Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pamięta się filmy, nie życie. Chyba że się przecinają...
Pełna humoru opowieść o kilkupokoleniowej rodzinie z historią kina w tle.
Czy aby nie jesteśmy tym, co obejrzeliśmy? I jak tu się zrozumieć?
Maria wychowała się przed wojną na głupawych komedyjkach: Ada, to nie wypada, no wiecie!
Jej córka Adela w czasach głębokiego komunizmu, na prawomyślnych gniotach w stylu Żołnierza zwycięstwa.
Wnuczka Róża trzęsła się na Trzęsieniu ziemi, a prawnuczka Wanda, owładnięta Wirującym seksem, nie bez powodu twierdzi, że jest żywym dowodem na magię kina!
No i Marlonek - dziecko epoki, cierpiącej na pokawałkowanie i ADHD.
Ale może historia zatoczyła koło? Filmiki braci Lumiere, od których wszystko się zaczęło, nadają się idealnie na youtube'a i mają setki tysięcy wyświetleń...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jacek Melchior
FILMIŁOŚCI
warszawa 2022
Projekt graficzny okładki: Paralaksa Studio / Katarzyna Baranowska
Redaktor prowadzący: Piotr DerlatkaRedakcja: Beata Gorgoń-BorekKorekta: Beata Gorgoń-Borek, Monika KicunKonwersja: Marcin Cholecki
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być wykorzystywana wjakikolwiek sposób bez pisemnego zezwolenia właścicieli praw.
Copyright © Jacek MelchiorCopyright © Wydawnictwo Szelest
Warszawa 2022Wydanie IISBN 978-83-65381-21-7
Wydawnictwo SzelestPorannej Bryzy 803-284 [email protected]
Wszystkim filmaniakom ☺
Do kina czy na film? Oto jest pytanie!
Był rok 1935. Maria, moja przyszła prababka, chwyciła pod ramię Tadeusza, swego narzeczonego, amego przyszłego pradziadka, iposzli do któregoś zsiedemdziesięciu warszawskich kin na hit sezonu –Dwie Joasie.
Wzasadzie Joasia była tylko jedna, ale rozdwojona na piękną ibrzydką, postanowiła się bowiem pobrzydzać, wychodząc do pracy, by kolejny szef znów nie próbował jej molestować. Nie mogła przewidzieć, że jako sekretarka trafi do kancelarii adwokackiej przystojnego podrywacza, wktórym się zakocha.
Maria była zachwycona: piękna Smosarska nawet przebrana za brzydulę wciąż była jej idolką. Tadeusz zachwycił się mniej, znaczy znudził się okropnie, bo mój pradziadek był zarazem pradziadkiem wszystkich samców nieznoszących komedii romantycznych. Wdodatku ta cała Smosarska, owszem, apetyczna, pół filmu występowała widiotycznych okularkach ikretyńsko przyklejonej do czoła grzywce inic zsiebie nie zdejmowała poza kapeluszem. Tadeusz zpewnością wolałby obejrzeć taką na przykład Ekstazę, nakręconą ledwie dwa lata wcześniej, ito wsąsiedzkiej Czechosłowacji: skandal, wktórym Hedy Lamarr, seksowna pramatka wszystkich pornogwiazdek zambicjami, rozbiera się do naga…
Tyle dobrego, że zachwycona Maria nie miała nic przeciwko, by Tadeusz najpierw złapał ją za rączkę, potem musnął pierś wszczelnie zapiętym sweterku, awfinale – gdy Joasia/Smosarska szczęśliwie wylądowała wramionach swego szefa, amanta Brodniewicza – wreszcie pocałował.
Dlaczego dopiero wfinale? Tadeusz nie był łazęgą, starał się! Kłopot wtym, że Maria przyszła znim na film, nie do kina, iprzez cały seans odsuwała go, gdy tylko próbował zasłonić jej obraz. Fakt, że robił to delikatnie. Bo jak inaczej, skoro ledwie zasiedli wfotelikach, azekranu padło oskarżenie całego męskiego rodu?
– Czyż naprawdę nie ma mężczyzny, który by inaczej traktował kobietę? Czy taki chłop musi być zawsze natarczywy iobleśny? –lamentowała rozżalona Smosarska.
Po takich słowach Tadeusz, nienatarczywy izpewnością nieobleśny, musiał chwilowo zrezygnować zjakichkolwiek pomysłów na obściskiwanie Marii. Ba, nawet puścił już trzymaną jedwabistą rączkę, bo oto na ekranie, wpoczekalni biura przystojnego lowelasa mecenasa, czyli amanta Brodniewicza, wraz zJoasią zebrały się inne kandydatki na sekretarkę ipomstowały na męskie ochoty.
– Znam te typy –szepnęła jedna do drugiej. – Cicha woda, brat Heroda, takiemu to tylko rzeź niewiniątek wgłowie!
Rzeź niewiniątek?
Pradziadek Tadeusz chciał tylko przytulić wkinie swą przyszłą narzeczoną… Na szczęście niebawem, po raz nie wiadomo który, okazało się, że kobiety bez mężczyzn żyć nie mogą irzecz jasna odwrotnie, bo jak śpiewał wDwóch Joasiach Adam Aston:
Od miłości nikt się nie wykręci,
Przyjdzie sama mimo twojej chęci!
Ach, te przedwojenne przeboje! Tak czy owak, wraz zAstonem, tenorowym bożyszczem epoki, śpiewała moja prababka Maria, która wcale nie była niechętna inawet nie zamierzała wykręcać się memu przyszłemu pradziadkowi, taki okazał się wowym kinie delikatny.
– Tadzio nieraz dostał potem, czego chciał – szeptała mi do ucha na starość, chichocząc przy tym cichutko. – Inigdy mu nie odmawiałam, choć nie mogłam wiedzieć, że pisane nam będą zaledwie trzy lata…
Od miłości nikt się nie wykręci!
Maria zwdziękiem wychrypiała mi tę piosenkę tuż po ostatnich, dziewięćdziesiątych piątych urodzinach, na tydzień przed śmiercią.
To wówczas wyjawiła mi swój największy sekret, nieświadoma, że dawno wszystkiego się domyśliłam. Ona milczała ija milczałam, bo przecież nigdy bym jej nie wydała! Nigdy bym nie pozwoliła, by babka Adela, jej córka, straciła do rodzicielki resztki szacunku iby Róża, jej wnuczka, czyli moja mama, rysowała im obu kółka na skroni na znak, że są kompletnie pomylone.
Nim Maria odeszła tam, gdzie zamierzała spotkać rozstrzelanego wczasie wojny pradziadka Tadeusza, amanta Brodniewicza powalonego przez atak serca podczas powstania, pieśniarza Astona zmarłego na londyńskiej emigracji ioczywiście uwielbianą Smosarską, najjaśniejszą zdziesiątek tamtych gwiazd, które na taśmie filmowej nie zdążyły się zestarzeć, przyznała mi się do…
Wkażdym razie babka Adela nie wie nic do dzisiaj iwciąż uważa, że Maria była kobietą płochą, powierzchowną, nastawioną jedynie na zabawę, do końca wspominającą zrozrzewnieniem tylko rauty ibale, pełne absztyfikantów, przechadzki po parku ioczywiście wyprawy do kina zmłodości.
– Twoja prababka ponoć bardzo lubiła te rzeczy – oświadczyła mi Adela pewnego dnia zbabciną troską, gdy wybierałam się na jedną zpierwszych randek. – Więc lepiej uważaj!
– Ale na co? – zdziwiłam się.
– Jak to na co? Twoja prababka jak wszyscy wtamtych niepoważnych czasach tak lubiła się bawić, że wkrótce wybuchła druga wojna!
Zabrzmiało to tak złowieszczo, jakby dostali za swoje.
Zrybką na lewej piersi
Babka Adela, rocznik 1936, urodzona trzynaście miesięcy po romantycznych macankach na seansie Dwóch Joasi, należała już do innej epoki: surowej, komunistycznej, oficjalnie rozbierającej najwyżej dzieła Lenina iStalina na pojedyncze złote myśli. Hedy Lamarr nie mogłaby już wynaleźć striptizu przed kamerą wbratnim, czechosłowackim filmie, onaszym polskim nie wspominając. Zresztą Lamarr zajęła się potem innymi wynalazkami – stworzony przez nią system przełączania częstotliwości radiowych kupiła amerykańska armia.
Nastał rok 1954. Ameryka była dalej niż daleko, amałych radioodbiorników, tak zwanych kołchoźników, rzężących we wspólnych mieszkaniach iwakademikach, nie dawało się przełączyć na żadną inną częstotliwość.
Do kina czy na film? Pytanie pozostawało aktualne wedle płci ipotrzeb, byleby uciec gdzieś, gdzie nikt nas nie zobaczy, gdzie nie sięgnie głos z„kołchoźnika” ani wzrok koleżanki lub kolegi, nie mówiąc orodzinie isąsiadach.
Adela, moja przyszła babka iświeżo upieczona studentka ekonomii, dumnie wzięła za rękę Emila, wkońcu studenta ostatniego roku, ispacerowym krokiem dotarli do największego stołecznego kina.
– Piąte kino wybudowane wWarszawie pomieści tysiąc dwieście widzów –entuzjazmował się kilka lat wcześniej lektor „Polskiej Kroniki Filmowej” wreportażu zotwarcia placówki kulturalnej. – Przemawiając do zgromadzonej na pierwszym seansie publiczności, minister Dybowski powiedział: „Życzeniem robotników było, aby dzieło ich rąk nazwane zostało imieniem stolicy wielkiego kraju socjalizmu, imieniem stolicy światowego obozu postępu ipokoju!”.
Życzeniu stało się zadość: Adela iEmil zasiedli wostatnim rzędzie nowego, wspaniałego kina Moskwa.
– Nic stąd nie zobaczę – żachnęła się Adela, szacując odległość od ekranu na jakieś pół kilometra, bo odległości tu były iście moskiewskiego kalibru.
– Opowiem ci – szarmancko zadeklarował Emil, mój przyszły dziadek, weteran powstania isiadania wostatnim rzędzie zwieloma poprzedniczkami Adeli.
Niestety, nie musiał opowiadać, więc nie miał szans przytknąć warg do jej ucha, musnąć, zmoczyć rancik, amoże nawet filuternie ugryźć… Ekran okazał się wielki jak jezioro Bajkał ifilm wciskał się wnich wszystkimi porami, astraszny też był jak Bajkał, bo na tę okoliczność zdecydowanie za głęboki.
WMoskwie, jak zresztą wszędzie, grali akurat najnowszy dramat robotniczo-chłopski Celuloza według znanej wówczas powieści. Cóż za romantyczne tło dla randki!
Najpierw nieszczęsny Szczęsny, chłopski syn, ślepnie zgłodu, chwilowo rzecz jasna, bo potem idą zojcem szukać pracy. Gdy znajdują ją wfabryce we Włocławku, Emil trzyma już Adelę za rękę, akiedy na zebraniu rodzących się związków zawodowych odważni robotnicy intonują Międzynarodówkę, poruszona Adela sama ściska dłoń Emila. Poruszony ściśnięciem dłoni Emil kładzie na jej rączce swą drugą dłoń, żałując, że nie ma trzeciej, którą mógłby ją objąć, iczwartej, która powędrowałaby wjej młode, prężne, socjalistyczne krocze…
Że nie zrobiłby tego?
Fakt, w1954 by nie zrobił, wkońcu Adela była porządną dziewczyną, nieporządnej zaś nie trzeba zabierać do kina iwykosztowywać się na bilet. Ale tak sobie właśnie Emil pomyślał, że gdyby miał czwartą rękę… Faceci w1954 też mieli kosmate myśli. Iw1854, iw54 roku przed naszą erą również! Iteraz mają, choć jedni wreszcie się ich wstydzą, adrudzy wręcz zaczęli się ich bać.
Czy to dobrze? Wkażdym razie wdrugiej godzinie filmu wprzedwojenne dzieje ruchu robotniczego litościwy scenarzysta wpisał wreszcie dzieje pewnego romansu, co Emila rozochociło jeszcze bardziej.
Ach, te robotnicze romanse! Oto nasz Szczęsny, artysta Nowak Józef, jest podrywany przez piękną majstrową, artystkę Szmigielównę Teresę. Majstrowa pod nieobecność swego męża podstępem wciąga Szczęsnego do mieszkania, karmi go, poi wódką, że niby imieniny ma, po czym włącza zpatefonu Jesienne róże, gładzi go po włosach iwciąga jak koc na swój rozłożysty, bynajmniej niekomunistyczny dekolt.
– Czy ty mnie nie rozumiesz? Nie czujesz mnie, Szczęsny? –pyta Szmigielówna iprowokuje długi, mokry pocałunek.
Emil na widowni też prowokuje, aAdela przyjmuje prowokację. Przecież skoro całują się tam, na prawomyślnym filmie, ich pocałunek, Emila iAdeli, też musi być prawomyślny!
Po chwili na ekranie rozgrywa się wielka plenerowa scena miłosna. Drżyjcie zmysły! Półnagi Nowak Józef, oczywiście od pasa wgórę, iSzmigielówna Teresa, oczywiście jednoczęściowy kostium kąpielowy, za to zperwersyjną rybką na lewej piersi, leżą sobie wtrawie, no, sielanka… Adela już nie wie, co robić, całować się dalej, czy oglądać, jak całują się bohaterowie, wkońcu jednak przyszła na film, więc tak, spryciara, manewruje głową, by nie stracić ani widoczności, ani namiętnych warg Emila. Wten sposób iona, moja babka, okazała się jak Hedy Lamarr wynalazczynią. Wynalazła technikę 3D pół wieku przed jej wynalezieniem.
Tymczasem na trawkę do Nowaka iSzmigielówny podkrada się policjant.
– Obraził pan moralność! –krzyczy do amanta. – Chodźmy na posterunek!
Moralność! Na to słowo Adela odkleja się od Emila jak źle przylepiona rzęsa od powieki. Moralność, słowo klucz zamykające każde drzwi do rozkoszy.
Mój przyszły dziadek nie wie, oco chodzi, przecież nie przyszedł na film, lecz do kina, iod dawna nie słucha, co tam gadają zekranu. Odklejony, czuje się odtrącony iobrażony. Po pięciu minutach odobraża się – Adela, która podoba mu się coraz bardziej, sama chwyta go znów za rękę.
Pięć miesięcy później biorą ślub.
Po pięćdziesięciu latach moja babka, od dawna wdowa, obejrzy ze mną Celulozę wtelewizji.
– Mój Boże! – zakrzyknie, całe życie wierząca tylko wczerwień partyjnych sztandarów. – To taki piękny film! Jaka szkoda, że już takich nie kręcą! Ajednak twój dziadek wolał mnie! Nawet odMiędzynarodówki!
Iopowie… No dobrze, nie opowiedziała tego tak szczegółowo jak ja wam, ale podczas pamiętnego seansu Emil na pewno marzył oczwartej ręce, już przecież w54 roku przed naszą erą faceci mieli wiadomo co.
***
Tak czy owak, ich małżeństwo było udane.
Może dlatego, że dziadek przedwcześnie umarł, podobnie jak Józef Nowak, który ostatecznie najbardziej zasłynął hitem festiwali piosenki żołnierskiej wKołobrzegu, songiem Takiemu to dobrze. Jego partnerka zCelulozy, Teresa Szmigielówna, choć bardzo utalentowana, nie zdobyła wielkiej sławy iwyszła za mąż za superszablistę Jerzego Pawłowskiego, naszego sportowego bohatera narodowego, zdemaskowanego potem jako amerykański superszpieg. Tego już nie zmyśliłam, daję słowo, życie pisze scenariusze lepsze od filmowych.
Ale to filmy zostają, nie życie.
Filmy, nie kina.
Na miejscu Moskwy, tak, tej zabsurdalnej fotografii zpoczątków stanu wojennego, na której pod neonem „Moskwa” wisi afisz Czasu Apokalipsy, aobok stoi czołg, zbudowano multipleks anonimowy jak idiotyzmy, które się wnim teraz wyświetla.
Załapałam się jeszcze na tę legendarną Moskwę.
Gdy byłam dziewczynką, stałam tam zmamą wkolejce po karnet na doroczny przegląd filmów świata Konfrontacje. Kto nie obejrzał tych filmów, pędząc do kina dzień wdzień przez dwa tygodnie zrzędu bez względu na czas iochotę, ten nie obejrzał ich wcale, bo wwiększości nie wchodziły do zwykłego rozpowszechniania. Jeszcze jeden nonsens Peerelu: niby pokazano, niby pozwolono, niby było, ale nie do końca. Wspominam te coroczne dwa tygodnie jako koszmar. Mamy wogóle nie było wdomu, otatę jeszcze nie pytajcie, ababcia Adela, zktórą mieszkamy od zawsze, była wpracy. Klucz na szyi, jedzenie wlodówce. No, socjalistyczne krocze codzienności!
Mama, szczęściara, zowych dwóch tygodni pamięta tylko filmy…
Katastrofalne skutki katastrof
Był rok 1972. Róża, czyli moja mama oimieniu danym jej przez moją babkę na cześć rewolucjonistki Róży Luksemburg, skończyła szesnaście lat.
Adela, zamiast pytać, zkim Różyczka wybiera się do kina, pytała tylko: na co?
Szesnaście lat, niebezpieczny wiek. Od szesnastu lat dozwolone były przecież filmy, które nie powinny być wogóle dozwolone. Na przykład ta nowa Anatomia miłości, zktórej fotos Adela widziała wtygodniku „Ekran”, namiętnie kupowanym przez Różę.
Co za fotos!
Piękna Barbara Brylska, romantyczna Krzysia zPana Wołodyjowskiego, leżąca włóżku zJanem Nowickim… Co za upadek! Nie, że zNowickim, wkońcu też grał wPanu Wołodyjowskim, ale że tak nago, choć na fotosie były tylko nagie szyje, iże na leżąco. Owszem, wFaraonie, gdzie Brylska grała niewolnicę Kamę, pod przezroczystą tuniką wyraźnie trzęsły jej się piersi, ale to przecież uzasadnione historycznie. Sam profesor Michałowski, słynny egiptolog, był przecież konsultantem.
Anatomia, zastanawiała się Adela, przeglądając „Ekran”, to coś innego: kości, mięśnie, układy, na przykład trawienny. Otak zwanych szczegółach anatomicznych nawet nie pomyślała: szczegóły trzyma się pod kołdrą. Szczegółu Emila to ona nie widziała nigdy! Amiłość? Na miłość najpierw zreguły jest za wcześnie, apotem za późno. Anatomia miłości? Wolne żarty, wolne, szkodliwe żarty!
Wyuzdana Brylska szybko się woczach Adeli zrehabilitowała. Czyż nie stała się wkrótce największą gwiazdą najlepszej, radzieckiej kinematografii, grając wichniej komedii wszech czasów Szczęśliwego Nowego Roku? Dostała za nią Nagrodę Państwową ZSRR! Apotem gdzieś zniknęła.
– Co się dzieje ztą Brylską? – pytała mnie Adela od czasu do czasu przy powtórkach dawnych filmów wtelewizji.
Co się stało zBrylską, co się stało zczasem, gdy nie byłam stara?
Aja, młoda inierozumiejąca, że bomba zegarowa tyka także we mnie, odpowiadałam jej wprost, nie odczytując żadnych znaczeń:
– Mówiłam ci, babciu, tragedię przeżyła, córkę straciła wwypadku, grywa od czasu do czasu epizody…
– Tak, to straszne, lecz gdyby Związek Radziecki istniał nadal, na pewno dostałaby jakąś główną rolę!
Gdyby Związek Radziecki istniał jak dawniej, wszystko byłoby jak dawniej, więc iona, Adela, byłaby jak dawniej. Czyż nie tak to działa? Ale ja, młoda, uważałam, że babcia sobie gdera.
Aż tu nagle, po trzydziestu latach, Brylska dostała główną rolę! Pojawiła się wdalszym ciągu radzieckiej komedii, która przyniosła jej sławę na ponad dwudziestu dwóch milionach kilometrów kwadratowych powierzchni imperium. Rosja była już nieradziecka iokrojona, państwa powstają iupadają, awielkie gwiazdy trwają jak to, co chcemy wnich widzieć. Wskrytej za okularami, eleganckiej iwciąż urodziwej starszej pani babcia Adela zobaczyła dziewczyny zFaraona iPana Wołodyjowskiego.
– Nic się nie zmieniła – zawyrokowała przed telewizorem.
Ana ten niby goły fotos zAnatomii miłości, wsumie nudziarstwa, bo śliczna para kłóci się igodzi, by wreszcie wziąć ślub, dało się nabrać pół Polski. Kina były oblężone. Potem okazało się, że na dziewięćdziesiąt minut projekcji gołe szyje, plecy ibiusty zajęły łącznie zminutę. Jedną dziewięćdziesiątą seansu!
Na tę jedną dziewięćdziesiątą czekali wszyscy koledzy Róży zklasy ikilka koleżanek kochających się wNowickim, araczej jednak wKetlingu zPana Wołodyjowskiego. Wstrzymywały oddech, gdy Brylska jednym wprawnym ruchem ściągała ze swego mężczyzny kołdrę, iwydawały cichutki aperwersyjny jęk zawodu, kiedy Nowicki wostatniej chwili narzucał na siebie szlafrok.
Róża nie wstrzymywała oddechu, nie kochała się wNowickim. Wolała Ryśka, wesołego piegusa, który zaprosił ją… No właśnie, to była nobilitacja, bo zaprosił ją na film, jak człowieka, nie do kina, nie po to, by sprawdzić, jakiego kształtu ma kolana, czy bardziej jabłka, czy gruszki.
Żadnych macanek podczas projekcji nie stwierdzono.
Rysiek wiedział, co robi, wkońcu był już wklasie maturalnej. Róża, fizycznie niedotknięta, ale psychicznie… jednak trochę, ponieważ co to za randka, podczas której nie ma od czego się opędzać, umówiła się znim po raz drugi. Oto mu właśnie chodziło, co nagle, to po diable, zwłaszcza że tak bardzo mu się podobała.
***
Film, na który poszli, całkowicie zaburzył Porządek Teorii Wielkiego Podrywu.
– Kurde, ogromny statek tonął razem zpasażerami – wspominała mama. – Aja tak się bałam, że ta starsza, gruba, niezdarna paniusia nigdy nie wskoczy do wody, by się uratować, że przerażona chwyciłam równie przejętego Ryśka za kolano itak trzymałam go do końca filmu. Tragedia! Przecież to on miał mnie podrywać!
Ajakże, tragedia, konkretnie Tragedia „Posejdona”, przebój na miarę Titanica zpołowy lat siedemdziesiątych.
Inie byle jaki skok do wody: po Złoty Glob iOscara! Zastygała cała widownia – tłusta ciocia skoczy czy nie skoczy? Askakała sama Shelley Winters. Otyła iniezdarna, lecz niegdyś efektowna, znana ze swych miłosnych podbojów, podbiła Seana Connery’ego iMarlona Brando. Czterokrotna mężatka Winters, legenda Ameryki, ostatniego zmężów poślubiła, gdy miała osiemdziesiąt sześć lat, na kilka godzin przed śmiercią. Ceremonię wobrządku jakiegoś osobliwego małego Kościoła prowadziła przy łożu śmierci jej koleżanka po fachu Sally Kirkland.
Życie pisze najlepsze scenariusze, ale zapamiętuje się filmy…
Ach, Tragedia „Posejdona”, pierwszy ze słynnych hollywoodzkich thrillerów, na których całe pokolenie mamy sprawdzało wytrzymałość swoich nerwów, atechnicy testowali nowe systemy akustyczne tak oszałamiające widzów, że wrażenia słuchowe wpływały na wzrok, choć ekran się nie ruszał.
Na Tragedii „Posejdona” Róża iRysiek mieli wrażenie, że woda chlupie im pod samą szyją. WPłonącym wieżowcu ogień tak skwierczał, że dałbyś głowę, iż ktoś podpalił kino. Do Trzęsienia ziemi wreprezentacyjnym kinie Relax zamontowano system „światło idźwięk”, namacalnie szarpiący fotelami. Na Porcie lotniczym ’77 porwany samolot chybotał się wraz zwidownią, awRoju mordercze pszczoły żądliły zupiornym bzyczeniem nie tylko bohaterskiego Henry’ego Fondę, ale też każdego, kto kupił bilet. Bzzzzzzz!
Wkrótce kataklizmy ziemskie zostały zastąpione przez nieziemskie, do akcji wszedł Ósmy – obcy pasażer „Nostromo”, lecz to już całkiem inna dekada iopowieść.
Tamte, namacalne katastrofy miały także katastrofalne skutki męsko-damskie. Jak tu oszacować: jabłka czy gruszki, nieważne, wkolanach czy wbiustach, gdy wpłonącym wieżowcu nagle urywa się winda, atrzęsienie ziemi przełamuje wpół niczym zabawkę gigantyczny wiadukt? Rysiek, zajęty wyłącznie losem Shelley Winters – skoczy czy nie skoczy – znów nie oszacował ponętnych jabłuszek szczupłej imłodziutkiej Róży, bo to jednak były jabłuszka. Ba, nawet nie zauważył, że ona trzyma go za nogę!
Nie, na wielkich widowiskach lat siedemdziesiątych randki się nie udawały.
Gdy po seansie włączono światła, a„Posejdon” utonął, Rysiek postanowił, że na następnym randewu nie utonie, wybierze najnudniejszy film wmieście izajmie się już tylko Różą. Miał nawet pomysł: wrepertuarze wciąż jeszcze pojawiał się Bolesław Śmiały, biografia króla walczącego zjednym biskupem, ahistorii nienawidzili zRóżą oboje, bo na lekcjach pani profesor Popek czytała głośno podręcznik.
Tak, pójdą na ten film, aon, Rysiek, będzie śmielszy niż Bolesław Śmiały, większy niż Kazimierz Wielki, mocniejszy niż August Mocny. Nie jest przecież jakiś krzywousty, żeby nie całować, ani zpewnością, za przeproszeniem, laskonogi! Tylko jak namówić Różę na biograficzny film historyczny?
Nie musiał namawiać, pomysł upadł, bo sama Róża wyszła zidealną propozycją.
– Anie poszedłbyś ze mną na Jezioro osobliwości? – spytała lekko zawstydzona, ponieważ…
– Według tej dziewczyńskiej książki? – Rysiek trafił dokładnie wsam środek tego wstydu.
– Tak, ale ja jej nie czytałam – usprawiedliwiła się Róża. – Nie czytałam żadnej książki Siesickiej!
Być dziewczyną wtamtych czasach inie znać choćby Zapałki na zakręcie? Niemożliwe. Ale to była Róża, która nigdy nie lubiła czytać igen nieczytania przekazała także mnie, razem zgenem sprytu: tu obejrzeć, tam usłyszeć ipo prostu wiedzieć, co ioczym. Tak więc wiedziała, oczym jest Jezioro. Aże Rysiek podobał jej się coraz bardziej, po prostu chciała sprawdzić, czy kandydat na pierwszego prawdziwego chłopaka choć trochę wzruszy się losem Marty, beznadziejnie zakochanej wślicznym synu ojczyma iperfidnie zmanipulowanej przez jego kolegę. Ajeśli Rysiek się wzruszy…
Pa, pa, Patryk
Było już prawie lato roku 1973. Joasia Brodzik liczyła sobie sześć miesięcy, mniej więcej tyle co Jude Law. Michałek Żebrowski obchodził pierwsze urodziny, Małgosia Kożuchowska drugie, aUmka Thurman, już pewnie bardzo wysoka, trzecie, gdy Róża, licealna trzecioklasistka, iRysiek, świeżo upieczony maturzysta, weszli do jednego zkin wPałacu Kultury.
Oczywiście, że Rysiek się zgodził.
Od razu pojął, że pełne usta ipiersi Róży same pchają mu się w… no wto, wco powinny, usta wusta, ajabłka lub gruszki – wreszcie sprawdzi – wdłonie. Ona nie oderwie się od ekranu, aon od niej… Czyż nie tak działają wszystkie te ckliwości dla nastolatek, które jego kompletnie nie interesują? Sztab ludzi, zsamą pisarką Siesicką na czele, kompetentnie pracował, aby dziesiątki tysięcy Kasiek, Małgoś, Bożen, Anek iEw wcałym kraju, więc także iRóża, śledziło zzapartym tchem perypetie Marty jak własne!
Nie czytałam Jeziora osobliwości, to już nie była moja epoka, nawet gdybym lubiła książki, afilm zobaczyłam, przymuszona przez mamę, po wiekach. Ajednak dzięki opowieściom Róży jakbym widziała iczytała, taplając się jeszcze wjej wodach płodowych. Zresztą potem okazało się, że gdyby nie ten film… Ale zaraz. Są na świecie pokolenia, które naprawdę już mogą nie wiedzieć.
Otóż mama Marty, owdowiała dziennikarka, znaczy Barbara Horawianka, wychodzi za mąż za Stanisława Zaczyka, aten ma syna, delikatnego, romantycznego iślicznego jak obrazek Mirosława Konarowskiego… Ale co ja będę język strzępić, zewsząd otaczają nas takie fabuły: dziewczyna, chłopak, ten trzeci, nieuzasadniona zazdrość, nieudana próba wytłumaczenia, wreszcie na szczęście też nieudana jej próba samobójcza…
Włączcie sobie YouTube’aiobejrzyjcie przynajmniej jedną scenę. Tę zPatrykiem, kolegą Konarowskiego, który wśrodku nocy otwiera drzwi niemającej się gdzie podziać, zdesperowanej Marcie, połyskując nagim torsem iszerokimi ramionami. Spokojnie, nie prześpią się, to nie Anatomia miłości, choć on bardzo by chciał, tak bardzo, że rano opowie Konarowskiemu zdetalami, co się zdarzyło, choć nic się nie zdarzyło.
– Dziwka! –słyszy Marta od ukochanego izażywa samobójcze proszki.
Całe kino, wypełnione nastolatkami po brzegi, zamarło: uratują ją czy nie? Lecz to już Róży nie interesowało, podobnie jak nie obchodziło jej, że Rysiek coraz nachalniej obraca wdłoniach jej gruszeczki schowane pod cienką seledynową bluzeczką boucle. Nic jej nie obchodziło poza półnagim Patrykiem na ekranie otwarzy przystojnego skurczybyka, otwierającym Marcie drzwi izachęcającym, by się wspólnie położyć.
Róża doznała czegoś wrodzaju konfuzji albo iluminacji, wstrząsu izapowietrzenia jednocześnie.
– TEN ALBO ŻADEN, powiedziałam sobie, araczej coś wmoim środku powiedziało – wyjawiła mi, gdy uznała, że już może.
Takie rzeczy nie są niczym dziwnym, kiedy się ma siedemnaście wiosen. Dziwne jest, że jej nie przeszło, agdy po dwudziestym pierwszym obejrzeniu filmu, który goniła po kinach przez całe wakacje, poszła po rozum do głowy, pragmatycznie zmodyfikowała ów wewnętrzny głos:
– Ten albo żaden, albo… PRZYNAJMNIEJ KTOŚ PODOBNY!
Wesolutki, piegowaty Rysiek do barczystego, odętego Patryka nijak nie był podobny.
Podobnego ktosia szukała przez dwa lata, aż… sam się znalazł, na obozie przedstudenckim na Mazurach. Podobnie połyskiwał mu tors iszerokie ramiona, podobnie jak Patryk nosił długie włosy imiał minę skurczybyka. Róża nawet mówiła do niego Patryk, choć miał na imię Marek, ajezioro Wigry stało się na chwilę Jeziorem Osobliwości.
Czyż to bowiem nie osobliwe, że Róża, dziewica, wtym samym momencie straciła niewinność izyskała… mnie?
***
Przepadł ten Marek na zawsze, nie zaczął nawet studiować, całkiem jak młody aktor Romuald Drzazga, grający Patryka. Nigdy już nigdzie nie zagrał, słuch onim zaginął, wyparował, obaj wyparowali. Może dlatego Patryk-Marek iPatryk-Romuald nałożyli się na siebie, stając się jednym enigmatycznym kochankotatusiem? Dla nas obu, dla Róży iWandy, jej przypadkowej córki.
Wanda to właśnie ja.
Trzymamy ten film na półkach, teraz już na DVD, każda usiebie, bo wcześniej kradłyśmy sobie nawzajem jedną jedyną kasetę wideo, nagraną ztelewizora, jak inni trzymają nagrania komunii, ślubów, wesel czy karmienia krokodyli podczas urlopu wEgipcie. Bohaterowie Jeziora: Marta, jej mama dziennikarka, ojczym iśliczny jak obrazek Mirosław Konarowski są naszą sekretną rodziną.
Martę traktuję jak wiecznie nastoletnią ciocię. Kto by ją rozpoznał wbabci zserialu Życie nad rozlewiskiem? Maria Kowalik miała wówczas osiemnaście lat inigdy już nie zagrała głównej roli wfilmie. Występowała wteatrach, apotem napisała powieść pod tytułem Śmierć burmistrza. Bajka wstu kawałkach. Ipewnie nie wie, że jest bohaterką naszej bajki, tyleż pozytywną, bo Róża jest jej wdzięczna, że jednak nie przespała się zPatrykiem, co niezrozumiałą, bo jak mogła mu odmówić.
Weleganckim panu zbrzuszkiem trudno rozpoznać Mirosława Konarowskiego. Ślicznotek zobrazka nie bał się potem zagrać ani Hitlera, ani geja wtasiemcu Samo życie. ZJoanną Szczepkowską tworzyli przez jakiś czas najwdzięczniejsze ichyba najinteligentniejsze małżeństwo naszego show-biznesu. Dlaczego nie przetrwali, wiedzą tylko oni sami, zagrali zresztą razem wjeszcze jednym młodzieżowym wyciskaczu łez –Con amore.
Filmowy ojczym Marty, Stanisław Zaczyk, wieczny wojskowy polskiego kina, jak nie porucznik, to kapitan albo major, też zasłynął pięknym małżeństwem, przynajmniej zestetycznego punktu widzenia. Ożenił się zAlicją Bobrowską, Miss Polonia 1957 ipierwszą Polką, która wystartowała wkonkursie Miss Universum, odbywającym się wKalifornii. Zdobyła tam zaszczytny tytuł IV Wicemiss. Ichoć sam Marlon Brando proponował jej ponoć rolę whollywoodzkim filmie, wróciła do kraju dla Zaczyka!
Dzisiaj taka para nie schodziłaby zinternetowych stron Plotka czy Pudelka. Zostali tak samo zapomniani jak ci, którym teraz się wydaje, że wplotce iurodzie będą żyli wiecznie.
– Jakiż on był męski! – zachwyca się babcia Adela, całkiem jak nie ona, za każdym razem, gdy wtelewizji przypominają odcinki Polskich dróg lub Stawki większej niż życie, wktórych Zaczyk wcielał się oczywiście wmajorów Abwehry.
Wprzygodach Klossa grała też Barbara Horawianka, matka Marty zJeziora iwogóle ekranowa Królowa Matek iWychowawczyń. Nie pamiętacie twarzy? Ależ pamiętacie, lepiej niż znazwiska. Wróćmy do przygód Klossa, do czołówki, wktórej Horawianka pojawia się zawsze między idącym po lesie Mikulskim ajego namiętnym pocałunkiem zIgą Cembrzyńską. Otóż między tymi scenami Horawianka, awłaściwie amerykańska agentka wczarnym mundurze gestapo, jest zdumionym świadkiem nagłego zabójstwa jednego znazistów. Wielka aktorka – ilekroć czyta wiersze, ciarki przechodzą po całym ciele – została na zawsze tą hitlerówką zczołówki „Klossa”, bo kto by tam pamiętał, że jednak była Amerykanką. Oj, bałamutny to zawód…
Procenty szczęścia
Dla mnie imamy Barbara Horawianka nie jest żadną hitlerówką ani nawet matką Marty. Jest tą osobą, dzięki której usłyszałyśmy wspaniałą definicję szczęścia. WJeziorze osobliwości gra przecież dziennikarkę robiącą audycję oszczęściu iprzez pół filmu chodzi zmikrofonem, pytając onie różnych ludzi. Najpierw jednak odwiedza profesora Legowicza, najprawdziwszego znanego filozofa. Ciepły starszy pan mówi wprost do kamery:
– Każdy znas wchodzi wżycie zpewnym kapitałem ideałów, uwielbieniem dla czegoś wzniosłego, pięknego, tęsknotą za jakąś miłością, jakimś dobrem, za jakimś pięknem… Wydaje mi się, że szczęście polega na tym, żeby człowiek, mając sześćdziesiąt lat, mógł sobie powiedzieć, że pięćdziesiąt dwa procent ztego ideału, ztego jego szczęścia siedemnastu, osiemnastu, dziewiętnastu lat, zostało mu, kiedy kończy sześćdziesiąt lat…
Róży, mojej mamie, już jakiś czas temu stuknęła sześćdziesiątka. Imuszę ją wreszcie oto spytać, jak niegdyś spytałam babcię Adelę iprababcię Marię.
– Pięćdziesiąt dwa procent? – Wsześćdziesiąte urodziny Adela, która całe życie przepracowała wksięgowości, zaczęła coś liczyć na palcach. – No nie wiem, nie wiem, kochanie, bo właściwie od czego te procenty?
– Od tego, co uważałaś za najlepsze, babciu, gdy byłaś nastolatką.
– Kolektyw uważałam za najlepszy. Gdy umarł Stalin, miałam siedemnaście lat i… Itak, nadal sądzę, że wgrupie można coś zrobić owiele skuteczniej niż wpojedynkę. Nawet na więcej niż pięćdziesiąt dwa procent wciąż jestem przekonana, że ta dzisiejsza pojedynczość prowadzi tylko do jakiegoś zdziczenia!
Ipomyśleć, że mówiła to, gdy jeszcze nikomu nie śniło się słodkie sam na sam zlaptopem lub komóreczką, zabijające wszelką grupowość.
– Pamiętasz, Adelko, nasze powojenne mieszkanie zkuchnią dla pięciu rodzin? – wtrąciła się natychmiast prababka Maria, wówczas osiemdziesięcioletnia. – Wchodziła taka Kierzkowska albo wiecznie cuchnący wódką Pęciak izaglądali ci do talerza, jaką ugotowałam zupę… Masz swój kolektyw!
– Widziałam coś takiego na jakimś starym filmie – stwierdziłam ucieszona.
– Tobie tylko filmy wgłowie – zżymała się Adela. – Więc wyobraź sobie, że ifilmy były robione kolektywnie. Takie na przykład Dwie brygady oaktorach próbujących zagrać sztukę oszlifierzach zfabryki! Wzięli nas na to ze szkołą. Świetny film, nigdy go nie zapomnę, nie wiem, czemu go nie powtarzają… Bielicka Hanka grała jedną aktorkę inie mogła zrozumieć, że wroli żony szlifierza nie może podawać mężowi obiadu weleganckim kapeluszu! Nie chciała go zdjąć!
– Nie dziwię się – westchnęła prababka. – Nie ma jak eleganckie kapelusze…
Adela spiorunowała ją wzrokiem.
– Iwyobraź sobie, studenci ten film zrobili, wspólnie, zespół operatorów był izespół reżyserski, dużo otym pisali wgazetach. Ateraz? Sami jacyś nieodpowiedzialni, pojedynczy artyści!
– Może jeszcze uciechy ciała wgrupie nam pozachwalasz? – Maria zachichotała.
Nie mogłam pozwolić, by znów się pokłóciły.
– Aty, babciu Marysiu? – spytałam prababkę, do której przecież nie zwracałam się per „prababko”. – Osiągnęłaś swoje pięćdziesiąt dwa procent?
– Ha! – Maria się ucieszyła. – Gdyby zliczyć procenty we wszystkich butelkach szampana, jakie strzelały przy mnie przed wojną… – Icałkiem młodym głosem zanuciła: –Lim pam pom, wesoło mi, bo ogień mam we kwi, hej! Ach, pokochałabym, ach, całowałabym, hej!
– Mamo – jęknęła Adela.
– No co? Kolektywnie się bawiliśmy, więc powinno ci się spodobać.
– Ba, wobec tego, że dziś nawet tańczy się samemu… – Adela była gotowa zgodzić się zrodzicielką.
Ale teraz ja nie wyrażałam zgody.
– Nieprawda, wcale nie tańczy się samemu, tylko partnera trzeba mieć odpowiedniego! Na przykład takiego Patricka Swayze!
– Kogo? – spytała Adela.
– No… – Usiłowałam znaleźć kogoś zjej czasów, wktórych gwiazdą tańca, wdodatku ludowego, był zespół Mazowsze. – No taki amerykański Bohdan Łazuka.
– Aaa, on elegancik był – przypomniała sobie babcia. – Jak to szło? Bohdan, trzymaj się! – zanuciła.
Ajeśli Adela już coś zanuciła… Lepszej recenzji Łazuka nie dostał wcałej swojej karierze.
– Trzymajcie mnie! – Maria się skrzywiła. – Łazuka?! Fred Astaire to rozumiem, ostatecznie Eugeniusz Bodo, ale Łazuka? Socjalistyczna podróbka!
– Patrick Swayze jest nie do podrobienia – zawyrokowałam, broniąc wspomnień równie zażarcie jak moje babki swoich.
Byłam nieodrodną córką Róży. Ona miała Patryka, aja naście lat później Patricka.
***
Nie wiem, ile razy oglądałam Patricka wDirty Dancing zkrzywo przegranej kasety wideo, kupionej na Stadionie Dziesięciolecia około roku 1988. Deszcz ze śniegiem padał na niej nawet wpoprzek ekranu! Nie wiem, ile razy utopiłam włyżce wody Jennifer Grey za to, że to ona, nie ja, wirowała zsuperprzystojniakiem. Nie wiem, ile razy przeklinałam głupi polski tytuł Wirujący seks, bo nijak nie mogłam go zrozumieć, awwytłumaczenie Piotrka, kolegi zklasy, uwierzyć nie zamierzałam.
Piotrek powiedział mi, że gdy Swayze tańczy, wspodniach wiruje mu seks, ot icała filozofia… Kretyn!
Nie wiem, ile bym dała, by dowiedzieć się, zczego była zrobiona ulotna jak ważka sukienka tej Grey wsekwencji finałowej, inie wiem, co bym zrobiła, by nigdy nie oglądać drugiej, żenującej części filmu, powstałej po dwudziestu latach. Ioczywiście, by biedny Patrick nie umarł przedwcześnie na raka.
Wiem jedno: że po ingerencjach chirurga plastycznego Jennifer G. nijak nie przypomina już tamtej dziewczyny, choć chyba oto chodziło, by przypominała. Iże od Róży byłam jednak mądrzejsza. Wrealnym życiu nie szukałam ani Patricka, ani nikogo podobnego, azPiotrkiem, tak, tym samym, który tłumaczył mi, co memu bohaterowi wiruje wspodniach, wyszło, jak wyszło, bo był mały, drobny, do idola niepodobny ichodził za mną, itak chodził, aż…
Patrickowi Swayze mogłabym wówczas wyjeść nawet mózg niczym bohaterka Szamanki. ZPiotrkiem wreszcie zawirowałam, jakby to mnie coś na chwilę ten mózg wyżarło. Nie bez konsekwencji. Wkrótce od środka zaczęła mnie wyżerać… No, byłam pewna, wszystkie byłyśmy pewne, że to będzie dziewczynka. Jakżeby inaczej?
Jedynaczki
Prababka Maria obiecała pradziadkowi Tadeuszowi troje dzieci. Cóż ztego, skoro gdy wybuchła wojna, Adelka miała niecałe trzy latka, aTadeusz zfrontu nie wrócił.
Babcia Adela marzyła odwojgu, osłodkiej, koniecznie dwupłciowej pareczce, która budowałaby socjalistyczną ojczyznę. Na przykład ona za ladą, on na traktorze, ale ambitniejszy dziadek Emil chciał wyższej hierarchii: może ona wbiurze, aon – jak sam Emil – za deską kreślarską? Przewidywalna iprzewidująca Adela nie przewidziała Choroby. Do dziś nie wiem, co się za tym kryje, temat tabu, ale zachorowała iRóża nigdy nie doczekała się rodzeństwa.
Gdy na ten piękny świat przyszłam ja, dowód na magię kina ina to, że dzieci powstają jednak nie wwyniku aktu ślubu, tylko całkiem innego aktu, zajęta swoją młodością Róża nie miała wobec mnie żadnych planów. Tak rozpaczliwie żadnych, że nie chciała mieć już nigdy żadnego potomstwa, aja dorastałam przed telewizorem, błogosławiąc coraz dłuższe kolejki po kiełbasę ipapier toaletowy, wktórych stała Adela, zamiast opiekować się mną wobliczu kompletnej niefrasobliwości swojej córki.
Prawda jest taka, że Róża wolała zwiewać ode mnie do lepszej rzeczywistości, wchłanianej wciemnościach zdużego ekranu.
Ja pozostawałam przed mniejszym iczarno-białym, bo na kolorowy radziecki superodbiornik Rubin nie było nas stać. Zresztą na szczęście wybuchały, więc babcia, już wtedy wdowa, miała argument lepszy niż brak funduszy: bezpieczeństwo. Czego się wtedy nie naoglądałam, ito jak intensywnie! Po trzy razy dziennie ten sam film lub odcinek serialu, bo nadawali go rano, wieczorem ipo południu wwersji dla niesłyszących. Ocudzie stu kanałów zCyfry nie słyszeli jeszcze wtedy nawet mieszkańcy Nowego Jorku.
Porzucona? Osamotniona? Niechciana? Zapomnijcie!
Miałam najcudowniejsze dzieciństwo na świecie! Długo zatajałam, że bardziej serialowe niż filmowe, aprzecież to nie były telenowele, tasiemce, glisty idżdżownice, pełzające potem bezwstydnie całymi latami po naszych skołowanych głowach. Odwiedzała mnie Barbara Niechcicowa zNocy idni, anie Isaura, przychodził Wokulski, anie doktor Lubicz. Choć może to niedobry przykład, bo przecież lekarze łączą pokolenia! Nawet jeśli dzielą…
– Profesor Wilczur to był lekarz! – wzdychała Maria, wspominając legendarnego aktora Junoszę-Stępowskiego wprzedwojennej adaptacji powieści osławnym profesorze, który traci pamięć ipracuje jako znachor.
Rola przysporzyła Junoszy-Stępowskiemu takiej sławy, że nazwał tak nawet kawiarnię, którą kierował wczasie wojny: Znachor. Apotem zginął wsytuacji jak zjeszcze gorszego melodramatu. Podobno próbował zasłonić żonę przed kulami plutonu egzekucyjnego, który wtargnął do ich mieszkania. Żona współpracowała zNiemcami.
Lecz pamięta się filmy, nie życie.
– Profesor Wilczur? – zżymała się Adela. – Doktor Kildare to rozumiem. Młody, zdolny iśliczny! – Zawsze rozpromieniała się na myśl oChamberlainie zkultowego serialu, nadawanego unas wlatach sześćdziesiątych. – Co prawda Amerykanin, nie nasz albo Rosjanin, ale cóż, tam też żyją ludzie.
Podejrzewam, że szorstka Adela skrycie durzyła się wsłodkim lekarzu, bo wybaczyła mu nawet tę Amerykę iwideologicznym wrogu numer jeden dostrzegła coś ludzkiego. Nieludzko wspaniały inowoczesny był też niestety szpital, wktórym Kildare leczył swych pacjentów. Niby tam też trwały lata sześćdziesiąte jak unas, ajakby inna epoka. Wto Adela nie mogła uwierzyć.
– Te wszystkie aparaty wstawili tam na potrzeby filmu – przekonywała sąsiadki, które jeszcze nie miały telewizora iprzychodziły co niedzielę na kolejny odcinek przygód dzielnego doktora. – Atrapy to są! Takie urządzenia nie istnieją, bo byłyby najpierw wnaszych szpitalach!
Dla Róży Chamberlain był już Aramisem zpóźniejszych odekadę Trzech muszkieterów.
Dla mnie Szogunem iksiędzem zPtaków ciernistych krzewów.
Dla Marlonka, mojego syna, jest tym gejem, który przez całe dekady oszukiwał wielbicielki, wcielając się nawet wCasanovę, iktóry przez pół wieku wracał zplanu zdjęciowego do swej rezydencji na Hawajach, gdzie czekał na niego mąż… Chamberlain przyznał się do tego, gdy miał pod siedemdziesiątkę, akilka lat później publicznie swych wyznań pożałował iodradzał amantom wszelkie przyznawanie się do czegokolwiek, co nie pachnie kobietą.
Ioczywiście Marlonek wyjawił to kiedyś Adeli.
– Może ijest tym całym gejem, ale doktor Kildare na pewno nim nie był – odrzekła natychmiast, uśmiechając się do przeszłości.
Róża wzruszyła ramionami.
– Tak czy owak, nie dorastał do pięt doktor Ewie! Mogła zawojować świat, aposzła do pracy do wiejskiej przychodni! Zodcinka na odcinek coraz bardziej chciałam studiować medycynę, być jak Ewa Wiśniewska, pomagać chorym, walczyć ztrudnościami…
– Ty, babciu? – zapytał zniedowierzaniem Marlonek.
Nie pogubcie się wtych babciach. Róża dla Marlonka jest, jak by nie było, babcią.
– Ja – potwierdziła Róża. – Ale ja czternastoletnia… Na szczęście serial się skończył, awraz znim moje pomysły na medycynę.
– Być jak Ewa Wiśniewska? Na polskiej wsi? – skrzywił się Marlonek. – Jeśli już wyjechać zmiasta, to tylko na Dziki Zachód, być jak doktor Quinn! Ona to miała. Wojna, Indianie, rasiści, zemsta, pożar, masakra, Północ, Południe!
– Awiesz, synku, że dziadek twojej doktor Quinn był Żydem zPłocka, aona sama wcale nie nazywa się Jane Seymour, tylko Joyce Penelope Wilhelmina Frankenberg? – popisywałam się zawodową wiedzą.
Bo czym? Moimi doktorami? Poczciwcami jedzącymi na obiad knedliczki ze Szpitala na peryferiach?
Adela ukradkiem spojrzała na zegarek. Czekała, zdrajczyni, kiedy wyjdziemy zdomu ibędzie mogła zasiąść wtajemnicy do przygód swego nowego bohatera – doktora House’a.
Jedynaczki. Kontynuacja
Podtytuł tego serialu – druga plansza – mógłby brzmieć: historia wiecznie niepełnej izbyt szybko rozmnażającej się rodziny, wktórej zapomniał wół, jak cielęciem był.
Fakt, przydługie, ale jakie prawdziwe!
Wroli głównej: ja. Wpozostałych rolach: Maria, Adela iRóża.
Ze specjalnym udziałem sławnych jedynaczek: Lauren Bacall, Brooke Shields, Charlize Theron iNatalie Portman. Dodajmy jedynaków: Ala Pacino iAnthony’ego Hopkinsa, Daniela Radcliffe’a, Presleya iSinatrę, Gregory’ego Pecka, Jamesa Deana, Roberta de Niro iCary’ego Granta. Ale zestaw, co? Aż duma rozpiera zpowodu bycia tym jedynym…
Był rok 1993. Wiem, wiem, Portman miała trzynaście lat idopiero się przepoczwarzała, aRadcliffe, czyli Harry Potter… cztery, ale pozwólcie zostawić mi tę czołówkę, bo taka zachęcająca!
Jestem na miesiąc przed maturą, już się przepoczwarzyłam, wyglądam całkiem, całkiem, może nie jak Portman, ale inie jak Potter, idoskonale wiem, czego chcę. Wchodzę do naszego salonu, musi być niedziela, bo tylko wniedzielę Maria, Adela iRóża zasiadały przy wspólnym śniadaniu. Celebra odbywała się od niedawna, ponieważ prababcia Maria złamała rękę iprzeprowadziła się do nas na kilka tygodni, które wydłużyły się do lat, aż do jej końca.
– Jak dożyć tak wspaniałego wieku wgodnej podziwu kondycji? – spytał ją szarmancko jeden zmoich niedoszłych absztyfikantów, gdy miała już po dziewięćdziesiątce.
– To proste – odpowiedziała. – Zamieszkać zpowrotem zcórką, zktórą się wniczym nie zgadzasz!
Ale do rzeczy. Wchodzę do salonu iuroczyście oświadczam:
– Postanowiłam zostać aktorką!
– O, Wandziu! Znałam przed wojną różne aktorki – zaćwierkała prababcia. – Przychodziły do Adrii ido Ziemiańskiej…
– Aktorką! Było do przewidzenia. – Babcia Adela nie spojrzała na mnie, tylko od razu na Różę. – Nigdy nie miałaś dla niej czasu, siedziała przed telewizorem, apotem wkinie.
– To przecież lepsze, niż gdyby się gdzieś włóczyła, nie uważasz? – odparowała Róża.
– Nie wiem, czy lepsze. Ty też siedziałaś wkółko wkinie ico?
– Co co?
– Ani studiów, ani męża, ani domu… Wwypożyczalni jakiejś pracujesz.
– Nie jakiejś, tylko wwypożyczalni kaset wideo!
– Całe twoje życie jest wypożyczone! Krzesło, na którym siedzisz, to moje krzesło!
– Mogę wstać. – Róża już się podparła, by…
– Dziewczynki, przestańcie! – Prababcia teatralnie zadzwoniła łyżeczką orant filiżanki.
– Imieszkanie moje. Emil, twój ojciec, dostał zprzydziału!
– Adelko, uspokój się! Ona przecież chce tylko zostać aktorką! – Maria broniła mnie jak lwica.
– Oczywiście – syczała Adela. – Ona chce tylko bujać wobłokach iwy obie nie macie nic przeciwko temu! Jesteście takie podobne! – dodała zwyrzutem.
– Ty też, córeczko, chciałaś być aktorką, nie pamiętasz? – Maria spojrzała wsufit.
– Ja?! – Pokraśniałej Adeli wypadła zręki kromka chleba. – Nic mi otym nie wiadomo!
– Ty, mamo? – Róża była gotowa wybaczyć matce swoje wypożyczone życie.
– Tak, chciała! – rzuciła oskarżycielsko Maria. – Chciała być piękna jak Szaflarska iznaleźć prawdziwy skarb wruinach…
– Litości! – jęknęła Adela. – Miałam wtedy ze dwanaście lat iSkarb był pierwszym filmem, jaki kiedykolwiek zobaczyłam! Aona, Wandzia, ma osiemnaście, widziała ich setki ijeszcze nie wie, że to nie jest pewny chleb?! – Podniosła zpodłogi kromkę, otrzepała ją idemonstracyjnie wbiła się zębami wskórkę.
Ona, czyli moja skromna osoba, wciąż stała wdrzwiach bez słowa, zrozdziawioną buźką jak jakaś gwiazda kina niemego. Trzy słowa: 1. POSTANOWIŁAM – 2. ZOSTAĆ – 3. AKTORKĄ wywołały burzę prawdziwie egzystencjalną.
– Pewny chleb? No to masz swój pewny chleb. Imasło! Iser! Idżem truskawkowy! – Róża wskazywała kolejne składniki śniadania na stole, jakbyśmy nie wiedziały, jak się nazywają. – AJulia Roberts za rolę wPretty Woman dostała trzysta tysięcy dolarów!
Jeszcze nie miałyśmy pojęcia, że za kilkanaście lat szerokoustna Julia zagra wUśmiechu Mony Lizy za dwadzieścia pięć milionów, aJohnny Depp, DiCaprio czy taki Mel Gibson będą mieli prywatne wyspy…
– Nie podoba się, to nie jedz. – Adela zabrała sprzed Róży słoik zdżemem. – Twój ojciec przewraca się wgrobie. Uczyliśmy cię, że najważniejsze to stąpać twardo po ziemi. Itwoją córkę też tego uczyłam, gdy ty fruwałaś nie wiadomo gdzie!
– Tak, tak, od zawsze słyszałam, że lepszy wróbel wgarści niż kanarek na dachu – ironizowała moja mama.
Chciałam pokiwać głową, że też słyszałam, ale wciąż stałam wdrzwiach jak wryta.
– Życie to wróbel jest, nie kanarek! – odparowała Adela, prezentując wpigułce całą swoją filozofię, wpojoną jej wszkole wtrudnych, powojennych czasach.
– Kanarki pięknie śpiewają, awróble? – spytała Maria. Inie czekając na odpowiedź, stwierdziła: – Komuniści zniszczyli całe twoje pokolenie. Współczuję ci, Adelko, że musiałaś siedzieć wławce wzgrzebnej, wiejskiej szkółce, ciesząc się ztego, co jest. Może gdybyś jak ja skończyła elegancką pensję iwskakiwała zkoleżankami na pulpity, gdy dziadek od historii spóźniał się do klasy, byłoby wtobie więcej słońca!
– Myśmy nie skakali po ławkach, bo połamanych nikt by nam nie wymienił na nowe – mruknęła Adela.
Róża zachichotała.
– Anam wymienili od razu, gdy kiedyś wskoczyłam zkumpelką na blat, by pokazać reszcie klasy, jak się tańczy rock and rolla, izawaliła się ławeczka!
– Wyście już przyszli na gotowe ijeśli to prawda ztą ławką, to wstyd mi za ciebie, Różyczko – ofuknęła ją moja babcia. – Ktoś ją przecież wyheblował, zbił, polakierował…
– Gdyby kózka nie skakała, toby nie wiedziała – westchnęła prababka Maria. – Ja tam wolałam być jak Loda Niemirzanka ijej wesołe koleżanki. Co innego pamiętałabym ze szkoły? Przecież nie lekcje! – Izanuciła, wybijając rytm łyżeczką: –Ada, to nie wypada! Tak być nie może, trudna rada! Na widok wszystkich twoich fantastycznych psot aż oblewa zimny pot.
Adela, patrząc na własną matkę niczym na ideologicznego wroga, otworzyła usta:
– Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochane imiasta, iwioski! Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochany jedyny nasz polski!
Maria nie zamierzała ustąpić. Wstała od stołu, zalotnie wzięła się pod bok jedną, niezłamaną ręką iwysuwając to lewą, to prawą nogę, zaśpiewała:
– Ada, to nie wypada! Co rusz to wybryk, maskarada…
Adela też wstała izrękami opuszczonymi jak na hasło „baczność!” zaintonowała jeszcze głośniej, nie czekając, aż Maria skończy:
– Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochana iziemia, inazwa!
Maria otworzyła usta icoś chrypnęła, jakby osłabła, więc niemal równocześnie zmamą postanowiłyśmy ją szybko wspomóc. Adela zdążyła znów zacząć swoje, lecz nie miała szans. Trzy Lody Niemirzanki zprzedwojennej farsy szybko zagłuszyły natchnioną politycznie solistkę zespołu Mazowsze.
Adela przerwała, mądrze nie próbowała dalej walczyć. Ukłoniła się po wojskowemu krótkim skinięciem głowy, po czym jakby nigdy nic siadła zpowrotem za stół. Przestałyśmy zatem imy.
– Wariatki – orzekła grobowym głosem ispojrzała na nas zwielką, surową miłością. – Która pomoże mi dziś przy obiedzie?
– Ja – pisnęłam od drzwi.
– Mój Boże, Loda Niemirzanka, ona też po wojnie gdzieś zniknęła. – Maria się zasmuciła. – Co za talent! Grała ze Smosarską wDwóch Joasiach. Tadeusz, wasz… no, bez niego żadna zwas by tu nie siedziała, więc Tadeusz, wasz praojciec, zaprosił mnie na te Joasie do kina, żeby… no, wiecie…
– Mamo, proszę – jęknęła Adela.
– No co? Ty też chodziłaś zEmilem do kina na randeczki icałuski!
– Randeczki, całuski, zdrobnionka, śliczności, kłamstewka – zżymała się Adela. – Aja gdzieś przeczytałam, że ta cała Loda Niemirzanka nazywała się Leokadia Niemira. Leokadia Niemira! – powtórzyła triumfalnie. – Bo życie jest twarde, życie to Niemira, nie jakaś tam ciu, ciu, ciu, wymyślona Niemirzanka, podglądana na ekranie, jak tańczy na ławce. Więc pamiętaj – wreszcie spojrzała na mnie, wystawiając palec jak pistolet – pamiętaj, kochanie, że przede wszystkim zawsze będziesz Wandą Kwiatkowską! Nawet gdybyś zmieniła się wfilmową gwiazdę, wjakąś… Łondę Flałer, pozostaniesz Wandą Kwiatkowską zMokotowa!
– Łonda Flałer! – Marii aż roziskrzyły się oczy. – Doskonałe, Adelko, jednak jesteś moją córką!
Palec babci Adeli, wciąż wymierzony we mnie, już nie był pistoletem. Był przyzwoleniem. Mogłam zostać aktorką, bylebym pamiętała, jak mam wdowodzie. Itak też zrozumiała to Róża, bo natychmiast zapytała:
– Aco zamierzasz przygotować na egzamin?
– Już przygotowałam – bąknęłam. Iwzięłam szeroki oddech, by…
Jak nie zostałam Łondą Flałer ani żadną taką
Która znas nie chciała być aktorką, choćby przez chwileczkę? Każda, skoro nawet babcia Adela, żeby się wypierała nie wiadomo jak! Lecz żadna by się do tego nie przyznała poza szlachetnymi wyjątkami jak słynna komentatorka polityczna Janina Paradowska, która obwieściła, że iowszem, chciała, nawet bardzo!
Znacznie łatwiej być gwiazdą iprzyznać, że ach, ależ skąd, wcale otym nie marzyłyśmy. Ponoć Beata Tyszkiewicz zamierzała być weterynarzem, Anna Seniuk konserwatorem, Danuta Stenka nauczycielką, Tilda Swinton pisarką, aScarlett Johansson dermatologiem.
Dermatologiem!
Za to Vivien Leigh, czyli Scarlett O’Hara zPrzeminęło zwiatrem, chciała być gwiazdą od zawsze, aja od chwili, gdy ją zobaczyłam, chciałam być jak Vivien Leigh. Ina egzamin wybrałam sobie kawałek zroli, którą mnie zdruzgotała.
Jesteśmy wciąż wtamtą niedzielę, po śniadaniu ibitwie na piosenki. Nadal stoję wprogu naszego saloniku, biorę szeroki oddech izaczynam recytować, co sobie wypisałam zfilmu zwielkiej sceny między dwiema siostrami na temat męża jednej znich.
– Proszę cię, wybacz mi, ale on jest prostakiem! Nie możesz zapominać, jak nas wychowywano, więc chyba nie widzisz wnim ani krzty dżentelmena! Nienawidzisz mnie za to, co mówię, prawda?
– Tak – odpowiada nieproszona Adela.
Lecz się nie daję, deklamuję dalej:
– On jest jak zwierzę! Ma zwierzęce zwyczaje, jakby był jaskiniowcem! Minęły tysiące lat, aon, Stanley Kowalski, przetrwał od epoki kamienia łupanego, przynosi kawał surowego mięsa zpolowania wdżungli. Ty czekasz. On walnie cię, chrząknie, może nawet pocałuje, jeśli pocałunek jest mu znany…
– Dziecko! – wyrywa się Adeli. – Co ty?
– Ciii – strofuje ją Maria.
Ale już za późno. Cholera, przez to dziecko zapominam tekstu, lecz przecież nie mogę tak urwać bez puenty, bez zamierzonego efektu, więc wyciągając przed siebie ręce, dodaję jeszcze:
– …więc proszę cię, nie wiąż się zprymitywem!
Róża ociera łzę.
– Brawo! – Maria klaszcze. – Pięknie! Te ręce wyciągnęłaś naprawdę dramatycznie!
– Nie wiem, czy nie za bardzo – zastanawia się Róża.
– Piękne jest tylko, że wybrałaś coś naszego, polskiego – podsumowuje Adela złowieszczo.
– To właściwie… nie jest polskie – wyjaśniam.
– Aten Kowalski?
– Amerykanin, choć ma polskie korzenie.
– Na pewno – stwierdza Adela. – Inaczej nie przetrwałby od kamienia łupanego… Ale czy to musi być ojakimś prymitywie? Nie mogłabyś czegoś bardziej wzniosłego? Wiersz Broniewskiego albo Żeromskiego oszklanych domach? Co to wogóle jest?
– Oj, mamo – wyręcza mnie Róża. – Słynna sztuka isłynny film zVivien Leigh iMarlonem Brando.
– Pod jakim tytułem? Nie słyszałam.
– Tramwaj zwany pożądaniem. – Głos Róży odbija się od wszystkich ścian.
– Pożądaniem?! Ity, dziecko, chcesz to mówić przed szanowną komisją wszkole teatralnej?!
Cholera, robię się czerwona, czuję, że płonę, ito wcale nie zpożądania. Czyżbym się jednak nie nadawała na aktorkę? Skoro peszy mnie podniesiony głos babci, co zresztą świata, który zamierzam podbić, nie wspominając oszanownej komisji?
– Właśnie dlatego – dukam – że jest isztuka, ifilm, aja wprawdzie zdaję do szkoły teatralnej, ale nie chcę do teatru, chcę do filmu, więc tak wybrałam, żeby był wilk syty iowca cała, wrazie gdyby ktoś spytał…
– To się pytam: po co ty, dziecko, wygadujesz takie rzeczy?! – ciśnie Adela.
– To nie Wandzia, to Blanche, kobieta po przejściach, która przyjeżdża do swej siostry Stelli ipoznaje szwagra, właśnie tego Kowalskiego, chama iprostaka, iprzestrzega ją przed nim, choć on jest bardzo sexy, asama Blanche niespełna rozumu – wyjaśnia Róża wsposób, który zabiłby nawet bajkę oKopciuszku.
– A… tramwaj? – wyrywa się Adeli, jakby tytułowy tramwaj był ostatnią deską ratunku przed utratą szacunku do córki, wnuczki istarej matki.
– Tramwaj gwarantuje sukces! – wtrąca się Maria. – Był przed wojną taki film, jeszcze niemy, Tajemnica przystanku tramwajowego. Cała Warszawa onim mówiła! Ja mała byłam, ale moja mamusia wróciła zkina ipłakała, bo Smosarska, opuszczona przez kochanka, rzuciła się na przystanku pod tramwaj!
– Rzucajcie się, pod co chcecie, ale beze mnie. – Adela wstaje izaczyna sprzątać ze stołu.
– Mamo, może po prostu znami obejrzysz? – Róża próbuje ratować sytuację ipatrzy wmoją stronę. – Już chyba wiem, gdzie jest kaseta, która kilka tygodni temu zniknęła mi zwypożyczalni…
– Ojakimś… bydlaku iwariatce? – Adela już zmierza zpełną tacą do kuchni. – Nigdy! Lecz jak znajdziesz coś oczterech rozsądnych kobietach żyjących szczęśliwie pod jednym dachem, to daj znać!
***
Bydlak iwariatka? Wsumie Adela miała rację. Ów bydlak Stanley tak zrósł się zMarlonem Brando, barczystym zwierzakiem wpodkoszulku, że gdy po latach gwiazdor napisał wpamiętnikach, iż był wtedy wrażliwym dwudziestotrzylatkiem iczuł się jego przeciwieństwem, nikt mu nie chciał uwierzyć.
Inaczej zVivien Leigh. Za rolę Blanche dostała swego drugiego Oscara, choć nie musiała jej specjalnie grać. Sama cierpiała na psychozę maniakalno-depresyjną ijak Blanche nie stroniła od erotycznych przygód. Wtedy, wroku 1951, jeszcze nikt otym nie wiedział, miała tylko opinię trudnej, upartej kobiety ozmiennych nastrojach. Wkrótce przyszło załamanie, nie skończyła filmu kręconego na Cejlonie, pojawiała się na scenie lub przed kamerą coraz rzadziej, by umrzeć przedwcześnie na gruźlicę… Twierdziła, że to rola Blanche wpędziła ją wszaleństwo, iprzyglądała się swoim dłoniom, jej zdaniem za dużym wstosunku do drobnego ciała. Dlatego najchętniej chodziła wrękawiczkach, miała ich ponad sto par!
Wówczas jeszcze nie znałam jej biografii, akrucha Blanche, snująca się nerwowo po ciasnym mieszkaniu siostry wfalbaniastych sukienkach izobłędem woku, wydawała mi się idealną bohaterką. Wariatki są takie malownicze! Można przewracać oczami, wykonywać jakieś dziwne ruchy, szanownej komisji wszkole teatralnej musiałoby się to spodobać!
Nigdy tego nie sprawdziłam. Marzenie, by być jak Vivien Leigh, oczywiście bez cyklofrenii igruźlicy, spełniło się, ale wdość nieoczekiwany sposób.
Szłam Miodową, aby złożyć papiery, gdy rozbolał mnie brzuch. Pomyślałam, że to na widok samego Jana Englerta znikającego wdrzwiach szkoły teatralnej tuż przede mną. Żywy doktor Judym! Gdyby nie ekranizacja, nie zdałabym matury! Lecz to nie zpowodu Englerta-Judyma coś mnie wśrodku rozbolało. Winny był tamten wieczór sprzed kilku tygodni, podczas którego zamiast czytać lektury, oddawałam się innym czynnościom… Winny był wieczór zPiotrkiem, podczas którego oddawałam się, oddawałam i… oddałam. Nie raz.
Ostatecznie jedynym miejscem, wktórym zaznaczyłam swą obecność wszkole przy Miodowej, była ubikacja. Do dziekanatu wpadłam tylko na sekundę, ponieważ papiery jednak złożyłam. Potem spotkałam się zPiotrkiem.
– Idziemy na Park Jurajski? – rzucił konkretnie, bo skoro spotykał mnie na własnym tapczanie, nie było dylematu „do kina czy na film”, nie musiał korzystać zciemności na widowni.
Ja także nie miałam tego dylematu. Do kina czy na film? Wolne żarty! Idziemy po test ciążowy!
Nie wiem, zkim Piotrek obejrzał Park Jurajski, wkażdym razie nie ze mną. Hit Roku 1993 obejrzałam sama jakiś czas później, zHitem Życia włonie. APiotrek przestał istnieć nagle jak wszystkie przeszłe dinozaury iniejeden przyszły tatuś. Podobno gdzieś wyjechał, do Niemiec czy Austrii, na studia czy do pracy, wkażdym razie już go nigdy więcej nie widziałam.
Jedynaczki. Kontynuacja kontynuacji
Druga plansza zprzydługim podtytułem wciąż obowiązuje. Przypomnę: historia wiecznie niepełnej izbyt szybko rozmnażającej się rodziny, wktórej zapomniał wół, jak cielęciem był.
To właśnie usiłowałam wykrzyczeć prababce, babce imatce trzy niedzielne śniadania później, gdy jakoś nie chciały mnie wesprzeć wkwestii rozmnażania się.
Ale zaraz. Najpierw napisy.
Wroli głównej znowu ja. Wpozostałych – samotne młode mamy: weźmy Sandrę Bullock. Za rolę wGrawitacji zarobiła pięćdziesiąt dwa miliony dolarów. Niestety, wtedy jeszcze nikt oniej nie słyszał inie mogłam posłużyć się tym efektownym przykładem.
Ateraz już dramatyczna scena rodzinnego przesłuchania.
– No, ile miałaś lat, gdy urodziła się Adela? –Wyciągnęłam oskarżycielski palec wstronę prababci.
– Dwadzieścia – odrzekła Maria.
– Aty, babciu, gdy urodziłaś Różę?
– Też dwadzieścia.
– Aty, mamo?
– Dziewiętnaście…
– No więc oco chodzi?
– Oto, że masz osiemnaście! – ryknęły chórem jak wprzedwojennym musicalu.
– Ale gdy urodzę, będę miała dziewiętnaście, tyle co Róża!
– Aktorką miałaś być, kochanie – westchnęła Maria.
– Łondą Flałer! – dołączyła się Adela.
– Miałaś być jak Vivien Leigh! – Róża postanowiła wbić mi nóż wsamo serce.
Nie wbiła, bo byłam na to przygotowana.
– Ijestem! Jestem jak Vivien Leigh! – oświadczyłam triumfalnie. – Gdy tylko Vivien dostała się do szkoły aktorskiej, zaszła wciążę inie miała jeszcze dwudziestu lat, gdy urodziła córeczkę!
– Ale ty się nawet nie dostałaś – zauważyła uprzejmie Adela.
– Bo nie zdawałam, babciu!
Ilekroć później miałam do siebie żal, że jednak nie zostałam gwiazdą ekranu, szybko pocieszałam się właśnie tym tłumaczeniem: bo nie zdawałam, całkiem jakby było oczywiste, że do tej szkoły by mnie przyjęli.
Sytuację uratowała Maria, wplątując nas wkolejną sprzeczkę.
– Jak będzie miała na imię? – spytała po prostu.
– Vivien, Scarlett albo Blanche – odpowiedziałam natychmiast.
– Aaa… po co tak obco? – cmoknęła Adela.
– Zawsze to lepiej niż Isaura – stwierdziła Róża.
– Byle nie Fanny.
– Dlaczego? Fanny Ardant to piękna kobieta iświetna artystka. – Moja mama musiała mieć inne zdanie niż jej matka. – Ijaka wykwintnie francuska!
– Fanny Kapłan strzelała do Lenina! – Adela podniosła głos. – Zdziwnych imion tylko Dolores może być.
– Dolores?! – jęknęłam.
– Atak, jak Dolores Ibárruri. To był ktoś! Założyła hiszpańską partię komunistyczną iwołała, że lepiej umrzeć, stojąc, niż żyć na kolanach!
– Nie przejdzie, babciu, przepraszam…
Adela uniosła rękę zaciśniętą wpięść.
– Właśnie tak zakrzyknęła Ibárruri na słynnym wiecu: „No pasaran! Nie przejdą!”, broniąc republiki hiszpańskiej przed żołnierzami dyktatury. Imoże twoja córka, Dolores, też zakrzyknie kiedyś: „Nie przejdą!”. Bo wiecie co? Nie przejdą te wieczne oczerniania Peerelu, nie przejdą unas te rozpasane zagraniczne pomysły na bezkarne jeżdżenie po całym świecie zpaszportem wszufladzie ani na tę prywatną inicjatywę, która już panoszy się wszędzie zamiast spółdzielczości… Inie przejdą na dłużej rozbieranki wtelewizji! Wkinie to co innego, nieletniego nie wpuszczą, ale żeby wtelewizji? Wczoraj widziałam, jak…
– Mamo, daj spokój – broniła mnie moja mama. – Nie chcemy Dolores!
– Chyba że Dolores del Río. – Maria się rozanieliła. – Pierwsza meksykańska diwa wHollywood. Ukamienowali ją za cudzołóstwo…
– Nie chcemy ladacznicy! – odgryzła się Adela.
– Oj, nie ją ukamienowali, tylko dziewczynę, którą grała wswoim najsłynniejszym filmie. Del Río by ci się spodobała, bo była komunistką izapłaciła za to przerwaną karierą, wlatach czterdziestych na czarną listę Hollywood ją wpisano! – wypaliła Róża.
Adela nieoczekiwanie rąbnęła pięścią wstół, aż zatrzęsły się szklanki zherbatą.
– Wobec tego będzie się nazywała Dolores Ibárruri del Río Kwiatkowska!
Maria iRóża spojrzały na siebie, apotem na sufit.
– No co? – broniła pomysłu Adela. – Dla mnie trochę sprawiedliwości społecznej, adla was trochę kina.
– Ajeżeli… – Coś sobie przypomniałam.
– No co? Nie mówcie, że za długie! Wgazecie pisali ojednej Amerykance, która nadała córce dwadzieścia pięć imion kolejnych mistrzyń świata wtenisie!
– Ajeżeli…
– Wkażdym razie nie zarzucajcie mi już nigdy, że nie wiem, co to kompromis! – znów przerwała mi Adela.
– Ajeżeli… urodzi się chłopiec?
Zapadła cisza jak na niemym filmie. Co ja gadam! Większa, bo przecież do niemych filmów przygrywał pianista, anad perspektywą pojawienia się chłopca nie zabrzęczała nawet mucha.
– Nie zrobisz nam tego, prawda? – Adela wytrzeszczyła oczy.
– Ona już nie ma tu nic do roboty – westchnęła Róża.
– Faktycznie, swoje już zrobiła. – Maria zachichotała. – Więc jak chłopiec miałby na imię?
– Nie będę na ten temat rozmawiać! – Adela podniosła się zkrzesła idemonstracyjnie wyszła do kuchni.
– Adelko! – Maria poderwała się zza stołu. – Czekaj, nie wiesz, że nieobecni nie mają racji? Może choć na drugie damy mu Włodzimierz, jak było temu twojemu Leninowi! – sapała za nią wprzedpokoju.
***
– Patryk – wymówiłam zniekłamaną przyjemnością. – Będzie Patryk! Jak mój Patrick Swayze!
– Patryk? – wyjąkała Róża. – Jak mój Patryk zJeziora osobliwości?Wykluczone!
– Oco ci chodzi, mamo? Przecież kochałaś się wnim igdybyś nie spotkała podobnego faceta, nie byłoby mnie tu ztobą!
– Cieszę się, Wandziu, że ze mną jesteś, ale nie każ mi już wżyciu używać imienia Patryk.
– A… ta Wandzia? Skąd ją właściwie dla mnie wzięłaś?
– Ja… no… Ojej! – Róża nagle się ucieszyła. – Nie pamiętasz Rybki zwanej Wandą, wktórej Jamie Lee Curtis chce ukraść diamenty irazem zKevinem Kline’em przyjeżdżają do Londynu, by…
– Mamusiu – przerwałam jej. – To jest film sprzed kilku lat, aja mam osiemnaście.
– Naprawdę? – Udawała idiotkę. – Popatrz, jak ten czas szybko leci!
– Więc? Dlaczego mam na imię Wanda? No?!
– Twój ojciec…
– Mój ojciec tak chciał? – spytałam wzruszona. – Zatem musiał dowiedzieć się omoim istnieniu! Oszukałaś mnie!
– Niezupełnie – wybąkała Róża. – Tamtego lata, jedynej nocy, jaką znim spędziłam, łudząc się, że to mój Patryk, obudził mnie nad ranem jego głos ipozbawił złudzeń.
– Co ci powiedział?
– Wtym sęk, że mnie nic.
– Nie rozumiem.
Róża ściszyła głos, choć obie babcie były wkuchni.
– „Wanda”, szeptał mi do ucha, „Wandziu, Wandeczko!”.
– On tobie? Ale do kogo? – Kompletnie zgłupiałam.
– Mnie do ucha, ale przez sen do jakiejś Wandy…
– Ito nie byłam ja. – Objęłam ją czule.
– Wtedy jeszcze nie…
Ipochlipałyśmy sobie, jakbyśmy oglądały obie wersje Trędowatej jednocześnie.
Ateraz, jak na najlepszą brazylijską tradycję przystało, zatrzymanie wkadrze inagły koniec odcinka serialuJedynaczki.
Co dalej? Kto się urodzi? Jak dziecko będzie miało na imię?
Seriale może mogłabym pisać, lecz scenariuszy do thrillerów zpewnością nie, bo przecież już się wygadałam, że urodził się chłopiec, Marlonek. Whołdzie Marlonowi Brando zTramwaju zwanego pożądaniem ina przekór granemu przezeń zwierzęcemu samcowi Stanleyowi Kowalskiemu.
Omoim synu mogę bowiem powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest jak Stanley Kowalski…
Kino takie małe…
Przeskoczmy sobie znowu wczasie, czyli dokonajmy „Powrotu do przyszłości 4”, bo przecież nie wchodzimy do słynnej trylogii, tylko do naszego późniejszego życia. Bez Michaela J. Foxa, walczącego od dawna zchorobą Parkinsona, bez szalonego wynalazcy wehikułu czasu, doktora Browna, iniestety także bez mojej prababki Marii, nieżyjącej od kilku lat.
Wroku 2014 wciąż gnieździmy się wmieszkaniu babci Adeli, dobiegającej osiemdziesiątki, mającej werwę ihumory ośmiolatki. Jakie to szczęście, że dziadek Emil dostał omyłkowo przydział na trzy pokoje zamiast należących mu się dwóch! Wtych trzech pokojach ikuchni mamy od pewnego czasu cztery ekrany: każda znas ma swój telewizor, aMarlonek monitor komputera. Oddzieleni ścianami znajprawdziwszej cegły, anie zjakiejś tektury, bo to budownictwo zlat pięćdziesiątych: gniotsa – nie – łamiotsa, oglądamy, co chcemy, kiedy chcemy ijak chcemy! Dzięki temu wnaszej rodzinie nikt nigdy nikomu nie połamał ręki nagle zmieniającej kanał ani skrycie nie napluł do zupy za przymus oglądania bzdur, które mu nie odpowiadają.
– Mamo! – krzyczy do mnie znad swego ekranu już dwudziestoletni Marlonek, gdy wchodzę do domu. – Musisz to zobaczyć! Zrobiłem nowy klip na YouTube’a!
Mus to mus, przekraczam próg jego królestwa, askoro mój mały informatyk (metr dziewięćdziesiąt, jakby ktoś pytał) zrobił klip, znaczy będę musiała zgadywać.
– Uwaga! – Mój syn wciska coś na klawiaturze, amnie wciska wpodłogę.
Upiornie rozmazana Bette Davis podaje siostrze inwalidce na kolację jej ukochaną papużkę, amoże to był kanarek, wkażdym razie upieczone ptactwo, iwybucha głośnym śmiechem.
– CO SIĘ ZDARZYŁO BABY JANE! – rzucam triumfalnie.
Obie ztą „siostrą”, czyli Joan Crawford, nie znosiły się na planie iBette najchętniej naprawdę nakarmiłaby ją tym czymś.
Ciach.
Kalina Jędrusik, pijana ispocona, uwielbiam ją, lecz wtym wydaniu czysta ohyda, obżera się wpociągu, wsadzając Olbrychskiemu rękę do rozporka. Za chwilę przyjdzie do niego telegram, że pali się fabryka…
– ZIEMIA OBIECANA!
Podobno tę rolę miała zagrać Violetta Villas. Wyobrażacie sobie rozmodloną Violettę zręką wrozporku Olbrychskiego?!
Ciach.
Niewyobrażalnie pobrzydzona Charlize Theron, psychopatyczna prostytutka zMonstera, zabija jakiegoś obleśnego kandydata na klienta.
– Śliczna CHARLIZE THERON – mówię, choć na ekranie, ciach, pojawia się już jakaś następna.
– Jeszcze nie koniec – informuje Marlonek.
– Widzę, ale tej to ja już nie znam. – Przypatruję się młodej dziewczynie, bitej ikopanej wbłocie przez jakichś zbirów.
– To przecież JENNIFER LAWRENCE wDo szpiku kości, niedawna laureatka Oscara, mamo!
Skoro laureatka, to wszystko gra, poziomu nie obniżamy, aMarlonek jeszcze je wszystkie posklejał jak należy, chronologicznie. Moja szkoła, lata pracy!
Po tej całej Lawrence znowu ciach, znowu twarz, której nie potrafię zidentyfikować.
– Ato? – podnieca się Marlonek.
– Nawet już mi nie mów kto. – Macham ręką.
Nie ogarniam, bo ijak? WAmeryce kręci się ponad siedemset filmów rocznie, awBollywood tysiąc. Iwkażdym ktoś występuje!
Maria zatrzymała się na latach czterdziestych, do prywatnego katalogu dodając potem ledwie kilka twarzy znazwiskami: Bardotka, Sophia Loren, Janda, bo zcharyzmą… Adeli skończyła się pamięć iuwaga gdzieś wlatach siedemdziesiątych na ulubionej Brylskiej, potem też tylko Janda, jakżeby inaczej, aha, iSzczepkowska, ale zpowodów pozafilmowych. Adela po prostu nie może jej darować, że publicznie ogłosiła wPolsce koniec komunizmu.
Co do Róży to pamięć ma wytrenowaną, wkońcu wciąż prowadzi wypożyczalnię filmów imusi być na bieżąco, lecz iona gubi się wtych wszystkich gwiazdach przez większe imniejsze, aczasem zupełnie malutkie g, iostatnią, jaką rozpoznałaby nawet nocą wtunelu, jest bodaj Meryl Streep.
Na kim zatrzymałam się ja?
Awy? Zróbcie szybciutko rachunek kinowego sumienia, klasóweczkę zmechanizmów pamięci, sprawdzianik ze szlabanu na nowe twarze, które potraficie skojarzyć znazwiskiem. Jeśli macie po pięć dyszek ikojarzycie Scarlett Johansson, to bomba. Jeśli jesteście ryczącymi czterdziestkami iwiecie, że ta szatynka zadająca się zwampirem, to Kristen Stewart, też stawiam wam szóstkę. Macie trzydzieści? No to znacie pewnie wszystkie gwiazdy, przez każde G, włącznie zserialowymi, niestety! Wszystkie obecne, bo zdawnymi kłopot.
Tymczasem Marlonek puszcza swój klip jeszcze raz. Przesuwają się przed nami te biedaczki, męczone na filmowym planie jak wkoszmarnym śnie. Jedna rozmazana iześwirowana, druga pijana inapalona, trzecia brzydka iowładnięta żądzą mordu, czwarta – już teraz wiem, że Jennifer Lawrence – bita wbłocie…
– Dziękuję ci, synku, że mnie uratowałeś inie zostałam aktorką. – Głaszczę go po głowie zpełnym przekonaniem.
***
Ale dwadzieścia lat wcześniej nie byłam taka przekonana.
Gdy przywiozłam nowo narodzonego Marlonka do domu, Adela natychmiast porwała go wobjęcia irozwinęła zpieluszek. Zminą, zjaką wpatrywała się wjego krocze, mogłaby zagrać wfinale Seksmisji. Pamiętacie scenę, wktórej pielęgniarka wgapia się wnoworodka płci męskiej zprzerażeniem iobrzydzeniem jednocześnie?
– Adelko, to tylko zadatek na penisa. – Maria zachichotała, wzruszona, że oto stała się praprababką.
Róża, która przywiozła mnie ze szpitala, szybko oddała mi zaskoczonego potomka, po czym zniknęła gdzieś wmieszkaniu. Leżeliśmy tak we dwoje, zAdelą iMarią nad głowami, gdy moja mama pojawiła się znów zniewielkim kartonikiem wręku.
– To dla ciebie… dla was. – Uroczyście podała mi paczuszkę.
– Radio? – dociekała artystycznie usposobiona Maria.
– Aparat do ściągania pokarmu? – zgadywała Adela, zawsze stojąca na ziemi twardo jak kostka brukowa.
Byłam zmęczona, oszołomiona kołowrotem zdarzeń, wszystko mnie bolało, dziecko zaczęło kwilić… Pamiętam jeszcze tylko, że Róża wzięła ode mnie pudełko, bo nie miałam ani siły, ani możliwości, by wyjąć je zfoliowej torby, nie mówiąc już ootwarciu, apotem… Potem wkleja mi się sytuacja ze słynnego Amatora imłody Jerzy Stuhr chwalący się przed kolegami wyjątkowym zakupem: małą, amatorską kamerą.
– Córeczkę chciałem fotografować tak miesiąc po miesiącu– tłumaczy kolegom zawstydzony.
– Aile to kosztuje?– pyta ktoś.
–