30,00 zł
Życie to teatr. Banalne, lecz nie w przypadku Darka Mirka Marka. Studiował teatrologię, a jego matka wysiadywała w Szkole Teatralnej, by poznać rektora Łapickiego. Wyrzucony za nieznajomość detali „Hamleta” Darek stał się kimś innym, niż chciał.
Po latach chce już tylko spakować się ostatecznie, bo zdrowie nie to, sekspartnerzy nie ci i w ogóle świat nie ten. Niespodziewane zdarzenie zmieni jego życie w thriller – ze słynnym redaktorem radiowym, który lata temu zapadł się pod ziemię, i młodą kobietą, pojawiającą się jak spod ziemi, w rolach głównych…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
JACEK MELCHIOR
KONIEC ZABAWY
Olsztyn 2024
Redakcja
Ewa Klimek
Korekta
Anna Witkowska
Projekt okładki
Zofia Stybor
Dobry duch
Łukasz Nowicki
Skład
Seqoja
Wersja elektroniczna: EBOOKOWO.PL
Copyright © by Jacek Melchior 2024
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja 2024
ISBN: 978-83-67935-16-6
Wydawnictwo Seqoja
ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn
tel. 534 834 852
e-mail: [email protected]
www.seqojawydawnictwo.pl
Olsztyn 2024
wydanie I
Świat dalej się kręci. Jest dla ciebie oczywiste,
że kiedy to piszę, nie jestem jeszcze martwy.
Ale może kiedy to czytasz.
Denis Johnson
„Triumf nad grobem”
Oczywiście, że postaci są zmyślone,
a że wszyscy jesteśmy do kogoś podobni, to niczyja wina…
2019
1.
Zacznę od „Hamleta”, bo od razu robi się jakoś poważniej, egzystencjalnie i traumatycznie, a przecież chodzi o egzystencję i traumy, jak zawsze.
Ale nie że być albo nie być.
To naciągany dylemat, ponieważ czasem chcesz być, a czasem nie być i w ogóle: raz cię nie ma, raz jesteś, wszyscy to znamy. I znów, nie ma cię i jesteś, i hop, i nie ma cię, i jesteś, po sinusoidzie życia, póki nie będzie nas raz a dobrze.
Zatem nie śnił mi się słynny monolog, wygłaszany najczęściej do podrabianej czaszki, tylko sama czaszka.
Konkretna, widziana od tyłu, na poduszce obok, trochę łysa, a trochę obrośnięta filozoficznym wianuszkiem nad karkiem i uszami.
Ale nie że starożytna, że rzeźba, że główka, ukradziona z Luwru – choć podobnie szarobura, zwłaszcza ów wianuszek. Nie z cokołu, w jakiś tajemniczy sposób wiedziałem to. Niepodrabiana. I nic więcej.
Gdy wreszcie otworzyłem oko, już jej nie było, więc zamrugałem kilkakrotnie, by się uspokoić: uff, na szczęście sen.
I wtedy musiałem zapaść w kolejny.
Zawisłem w nim nad sceną, na której właśnie grano „Hamleta”, jak reflektor.
Wszyscy byli tacy piękni!
Ofelia promienna niczym młoda Meryl Streep. Laertes, młody bóg, młody papież, Jude Law. Królowa Gertruda o figurze tancerki, za młoda na dorosłego syna, jej nowy mąż, król Klaudiusz, po prostu Linda w okresie największej świetności…
Piękni. Młodzi.
Rymuje się, nawet jeśli się nie rymuje, co?
Lecz jednak nie wszyscy. Bo oto nagle wchodzi Hamlet z zamordowanym ojcem, obaj do siebie podobni, co tam podobni, niemal identyczni. I potwornie brzydcy, jakby szpetota ojca przeszła na syna w stanie nienaruszonym.
Nochale, czółska, podkrążenia i brodawy.
Na ich widok pozostali pięknieją i młodnieją jeszcze bardziej. Nie aż tak, by zamienili się w dzieciaki, dramat nie traci poważnego charakteru, zmienia się tylko motywacja zbrodni. I znowu wiem, lecz skąd? Że mianowicie państwo Klaudiuszowie otruli jednego Hamleta, a potem doprowadzili do śmierci drugiego (ojciec i syn mają w sztuce tak samo na imię) wyłącznie dlatego, że nie mogli znieść ich brzydoty!
W nienawistnym, pełnym odrazy spojrzeniu, jakim królowa Gertruda obdarza widmo męża i niewidmo wciąż żywego syna, dostrzegam pogardę, a jednak i cień żalu, że gdyby choć trochę Hamlet junior wziął sobie z niej, a nie wszystko z tamtej strony, gdyby miał przynajmniej nosek lub czółko, może dałoby się go uratować.
Ba.
A potem dostrzegam już tylko własny telefon, kwilący obok łóżka, wyciszam go i dokonuję jeszcze jednego dostrzeżenia.
Pod stoliczkiem leży skarpeta.
Nie moja. I nie muszę jej dotykać, by mieć pewność, że gdy chwycę ją w dwa palce, da się rozciągnąć niczym miniakordeon, bo jest elastyczna.
Elastyczna!
I chwytam ją, i rozciągam jak pamięć, ale chyba za bardzo, bo nagle matkę widzę, wkładającą mi taką w czasach, gdy innych skarpetek nie było: siedzę na krześle, macham nóżkami, a w kącie mojego pokoju leży najprawdziwszy miniakordeon, najulubieńsza zabawka, jeśli coś tak mini mogło być prawdziwe.
Stop, za szeroko, za dawno, zwężam harmonijkę.
Skarpetka już sprasowana, zgnieciona: samochód po kraksie z kreskówki. Sprowadzona do wspomnień sprzed minut, najwyżej godzin. Do snu, tego pierwszego, z główką na poduszce, którego przecież nie śniłem, co się będziemy oszukiwać.
Główka była rzeczywista.
Skarpetka jest.
Właściciel musiał wyjść w jednej.
Też kiedyś wyszedłem w jednej, ale od kogo i z czyjej sypialni? Wybiegłem. Zwiewałem. Od starego i brzydkiego. W poprzednim stuleciu. Dosłownie.
Lecz t e n nie wybiegł, nie zwiewał, był zachwycony. Gorzej: ja także byłem zachwycony!
Cholerna pamięć. Bleee.
SUCHAR
Wstaję, rozglądam się, patrzę na swoje stopy bez kapci. No – ja. We własnej sypialnianej scenografii. Po drodze do łazienki mijam kuchnię. Z obecnego stulecia, modnie otwartą na salonik.
A, więc t e n w ogóle nie wybiegł, ten siedzi!
– Cześć – mówi teraz znad kubka.
Znad mojego kubka.
– Tak smacznie spałeś. Nie chciałem cię budzić.
Nie wierzę. Niesmacznie.
I sprzeciw, proszę sądu, mój kochanek nie może przecież tak wyglądać! Nochal, czółsko, podkrążenie, nie trzeba brodawy ani królewskiej korony, nie trzeba żadnego Szekspira, by chcieć zamordować go z zimną krwią.
– Czy to zawsze musi iść w parze? – wyrzucam z siebie bez kontroli.
– Ale co? – Uśmiecha się. – Kawa z kubkiem? Pozwoliłem sobie…
Nie pozwalam sobie, by mu powiedzieć, że ta pareczka to starość i brzydota. W końcu jest wciąż moim gościem. Starczy, że pije błoto ze zwietrzałej rozpuszczalnej neski, pewnie nie umiał obsłużyć mojego kosmicznego ekspresu; gdzie znalazł ten słoik?
Błoto, starość i brzydota.
– No? – W uśmiechu demonstruje za duże białe zęby. – Co w tej parze zawsze musi iść?
– Elastyczne skarpetki – wzdycham, robiąc dwa kroki do łazienki.
I już patrzę w wypucowany wczoraj klozet.
Lśni jak te jego zęby. Sztuczne? Czy całowałem w nocy sztuczną szczękę? A może to implanty? I dlaczego nie poczułem różnicy? Co w ogóle jeszcze czuję? Muszę usiąść, bo aż rozbolał mnie brzuch.
Na tronie, bez korony, na wypucowanym w nocy implancie.
Na chaosie myśli, które za chwilę, jeśli się postaram, przybiorą kształt ślimaczka we wdzięcznym kolorze sjena palona.
Siedzę więc i staram się. Skręcić ślimaczka. Poukładać fakty. ON był. TO się zdarzyło. Potem spał, główka na poduszce udawała czaszkę z „Hamleta”.
O tym, dlaczego ze mną spał, może później, ale dlaczego u mnie?
Pukanie.
– Dziękuję za kawkę, wychodzę! Do miłego! W kontakcie!
Przestraszył się czegoś, że nie poczekał, aż wyjdę? Zawstydził się skarpetek?
– Do miłego! – Też podnoszę głos, choć drzwi od łazienki cienkie jak kratka konfesjonału.
Gdy sam się wreszcie podnoszę, zastanawiam się, d o c z e g o m i ł e g o tak się ze mną żegnał. Jeszcze mu mało? Oczywiście, zwyczajowe ględzenie, lecz gdy nie masz humoru, czepiasz się słówek, wiadomo.
Czepiam się słówek od miesięcy, choć nigdy wcześniej nie byłem czepliwy. Ale wygląda na to, że nigdy już nie będzie jak wcześniej.
W kontakcie? Przypominam sobie wyświechtany dowcip: chyba elektrycznym!
Uf, skarpetka spod stołu zniknęła, więc nie wróci.
Nic już nie wróci.
Ani f u j z minionej nocy, ani c a c y sprzed lat.
I nie mówi się „wyświechtany dowcip”, tylko „suchar”, niedzisiejszy człowieku! „Wyświechtany dowcip” to coś jak elastyczna skarpetka.
TRZY IMIONA
W pierwszym odruchu mam ochotę odstawić kubek, z którego pił, i wziąć inny. I co? Poranna kawa w innym? W nieporannym? Jakbym słyszał starcze gderanie ciotki Niny, za której plecami zastanawiałem się, czy ona zrzędzi, mendzi czy mędzi.
Myję kubek, używany przez…
Jak miał na imię? Darek. Albo Mirek. A może Marek? Stosownie do szacownego wieku. Poniżej pięćdziesiątki nie uświadczysz Darkomirkomarków, nie ten kanon, może kiedyś wrócą, jak wróciły Staszkojaśkofranki, nasze egzotyczne, przedwojenne dziadki.
Myję więc kubek, używany przez Elastycznego, cyk, wciskam wodę do zagotowania i buch, trochę błota w proszku ze słoika. Nowego, świeżego, którego nie zauważył.
I parskam w tę świeżość, tworząc piankę, bo w lśniącej czerni kubka jak w telewizorze widzę swoją nadąsaną twarz.
– Witam państwa! Nazywam się Dariusz Mirosław Marek i jestem antytechnikiem. Dlatego piję, co piję. Kosmiczny ekspres do kawy, schowany na dno szafy, dostałem przed rokiem w prezencie i użyję go dopiero wraz z następnym szczęśliwym lądowaniem człowieka na Księżycu, gdy mi ktoś pomoże.
Naprawdę tak się nazywam, Dariusz Mirosław Marek, ileż razy to wyjaśniałem, innym i sobie?
I już słyszę Borysa na prowadzonych przez niego mitingach.
– Czy antytechniczność jest problemem w twoim życiu?
– Tak, ale nie największym.
– Czy masz szczerą chęć nauczenia się obsługi…
– Tak, ale nie najszczerszą.
Wyrzuciłby mnie od razu, u Borysa trzeba mieć motywację z gatunku NAJ. A u mnie od iluś miesięcy nic już takie nie było.
Ani NAJlepsze, ani NAJgorsze, ani NAJ… Wpiszcie, co chcecie.
Oczywiście, raz cię nie ma, raz jesteś, raz chcesz być, raz nie być, czyli chwilowo schować się w kąciku, lecz od zbyt długiego czasu nie widziałem przed sobą nawet sinusoidy. Po czym miałbym się wspiąć? Z czego zjechać?
Kącik, w którym tkwiłem, był jak dom z Buñuela: próbujesz z niego wyjść i nie możesz, wracasz spod drzwi, coś ci nie pozwala się wydostać, wpycha na powrót do środka, bo ostatecznie po co?
Jakże pospolite,
płaskie,
niewarte zachodu
wydają mi się wszystkie rozkosze
tej ziemi…
Ohyda!
Z „ohydą” to książę H. przesadził, ale reszta pasowała idealnie.
TO NIE TO
– To nie depresja – wypowiedziała się ankieta psychologiczna, którą przeprowadziłem w internecie.
– To nie depresja – wypowiedział się terapeuta online. – Raczej kryzys wieku średniego.
I powstrzymał mnie przed wykupieniem następnego seansu, twierdząc, że szkoda pieniędzy, bo z czego jak z czego, ale z kryzysu wieku mnie nie wyleczy, nie kilkoma seansami i nie online.
– Trzeba od nowa wywąchać, polizać, podotykać – westchnął, po czym zerwało się połączenie.
Nie ponowiłem, ze wstydu.
Terapeuta uczciwy był z tym nienaciąganiem, muszę przyznać. W przeciwieństwie do mnie. Nie miałem czterdziestu pięciu lat, jak mu wyznałem.
Skończyłem pięćdziesiąt siedem.
Zatem nie mógł to być kryzys wieku średniego, tylko starczego. Inny kryzys, do wybijania ze łba innym kilofem, cięższym, ostatecznym, tak przynajmniej to rozumiałem.
Ostatecznym i ostatecznie n i e w y b i j a l n y m .
Pięćdziesiąt siedem było jak siedemdziesiąt pięć.
Nie perspektywą studni, tylko po prostu studnią.
Plum.
I już cię nie ma.
I nie będzie.
Już nie wyleziesz.
– Co ty opowiadasz – wychrypiała matka, z (a jakże!) ostatecznym, studziennym pogłosem. – Gdy miałam pięćdziesiąt siedem, pytałam, ile kosztuje świat! I gdybym mogła, chętnie bym skończyła i osiemdziesiąt siedem, a nawet osiemset siedemdziesiąt!
Skończyłaby w zeszłym roku, osiemset siedemdziesiąt oczywiście, ale od czterech… Cóż, od czterech lat raz po raz chrypiała mi do ucha papierosową chrypką tylko z owej studni, a ja wciąż miałem nadzieję, że owszem, słyszy mnie, bo inaczej skąd te komentarze, lecz jednak nie widzi. Takie zaświaty za fenickim lustrem.
Właśnie, matka!
Przecież też była w tym śnie. Słyszałem ją, ale jak zwykle nie widziałem! Czy to wystarczający dowód na niewidzenie obustronne? Wisiałem nad sceną jak reflektor, gdy zaskrzeczała z budki suflera:
wszystko, co żyje, umiera, Hamlecie;
poprzez biologię dąży do wieczności…
Matka, za życia królowa życia, skrzeczała nieprzekonująco. Niby podawała tekst, którego aktorka, też grająca królową i matkę, zapomniała, lecz tak naprawdę przypomniała go w tym szczytnym celu, by mnie uspokoić. Przecież, czy nam się podoba, czy nie, dążymy tylko do…
Wieczność.
Wieczności.
Wiecznością.
Wieczności.
Deklinacja wreszcie się kończy, sama wieczność nigdy. I nigdy nie dowiemy się, czym jest, dlatego stanowi dowód, że lepszy wróbel w garści niż kanarek na…
Wieczność jako kanarek.
Lecz od pewnego czasu na ten dach, od kanarków, gdzieś daleko, niedosiężnie, wymykały mi się nawet wróble. Jakbym do tej cholernej wieczności pędził niczym bohaterowie powieści Asimova z jednego układu planetarnego na drugi: skokowo.
Dopiero co mogłem wszystko i wszystkich! Wczoraj, no, przedwczoraj, nie, przedwczoraj też już nie, lecz jeszcze przed kilkoma miesiącami… Nie potrafię wskazać dnia ani godziny, momentu, do którego mogłem rzucić się z każdą motyką na każde słońce, łapiąc w garść wróbla.
I?
Borys, gdy mi się wypsnęło, że pięćdziesiąt siedem to już kanał, prawie studnia, że po prostu siedemdziesiąt pięć, tylko się roześmiał.
– Histeria! Nawet moja żona nie ma takiej paranoi, a przecież jesteście rówieśnikami! Jesteśmy – poprawił. – Wszyscy troje.
Rówieśnikami tak. I przyjaciółmi. I istotami z różnych galaktyk.
Oni z He, ja z Ho.
I w tej różnogalaktyczności upatrywałem powodu zasadniczej różnicy w traktowaniu czasu.
Borysowi i jego żonie jak gdyby ten pociąg tak nie pędził; raczej TLK niż TGV. Może dlatego, że nie szukali nowych wróbli. A mnie? Kiedy minęła dzisiejsza noc? Elastyczny zdążył ledwie przefrunąć, wychapany wróbelek w dziurawej garści, i znów niedziela, znów zaczynana od focha, bo nie dość, że noc już minęła, to jeszcze w takim wychapaniu!
Dopiero co wszystko sobie szło, mijało, bo mijało, bezproblemowo w sensie, że samo mijanie nie było problemem.
Ile jeszcze będzie tych niedziel? Spojrzałem w okno z przebijającym się słońcem.
– Tego nie wie nawet twój bóg Szekspir – zaskrzeczała matka ze studni jak z budki suflera w moim śnie.
Miała rację. I nie miała.
Gdybym ostatecznie zdecydował się na akcję „Wilk stepowy”, umiałbym skrupulatnie wyliczyć te niedziele. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle dotrwałbym do przewidzianego finału. Lecz akcja dopiero majaczyła na horyzoncie, a majaki przerwał dżingiel SMS-a.