, o jakiej słyszałam. Jasne, to świetny pomysł, spowolnijmy odrobinę rozprzestrzenianie się prawie stuprocentowo śmiertelnego wirusa. Zróbmy mu długi weekend i sprawdźmy, czy poprawi mu to nastrój na tyle, że w poniedziałek nie pozabija pierwszoklasistów.
Ludzie będący u władzy muszą mnie wysłuchać, bo na razie marnują cenny czas. Kiszę się w domu z synami, którym włosy z każdym dniem coraz bardziej stają dęba od lektury spanikowanych wpisów na Twitterze, Facebooku i Snapchacie. Od rana do wieczora widzę ich w niebieskiej poświacie ekranów. Trzynastoletni Charlie powiedział wczoraj piskliwym głosem, którego nie słyszałam u niego od lat: „Mamo, Taylor nie żyje”. W pierwszej chwili pomyślałam: „Kim jest Taylor?”, ale trudno to uznać za przejaw wsparcia. „Naprawdę zmarł” – powiedział Charlie jakby w zdumieniu, po czym poszedł do swojego pokoju i włączył nieznośnie głośną muzykę, i wrzeszczał na mnie za każdym razem, gdy przychodziłam – równo co dziesięć minut – żeby sprawdzić, czy nie chce czegoś do picia (i czy nie ma ochoty się zabić).
Jako lekarka bywam gorszą matką w aspekcie uczuciowym, ale lepszą w aspekcie organizacyjnym i to jest właśnie ten przypadek. Nigdy nie myślę: „Dobra, nic mu nie będzie”. Przez lata pracy zawodowej naoglądałam się chłopców, mężczyzn, kobiet i dziewcząt, którzy zabili się w ciągu kilku minut i zostali przywiezieni do szpitala, jeszcze ciepli, przez rodziców i małżonków, którym nigdy nie zaświtało, że mogą się zabić. Ci, o których już wcześniej się zamartwiano, trafiają prosto do kostnicy, bo zwykle mają lepszy plan. Moi synowie żyją, bo jakimś cudem udało mi się utrzymać tę koszmarną chorobę z dala od naszego domu, ale potwornie brakuje im mojej opieki i serdeczności, a ja nie mogę im jej dać. Nie przytulam ich, nie gotuję, nie podchodzę, jeśli nie muszę. Nigdy dość ostrożności. Tym razem to kwestia życia i śmierci.
Każda minuta, w której moje maile pozostają bez odpowiedzi, jest minutą oddalającą nas od szczepionki. Epidemia nie rozpłynie się w powietrzu. Będzie tylko gorzej, a wszyscy marnują cenny czas. Jestem lekarką, nie wirusolożką. Nie znajdę rozwiązania, ale jeśli nikt mnie nie słucha, to jak ktokolwiek ma je znaleźć?
Will uważa, że zachowuję się niemądrze. Sądzi, że władze wzięły się już do roboty, tylko po prostu tego nie mówią. Co za brednie. Wszyscy znani mi ludzie mający jakiekolwiek związki z polityką lub zdrowiem publicznym sprzedaliby własną babcię za jeden przychylny artykuł. Gadaliby bez końca, że „mają sytuację pod kontrolą”, a „najwybitniejsi naukowcy z całego kraju pracują już nad rozwiązaniem”. Powołano by zespół zadaniowy (zawsze powołuje się zespół zadaniowy). Gdyby ktokolwiek mnie słuchał, zdążyłabym się o tym dowiedzieć. Tymczasem nic nie przerywa upiornej ciszy, a zegar tyka.
E-mail od Leah Spicer (l.spicer@healthprotectionscotland.org) do Richarda Murraya (r.murray@healthprotectionscotland.org), Kitty McNaught (k.mcnaught@healthprotectionscotland.org) i Aarona Pike’a (a.pike@healthprotectionscotland.org), 19 listopada 2025, 9.20
Richardzie, Kitty, Aaronie,
czy któreś z Was może do mnie jak najszybciej zadzwonić? Nie mam odpowiedzi od Daniela z Edynburga, a jestem tu kompletnie zawalona pracą. Louise przez cały zeszły tydzień nie pojawiła się w biurze. Próbuję opracować finalną wersję zasad postępowania z zakażonymi, ale nie wiem, co dalej, bo brakuje mi oddzielnych wytycznych dla kobiet i mężczyzn, a chyba ich potrzebujemy? Wszystkie szpitale w Glasgow i okolicach są na granicy wydolności, szpital Królowej Elżbiety zaczął odsyłać mężczyzn z SOR-u. Mój telefon 07884647584. Proszę, odezwijcie się jak najszybciej. To bardzo, bardzo pilne.
E-mail od Richarda Murraya (r.murray@healthprotectionscotland.org), 19 listopada 2025, 9.20
Dziękuję za wiadomość. Aktualnie przebywam na zwolnieniu chorobowym. W pilnych sprawach proszę kontaktować się z pozostałymi członkami mojego zespołu.
E-mail od Kitty McNaught (k.mcnaught@healthprotectionscotland.org), 19 listopada 2025, 9:20
Jestem poza biurem z tytułu urlopu okolicznościowego. Odpowiem na wiadomość po powrocie.
E-mail od Aarona Pike’a (a.pike@healthprotectionscotland.org), 19 listopada 2025, 9:20
Z powodu choroby przebywam poza biurem. W pilnych sprawach proszę o kontakt z pozostałymi członkami mojego zespołu.
Artykuł w „The Times”, 20 listopada 2025
Materiał na wyłączność: „To nowa dżuma, będzie tylko gorzej” – mówi szkocka lekarka. Leczyła pacjenta zero. Eleanor Meldrum
Chciałabym móc Wam opowiedzieć, jaka jest doktor Amanda Maclean w kontakcie bezpośrednim, ale przyznam, że tego nie wiem, bo nie spotkała się ze mną z obawy, że mogłabym być nosicielką „zarazy”, jak ją określa: tajemniczego wirusa o bardzo wysokim wskaźniku śmiertelności siejącego spustoszenie w Szkocji. Liczne przypadki odnotowano również w Manchesterze, Newcastle, Leeds i Londynie. Kiedy zapewniłam Amandę mailowo, że nie jestem zarażona, odpisała: „A skąd pani może to wiedzieć? Kobiety są bezobjawowymi nosicielkami. Lecząc dwóch pierwszych pacjentów, szybko sobie uzmysłowiłam, że jedynym łączącym ich ogniwem jest jedna z pielęgniarek”.
Jeśli Amanda chciała mnie zaniepokoić, to niewątpliwie jej się to udało. Po jej słowach zaczynam z innej perspektywy oceniać swoje ostatnie spotkania z mężczyznami, którzy są mi bliscy: chłopakiem (pocałowałam go tego ranka w usta), ojcem (spotkałam się z nim w południe na kawę, przytuliłam na pożegnanie), bratem (jestem z nim umówiona pojutrze na obiad).
„Jednym z powodów, dla których wirus tak szybko się rozprzestrzenia, jest to, że jego nosicielami są zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Kobiety nie wykazują objawów, a u mężczyzn pierwsze objawy odnotowywane są dopiero w ciągu dwóch dni od zakażenia. Setki tysięcy ludzi roznoszą wirusa i nawet o tym nie wiedzą”. Dlaczego, pytam wobec tego, nie rejestruje się większej liczby przypadków? Skoro zdaniem Amandy chorobę roznoszą setki tysięcy ludzi, to powinniśmy odnotowywać setki tysięcy, może nawet miliony zachorowań?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki