Konkubina cesarza - Waldemar Bednaruk, Alex Vastatrix - ebook + audiobook

Konkubina cesarza ebook

Bednaruk Waldemar, alex Vastatrix

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Konkubina cesarza

Alex Vastatrix, Waldemar Bednaruk

Trzecia część z cyklu Harem.

Jan Sobiepan Zamoyski w drodze z Japonii do Polski trafia do Chin i zostaje wciągnięty w wir wojny pomiędzy władającą połową państwa dynastią Ming a bezwzględnymi najeźdźcami z Mandżurii. Spotyka piękną Sianmei, która wkrótce ma trafić do haremu cesarza. Rodzi się między nimi gorące uczucie. Dziewczyna staje się również elementem gry politycznej pomiędzy różnymi obozami na dworze cesarza.

Siedem lat później Marysieńka Zamoyska oczekuje narodzin dziecka. W obawie o swoje zdrowie przyjmuje zaproszenie królowej, by na jej dworze i pod opieką jej lekarzy przygotować się do rozwiązania. Rozczarowana postawą męża, zaniedbującego ją w tych trudnych chwilach, nawiązuje ponownie kontakt z przystojnym sąsiadem Janem Sobieskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 421

Oceny
4,0 (6 ocen)
2
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Pro­log

Mgli­sty pora­nek zastał nas na środku spie­nio­nej, rwą­cej gór­skiej rzeki. Maleńka łódeczka, nio­sąca nas w nie­znane, pod­ska­ki­wała w zupeł­nie nie­kon­tro­lo­wany spo­sób, gro­żąc w każ­dej chwili wywró­ce­niem, a pasa­że­rom śmier­cią w lodo­wa­tych odmę­tach. Moje ska­to­wane ciało wyło z roz­pa­czy, doma­ga­jąc się odpo­czynku i miski cie­płej strawy. Jed­nak prze­wod­nik nie zga­dzał się nawet na chwilę prze­rwy.

– Jak on widzi cokol­wiek w tym wod­nym pie­kle? – zasta­na­wia­łam się całą noc, pró­bu­jąc cokol­wiek dostrzec wśród plą­ta­niny roz­bry­zgów, gła­zów, pro­gów i wirów poja­wia­ją­cych się za każ­dym zakrę­tem.

Nie­wiele mogłam zoba­czyć, gdyż – ciśnięta jak wór szmat na dno czółna – leża­łam sku­lona w pozy­cji embrio­nal­nej, sta­ra­jąc się nie chy­bo­tać łódką, by nie zakłó­cić chwiej­nej sta­bil­no­ści naszego środka trans­portu.

– Nikt, kto nie musi, nie zary­zy­kuje życia, by w ciemną noc pędzić na zła­ma­nie karku w dół wąskiej rzeki! – pró­bo­wa­łam się zbun­to­wać chwilę temu, ale on nawet nie raczył spoj­rzeć w moją stronę. Z kamienną twa­rzą wywi­jał wio­słem raz z jed­nej, raz z dru­giej strony i mimo upływu wielu godzin jego siły wyda­wały się nie­wy­czer­pane.

– Zatrzy­majmy się choć na chwilę! Nikt nas już nie ściga! – led­wie zdą­ży­łam wypo­wie­dzieć te słowa, gdy z góry rzeki doszły mnie stłu­mione przez szum wody okrzyki bojowe, wydo­by­wa­jące się z gar­dzieli setki wojow­ni­ków.

Wychy­li­łam się na kolej­nym zakrę­cie, ryzy­ku­jąc wypad­nię­cie z łódki.

Jesz­cze ich nie widzia­łam. Oni nas też nie, ale byli bli­sko i – sądząc z odgło­sów – coraz bli­żej.

On naj­wy­raź­niej usły­szał ich już wcze­śniej, dla­tego pró­bo­wał jesz­cze zwięk­szyć wysi­łek. Moc­niej napie­rać na wio­sło i spraw­niej pro­wa­dzić łódkę wśród wod­nego żywiołu. Dłuż­szą chwilę pły­nę­li­śmy po spo­koj­niej­szej wodzie. Wie­dzia­łam, że to jest odci­nek szcze­gól­nie dla nas nie­bez­pieczny, bo byli­śmy widoczni z daleka jak na patelni. Modli­łam się bez­gło­śnie o nowy zakręt, głaz czy cokol­wiek, co pozwo­li­łoby się scho­wać przed wzro­kiem bez­li­to­snych, żąd­nych zemsty prze­śla­dow­ców.

– Gdy­bym mogła cof­nąć czas! – wes­tchnę­łam, żału­jąc swo­ich wybo­rów. Bez­wied­nie zaci­snę­łam pię­ści, czu­jąc, jak paznok­cie kale­czą dło­nie do krwi.

– Zauwa­żyli nas! – jęk­nę­łam z roz­pa­czą, a serce pod­sko­czyło mi do gar­dła, gdy usły­sza­łam gromki okrzyk triumfu, w chwili kiedy dopły­wa­li­śmy już do kolej­nego zakrętu.

Wychy­li­łam się znowu – setka uzbro­jo­nych po zęby, dyszą­cych żądzą mordu prze­śla­dow­ców wypeł­niła w swych łodziach prze­strzeń za nami. Jesz­cze chwila i znajdą się na tyle bli­sko, by zasy­pać naszą łupinę gra­dem poci­sków.

Czasy obecne

Czasy obecne

Na pół­nocno-zachod­nim krańcu nieba powoli, ale nie­ubła­ga­nie roz­bu­do­wy­wał się groźny front burzowy. Ciemne chmury nabrzmie­wały i kłę­biły się coraz bli­żej, gro­żąc kolejną ulewą, któ­rych nie bra­ko­wało w ostat­nich dniach. Zie­mia nasią­kła od cią­głych opa­dów do tego stop­nia, że po obu stro­nach drogi widzia­łam płachty brud­nej wody, sto­ją­cej na upraw­nych polach. Nie zwa­ża­jąc na aurę, mknę­łam przed sie­bie z ponurą zawzię­to­ścią małą czer­woną hondą civic, zaci­ska­jąc do bólu dło­nie na zgrab­nej kie­row­nicy.

To już dziś! Nie mogłam się docze­kać tej chwili. Dziś, zgod­nie z umową, powi­nien dotrzeć kolejny trans­port por­ce­lany z Rosji. Spo­dzie­wa­łam się w nim zna­leźć pozo­stałą część rela­cji Sobie­pana Zamoy­skiego z jego podróży do dale­kich kra­jów. W poprzed­nim kar­tami z jego zapi­skami owi­nięto zabyt­kowe wypo­sa­że­nie pała­cyku w Kle­men­so­wie. Mia­łam więc nadzieję, że tym razem przy­ślą w ten spo­sób resztę inte­re­su­ją­cych mnie mate­ria­łów.

Z piskiem opon zaje­cha­łam na boczny par­king przed pała­cem-muzeum w Kozłówce. To tu umó­wi­łam się na spo­tka­nie z Kaśką, na które nieco się spóź­ni­łam.

Stoi przy swoim samo­cho­dzie i czeka, paląc papie­rosa.

– I co? – rzu­cam, zanim jesz­cze na dobre wysia­dłam z samo­chodu.

– Nic! – wzru­sza ramio­nami. – Cze­kamy.

W peł­nym napię­cia mil­cze­niu idziemy w stronę bocz­nego wej­ścia do pałacu. To już trzeci raz w tym mie­siącu, kiedy przy­jeż­dżam tutaj z nadzieją, i jak do tej pory dwa razy wró­ci­łam z pustymi rękami. Rosja­nie uwiel­biają takie gierki – ura­żeni, że już nie chcemy zachwy­cać się wspólną wizją przy­szło­ści i na doda­tek wspie­ramy Ukra­inę, bawią się w drobne zło­śli­wo­ści na każ­dym moż­li­wym polu. Pytani, kiedy zamie­rzają wywią­zać się z zawar­tej umowy, podają kon­kretny ter­min, by potem w ostat­niej chwili wyco­fać się pod byle pre­tek­stem. Gdy odpo­wia­damy tym samym, reagują histe­rycz­nie – narze­kają na cały świat, rwą włosy z głowy, jacy to Polacy źli i per­fidni – im wolno, a my powin­ni­śmy cier­pli­wie zno­sić wszel­kie szy­kany!

Dziś to samo. Po kilku godzi­nach cze­ka­nia w końcu ktoś tam odbiera tele­fon.

– Por­ce­lana? Z Kle­men­sowa? – dziwi się kobieta po tam­tej stro­nie, jakby ni­gdy nie sły­szała o podob­nym trans­por­cie. Jestem pewna, że tydzień temu ta sama osoba zapew­niała nas, że wszystko spa­ko­wane i będzie u nas na czas.

– Nie, nie wysła­li­śmy – odpo­wiada obo­jęt­nie. – Jak będziemy wysy­łać, to zadzwo­nię. Do widze­nia! – odkłada słu­chawkę.

– K…wa mać! – bez­sil­nie wście­kam się po raz kolejny, wie­dząc, że to może trwać bez końca. A ja nie mam czasu ani cier­pli­wo­ści.

– Czy­tel­nicy cze­kają na kolejną część przy­gód Sobie­pana! – biorę torebkę i ruszam w stronę drzwi. – Jutro skła­dam wnio­sek o wizę. Jak nie chce góra do Maho­meta, to Maho­met poje­dzie do góry!

– Pocze­kaj! – Kaśka pędzi za mną. – Tym spo­so­bem niczego nie przy­spie­szysz. Na darmo się prze­je­dziesz i niczego nie wskó­rasz.

Wie­dzia­łam, że ma rację, ale nie mogłam dłu­żej cze­kać. Roz­sa­dzały mnie wście­kłość i chęć dzia­ła­nia. Naza­jutrz wysła­łam do władz rosyj­skich wnio­sek o dostęp do por­ce­lany z Kle­men­sowa. W krót­kim uza­sad­nie­niu doda­łam, że jest mi on nie­zbędny do napi­sa­nia książki. Po trzech tygo­dniach dosta­łam odpo­wiedź z żąda­niem bar­dziej szcze­gó­ło­wych wyja­śnień – w jaki spo­sób przed­mio­towa zastawa może się przy­czy­nić do powsta­nia publi­ka­cji. Wyja­śni­łam, że nie sama zastawa, tylko kartki papieru, w jakie została owi­nięta. W odpo­wie­dzi zapy­tano, skąd wiem, w jaki papier została owi­nięta, skoro – jak napi­sa­łam – jesz­cze jej nie widzia­łam.

To jak wale­nie głową w mur! Mie­szanka wście­kło­ści z bez­sil­no­ścią odbie­rała mi chęć do życia.

Roz­wią­za­nie oka­zało się tak banal­nie pro­ste, że gdy­bym opi­sy­wała reak­cję boha­tera powie­ści, to poda­ła­bym, iż „z wra­że­nia aż usiadł zdu­miony”.

Zna­la­złam je pod­czas zajęć ze stu­den­tami zaocz­nymi, a przy­naj­mniej tak mi się wów­czas wyda­wało.

Pro­wa­dzi­łam wykład fakul­ta­tywny z histo­rii Kościo­łów wschod­nich na zie­miach pol­skich, na który uczęsz­czali słu­cha­cze z róż­nych kie­run­ków. Jed­nym z nich był młody ksiądz – Polak z Ukra­iny, spra­wu­jący posługę dusz­pa­ster­ską w Rosji. Zacią­ga­jący po kre­so­wemu, jak postać lwo­wiaka z mię­dzy­wo­jen­nej kome­dii, lekko łysie­jący na czubku głowy, sym­pa­tyczny Igor zain­te­re­so­wał się moim pro­ble­mem. Wspo­mnia­łam kie­dyś o swo­ich przy­go­dach z dostę­pem do akt w Rosji, a on na to bez namy­słu:

– Ja to pani zała­twię. Pro­szę tylko powie­dzieć, czego dokład­nie pani potrze­buje, a ja po powro­cie do sie­bie posta­ram się pomóc.

No to powie­dzia­łam, on zano­to­wał i poje­chał. Nie podzie­lił się ze mną swoim pomy­słem na roz­wią­za­nie mojego pro­blemu, a mnie nie przy­szło do głowy, by zapy­tać. Dopiero po jakimś cza­sie przy­szła reflek­sja: a co będzie, jak go aresz­tują?

Dzień lub dwa po niej przy­szła kolejna: a co, jak nie będą się bawić w niu­anse i aresz­to­wa­nia, tylko od razu zamor­dują? Toż to jest ban­dycki kraj z KGB-istą u steru wła­dzy!

Zaczę­łam się bać o nie­win­nego chło­paka, który przeze mnie wplą­tał się praw­do­po­dob­nie w jakąś intrygę spod znaku płasz­cza i szpady i pró­buje dla mnie wykraść ści­śle strze­żone tajem­nice, bo w pań­stwie rzą­dzo­nym przez służby wszystko jest „pil­nie strze­żoną tajem­nicą”.

Strach nara­stał w miarę upływu czasu, a gdy nad­szedł dzień kolej­nego spo­tka­nia ze stu­den­tami, sta­łam pod drzwiami i wypa­try­wa­łam w kłę­bią­cym się na kory­ta­rzu tłu­mie zna­jo­mej głowy z plac­kiem łysiny na czubku.

Nie­stety, nie docze­ka­łam się!

Sku­pić się na pro­wa­dzo­nych zaję­ciach nie dało się w żaden spo­sób! Cią­gle oglą­da­łam się na drzwi, w nadziei, że przyj­dzie spóź­niony, ale tego dnia nie przy­szedł wcale.

Może nic się nie stało, może zacho­ro­wał albo zatrzy­mały go obo­wiązki para­fialne – pró­bo­wa­łam się pocie­szyć, ale z tyłu głowy sie­dział dia­be­łek, powta­rza­jący bez końca:

– To twoja wina! Pew­nie go tam zabili i to twoja wina!

Zdo­by­łam tele­fon do niego w dzie­ka­na­cie. Wyszpe­ra­łam mail w swo­jej poczcie, bo kie­dyś pisał do mnie w spra­wie zajęć, i pró­bo­wa­łam się z nim skon­tak­to­wać. Na zmianę po kilka razy dzien­nie dzwo­ni­łam i pisa­łam, pisa­łam i dzwo­ni­łam. A tam nic!

Przez głowę prze­wi­jały mi się naj­gor­sze moż­liwe sce­na­riu­sze. Zadzwo­ni­łam do Mini­ster­stwa Spraw Zagra­nicz­nych, połą­czyli mnie z panią z odpo­wied­niego depar­ta­mentu, która potrak­to­wała mnie jak kolejną panienkę porzu­coną przez chło­paka:

– Wyje­chał, tak? Nie odbiera tele­fo­nów ani maili, tak? No cóż, zda­rza się, trzeba to jakoś wytrzy­mać. Musi pani być dzielna, nie ten, to inny!

Ja jej na to, że to ksiądz i nie jest moim chło­pa­kiem. Ona ze współ­czu­ciem:

– Tak mi przy­kro! Z duchow­nymi to tak zawsze, pro­szę sobie następ­nym razem zna­leźć świec­kiego chło­paka, bo z księ­dzem to nic na stałe… i wie pani…

– Pro­szę pani! – ja jej na to coraz bar­dziej zde­ner­wo­wana – to nie jest mój chło­pak, to mój stu­dent!

A ona już lodo­wato:

– Ja nie oce­niam, nie kry­ty­kuję, bo… bo mi nie wolno, ale wie pani… ja mam syna na stu­diach… ksiądz… i jesz­cze pani stu­dent… to już nawet jak na mnie tro­chę za dużo!

– No i co z tego? – wal­czę z nie­zro­zu­mie­niem.

– Następ­nym razem pro­szę sobie zna­leźć kogoś w swoim wieku, żegnam panią! – trzask odkła­da­nej słu­chawki.

Zabi­ła­bym babę!

Czu­łam, jak mi się bez­wied­nie zaci­skają palce obu rąk. Odło­ży­łam ostroż­nie tele­fon, by nie uległ uszko­dze­niu.

A może zadzwo­nię do miej­sco­wej kurii bisku­piej? – prze­mknęło mi przez myśl, ale zaraz przy­szła reflek­sja: Tam to dopiero mi dadzą, jak zacznę wypy­ty­wać o mło­dego księ­dza.

Mio­tana emo­cjami posta­no­wi­łam dotrwać do następ­nych zajęć, zanim zro­bię coś, co będzie wyra­zem mojej cał­ko­wi­tej despe­ra­cji. Jesz­cze nie wie­dzia­łam co, ale czu­łam, że jestem gotowa na wszystko.

Godzinę przed semi­na­rium sie­dzia­łam w kate­drze, odby­wa­jąc tak zwane kon­sul­ta­cje. Ktoś zapu­kał.

– Pro­szę! – zawo­ła­łam, nie pod­no­sząc głowy.

– Szczęść Boże! – usły­sza­łam, a na dźwięk tego głosu ulga spły­nęła na mnie taką falą, że mogła­bym zsu­nąć się z fotela.

– Gdzie ksiądz był? – krzyk­nę­łam, zry­wa­jąc się na nogi.

– W Rosji! – wzru­szył obo­jęt­nie ramio­nami, kła­dąc na biurku pen­drive’a.

– Co to? – wpa­trzy­łam się w maleńki przed­miot z logo PKP.

– Zdję­cia tych opa­ko­wań z por­ce­lany, o które pani pro­siła! – spoj­rzał na mnie jak na idiotkę, która prosi o przy­sługę, a potem nie pamięta, o co pro­siła.

– Ale jak… jak się to księ­dzu udało?

– Mogę usiąść? – wska­zał na krze­sło, a ja czym prę­dzej ski­nę­łam głową.

– Pro­szę, niech ksiądz usią­dzie!

– Łatwo nie było, trud­niej, znacz­nie trud­niej, niż się spo­dzie­wa­łem – wes­tchnął z wysił­kiem. – Zna­jąc sytu­ację tam, na miej­scu, od razu wie­dzia­łem, że ofi­cjalną drogą nic się nie wskóra, więc posta­no­wi­łem sprawę zała­twić jak Rosja­nin. Kupi­łem kwiaty, cze­ko­ladki, dobre wino i posze­dłem do pani dyrek­tor wska­za­nego muzeum, bez poda­nia, bez for­mal­no­ści, pro­sząc, by pozwo­liła zer­k­nąć do tych sko­rup. Wcze­śniej nie byłoby z tym pro­blemu, ale teraz ze względu na wojnę już był. Nie powiem, przy­jęła mnie uprzej­mie, wysłu­chała z tro­ską i kazała przyjść naza­jutrz.

Znowu kupi­łem kwiaty i idę. Poroz­ma­wia­li­śmy miło, wypy­tała, do czego jest mi to potrzebne, opo­wie­dzia­łem więc, sta­ra­jąc się nie kła­mać, ale i nie mówić prawdy, o pro­wa­dzo­nych bada­niach nauko­wych, a ona kiwała głową. Jesz­cze na tę chwilę nic nie usta­liła, nic nie wie, nic nie powie. Kazała przyjść za dwa dni. Przy­cho­dzę ponow­nie, dalej nic. Poszu­ki­wa­nia trwają i jesz­cze nic nie wia­domo. Mam przyjść znowu za dwa dni, ale widzę, że chyba nic z tego nie będzie.

Wycho­dzę zły i – cze­ka­jąc na otwar­cie drzwi – naty­kam się na lekko drwiące spoj­rze­nie czło­wieka z dyżurki. Ni to ochro­niarz, ni recep­cjo­ni­sta, taki czło­wiek tro­chę do wszyst­kiego, co to dba, by nie wcho­dzili do środka ludzie do tego nie­upo­waż­nieni.

– No i co, batiuszka? – rzuca kpiąco. – Znowu odpra­wili z kwit­kiem?

– Odpra­wili – burk­ną­łem, chwy­ta­jąc za klamkę, bo chcia­łem wyjść czym prę­dzej na świeże powie­trze.

– Zaraz! – wyszedł ze swo­jej kan­ciapy. – Gdzie tak księ­dzu pilno?

Wzru­szy­łem ramio­nami, bo co mia­łem się opo­wia­dać cie­ciowi, co będę robił, ale on, nie­zra­żony moją opry­skli­wo­ścią, wziął mnie pod ramię i mówi:

– Chodźmy na papie­rosa!

– Nie palę! – pró­bo­wa­łem wyrwać mu się i iść w swoją stronę.

– Ale ja palę i piję, choć nie zawsze mam za co! – zaśmiał się zna­cząco, mru­ga­jąc do mnie tak, że przyj­rza­łem mu się uważ­nie.

– Prze­cież widzę, że sze­fowa za nos wodzi, i, zna­jąc ją, wiem, że wodzić nie prze­sta­nie – zacią­gnął się głę­boko dymem z cuch­ną­cego papie­rosa bez fil­tra.

Spoj­rza­łem w dół i dosze­dłem do wnio­sku, że istot­nie czło­wiek ten nie narze­kał na nad­miar pie­nię­dzy. Papie­ros spra­wiał wra­że­nie skrę­co­nego w domo­wych warun­kach z resz­tek zosta­wio­nych w popiel­niczce przez nało­go­wych pala­czy, a trzy­mał go w dło­niach znisz­czo­nych od cięż­kiej pracy fizycz­nej.

– Niech ojczu­lek przyj­dzie pół godziny po zamknię­ciu i zastuka do drzwi – zdu­sił wypa­lo­nego w poło­wie papie­rosa, cho­wa­jąc resztkę do kie­szeni.

Ski­ną­łem głową i ruszy­łem co prę­dzej scho­dami w dół. Wresz­cie po tylu dniach ujrza­łem świa­tełko w tunelu.

– A! – zawo­łał za mną ści­szo­nym gło­sem. – I pro­szę zabrać ze sobą coś do picia i do pale­nia.

Wie­czo­rem zja­wi­łem się pod drzwiami z litrową butelką wódki i kar­to­nem papie­ro­sów. Zapro­wa­dził mnie do pod­ziemi. Wypi­li­śmy po jed­nym i zabra­li­śmy się za poszu­ki­wa­nia. I tak przez dwa tygo­dnie nocami prze­szu­ki­wa­li­śmy cze­lu­ście maga­zynu, aż w końcu zna­la­złem te sko­rupy, o które pani cho­dziło – wska­zał leżący na bla­cie pen­drive. – Tutaj są zdję­cia tych bra­ku­ją­cych kart z pamięt­nika.

Pochwy­ci­łam go jak skarb i przy­ci­snę­łam do piersi.

– To one? Na pewno?

– Tak mi się wydaje, nie wszyst­kie czy­ta­łem, bo nie było czasu, a i czy­tać nie chcia­łem, bo straszne świń­stwa wypi­sy­wał ten wasz Sobie­pan.

– To on! To musi być on!

Omal go nie wyca­ło­wa­łam z rado­ści. Pod­nie­ce­nie, połą­czone z palącą wręcz wnę­trza cie­ka­wo­ścią co do zawar­to­ści nośnika, spra­wiło, że led­wie wysie­dzia­łam do końca zajęć.

W domu rzu­ci­łam się do kom­pu­tera.

Jest, mam to!

Nie wszyst­kie zdję­cia zawie­rają karty z pamięt­nika Sobie­pana, a te, które się tam znaj­dują, są znisz­czone i nie­kom­pletne, ale główny wątek dal­szych losów Sobie­pana można z tego odtwo­rzyć.

Pierw­sza wid­nieje dum­nie karta z napi­sem wyko­na­nym pewną ręką:

Dyariusz dale­kiey podróży w egzo­tyczne kraye Jana Zamoy­skiego, trze­ciego z kolei Ordy­nata na Zamo­ściu. Część druga.

Sia­dam do pracy i nie zamie­rzam prze­ry­wać, dopóki nie skoń­czę!

Miasteczko w prowincji Kuejczou – południowo-wschodnie Chiny rok 1651

Mia­steczko w pro­win­cji Kuej­czou – połu­dniowo-wschod­nie Chiny rok 1651

Sobiepan

Sobie­pan

Posu­nąć się za daleko,

to taki sam błąd, jak zatrzy­mać się za bli­sko.

Kon­fu­cjusz

Księ­życ w pełni wychy­nął zza wzgó­rza, jasno oświe­tla­jąc wąskie uliczki nie­zna­nej mi z nazwy osady. Ukry­wa­łem się w cie­niu jed­nej z chat, kry­tej strze­chą z trzciny, i od dłuż­szego czasu wypa­try­wa­łem ruchu wśród cia­snej zabu­dowy, tak cha­rak­te­ry­stycz­nej dla tego miej­sca na ziemi. Spo­dzie­wa­łem się, że wróg nadej­dzie od pół­nocy, i tam urzą­dzi­łem na niego zasadzkę. Jed­nak prze­zor­ność naka­zała, by się zabez­pie­czyć rów­nież od połu­dnia, dla­tego wysła­łem Sło­tow­skiego na drugą stronę z garstką ludzi. Gdyby zauwa­żył coś podej­rza­nego, miał dać mi znać przez posłańca.

Jak ja się w to wpa­ko­wa­łem? Zer­k­ną­łem przez ramię, spraw­dza­jąc, czy moi samu­raje zacho­wują czuj­ność.

Byli tam. Ukryci w cie­niu bam­bu­so­wych chat, nie­wi­doczni dla oddziału masze­ru­ją­cego jasno oświe­tloną ulicą, który lada moment powi­nien uka­zać się tuż przed nami.

Trzy dni wcze­śniej

Mijał wła­śnie siódmy dzień, odkąd rzu­ci­li­śmy kotwicę w malut­kiej zatoczce u wybrzeży lądu. Gorącz­kowo napra­wia­li­śmy sta­tek przy uży­ciu wła­snych narzę­dzi. Jak się miało oka­zać, było to chiń­skie wybrzeże. Zamie­rza­łem go uni­kać ze względu na sytu­ację poli­tyczną, która nie sprzy­jała wizy­tom Euro­pej­czy­ków spoza ści­śle okre­ślo­nego kręgu upraw­nio­nych do zawi­ja­nia do chiń­skich por­tów i w miej­scach do tego wyzna­czo­nych. Jed­nak, jak już nie­raz się prze­ko­na­łem, plany mają to do sie­bie, że nie zawsze można je zre­ali­zo­wać.

Tak było i tym razem – kilka dni po pod­nie­sie­niu kotwicy dopadł nas kolejny taj­fun i gnał na połu­dnie, z dnia na dzień pogar­sza­jąc stan naszego statku. Kiedy już zwąt­pi­li­śmy w moż­li­wość oca­le­nia, żywioł odszedł rów­nie nagle, jak się poja­wił, i oto obu­dzi­li­śmy się w środku bez­kre­snego oce­anu z prze­cie­ka­ją­cym kadłu­bem i reszt­kami masz­tów.

– Jeśli szybko nie znaj­dziemy skrawka lądu, by doko­nać nie­zbęd­nych napraw kadłuba, nasz rejs zakoń­czy się na dnie tego prze­klę­tego morza! – przy­wi­tał mnie wtedy na pokła­dzie kapi­tan McGre­gor.

I tak pod wpły­wem pil­nej potrzeby rato­wa­nia się przed naj­gor­szym musie­li­śmy zwe­ry­fi­ko­wać nasze plany i sko­ry­go­wać kurs w stronę rejo­nów, któ­rych wolał­bym uni­kać.

Palące słońce powoli zanu­rzało się w oce­anie na prawo od dziobu nie­ru­cho­mej i bez­bron­nej w tej chwili „Gry­zeldy”. Aż wstrzy­ma­łem oddech, z nadzieją ocze­ku­jąc na pierw­szy tego dnia chłod­niej­szy powiew mor­skiej bryzy. Wysze­dłem na prze­chy­lony pokład, by przed nocą spoj­rzeć raz jesz­cze na odle­głą o kil­ka­set kro­ków wio­skę. Nie spo­dzie­wa­łem się kło­po­tów ze strony jej miesz­kań­ców.

Ale wieść o naszym przy­by­ciu kie­dyś dotrze do wład­ców tej ziemi, kim­kol­wiek oni są, a wtedy nie możemy mieć pew­no­ści, czy przyjmą nas chle­bem i solą! Zachę­ca­łem załogę do więk­szego wysiłku na rzecz naprawy okrętu.

Kiedy tu pod­pły­wa­li­śmy kilka dni temu, na brzegu zapa­no­wał ruch, jak w kolo­nii mró­wek, kiedy niedź­wiedź poru­szy mro­wi­sko. Matki bie­gały, łapiąc swoje dzieci, wie­śniacy cho­wali do pod­ziem­nych spi­chle­rzy co cen­niej­sze rze­czy, a my w mil­cze­niu obser­wo­wa­li­śmy ich strach. Kiedy jed­nak nie zostali zaata­ko­wani, wyszli do nas. Tro­chę pohan­dlo­wa­li­śmy i każdy zajął się swo­imi spra­wami. Nie zale­żało nam na tym, by draż­nić tubyl­ców. Czym prę­dzej rzu­ci­li­śmy się rato­wać prze­cie­ka­jącą łajbę.

– Może tro­chę odpocz­niemy od upału – nie wiem, kiedy u mojego boku zma­te­ria­li­zo­wał się swoim zwy­cza­jem McGre­gor. Zer­k­ną­łem w jego stronę, stwier­dza­jąc, że i on mimo wielu lat na morzu bole­śnie odczuwa lejący się z nieba żar.

Wie­dzia­łem już, że wyso­kie tem­pe­ra­tury na tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej przy­no­szą ze sobą gwał­towne burze, zwane tutaj taj­fu­nami. Znaj­do­wa­li­śmy się w miej­scu czę­sto nawie­dza­nym przez te zabój­cze zja­wi­ska atmos­fe­ryczne, o czym świad­czył kształt przy­gię­tych do ziemi palm.

– Lepiej dla nas, byśmy nie leżeli jak postrze­lone kaczki na brzegu, gdy pogoda się zmieni – bąk­nął stary pirat, a ja znowu odnio­słem wra­że­nie, że czyta w moich myślach.

Dziś w dzien­niku pokła­do­wym zapi­sa­łem: Mary­na­rze to naj­bar­dziej zabo­bonna grupa ludzi, jakich znam. Może wynika to z cał­ko­wi­tego uza­leż­nie­nia od żywio­łów, na jakie są wysta­wieni każ­dego dnia? A może wyczu­wają w powie­trzu coś, czego my, szczury lądowe, nie możemy roz­po­znać?

Gdzieś tam na roz­le­głym lądzie roz­gry­wały się dra­ma­tyczne wyda­rze­nia, na które nie mie­li­śmy wpływu, a które mogły stać się dla nas nie mniej nie­bez­pieczne niż taj­funy na morzu. Jesz­cze będąc w Euro­pie, sły­sza­łem o wiel­kich powsta­niach chłop­skich, chwie­ją­cych pod­sta­wami ogrom­nego cesar­stwa. Już w podróży usły­sza­łem o potęż­nej fali ude­rza­ją­cej z dru­giej strony w fun­da­menty ist­nie­ją­cego porządku. To najazd dzi­kich Man­dżu­rów, wyko­rzy­stu­ją­cych sytu­ację do wła­snych ambi­cji poli­tycz­nych.

Opo­wie­ści o krwio­żer­czych hor­dach, prze­mie­rza­ją­cych kraj jak pożar i nisz­czą­cych na swej dro­dze wszystko na wzór sza­rań­czy, sku­tecz­nie powstrzy­my­wały obcych przed nie­wcze­sną wizytą w Pań­stwie Środka. To dla­tego zamie­rza­łem się trzy­mać jak naj­da­lej od chiń­skiego wybrzeża, a kiedy nie udało mi się tego unik­nąć, robi­łem wszystko, by jak naj­szyb­ciej opu­ścić nie­go­ścinne plaże.

Nie zdo­ła­li­śmy jed­nak umknąć prze­zna­cze­niu.

Siedem lat później

Sie­dem lat póź­niej

Marysieńka

Mary­sieńka

War­szawa, 14 grud­nia Roku Pań­skiego 1658

Dro­gie moje serce, kochany mężu,

jestem już w War­sza­wie i cze­kam na przy­by­cie kró­lew­skiego dworu. Cicho tu i smutno, bo nie ma nikogo, ale za to miej­sca pełno i tanio jak u nas w Zamo­ściu. Twój syn ma się dobrze, budzi mnie każ­dego ranka, kopiąc i wier­cąc się dotąd, aż sen cał­kiem prze­mi­nie. Będzie z niego silny męż­czy­zna, jak jego ojciec. Prze­ślij mi, pro­szę, tysiąc tala­rów, bo choć nie jest tu drogo, to zaraz święta i trzeba god­nie je spę­dzić, a i pre­zenty jakieś dla naj­bliż­szych zro­bić. Nie martw się, pamię­tam i o moim kocha­nym Tiap­tu­cie – dosta­niesz cukie­re­czek od swo­jej mamusi.

Do zoba­cze­nia, naj­droż­szy. Twoja bar­dzo wierna i bar­dzo posłuszna żona, oddana Wasz­mo­ści do usług,

Maria Kazi­miera Zamoy­ska Łączę ukłony dla sio­stry Wasz­mo­ści Księż­nej Wiśnio­wiec­kiej.

Mary­sieńka z wes­tchnie­niem ulgi odło­żyła pióro i zapie­czę­to­wała list. Ta, wyda­wa­łoby się dość pro­sta czyn­ność, jaką sta­rała się zaczy­nać każdy dzień, kosz­to­wała ją wiele wysiłku. Niby nic takiego, ot, podyk­to­wać sekre­ta­rzowi po fran­cu­sku krótki tekst, który on zapi­sy­wał na skrawku papieru po pol­sku. Potem ona sia­dała do biurka i sta­ran­nie prze­pi­sy­wała na czy­sto, by spra­wić tym radość mężowi, który może kie­dyś doceni jej sta­ra­nia pisa­nia po pol­sku.

– Syne­czek, Tiap­tuta – syk­nęła ze zło­ścią, wsta­jąc zbyt szybko z cięż­kiego krze­sła. Jak zawsze, gdy tak gwał­tow­nie się poru­szyła, poczuła szarp­nię­cie i pie­kący ból w dole brzu­cha.

Powoli, bez ner­wów – powtó­rzyła w myślach zale­ce­nie leka­rza, ale trudno jej się było przy­zwy­czaić, że cią­żący coraz bar­dziej brzuch ogra­ni­cza swo­bodę ruchów i że powinna zwol­nić, poru­szać się wol­niej i płyn­nie, tak by nie zaszko­dzić sobie i dziecku.

Do tego nie cier­piała tej dzie­cin­nej gada­niny i zwra­ca­nia się do ponad trzy­dzie­sto­jed­no­let­niego, star­szego od niej o czter­na­ście lat chłopa jak do nie­do­ro­zwi­nię­tego dziecka. On jed­nak to uwiel­biał. Mru­czał i cie­szył się jak stary, wyli­niały kot na widok sło­niny. Więc choć nie zno­siła takiej infan­tyl­nej papla­niny, zmu­szała się do niej, zwłasz­cza gdy przy­cho­dziło jej pro­sić o jakąś przy­sługę.

– Tylko dzięki temu tu jesteś – mruk­nęła, wspo­mi­na­jąc swoje poświę­ce­nie, jakim musiała się wyka­zać, by dostać zgodę męża na wyjazd do War­szawy.

Tuż po ślu­bie wyda­wało jej się, że dzięki swo­jej pozy­cji żony naj­bo­gat­szego Polaka, pani na tylu wło­ściach, posia­daczce kil­ku­set tysięcy pod­da­nych, będzie pano­wać i rzą­dzić, zaś wszy­scy wokół zasty­gną w ocze­ki­wa­niu, by na każde jej ski­nie­nie speł­nić naj­bar­dziej wyra­fi­no­waną zachciankę.

O, jakże się myliła!

Nie to, by ktoś odmó­wił jej wprost. Co to to nie, ale jej pole­ce­nia wyko­ny­wano powoli, nie­chęt­nie i raczej szu­ka­jąc wymówki, by nie zro­bić, niż spo­sobu, by zro­bić to, czego żądała. Przez pierw­sze mie­siące cią­gle urzą­dzała awan­tury, wście­kała się i doma­gała uka­ra­nia spraw­ców takiej dywer­sji.

A wtedy było jesz­cze dłu­żej i jesz­cze wol­niej.

Musiała się nauczyć tak trud­nej dla niej cier­pli­wo­ści oraz zasady, że służba słu­cha tylko swego pana, zaś ona, jako intruz i nowa w pałacu, naj­szyb­ciej osią­gnie cel, skła­nia­jąc męża do wyda­wa­nia pole­ceń. A z tym był od początku duży pro­blem, bo nie bez powodu kazał się nazy­wać Sobie­pa­nem. Szybko prze­ko­nała się, że wymy­ślona zasada odnosi się rów­nież do żony. Stąd koniecz­ność ucze­nia się cier­pli­wo­ści.

Drogo ją ta nauka kosz­to­wała!

Już myślała, że przyj­dzie jej się zma­gać z tym opo­rem przez całe życie, gdy nagle mur nie­chęci znikł. No, może nie cał­kiem, ale stał się mniej szczelny i można było z nim żyć. A wszystko dzięki ciąży. Od chwili ogło­sze­nia, że spo­dziewa się dziecka, zaczęto trak­to­wać ją z nale­ży­tym sza­cun­kiem i powagą. Wszelki naj­drob­niej­szy opór prze­ła­my­wało zaklę­cie zwane dobrem dziecka. Dla dobra i wygody stwo­rze­nia, które nosiła w swoim brzu­chu, otwie­rały się wszyst­kie nie­do­stępne dotych­czas drzwi i nawet szwa­gierka – stara, zło­śliwa i groźna Gry­zelda Wiśnio­wiecka – prze­stała ją szy­ka­no­wać.

Ona też, dla dobra dziecka, prze­stała tłuc głową w mur nie­chęci domow­ni­ków i swo­jej nowej rodziny, by – sta­jąc się miłą – uzy­skać dla sie­bie drobne przy­wi­leje. To dzięki takiej poli­tyce prze­ko­nała Sobie­pana, iż bez­piecz­niej będzie spę­dzić ostat­nie mie­siące ciąży pod opieką kró­lo­wej i uro­dzić z pomocą nadwor­nych leka­rzy.

Dzięki wytrwa­ło­ści i przy­mil­no­ści osią­gnęła swój cel, ale czuła, że to nie może potrwać zbyt długo, bo zasoby jej cier­pli­wo­ści zawsze były bar­dzo ogra­ni­czone, zaś wymu­szona grzecz­ność, jesz­cze bar­dziej niż słu­żal­czość, powo­do­wała odru­chy wymiotne sil­niej­sze niż ciąża.

Józia

Józia

Zbu­dziło ją łagodne koły­sa­nie.

Otwo­rzyła oczy i przez chwilę pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, gdzie się znaj­duje. Nie było to łatwe, bo ostat­nie dni jawiły jej się jako jeden nie­usta­jący kosz­mar senny, z któ­rego chcia­łaby się jak naj­szyb­ciej obu­dzić. Poru­szyła ręką i poczuła ból w całym ciele, który uświa­do­mił jej, że nic z tego, co mogłoby się wyda­wać senną marą, nie było złu­dze­niem.

Łódź, rzeka, wesołe nawo­ły­wa­nie fli­sa­ków! A więc jed­nak się nam udało! Pły­niemy w dół Wisły do Gdań­ska! – ta myśl ją uspo­ko­iła.

Odprę­żyła się i na nowo zasnęła, zanim kotara do jej pro­wi­zo­rycz­nego namiotu uchy­liła się, uka­zu­jąc wymi­ze­ro­waną twarz Harry’ego, który czu­wał nad jej snem. Oboje prze­szli w ostat­nich tygo­dniach wię­cej, niż więk­szość ludzi doświad­cza przez całe życie. Prze­trwali jed­nak i wyrwali się z oko­wów śmierci, on wyśli­zgnął się z ręki naj­spraw­niej­szego w swym rze­mio­śle kata, ona zaś ucie­kła spod noża okrut­nej pani na Zamo­ściu.

Po raz drugi ock­nęła się, gdy zacho­dzące słońce zaświe­ciło jej w twarz przez uchy­lone poły namiotu.

– Dzień dobry! – chwiej­nym kro­kiem wyszła na pokład, wita­jąc wszyst­kich.

– Dobry wie­czór chyba? – prysz­czaty pacho­lik Jacek na powi­ta­nie wyszcze­rzył do niej zęby.

Gdyby nie on, nie uda­łoby jej się ura­to­wać Harry’ego. Wie­działa o tym dosko­nale, dla­tego pozwo­liła mu na tę drobną poufa­łość. Oczy wszyst­kich obró­ciły się w jej stronę, bo każdy był cie­kawy tajem­ni­czych oko­licz­no­ści jej znik­nię­cia przed kil­koma dniami i jesz­cze bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cego powrotu wczo­raj­szego poranka.

Była tak zmę­czona, gdy imć Sło­tow­ski, sługa ordy­nata na Zamo­ściu, przy­wiózł ją do puław­skiej gospody, że zdo­łała tylko wyszep­tać, by ruszali w drogę nie­zwłocz­nie i nie cze­kali ani chwili. Wolała nie ryzy­ko­wać tym, że jej wro­go­wie po raz kolejny prze­my­ślą sprawę i jed­nak dojdą do wnio­sku, że lepiej byłoby ją zabić, niż puścić wolno. Albo że ordy­nat, który już podobno zatę­sk­nił za jej towa­rzy­stwem, zechce ją widzieć w swoim hare­mie.

– Pro­szę się nie oba­wiać, on ni­gdy się nie dowie, że odpro­wa­dzi­łem… – zawa­hał się, jakiego zwrotu użyć, zanim wykrztu­sił – …panienkę w to miej­sce – rzu­cił na odchodne jej chwi­lowy opie­kun.

– Skąd mogę mieć pew­ność? – spoj­rzała w groźne oczy sta­rego szlach­cica.

– Bo gdyby się dowie­dział, poza­bi­jałby nas wszyst­kich – uśmiech­nął się ze smut­kiem, bo mimo iż wycho­wał tego chło­paka i pozo­sta­wał naj­wier­niej­szym z jego towa­rzy­szy, to wie­dział, że takiej zdrady ni­gdy by mu nie wyba­czył.

Ona jed­nak wie­działa swoje i nie zamie­rzała ryzy­ko­wać po raz kolejny. Odbili więc od brzegu w ciągu godziny, a ona zapa­dła w sen, z któ­rego dopiero teraz się zbu­dziła na dobre.

Ile mam im powie­dzieć? – spoj­rzała kolejno w pełne ocze­ki­wa­nia oczy uko­cha­nego, pacho­lika i człon­ków załogi.

Im mniej, tym lepiej – w myślach zro­biła prze­gląd infor­ma­cji, któ­rymi sta­now­czo nie zamie­rzała się dzie­lić – bo kto odważy się poma­gać ludziom będą­cym w nie­ła­sce u tak potęż­nych magna­tów?!

Jedy­nie Harry powi­nien wie­dzieć wszystko! – posta­no­wiła nie­odwo­łal­nie, przy­sia­da­jąc się do swo­ich, szy­ku­ją­cych kola­cję, towa­rzy­szy podróży.

Sobiepan

Sobie­pan

Wie­dzieć, co się wie,

i wie­dzieć, czego się nie wie,

oto praw­dziwa mądrość.

Kon­fu­cjusz

– Skąd przy­by­wa­cie i kim jeste­ście? – brzmiało pierw­sze pyta­nie urzęd­nika wita­ją­cego nas naza­jutrz z piasz­czy­stego brzegu.

Poja­wił się dosłow­nie zni­kąd.

Kiedy obu­dzi­li­śmy się kolej­nego poranka, zamie­rza­jąc kon­ty­nu­ować prace nad uszko­dzo­nym kadłu­bem statku, on już tam był. Stał bez ruchu pod ozdob­nym bal­da­chi­mem, trzy­ma­nym w sil­nych rękach sług. Za nim w dwóch sze­re­gach prę­żył się zbrojny oddzia­łek, sta­no­wiący eskortę ofi­cjela. Nie na tyle liczną, byśmy musieli się jej oba­wiać, ale wystar­cza­jącą, by pod­kre­ślić rangę wita­ją­cego.

– Ktoś z wio­ski musiał zawia­do­mić wła­dze, jak tylko nas zauwa­żył – syk­nął ze zło­ścią naj­wier­niej­szy towa­rzysz moich wszyst­kich podróży, imć Sło­tow­ski.

– A czego się spo­dzie­wa­łeś, że odpły­niemy stąd nie­zau­wa­żeni przez nikogo? – sam też mia­łem nadzieję, że nie­unik­niona reak­cja władz nadej­dzie dopiero wtedy, kiedy nasz sta­tek odzy­ska żeglow­ność, tak byśmy w razie wro­giej postawy mogli umknąć bez­piecz­nie na morze. Nie mogłem jed­nak przy­zna­wać się do zaska­ku­ją­cego roz­cza­ro­wa­nia.

Wśród kil­ku­dzie­się­ciu nędz­nych chat, skła­da­ją­cych się na wio­skę, widzia­łem jej miesz­kań­ców, któ­rzy z cie­ka­wo­ścią przy­glą­dali się wyda­rze­niom na brzegu. Oni też spraw­dzali, czy powinni się bać i ucie­kać, czy pozo­stać i dalej pra­co­wać w pocie czoła na bogac­two swo­ich panów.

Miesz­kańcy wio­ski byli bar­dzo ubo­dzy w prze­ci­wień­stwie do Chiń­czyka, ten pre­zen­to­wał się dostat­nio – wielki, gruby, odziany w kolo­rowe jedwa­bie i obwie­szony zło­tymi łań­cu­chami, tak że mia­łem wra­że­nie, iż ich cię­żar przy­gina wła­ści­ciela do ziemi.

Dosko­nale wie­dzia­łem, że lepiej nie mówić, iż przy­by­wamy z Japo­nii. Urzęd­nik i bez tej wie­dzy przy­glą­dał się nam z nie­ufną wro­go­ścią, wyczu­waną wyraź­nie nawet przez kil­ku­dzie­się­cio­jar­dową prze­strzeń dzie­lącą nas od brzegu. Chiń­czycy nie lubili Japoń­czy­ków, uwa­żali ich za pry­mi­tyw­nych roz­bój­ni­ków i pira­tów. Co znaj­do­wało potwier­dze­nie szcze­gól­nie teraz, gdy na sku­tek wojny ochrona chiń­skich wód tery­to­rial­nych prak­tycz­nie nie ist­niała. Codzien­no­ścią więc były napady japoń­skich pira­tów na przy­brzeżne mia­steczka.

– Jeste­śmy Pola­kami, to pol­ski sta­tek! – w tych oko­licz­no­ściach posta­no­wi­łem pomi­nąć port przy­stan­kowy na japoń­skiej wyspie. Kaza­łem samu­ra­jom ukryć się pod pokła­dem, licząc, że naprawa statku zosta­nie zakoń­czona szybko i spraw­nie, a sam wyru­szy­łem sza­lupą na spo­tka­nie z miej­sco­wym dygni­ta­rzem.

Chcąc oka­zać zaufa­nie i dobrą wolę, do łodzi, oprócz wio­śla­rzy, zabra­łem jedy­nie japoń­skiego tłu­ma­cza Wiru ubra­nego po euro­pej­sku. On pierw­szy wymó­wił po chiń­sku słowa, które mie­li­śmy powta­rzać w naj­bliż­szych dniach wie­lo­krot­nie.

– Pola­kami?! – zawo­łał urzęd­nik wiel­kim gło­sem, który odbił się echem po wodach zatoczki. Z wra­że­nia aż się cof­nął o dwa kroki. Wyda­wał się dosko­nale znać to słowo, a ja z kolei zdzi­wi­łem się, że ktoś na krańcu świata sły­szał o naszej nacji. Ale, jak się oka­zało, to jesz­cze nie był koniec cze­ka­ją­cych nas nie­spo­dzia­nek, ponie­waż zaraz usły­szałem:

– Chwała nie­bio­som! Tak długo na was cze­ka­li­śmy, że mój pan zaczy­nał wąt­pić, czy kie­dy­kol­wiek do nas dopły­nie­cie!

Zaczął ener­gicz­nie przy­wo­ły­wać nas do brzegu, a moi wio­śla­rze, któ­rzy dotych­czas nie­spiesz­nie napie­rali na wio­sła, obser­wu­jąc z ostroż­no­ścią, jak zare­agują żoł­nie­rze, teraz żwa­wiej popę­dzili w stronę wyraź­nie ura­do­wa­nego Chiń­czyka.

Cze­kali na nas? Jak to moż­liwe? Skąd o nas wie­dzą? W tej czę­ści Chin? – to tylko nie­które z pytań, jakie kłę­biły się w mojej gło­wie, gdy tak dziar­sko zbli­ża­li­śmy się do lądu, na któ­rym cze­kało nas tak wiele nie­bez­pie­czeństw, że gdy­by­śmy wów­czas o nich wie­dzieli, to pew­nie, nie cze­ka­jąc ni chwili, ruszy­li­by­śmy dalej w swoją drogę, nie bacząc na uszko­dze­nia w kadłu­bie.

Zanim otrzą­sną­łem się ze zdu­mie­nia, rosły Chiń­czyk z godną podziwu – przy jego postu­rze – żwa­wo­ścią wła­sno­ręcz­nie łapał linę, poma­gał mi wysiąść z łodzi i nie­mal siłą cią­gnął w głąb lądu. Mój tłu­macz led­wie za nami nadą­żał, pró­bu­jąc zro­zu­mieć i prze­ło­żyć cha­otycz­nie wyrzu­cane z gru­bej gar­dzieli słowa. Po kilku bana­łach o szczę­ściu i rado­ści z naszego przy­by­cia w jego mowie poja­wiło się jedno słowo wyma­wiane ze szcze­gólną czcią i wręcz z uni­żo­no­ścią, a mój czło­wiek zamilkł, jakby nie rozu­miał jego zna­cze­nia:

– Huang­dzi… Huang­dzi – to jedno sły­sza­łem wyraź­nie, myśląc, że to imię jakie­goś pana feu­dal­nego, wła­ści­ciela tej wio­ski, a może więk­szej czę­ści oko­licy.

Zatrzy­ma­łem się i szturch­ną­łem w żebra Wiru, by pobu­dzić go do inten­syw­niej­szej pracy, ale ten nie zare­ago­wał. Wbi­łem w jego twarz roz­gnie­wany wzrok, ale on nie patrzył na mnie, tylko błą­dził po oko­licy roz­bie­ga­nymi oczami, jakby oba­wia­jąc się, że spo­mię­dzy chat wysko­czy na nas jakiś demon.

– Mów, kto to jest ten Huang­dzi?! – zażą­da­łem, potrzą­sa­jąc Japoń­czy­kiem jak snop­kiem. Posta­no­wi­łem też nie­odwo­łal­nie uczyć się przy każ­dej oka­zji języka chiń­skiego. Dużo podró­żu­jąc, zauwa­ży­łem, iż my, Polacy, mamy natu­ralną umie­jęt­ność szyb­kiego przy­swa­ja­nia obcych języ­ków. Może nie nale­ża­łem do naj­zdol­niej­szych w tej dzie­dzi­nie, ale szczy­ci­łem się dobrą zna­jo­mo­ścią co naj­mniej pię­ciu, a w kilku innych potra­fi­łem się poro­zu­mie­wać w stop­niu pod­sta­wo­wym.

– Huandgi – popra­wił mnie, wyma­wia­jąc słowo z tak wiel­kim sza­cun­kiem, że aż trzy razy się ukło­nił po każ­dej zgło­sce. Podo­bało mi się to słówko i od razu je zapa­mię­ta­łem. Zaraz potem, jakby sobie uświa­do­mił, jakie popeł­nił świę­to­kradz­two, zasło­nił usta ręką i oblał się potem, a póź­niej coś beł­ko­tał bez sensu, tak że z dotych­czas słabo rozu­mia­nej papla­niny nic już nie mogłem dojść.

Iry­to­wała mnie ta sytu­acja w naj­wyż­szym stop­niu.

Od wcze­snego dzie­ciń­stwa nie lubi­łem, gdy pró­bo­wano ze mną robić coś, na co nie mia­łem wpływu ani ochoty. Dla­tego cią­gnięty do tej pory przez Chiń­czyka z dala od mor­skiego brzegu, wbi­łem twardo nogi w pia­sek i zatrzy­ma­łem się. Wytrą­cony z rów­no­wagi gru­bas zato­czył się nie­bez­piecz­nie, nie­mal upa­da­jąc, zaś drep­cący za mną tłu­macz wpadł na mnie. Zła­pa­łem go za ramiona, usta­wi­łem na wprost sie­bie i zażą­da­łem:

– Prze­tłu­macz!

On ode­tchnął głę­boko raz i drugi, a potem wyja­śnił:

– Huangdi to Wielki Smok!

Wzru­szy­łem ramio­nami, bo dalej nie rozu­mia­łem, co ma ozna­czać to słowo.

– Wielki Smok… Syn Nie­bios – Wiru wpa­try­wał się we mnie w nadziei na zro­zu­mie­nie, ale ja dalej nie wie­dzia­łem, o kogo mu cho­dzi, i dopiero gdy padło słowo „cesarz”, zro­zu­mia­łem.

– A więc panem tego tłu­ścio­cha jest sam chiń­ski cesarz!? – zdu­mia­łem się nie na żarty. – I on pro­wa­dzi nas pro­sto do cesa­rza? – upew­ni­łem się, a tłu­macz potwier­dził ski­nie­niem głowy.

Nie, to musi być jakiś pod­stęp! – zanie­po­ko­iłem się teraz na całego.

Moja pozy­cja w Euro­pie umoż­li­wiała mi kon­takty z koro­no­wa­nymi gło­wami, a nawet decy­do­wa­nie w pew­nym stop­niu o tym, kto będzie kró­lem w Pol­sce. Zosta­łem przed­sta­wiony kró­lowi Fran­cji, wita­łem nową kró­lową Pol­ski i tań­czy­łem na weselu kró­lew­skich mał­żon­ków, a po śmierci dobrego monar­chy Wła­dy­sława IV uczest­ni­czy­łem w elek­cji jego następcy. Co prawda gło­so­wa­łem na księ­cia Karola, a został wybrany książę Jan Kazi­mierz, ale szla­chec­kie przy­wi­leje gwa­ran­to­wały mi prawo uczest­nic­twa w wybo­rach władcy.

Co innego Europa, a co innego Azja! Wie­dzia­łem od dawna, już uda­jąc się w tę podróż, że bez­po­średni dostęp do cesa­rza Chin mają tylko jego dwo­rza­nie i rodzina. I mimo iż zna­łem swoją war­tość i zna­cze­nie dla mojego kraju, to nie byłem jesz­cze na tyle zadu­fany w sobie, by mnie­mać, że zostanę potrak­to­wany w spo­sób tak eks­tra­or­dy­na­ryjny, by natych­miast po wylą­do­wa­niu na chiń­skiej ziemi zostać zapro­szo­nym do cesar­skiego pałacu.

Sły­sza­łem o Euro­pej­czy­kach, któ­rzy przy­pły­wali tutaj w celach han­dlo­wych – przez dekady nie pozwa­lano nikomu nawet na zej­ście na brzeg. Obco­kra­jow­ców, a zwłasz­cza przy­by­szy ze sta­rego lądu, trak­to­wano jak zadżu­mio­nych. Urzęd­nicy z pole­ce­nia władcy wyzna­czyli spe­cjalne, zamknięte strefy kon­tak­tów dla han­dlu­ją­cych z obu stron – ostat­nio był to port Kan­ton – i prze­by­wa­nie poza tą strefą zostało zaka­zane pod karą śmierci.

– Sami byli winni tej sytu­acji, bo przy­pły­wa­jący okrę­tami Por­tu­gal­czycy, potem też Holen­drzy i Anglicy, zacho­wy­wali się bar­dziej jak piraci niż kupcy! Napa­dali na przy­brzeżne wio­ski, zabie­rali doby­tek, jedze­nie i pory­wali ludzi. Trak­to­wali kraj jak bez­pań­ską dzicz, a lud­ność jak zwie­rzęta. Nic dziw­nego, że nazwano ich dia­błami zamor­skimi, a potem bia­łymi dia­błami – powie­dział mi swego czasu pewien uczony mnich, który znał sytu­ację z pierw­szej ręki.

Nawet dyplo­maci czy duchowni euro­pej­scy latami cze­kali, by się zbli­żyć do cesar­skiego dworu, i nie zawsze koń­czyło się to peł­nym suk­ce­sem.

To musi być jakaś pomyłka albo pod­stęp, który ma mnie zwa­bić w pułapkę – kal­ku­lo­wa­łem, sto­jąc na plaży, gdy nagle dozna­łem olśnie­nia, że prze­cież nawet nie zapy­ta­łem, gdzie jeste­śmy. Bo nie­ba­ga­telne zna­cze­nie miał fakt, na któ­rym wybrzeżu się znaj­du­jemy i kto nim włada. Wie­dzia­łem już, że kraj jest podzie­lony na dwie czę­ści, któ­rymi wła­dają dwaj cesa­rze, dla­tego kaza­łem zapy­tać, który cesarz mnie zapra­sza.

– Jak to który? – tłu­ścioch z obu­rze­niem spoj­rzał na mnie jak na sza­leńca. – Cesarz jest tylko jeden! Ten drugi to uzur­pa­tor!

Tak, zna­jąc życie, wie­dzia­łem, że pod­dani jed­nego władcy mówią tak o rywalu ich pana, a tamci o ich monar­sze, dla­tego tylko spoj­rza­łem wycze­ku­jąco na Chiń­czyka i nie ruszy­łem się z miej­sca.

– Oczy­wi­ście jedyny pra­wo­wity władca tych ziem Syn Nieba, Wielki Smok Jung Li – odpo­wie­dział z god­no­ścią urzęd­nik, ukło­nem odda­jąc cześć swo­jemu władcy przy każ­dym imie­niu, jakiego uży­wał jego monar­cha.

Marysieńka

Mary­sieńka

War­szawa, 17 grud­nia Roku Pań­skiego 1658

Naj­droż­szy mój mężu, kochany Tiap­tuta,

otrzy­ma­łam dziś pismo od imć pana Żabo­klic­kiego z Zamo­ścia, który na moje żąda­nie prze­sła­nia tysiąca tala­rów odpi­sał bez­czel­nie, że przy wyjeź­dzie, nie dalej jak trzy tygo­dnie temu, zabra­łam ze sobą pięć tysięcy i powinno mi to wystar­czyć na cały pobyt w War­sza­wie. Twier­dzi, że roczny dochód z jed­nej wio­ski przy­nosi memu mężowi led­wie dwie­ście tala­rów.

Cóż za okropny typ! Mam nadzieję, że nie­zwłocz­nie zwol­nisz go z peł­nio­nych obo­wiąz­ków!

Prze­cież wiesz, kochany, że wzię­łam tylko dwa tysiące i że musia­łam popła­cić długi. Zostało mi tylko trzy­sta i chcia­łam za nie kupić płótna na połóg. A za co żyć? Za co jeść? Nie pozwól, mój drogi synku, by twoja mateczka musiała umrzeć z głodu tak daleko od domu. Pomyśl o swoim dziecku, które noszę w łonie – ono potrze­buje wszel­kiej wygody, by uro­dzić się zdro­wym i uro­snąć na takiego wiel­kiego żoł­nie­rza jak jego tatuś.

Docho­dzą mnie słu­chy, że pod moją nie­obec­ność odda­jesz się roz­pu­ście! Jak możesz mi to robić?! Modlę się za Wci w dzień i w nocy, by przy­szło na Wasz­mo­ści opa­mię­ta­nie. Miar­kuj się Wć w swa­woli, abyś nie ścią­gnął na sie­bie i na nas gniewu Bożego! Od tych wie­ści czuję się bar­dzo źle, nie wiem, czy nie umrę. Przy­jedź do mnie i zaopie­kuj się swoją mateczką!

Mimo wszystko całuję. Twoja wierna, pokorna, oddana do usług żona,

Maria Kazi­miera Zamoy­ska Prze­sy­łam ukłony dla JMć Księż­nej Wiśnio­wiec­kiej.

– Co za gru­bia­nin! – ze zło­ścią rzu­ciła pió­rem, nie wyja­śnia­jąc, kogo miała na myśli. Znów za szybko wstała zza biurka. Syk­nęła z bólu, ale nie zatrzy­mała się, idąc w stronę toa­letki, przy któ­rej już cze­kały jej gar­de­ro­biana z pomoc­nicą. Miały coraz trud­niej­sze zada­nie, gdyż jej talia z każ­dym dniem bar­dziej utrud­niała dopa­so­wa­nie sukien.

– Nie mamy się dla kogo stroić – pisnęła cichutko panna Jadwiga Skrzyń­ska, jedna z jej dwó­rek, jakie trzy­mała przy sobie dla roz­rywki i oprawy. Lubiła ją, choć, jak na jej gust, zbyt czę­sto się rumie­niła. Led­wie ktoś się do niej wprost ode­zwał, a już czer­wień biła jej z policz­ków. Na doda­tek kolory wystę­po­wały u niej od dekoltu aż po czoło.

Nie lubiła tego, bo uwa­żała, że to takie ple­bej­skie, ale męż­czy­znom się bar­dzo podo­bało. W swo­jej bez­den­nej głu­po­cie i nie­ogra­ni­czo­nej naiw­no­ści uzna­wali, iż panna rumie­niąca się jest bar­dziej nie­winna niż te, które nie reagują czer­wie­nią na zwy­kłe powi­ta­nie. Ona wie­działa, jak jest, bo widziała już takie rumiane robiące rze­czy, o któ­rych świę­tosz­kom nawet się nie śniło, ale nie zamie­rzała ich wypro­wa­dzać z błędu.

Wzięła ją do sie­bie na prośbę rodzi­ców, by jej zna­leźć odpo­wied­niego męża.

– A jak tu szu­kać męża, kiedy sie­dzimy zamknięte w pustym zamku, jak w jakimś klasz­to­rze! – mruk­nęła pod nosem, nawet nie odpo­wia­da­jąc na oczy­wi­ste spo­strze­że­nie dziew­czyny.

– Nawet nie przy­po­mi­naj! – widząc, że pró­buje coś dodać, zdu­siła falę narze­ka­nia w zarodku, a dziew­czyna oblała się rumień­cem. Sama była wście­kła, że wyrwały się z nud­nego Zamo­ścia, by teraz prze­sia­dy­wać w pustych murach jesz­cze nud­niej­szego Zamku Kró­lew­skiego w War­sza­wie.

Skrzęt­nie sko­rzy­stała z zapro­sze­nia kró­lo­wej, która zapro­po­no­wała jej opiekę swoją i swo­ich medy­ków w ostat­nich tygo­dniach ciąży, ale liczyła na roz­rywkę. Tym­cza­sem dwór na­dal prze­by­wał pod oble­ga­nym przez woj­ska pol­skie Toru­niem. Kró­lowa uwa­żała, że pod jej okiem sprawy szyb­ciej idą do przodu.

Wia­domo, na króla nie można było liczyć! Z tej dwójki to kró­lowa powinna cho­dzić w spodniach.

Mary­sieńka dosko­nale rozu­miała, że trwa­jąca już czwarty rok wojna ze Szwe­cją wymaga poświę­ceń, ale była młoda i ładna, miała pod opieką kil­ka­na­ście panien na wyda­niu i nie zamie­rzała z powodu wojny zre­zy­gno­wać cał­ko­wi­cie z życia towa­rzy­skiego.

– Toruń pad­nie do końca listo­pada – oce­nił jej mąż, który przez jakiś czas uczest­ni­czył w oblę­że­niu, a ona zaufała jego wie­dzy i kiedy on wró­cił do Zamo­ścia, pospie­szyła na spo­tka­nie z kró­lową.

Tym­cza­sem koń­czył się gru­dzień, a oblę­że­nie trwało na­dal!

– Prze­klęci Szwe­dzi! Prze­klęta wojna! – mru­czała ze zło­ścią pod nosem, gdy służka ostroż­nie szczot­ko­wała jej włosy. – Nie dość, że zabrała tylu zacnych kawa­le­rów, któ­rzy zamiast się oże­nić, gniją gdzieś pod lasem, to jesz­cze reszta tkwi w oko­pach, zamiast zaba­wiać mnie i mój frau­cy­mer. Dziś jed­nak – zawo­łała gło­śniej, by wszyst­kie usły­szały – będziemy miały gościa!

Szmer pod­nie­co­nych gło­sów wypeł­nił obszerną kom­natę.

Józia

Józia

Drgnęła nagle prze­bu­dzona. Coś spra­wiło, że spo­kojny sen, przy­wra­ca­jący jej siły po cięż­kich dniach walki o życie, został prze­rwany.

Coś się stało? Przez chwilę prze­stra­szona wodziła wzro­kiem wokół sie­bie. Leżała w małym namio­ciku, okryta szorst­kim kocem.

Nic, nic – przy­po­mniała sobie, gdzie jest, kiedy dole­ciały ją głosy z zewnątrz, plusk wody i stu­ka­nie wio­seł o kadłub szkuty. Znowu śniła o kosz­ma­rze nie­woli, jaki zakoń­czył się zale­d­wie kilka dni temu. To dla­tego budziła się zlana potem, bez tchu, pró­bu­jąc z tru­dem chwy­tać powie­trze ustami, jak ryba nagle wyrzu­cona na brzeg. Za każ­dym razem wręcz czuła na ciele dotyk oble­śnego oprawcy, który o mały włos…

Przy­bi­li­śmy do brzegu na noc! – pró­bo­wała uspo­koić się i sku­pić myśli na teraź­niej­szo­ści, by odpę­dzić demony z prze­szło­ści.

– Rzuć linę! – usły­szała wład­czy ton Harry’ego i wyobra­ziła sobie, jak pra­cuje, by zabez­pie­czyć wraz z fli­sa­kami ładu­nek na czas postoju.

Inny na jego miej­scu sie­działby wygod­nie w łodzi i ocze­ki­wał, by mu usłu­gi­wano – uśmiech­nęła się z dumą, wie­dząc, że on nie z tych, któ­rzy tylko płacą i żądają. Zawsze był uczynny, uśmiech­nięty i sku­piony na reali­za­cji zada­nia. Takim go zapa­mię­tała i takim poko­chała. W zapa­da­ją­cych ciem­no­ściach jej twarz jaśniała szczę­ściem z odzy­ska­nej miło­ści.

Dziś czuła się już o wiele lepiej i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kała na Harry’ego, który jak co dzień poma­gał jej zejść na ląd, by pod jego dys­kretną opieką doko­nała wszel­kich nie­zbęd­nych zabie­gów, bez któ­rych kobieta nie mogła uło­żyć się do snu.

Dobrze, że tym razem nie popeł­niła błędu i nie przed­sta­wiła ich jako rodzeń­stwa – świa­do­mość bole­snej pomyłki przy­wo­łała wspo­mnie­nie cier­pięt­ni­czej miny kochanka z chwili, gdy zro­zu­miał, że przez całą podróż będą musieli ukry­wać swoje uczu­cia.

Tym razem sta­now­czo stwier­dzili, że są mał­żeń­stwem, a wta­jem­ni­czony we wszystko pacho­lik Jacek zasłu­gi­wał na pełne zaufa­nie.

Sły­sząc, że przy­go­to­wa­nie łodzi do noc­nego postoju zaj­mie zało­dze jesz­cze tro­chę czasu, uło­żyła się wygod­nie i odpły­nęła myślami w przy­szłość. Podróż z fli­sa­kami, spła­wia­ją­cymi zboże do Gdań­ska, nie była może naj­szyb­szym spo­so­bem dotar­cia do celu, ale kom­fort i bez­pie­czeń­stwo biły na głowę pełne maru­de­rów, dezer­te­rów i zwy­kłych ban­dy­tów drogi. Prze­ko­nali się o tym kilka tygo­dni temu, dla­tego teraz korzy­stali z usług tych pogod­nych, mimo trud­nego fachu, ludzi wiel­kich rzek.

Cie­kawe, jak ją przyj­mie rodzina Harry’ego? Gdańsk nie był ich punk­tem doce­lo­wym. Od początku zamie­rzali pły­nąć dalej i on zapro­po­no­wał, by zamiesz­kali w jego rodzin­nym majątku leżą­cym w dale­kiej Szko­cji. Nie miała poję­cia, gdzie to jest, ale zgo­dziła się bez namy­słu.

Odgłos cięż­kich kro­ków wyrwał ją z zamy­śle­nia.

– Czas na wie­czorny spa­cer! – rado­sny głos kochanka świad­czył o tym, iż i on wraca już do daw­nego wigoru.

Prze­ko­nała się o tym nieco póź­niej, gdy przy­tu­leni do sie­bie w nie­wiel­kim namio­ciku słu­chali odgło­sów ukła­da­ją­cej się do snu kilka kro­ków dalej załogi łodzi. Obej­mu­jąca ją w talii ręka Harry’ego sen­nie błą­dziła po jej brzu­chu. Domy­ślała się, co to może ozna­czać, tym bar­dziej że czuła na bio­drze rosnący nacisk jego męsko­ści, ale jesz­cze nie odzy­skała w pełni sił, by poczuć ochotę na zbli­że­nie.

To byłby dopiero ich drugi raz! W ich burz­li­wym związku nie mieli dotych­czas zbyt wiele czasu tylko dla sie­bie. Kiedy to sobie uświa­do­miła, zro­biło jej się go żal.

Poru­szyła zmy­słowo bio­drami, ocie­ra­jąc się poślad­kami o jego lędź­wia, a on wes­tchnął zado­wo­lony. Się­gnął dło­nią do jej nagiego uda, pogła­skał je z czu­ło­ścią po wewnętrz­nej stro­nie, a ona poczuła, że zmę­cze­nie nie jest już tak duże. Chciała mu wyna­gro­dzić te wszyst­kie dni nie­pew­no­ści i bólu, spę­dzone w ciem­nym lochu, kiedy oddzie­leni od sie­bie nie mogli cie­szyć się swoją bli­sko­ścią.

Wspo­mniała swój strach i walkę o jego życie.

Naresz­cie jeste­śmy bez­pieczni i możemy być razem! Uśmiech­nęła się w ciem­no­ściach, a jej ręka powę­dro­wała w oko­lice odczu­wal­nej coraz wyraź­niej twar­do­ści. Led­wie ją musnęła wierz­chem dłoni, gdy on zamru­czał jak kot. Obró­ciła się jed­nym ruchem w jego stronę, a on wpił się w jej usta, jak spra­gniony na pustyni wędro­wiec w ostat­nią butlę wody.

– Mój kochany! – zapo­mniała o jakim­kol­wiek zmę­cze­niu, obej­mu­jąc go stę­sk­nio­nymi ramio­nami.

Sobiepan

Sobie­pan

Jeśli nie myślisz o jutrze,

jesz­cze dziś będziesz miał kło­poty.

przy­sło­wie chiń­skie

– A więc rodzima dyna­stia Ming – przy­po­mnia­łem sobie wszystko, co sły­sza­łem o woj­nie w Chi­nach. Otóż panu­jąca od nie­mal trzy­stu lat dyna­stia Ming popa­dła w kło­poty z powodu licz­nych wojen z sąsia­dami, nie­rów­no­ści spo­łecz­nych, nad­mier­nych obcią­żeń podat­ko­wych oraz spi­sków wszech­wład­nych eunu­chów oddzie­la­ją­cych wład­ców szczel­nym kor­do­nem od ich wła­snych pod­da­nych. W efek­cie przed laty doszło do serii powstań ludo­wych, owo­cu­ją­cych wojną domową i zdo­by­ciem sto­licy przez powstań­ców chłop­skich w 1644 roku.

Opusz­czony przez swych dostoj­ni­ków i osa­mot­niony w sto­łecz­nym pałacu, cesarz Czung Czeng powie­sił się, nie chcąc oddać swego losu w ręce prze­śla­dow­ców, a w ślad za nim samo­bój­stwo popeł­niło około dwu­stu osób z jego rodziny.

Zapa­no­wał cał­ko­wity chaos, w któ­rym zda­wało się, iż wszy­scy wal­czą ze wszyst­kimi.

Sytu­ację posta­no­wili wyko­rzy­stać sąsie­dzi i nie minęło wiele tygo­dni, gdy w głąb lud­nego kraju wdarła się liczna armia wojow­ni­czych Man­dżu­rów. Ci, sprzy­mie­rzyw­szy się z czę­ścią miej­sco­wych panów i dowód­ców woj­sko­wych, poko­nali powstań­ców i zajęli Pekin. Jed­nak pod ich pano­wa­niem zna­la­zła się zale­d­wie połowa ziem na pół­nocy i w cen­trum roz­le­głego kraju, reszta zaś – na połu­dniu – rzą­dzona była przez lokal­nych przy­wód­ców, któ­rych pró­bo­wał zjed­no­czyć wnuk zmar­łego cesa­rza Jung Li.

Kiedy to sobie uświa­do­mi­łem, pozwo­li­łem się już bez dal­szych opo­rów pro­wa­dzić przed obli­cze władcy, któ­rego mia­łem za bar­dziej cywi­li­zo­wa­nego niźli jego prze­ciw­nika – wojow­ni­czego władcę dzi­kich Man­dżu­rów, uzur­pa­tora Szun Czy.

– Pro­wadź, waść! – zawo­ła­łem, wywo­łu­jąc wyraź­nie widoczną ulgę na twa­rzy urzęd­nika.

I tak zosta­li­śmy popro­wa­dzeni – a wła­ści­wie ponie­sieni, bo tuż obok cze­kały na nas wygodne lek­tyki – przed obli­cze Syna Nie­bios. Miało nam to zająć co naj­mniej dwa dni, bo sie­dziba cesa­rza leżała z dala od malut­kiej zatoczki oto­czo­nej ubo­gimi chat­kami, ale, wygod­nie podró­żu­jąc, dotar­li­by­śmy do celu przed stat­kiem, który po zakoń­cze­niu naprawy musiał opły­nąć roz­le­gły pół­wy­sep, odci­na­jący miej­sce naszego obec­nego postoju od sie­dziby cesa­rza.

Zanim jed­nak to nastą­piło, usta­liw­szy dokład­nie miej­sce doce­lowe, wró­ci­łem na sta­tek. Musia­łem zająć się swo­imi ludźmi. Wyda­łem kapi­ta­nowi McGre­go­rowi pole­ce­nia i przez chwilę roz­wa­ża­łem, czy fak­tycz­nie powi­nie­nem zejść na ląd jedy­nie w towa­rzy­stwie tłu­ma­cza, tak jak na to nale­gał wita­jący nas na brzegu urzęd­nik.

– Mam tylko trzy lek­tyki, panie – poka­zał na sto­jące nie­opo­dal ozdobne i wyglą­da­jące na bar­dzo wygodne środki trans­portu. – W jed­nej poniosą mnie, w dru­giej cie­bie, panie, a w trze­ciej tłu­ma­cza, zaś o bez­pie­czeń­stwo się nie martw, bo mam tu trzy­dzie­stu ludzi. To aż nadto, byśmy bez­piecz­nie dotarli do celu.

Cesarz miał być bli­sko, podobno życz­li­wie do nas uspo­so­biony, drogi pil­no­wane przez jego żoł­nie­rzy.

Cóż mia­łoby mi gro­zić? – uspo­ka­ja­łem sam sie­bie i swo­ich ludzi, patrząc na ich twa­rze, gdy zde­cy­do­wa­nie krę­cili gło­wami na ten pomysł.

Co prawda nie nawy­kłem do podró­żo­wa­nia bez odpo­wied­niej świty, bo od jej wiel­ko­ści zale­żał mój pre­stiż, a z tego, co wie­dzia­łem, rów­nież wśród Azja­tów ogromne zna­cze­nie miała wiel­kość orszaku towa­rzy­szą­cego panu w dro­dze.

Gościńce w cza­sie wojny też pew­nie nie nale­żały do naj­bez­piecz­niej­szych, bo jak wszę­dzie na świe­cie pełne były wszel­kiej maści maru­de­rów i dezer­te­rów, szu­ka­ją­cych łatwego zarobku. Dla­tego z nie­chę­cią słu­cha­łem nale­gań na pozo­sta­wie­nie mych ludzi na statku. Jed­nak argu­ment Liu Panga o braku moż­li­wo­ści logi­stycz­nych do trans­por­to­wa­nia więk­szej liczby osób miał swoją wagę.

– Ni­gdy nie ufaj, panie, wężom i eunu­chom – pierw­szy zebrał się na odwagę tłu­macz Wiru – tak brzmi chiń­skie przy­sło­wie!

A ja dopiero teraz sobie uświa­do­mi­łem, że fak­tycz­nie Liu Pang jest eunu­chem!

Sły­sza­łem o nich wiele, o ich piskli­wym gło­sie oraz skłon­no­ści do spe­cy­ficz­nej, nie­mal kobie­cej, oty­ło­ści, ale roz­ma­wia­jąc z urzęd­ni­kiem, nie przy­szło mi do głowy, że to przed­sta­wi­ciel tej słyn­nej, bar­dzo wpły­wo­wej w Chi­nach kasty. Zwy­czaj kastro­wa­nia małych chłop­ców znany był rów­nież w Euro­pie i sto­so­wano go u mło­dzień­ców o naj­pięk­niej­szych gło­sach, by nie prze­szli muta­cji i nie zatra­cili swo­ich nie­zwy­kłych moż­li­wo­ści wokal­nych. Sły­sza­łem ich śpie­wa­ją­cych na dwo­rach papie­skich i monar­szych, jed­nak było ich nie­wielu, zaś do samego zabiegu odno­szono się w naszej kul­tu­rze raczej z nie­chę­cią.

Co innego na pozo­sta­łych kon­ty­nen­tach! Tam o takie skru­puły było znacz­nie trud­niej.

W pań­stwach muzuł­mań­skich spo­ty­kało się ich powszech­niej. Słu­żyli na pań­skich dwo­rach głów­nie do ochrony hare­mów. Pozba­wieni męsko­ści nie mogli swemu żywi­cie­lowi przy­pra­wiać rogów, przy­naj­mniej nie w tym tra­dy­cyj­nym rozu­mie­niu, dla­tego ich liczba była tam znaczna, zaś wpływy na dwo­rach wład­ców ogromne.

Nic to jed­nak w porów­na­niu z Chi­nami!

Tutaj uży­wano ich nie tylko do opieki nad żeń­ską czę­ścią dworu cesa­rza, ale rów­nież do obsługi samego władcy. W daw­nych cza­sach wymy­ślono, że pozba­wiony rodziny i moż­li­wo­ści pło­dze­nia potom­stwa sługa będzie kon­cen­tro­wał swoje wysiłki wyłącz­nie na wier­nej służ­bie swemu panu. Nie mogąc prze­ka­zy­wać zgro­ma­dzo­nych dóbr swoim dzie­ciom, będzie mniej skłonny do korup­cji oraz ule­ga­nia innym poku­som tego świata. Dla­tego zdol­nych mło­dzień­ców, pocho­dzą­cych z tych nie naj­lep­szych domów, kastro­wano i odda­wano do szkół, by tam zdo­by­wali wie­dzę potrzebną w służ­bie cesa­rzowi.

Z cza­sem admi­ni­stra­cja w pań­stwie została opa­no­wana przez eunu­chów, któ­rzy wcale nie byli tak bez­in­te­re­sowni w swo­jej służ­bie, jak tego po nich ocze­ki­wano. Każdy z nich miał prze­cież rodzinę – swo­ich bra­tan­ków i sio­strzeń­ców, któ­rym trzeba było pomóc w karie­rze, a oni sami szybko uznali, iż za swoje poświę­ce­nie należy im się sto­sowna rekom­pen­sata w postaci wła­dzy, wpły­wów i luk­su­sów, któ­rymi się ota­czali ze szkodą dla spo­łe­czeń­stwa.

Byli przy tym wyjąt­kowo skłonni do zdrady i intryg.

– Nic dziw­nego – tłu­ma­czył mi kie­dyś wspo­mniany mnich – w chiń­skim sys­te­mie jedną z naczel­nych reguł prawa kar­nego jest zasada odpo­wie­dzial­no­ści zbio­ro­wej, co ozna­cza, że za winy ojca odpo­wiada cała rodzina. Więc jeśli urzęd­nik oszuka swego pana, ści­nają nie tylko jego, ale też jego żonę i wszyst­kie jego dzieci bez względu na ich wiek. Jeśli prze­stęp­stwo było szcze­gól­nie odra­ża­jące, to też jego rodzi­ców i rodzeń­stwo, a w skraj­nych przy­pad­kach nawet jego sąsia­dów, jeśli sędzia uznał, że mogli oni wie­dzieć o prze­stęp­stwie, a nie donie­śli o tym.

– Eunuch nie ma dzieci – uśmiech­ną­łem się domyśl­nie.

– Wła­śnie tak – potwier­dził mój roz­mówca – ma za to nie­po­skro­mione ambi­cje, prze­ko­na­nie o swej wyjąt­ko­wo­ści i ape­tyt na wła­dzę.

Spoj­rza­łem teraz z roz­my­słem na tłu­ma­cza, a potem na ota­cza­jące mnie stro­skane obli­cza innych moich towa­rzy­szy podróży i pomy­śla­łem, że ostroż­ność ni­gdy nie zawa­dzi.

– Będziesz w takim razie szedł pie­chotą – odpo­wie­dzia­łem mu, a on bez zasta­no­wie­nia przy­tak­nął.

A co z samu­ra­jami?

Spoj­rza­łem na niego.

– Chiń­scy pano­wie też ich zatrud­niają – wzru­szył ramio­nami, jakby pro­blem nie ist­niał – co prawda wszy­scy ich tu nie­na­wi­dzą, bo koja­rzą im się z pirac­twem, ale w rów­nym stop­niu boją się ich i doce­niają jako wojow­ni­ków. Nie­mal w każ­dym majątku jest ich garstka do utrzy­my­wa­nia w posłu­chu pod­da­nych i jako eskorta w podróży.

– No to bie­rzemy ich – posta­no­wi­łem, jak mi się wyda­wało nie­odwo­łal­nie, i kaza­łem się szy­ko­wać do drogi Sło­tow­skiemu, który miał zająć trze­cią lek­tykę, oraz sze­ściu samu­ra­jom, któ­rych chcia­łem mieć pod ręką w cza­sie podróży.

Marysieńka

Mary­sieńka

War­szawa, 22 grud­nia Roku Pań­skiego 1658

Naj­droż­sze moje serce, naj­uko­chań­szy mężu,

jestem w roz­pa­czy, że Cie­bie tu nie ma! Nie­chyb­nie umrę przed koń­cem roku. Wiem już, że nie przy­je­dziesz do mnie, jak obie­ca­łeś, ani na święta, ani na Nowy Rok. A czy Ty wiesz, że jak się ludzie nie spo­tkają na Nowy Rok i nie złożą sobie życzeń, to zła wróżba na cały ten rok? Wć mnie nie kochasz! Ja wiem, bo ina­czej był­byś tu przy mnie, ale nie przy­je­dziesz, bo Ci nie pozwolą Twoi przy­ja­ciele. Wć ich słu­chasz i ich kochasz.

Imć Żabo­klicki przy­słał mi tylko trzy­sta tala­rów. Pisze, że wię­cej nie ma, a i to musiał wziąć od lichwia­rzy, zasta­wia­jąc rodowe sre­bra Zamoy­skich kupione jesz­cze przez Wci dziada. Nie wie­rzę mu, mówi tak, bo mnie nie lubi, chce mi zro­bić przy­krość. Pisze z pre­ten­sją, że żąda­łam od Wci, abyś go zwol­nił. Ja żąda­łam, żeby go Wć zwol­nił? Prze­cież wiesz, że to tylko w gnie­wie, a zresztą skąd on o tym wie? Jak nic czyta Waścine listy! Strzeż się go, bo to zły czło­wiek, który chce, abym umarła tu z głodu.

Mimo tor­tur, jakie mi Wć zada­jesz, życzę Waści weso­łych świąt Bożego Naro­dze­nia! Wci nie­ko­chana, ale kocha­jąca, posłuszna, oddana i wierna żona,

Maria Kazi­miera Zamoy­ska

Pew­nie już Wć wiesz, że bieży ku Wci major Gra­lew­ski. Na miłość boską, zrób Wć coś w tej spra­wie, bo jak się nie pospie­szysz, to możesz być pewny, że temu nie­bo­ra­kowi zaraz utną głowę!

Prze­sy­łam ukłony dla JMć Księż­nej Wiśnio­wiec­kiej.

– Męż­czyźni! Wiel­kie słowa, ogromne nadzieje, a potem hyc do mamusi pod spód­nicę, jak coś nie wyj­dzie! – zaśmiała się szy­der­czo w stronę nieco smęt­nych dziś dwó­rek. One grzecz­nie zawtó­ro­wały, ale widać było, że humory u wszyst­kich nie­tę­gie.

Wzrok przy­ga­szony, nosy spusz­czone na kwintę i tylko wpa­trzone w pod­łogę, jakby tam szu­kały zgu­bio­nego wczo­raj szczę­ścia. Szcze­gól­nie żal było spoj­rzeć na Jadwi­się, któ­rej naj­wy­raź­niej przy­stojny major naj­bar­dziej zaszedł za skórę.

Nic dziw­nego, cho­dził wokół niej, kom­ple­menty pra­wił, w oczka zaglą­dał i podzi­wiał rumieńce. Wszyst­kie myślały, że coś z tego będzie, a tu na koniec taka klapa.

Przy­jazd pana Gra­lew­skiego zapo­wie­dział jego przy­ja­ciel, imć Wal­bor­ski, który przy­je­chał dzień wcze­śniej i pro­sił o łaskawą audien­cję. One głu­pie myślały, że zacny kawa­ler pędził pół świata, by im dotrzy­mać towa­rzy­stwa i roz­mową zaba­wiać, a on swoje inte­resa chciał ubić.

Przy­jęła go grzecz­nie, bo mło­dzian słu­żył w regi­men­cie męża, aktu­al­nie odko­men­de­ro­wany do oblę­że­nia twier­dzy toruń­skiej. Wie­działa, że pocho­dzi ze znacz­nej rodziny, osia­dłej w Lubel­skiem, sko­li­ga­co­nej z sena­tor­skimi rodami, więc kto wie, może coś by z tego było.

Co prawda jej dwórki nie szczy­ciły się aż tak zacnymi rodo­wo­dami, ale na tym pole­gała sztuka ożenku z panną z frau­cy­meru. Zamiast wiel­kich paran­tel panna wno­siła w posagu łaskę swo­jej opie­kunki. To mogło przy­spie­szyć karierę nie­jed­nego ambit­nego mło­dziana. Im potęż­niej­sza pro­tek­torka, tym pew­niej­sze powo­dze­nie jej panien.

– A któ­raż teraz, nie licząc samej kró­lo­wej oczy­wi­ście, potęż­niej­sza ode mnie? – pysz­niła się od rana Mary­sieńka, która poślu­biła księ­cia zamoj­skiego, jak zwano jej męża, i nosiła w łonie następcę jego impe­rium.

– O słodka naiw­no­ści! – wes­tchnęła roz­pacz­li­wie na widok kil­ku­na­stu zawie­dzio­nych dziew­cząt. Sama też czuła się ura­żona i znie­sma­czona, bo spo­dzie­wała się zupeł­nie innego zakoń­cze­nia histo­rii z imć majo­rem Gra­lew­skim.

Tenże bała­mut­nik, przy­były wczo­raj około połu­dnia z dwoma kom­pa­nio­nami na zamek, oczy­wi­ście sło­wem nie wspo­mniał, że popadł w potężne tara­paty i pędził tu do niej po ratu­nek, jak do wła­snej mamusi. Dopiero po kola­cji popro­sił o dys­kretną roz­mowę, pod­czas któ­rej, tylko w towa­rzy­stwie Jadwigi i w pew­nym odda­le­niu sta­rej och­mi­strzyni jako przy­zwo­itki, uda­ją­cej, że drze­mie w kącie, wyznał jej praw­dziwy powód przy­by­cia.

– Zawi­ni­łem, pani, i teraz przyj­dzie mi za to odpo­ku­to­wać – zaję­czał roz­pacz­li­wie, mnąc w spo­co­nych nagle dło­niach kape­lusz, a ona nie wie­działa, czy to ciąg dal­szy jego wcze­śniej­szych żar­tów i umi­zgów do niej oraz do jej dwórki, czy raczej dość nie­zwy­kła spo­wiedź.

W końcu po to wzięła Jadźkę ze sobą na spo­tka­nie, bo pomy­ślała, że kawa­ler, nie cze­ka­jąc, zamie­rza się zade­kla­ro­wać.

Ot, żoł­nier­ska fan­ta­zja! Ot, nie­cier­pli­wość mło­dych! – pomy­ślała nawet z pew­nym podzi­wem, że są jesz­cze na tym świe­cie męż­czyźni, któ­rzy wie­dzą, czego chcą, i zaraz się­gają po obiekt swych marzeń.

Oka­zało się jed­nak, że nie!

– Pani, ratuj, bo stracę głowę! – padł na kolana i zaję­czał jak potę­pie­niec.

Jadwi­sia aż zapisz­czała cichutko, jak przy­dep­tana z nagła mysz, myśląc, że oto speł­nia się sen i przy­stojny kon­ku­rent prosi o pomoc w sta­ra­niach o jej rękę, a utrata głowy grozi mu w sen­sie sza­leń­stwa z miło­ści do niej.

Nie­stety, majo­rowi cho­dziło o utratę głowy w zna­cze­niu jak naj­bar­dziej fizycz­nym.

Józia

Józia

Mono­tonny plusk wody o boki szkuty sta­wał się każ­dego dnia coraz bar­dziej iry­tu­jący. To, co począt­kowo koiło nerwy, teraz, kiedy podróż dobie­gała końca, jawiło się już sym­bo­lem drogi, którą chcia­łaby mieć za sobą.

– Gdańsk! – usły­szała wresz­cie upra­gnione zawo­ła­nie i wybie­gła na dziób łodzi, by zoba­czyć wyła­nia­jący się z poran­nych mgieł zarys potęż­nych murów nad­mor­skiej for­tecy.

– Naresz­cie! – w okrzyku tym zawie­rały się cały strach przed prze­śla­dow­cami, któ­rzy wkrótce już nie będą mogli jej dosię­gnąć, oraz nadzieja na szczę­śliwe życie u boku uko­cha­nego.

Wczo­raj­szy dzień spę­dziła na przy­go­to­wa­niach do zej­ścia na ląd. Wró­ciła już pra­wie do pełni sił, zaś roz­pie­ra­jąca ją ener­gia musiała zna­leźć ujście w gorącz­ko­wej krzą­ta­ni­nie po cia­snym pokła­dzie prze­ła­do­wa­nej szkuty. Fli­sacy, nie­przy­zwy­cza­jeni do obec­no­ści kobiet na pokła­dzie, dziel­nie zno­sili jej iry­tu­jącą chwi­lami obec­ność, połą­czoną z pona­gla­ją­cymi pyta­niami o odle­głość do portu w Gdań­sku.

Wresz­cie się docze­kała!

– Jacek, bierz bagaże! – zawo­łała, chwy­ta­jąc pierw­szy z brzegu tobół. Tak się przy­zwy­cza­iła do codzien­nej posługi chło­paka, że nie mogłaby sobie bez niego pora­dzić. Wczo­raj jed­nakże Harry uświa­do­mił jej, że byłoby nie fair, gdyby cią­gnęli na kraj świata niczego nie­świa­do­mego pacho­lika.

Dla­tego po kola­cji usie­dli we troje i odbyli poważną roz­mowę.

– Wiesz, że trak­tu­jemy cię jak młod­szego bra­ciszka? – zaczął poważ­nie Harry.

Oj, coś nie­do­brze! – mówiła mina Jacka, który oba­wiał się takich roz­mów, a które rzadko koń­czyły się dla niego pomyśl­nie.

– Spo­koj­nie, to nic złego – Józia od razu wychwy­ciła nie­po­kój chło­paka.

Usiadł więc wygod­niej i z waha­niem ski­nął głową.

– Dla­tego chcie­li­by­śmy z tobą poroz­ma­wiać – kon­ty­nu­ował Harry. – Umó­wi­li­śmy się, że za usta­loną zapłatę będziesz nam towa­rzy­szył w podróży do Gdań­ska i wła­śnie się do niego zbli­żamy.

Jacek z ponurą miną ski­nął głową.

– My pły­niemy dalej – wtrą­ciła się Józia – aż do dale­kiej Szko­cji!

I dla mnie nie ma tam już miej­sca! – mówiła mina chło­paka, któ­rej zda­wali się nie dostrze­gać. On już od wielu dni odli­czał chwile do roz­sta­nia i roz­glą­dał się za nowym zaję­ciem. Podo­bała mu się praca fli­sa­ków, polu­bił ich, a oni jego. Roz­ma­wiał z szy­prem o moż­li­wo­ści zatrud­nie­nia, a ten nie wyklu­czał, że przy­dałby mu się taki bystry chło­pak. Pro­blem pole­gał na tym, że fli­sac­two było zaję­ciem sezo­no­wym i znaj­do­wali się już prak­tycz­nie w poło­wie sezonu, więc nie na długo byłoby to zatrud­nie­nie.

– Lep­szy rydz niż nic – mawiał cią­gle jego dzia­dek, gdy wszy­scy narze­kali na słabe plony, a on dopiero teraz zaczy­nał poj­mo­wać sens tego powie­dze­nia.

– Jeśli się zgo­dzisz, zabie­rzemy cię ze sobą – ostroż­nie zapro­po­no­wał Harry, a widząc wytrzesz­czone w nagłym zdu­mie­niu oczy, dorzu­cił pospiesz­nie – oczy­wi­ście za odpo­wied­nio wyż­szą pen­sję.

– O ile wyż­szą? – Jacek, nawet w chwili naj­więk­szego zasko­cze­nia, nie zapo­mi­nał, że ma w domu młod­sze rodzeń­stwo i matkę na utrzy­ma­niu.

– Nooo, powiedzmy – Harry się zawa­hał, spoj­rzał na Józię i widząc jej minę, która jed­no­znacz­nie mówiła, że to nie jest ten moment, by popi­sy­wać się słynną szkocką oszczęd­no­ścią, wyrzu­cił – dwa razy wyż­szą!

– A opłatę za sta­tek i wikt?

– Zapła­cimy! – zapew­niła Józia i widząc radość chło­paka, sama roze­śmiała się gło­śno, bo choć liczyła na jego zgodę, to jed­nak w duszy oba­wiała się, czy pacho­lik odważy się na tak daleką podróż.

Sobiepan

Sobie­pan

Eunuch i kry­tyk z jed­nej są para­fii.

Obaj wie­dzą jak, żaden nie potrafi.

przy­sło­wie sta­ro­pol­skie

– Samu­raje? Po moim tru­pie! – zadrżał z obu­rze­nia Liu Pang, kiedy zoba­czył scho­dzący na ląd mój pry­watny orszak. Gesty­ku­lo­wał przy tym tak suge­styw­nie, że nie trzeba było tłu­ma­cza, by wie­dzieć, co gru­bas ma na myśli.

– Ejże, nie kuś – wyszep­tał mi do ucha Sło­tow­ski, który, nie cze­ka­jąc na prze­tłu­ma­cze­nie, w lot zro­zu­miał, iż tam­ten był gotów wła­snym cia­łem nie dopu­ścić do zej­ścia na ląd Japoń­czy­ków. Ci też dosko­nale rozu­mieli, dla­tego od razu przy­jęli postawę, któ­rej nawet czło­wiek wypeł­niony naj­lep­szą wolą nie mógł potrak­to­wać ina­czej niż jako zapro­sze­nie do roz­róby.

Chiń­czycy nie­na­wi­dzili Japoń­czy­ków!

Uwa­żali ich za bar­ba­rzyń­ców zupeł­nie pozba­wio­nych kul­tury, zaś wszel­kie prze­jawy cywi­li­za­cji, które opa­no­wali ich wschodni sąsie­dzi z odle­głych wysp, były trak­to­wane jako wtórne wobec osią­gnięć chiń­skich, kopio­wane i uda­wane. Nie­zmier­nie szczy­cili się swo­imi osią­gnię­ciami, baga­te­li­zu­jąc jako nie­istotne, gor­sze i wtórne wszystko, co pocho­dziło z Japo­nii. Wie­dząc, iż w jakiejś nie­wiel­kiej czę­ści zarzuty te w odnie­sie­niu do naśla­dow­nic­twa nie były pozba­wione pod­stawy, mia­łem świa­do­mość, że fun­da­men­tem nie­na­wi­ści do sąsia­dów był po pro­stu strach.

Wielki, paniczny, wręcz zwie­rzęcy strach ofiary przed oprawcą!

Japoń­czyk, jakiego znali miesz­kańcy cesar­stwa, był jak wilk, tra­fia­jący tu mię­dzy owce zupeł­nie bez­bronne wobec jego krwio­żer­czych umie­jęt­no­ści, a co gor­sza, jego mor­der­czego instynktu. Przy­pły­wali tu bowiem samu­ra­jo­wie, czyli japoń­ska kasta wojow­ni­ków, ćwi­czona od dziecka do walki, zabi­ja­nia, odpor­no­ści na ból i głód.

Byli dra­pież­ni­kami, które tre­so­wano fizycz­nie i psy­chicz­nie do wojen­nego rze­mio­sła. Gar­dzą­cymi życiem wła­snym i innych. Z pie­śnią na ustach idący na śmierć, jak inni na wesele. Ta nad­mier­nie roz­ro­śnięta liczeb­nie grupa szu­kała dla sie­bie per­spek­tyw i źró­dła utrzy­ma­nia w łupież­czych wypra­wach na sąsia­dów.

Nato­miast w chiń­skim woj­sku w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści słu­żyli potom­ko­wie chło­pów i miesz­czan. Przy­uczeni do walki, posłuszni roz­ka­zom dowód­ców, ale pozba­wieni instynktu zabój­ców, ich odwagi i bez­względ­no­ści. Jak mnie zapew­niono, sze­ściu moich samu­ra­jów zabije trzy­dzie­sto­oso­bową eskortę urzęd­nika w ciągu pacie­rza i nawet się nie spocą. Przy tym zro­bią to z ochotą i będą mi wdzięczni, że pozwo­li­łem im na to małe ćwi­cze­nie przed dal­szą podróżą.

Ty też to wiesz! – spoj­rza­łem bez słowa w oczy eunu­cha i przez chwilę mie­rzy­li­śmy się spoj­rze­niami.

Wiem, ale się ich nie boję! – zda­wał się odpo­wia­dać buń­czuczną miną, a ja jesz­cze nie byłem w sta­nie oce­nić, na ile jego postawa wynika z odwagi, a na ile jest tylko grą obli­czoną na moją ule­głość.

– Powiedz mu – ski­ną­łem na Wiru – że bez nich się nie ruszę. Że w mojej ojczyź­nie są dwie zasady doty­czące poru­sza­nia się panów: pierw­sza zabra­nia cho­dze­nia pie­szo, a druga poru­sza­nia się bez god­nego orszaku. I tylko ze względu na niego pole­ci­łem pozo­sta­łym moim ludziom zostać na statku.

Nie wyglą­dał na prze­ko­na­nego. Poka­zy­wał, że ma dla nas lek­tyki i orszak godny wiel­kiego pana. Tłu­ma­czył, że Japoń­czycy nie są tu mile widziani, że ich obec­ność skoń­czy się awan­tu­rami z miej­scową lud­no­ścią, zaś cesarz, kiedy się dowie, że zabra­łem ich ze sobą, z pew­no­ścią odmówi mi audien­cji.

Czemu ci tak na tym zależy? – obser­wo­wa­łem roz­bie­gane oczy eunu­cha, gdy tak usil­nie pró­bo­wał mnie prze­ko­nać do pozo­sta­wie­nia samu­ra­jów na okrę­cie. – Czy naprawdę cho­dzi ci tylko o nie­chęć two­ich roda­ków do Japoń­czy­ków? Czy knu­jesz jakąś pod­łość w sto­sunku do mnie.

Nie mogłem się zde­cy­do­wać, więc pozwa­la­łem mu mówić dalej, a z jego ust pły­nął nie­prze­rwany potok słów, które zamiast mnie prze­ko­nać, spra­wiały, że sta­wa­łem się coraz bar­dziej nie­ufny.

Naj­wy­raź­niej dostrzegł mój nara­sta­jący scep­ty­cyzm, bo nagle zamilkł i ode­tchnąw­szy dwa razy, wyrzu­cił z roz­pa­czą:

– Panie, jeśli już musisz mieć wła­sną eskortę, to zabierz Euro­pej­czy­ków albo Afry­ka­nów, ale zostaw na statku Japoń­czy­ków!

Nie zwy­kłem ule­gać naci­skom innych.

Nie­na­wi­dzi­łem, gdy ktoś pró­bo­wał coś na mnie wymu­sić, i wtedy raczej postę­po­wa­łem wbrew jego zda­niu, ale tutaj nie mia­łem peł­nej swo­body decy­do­wa­nia o wła­snej oso­bie. Dla­tego na prze­kór wła­snej woli, po dłuż­szym waha­niu, ski­ną­łem głową.

– Sło­tow­ski i Wiru, idzie­cie ze mną! Eskorta zostaje na statku!

Ści­gany przez zdzi­wione spoj­rze­nie pierw­szego i uni­ka­jąc patrze­nia na zawie­dzione obli­cza samu­ra­jów, ruszy­łem w stronę prze­zna­czo­nej dla mnie lek­tyki.

Gru­bas zaś szczę­śliwy, że posta­wił na swoim, podrep­tał w pod­sko­kach, by wydać ostat­nie pole­ce­nia przed wymar­szem.

Marysieńka

Mary­sieńka

War­szawa, 28 grud­nia Roku Pań­skiego 1658

Naj­droż­sze moje serce, kochany mój mężu,

mam nadzieję, że spę­dzi­łeś te święta w dobrym zdro­wiu i humo­rze. Ja tutaj nie­mal sama jak palec w smutku i tęsk­no­cie, tylko w towa­rzy­stwie pań mego dworu i kilku kawa­le­rów łzy poły­ka­łam, bo kró­lowa jaśnie pani obie­cy­wała zje­chać na święta, ale widzę dziś, że i Nowy Rok przyj­dzie spę­dzić samej. Nikt się tu mną nie inte­re­suje, listy z Zamo­ścia nie docho­dzą, pew­nie już o mnie wszy­scy zapo­mnieli.

Napisz cza­sem do mnie Wć, ja wiem, że masz tam lep­sze ode mnie roz­rywki, bo kto by się tam przej­mo­wał cier­piącą żoną w ciąży, ale to tylko pół kwa­dransa. Jeśli nie ze względu na mnie, to na swego syna, któ­remu ja tu czy­tam po trzy­kroć każdy list i każde pismo, w któ­rym o Waści stoi. On wtedy słu­cha i grzeczny taki. Będziesz miał Wć mądrego syna, no chyba że tu zamar­z­niemy, bo pie­nią­dze się skoń­czyły i nie ma za co drew do komin­ków naku­pić. Dziś chyba pójdę z mymi dwór­kami po chrust do lasu.

Bywaj zdrów i szczę­śliwy w tym Nowym Roku Pań­skim, naj­uko­chań­szy mój mężu, Wci bar­dzo pokorna i bar­dzo posłuszna, wierna żona,

Maria Kazi­miera Zamoy­ska Prze­sy­łam też ser­decz­no­ści dla JMć Księż­nej Wiśnio­wiec­kiej.

Mam nadzieję, że zna­la­złeś Wć czas, by inter­we­nio­wać w spra­wie imć Gra­lew­skiego.

– Gra­lew­ski – zamru­czała zło­śli­wie, a panny wes­tchnęły z lek­kim zawo­dem na wspo­mnie­nie przy­stoj­nego ofi­cera. Wró­ciła do niego myślą ponow­nie, bo wczo­raj przy­szedł list od tegoż kawa­lera z gorącą prośbą o przy­po­mnie­nie sie­bie ordy­na­towi, który do tej pory nie zna­lazł czasu, by się z nim spo­tkać.

– Nie­zły z niego bała­mut­nik, co? – skie­ro­wała kar­cące spoj­rze­nie na Jadwigę, która natych­miast oblała się pur­purą.

No, nie ona jedna dała się oszu­kać! – musiała to w duszy przy­znać przed samą sobą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki