Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najsłynniejszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich powieści. Zabawna i mądra zarazem.
Problemy poruszane w Konopielce są uniwersalne, ponadczasowe i zawsze aktualne. Bohaterowie są pełnokrwiści, stworzeni z drobiazgowością, to ludzie prości i dumni zarazem. Obraz odciętej od cywilizacji wsi jest bardzo szczegółowy i przekonujący, przyprawiony odrobiną groteski. Serdecznie polecam. [Estera, lubimyczytac.pl]
Przezabawna powieść, pełna uroku i humoru, której lektura każdemu powinna dostarczyć dobrej zabawy. [lokesh, granice.pl]
Rewelacyjna powieść. Stylizacja języka, kiedy się już do niej przyzwyczaić, zwala z nóg i zachwyca niepowtarzalnością. W „Konopielce” doskonale został przedstawiony problem rewolucji kulturowej i niechęci do zmian. Pozycja obowiązkowa. [Goszka, nakanapie.pl]
Mieszkańcy Taplar od pokoleń żyją spokojnie i po bożemu, w ciemnocie, brudzie i zabobonie. Wielki świat z jego diabelskimi wynalazkami, jak radio czy widelec, szczęśliwie omija ich wioskę. Niestety, pewnego dnia władze powiatu postanawiają przeprowadzić elektryfikację i otworzyć we wsi szkołę. Do Taplar przyjeżdża nauczycielka, która – choć jest delikatną miastową panienką – zupełnie burzy dotychczasowy porządek. [tylna strona okładki, Prószyński i S-ka 2008]
Co znaczy słowo „konopielka”? To metaforyczne określenie dziewczyny, panienki. Dosłownie oznacza len, konopie – w słowiańskim folklorze kojarzy się je z płodnością i bogactwem, ale także z uroczystościami pogrzebowymi, kontaktem z siłami nieczystymi. Nasiona konopi były amuletem, który miał zapewnić pannie młodej płodność i bogactwo; wykorzystywano je w miłosnych wróżbach. [Filip Lech, culture.pl]
Przełomowy okres z życia dla mieszkańców Taplar, poznajemy z perspektywy Kaziuka, jednego z gospodarzy, mieszkającego z żoną i dziećmi. Do ich chałupy zostaje zakwaterowana nauczycielka, od tego dnia życie rodziny zostaję podporządkowane pod potrzeby gościa. Główny bohater z jednej strony jest najbardziej sceptyczny co do zmian, z drugiej strony najszybciej wprowadza nowości w swoim gospodarstwie. Kaziuk zafascynowany jest nauczycielką, czuje do niej pociąg erotyczny, co ma niemały wpływ na jego zachowanie i podjęte decyzje. [Rafał Bar, lubimyczytac.pl]
TEATR. „Konopielka” doczekała się ponad 20 adaptacji teatralnych! [Wolne Lektury, 2020]
FILM. Książka została sfilmowana przez Witolda Leszczyńskiego. Premiera sfilmowanej „Konopielki” odbyła się 13 września 1982 roku. W filmie wystąpili m.in.: Krzysztof Majchrzak, Anna Seniuk, Joanna Sienkiewicz, Jerzy Block, Marek Siudym, Tomasz Jarosiński, Franciszek Pieczka. Film Leszczyńskiego zdobył Srebrne Lwy Gdańskie (1984), główną nagrodę krytyków na festiwalu w Haugesund (1984) w Norwegii, Złotą Laseczkę i Nagrodę Publiczności na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Komediowych w Vevey w Szwajcarii (1983).
BIEG. Począwszy od 2012 roku Ośrodek Kultury w Gminie Juchnowiec Kościelny organizuje „Bieg Konopielki”, którego celem jest propagowanie twórczości Edwarda Redlińskiego i promowanie miejsca, w którym pisarz urodził się i tworzył, promocja walorów rekreacyjnych, przyrodniczych i krajobrazowych gminy oraz popularyzacja biegania, jako aktywności prowadzącej do zdrowego stylu życia. [biegkonopielki.pl]
Nota: przytoczone powyżej opinie są cytowane we fragmentach i zostały poddane redakcji. E-book ten jest oparty na tekście dostępnym w serwisie Wolne Lektury (wersja bez przypisów) opublikowanym tam na licencji Creative Commons CC BY-SA (Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach 3.0 PL) i dotyczy go analogiczna licencja. Projekt okładki: Ewa Hajduk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Edward Redliński
KONOPIELKA
Wydawnictwo Estymator
www.estymator.net.pl
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-67950-87-9
E-book ten jest oparty na tekście dostępnym w serwisie Wolne Lektury (wersja bez przypisów) opublikowanym tam na licencji Creative Commons CC BY-SA (Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach 3.0 PL) i dotyczy go analogiczna licencja.
Najpierw o wstawaniu.
Co innego wstawać latem, co innego zimo. Słonko to zawsze wstaje równo, zaraz po kogutach, i to zima czy lato, tyle że latem pokazuje sie od razu, latem dużo roboty, a zimo jesienio wyleguje sie: nie wschodzi na niebo, bo po co? Leży sobie pod spodem, wygrzewa sie po ciemku, czochra sie, całkiem jak w chatach gospodarze.
Jesienio gospodarze wstajo długo, po trochu, posmakować lubio. Jakby taki był, co by widział przez ściany i przez ciemno, to on by może i widział, co gospodarze robio, jak koguty w sieniach odśpiewajo im trzecie pobudke.
Przecknąwszy sie, oczow nie odmykajo, leżo, leżo sobie pod pierzynami jak bóchenki w piecach, jak w gniazdach jajka pod kurami, każdy rozgrzany, rozpalony, baba jemu do plecow przylipła, dycha w szyje aż parzy, w nogach ciepło, w łokciach ciepło, pod pachami ciepło, aj dobrze, żaden nie ruszy sie, nie drygnie, żeb tego swojego przytuliska, ciepliska Broń Boże nie zruszyć, leży, poleży jeszcze trochu, troszku, aj nie chce sie z gniazda ciepłego wyłazić. Ale to że tam dzieś słonko sie ocknęło i czas wstawać, świdruje to, poszturchuje.
Taki, co by widział przez ściany i ciemno, zobaczyłby naraz we wszystkich chatach nogi, jak raptem myk wyłażo spod pierzynow i bose szukajo podłogi, macajo. A już i głowy, plecy dźwigajo sie, prostujo i nie wiadomo kiedy na wszystkich łożkach siedzo męszczyzny w gaciach i koszulach, oczy dalej majo zapluszczone.
Nie odpluszczajo, bo chco sobie poziewać: poziewać i poprzeciągać sie na siedząco, uch, co to za siły natężajo tak od środka, że głowy poodrzucało aż na łopatki, ręce rozkrzyżowało, brzuchi, plecy w dugi wygięło! Siedzo w pomroce, wygięte, naprężone, aj dobrze im, dobrze!
Naraz sprężyny puszczajo: miękno, zwijajo sie, bezwładniejo, ręce zsuwajo sie im między kolana, siedzo miętkie, bezwładne, jak nieżywe, jakby ich nie było, ile czasu tak siedzo? Nie wiadomo, nikt nie wie, nima komu wiedzieć. Siedzo. Siedzo Jurczaki, Bartoszki, Mazury, Koleśniki, Litwiny, Orele, Prymaki, Dunaje, Kozaki, czterdzieście gospodarzy na czterdzieści łożkach, oni w swoich chatach najważniejsze, wstajo piersze: siedzo sobie, siedzo. A teraz przydałby sie taki, coby słyszał przez wszystkie dżwi, ściany: taki posłyszałby raptem we wszystkich chatach uchanie, sapanie, pufanie, marmotanie: to zimno wzdrygnęło ich, poruszyło, zaczynajo gospodarze ćme rozganiać, tuman, co głowy mroczy, odprawiajo drapanie, postukiwanie, szorowanie paznokciami w kostke, łydko o łydke, kolanem o kolano, czochranie sie pod pachami, po żebrach, w pachwinach, pod kolanami. Brodo o koszule chręszczo, jednym kułakiem krzyży rozcierajo, drugim oczy, a wyginajo sie przy tym jak baby w połogu, a stękajo, a gęby wykrzywiajo. I dobrze, ludkowie, oj, jak dobrze! W uchu powiercić jeszcze, smarknoć na podłoge, kachnoć na szczęście i żegnawszy sie ręko ciężko jeszcze, zaspano, na słowie Amen oczy odpluszczyć.
Odpluszczysz i latem widzisz brzezinke za rzeko i słonko: jak z trawy wstaje, prostuje sie na cztery łapy, przednie zadziera, wyciąga i po brzozach w góre, czerwone lezie. A ptastwo w krzyk, że dzień sie zaczoł!
A cóż jesienio, ech, jesienio odpluszczysz sie i ciemno, głucho, za oknem czarno, w chacie jeszcze czarniej. Na łożku pierzyna ledwo bieleje, choć w białej poszwie ona, a głowe żonki na poduszce nie tyle widać, co słychać, dychanie słychać. Przy drugim szczytku, w nogach, dychajo dzieci. Kołyski, co wisi między łożkiem a pieco, jakby nie było ani widu, ani słychu, trzeba aż nachylić sie nad głowke, wtedy doleci poświstywanie przez chrapki, dychanie drobne, kociacze. Dycha, żyje, nie umarło. A na przypiecy chrr, uchch, chrr, uchch, szum taki, jakby traczy belke piłowali, piła jeździła to wte to wefte. Ale to nie traczy, któż by traczował na piecy, tatko to, tato pod kożuchiem dosypiajo nocy.
Za ściano słychać drugie wstawanie: trzeszczenie łożka, pokaszliwanie, marmotanie, ktoś zbiera sie, szykuje tak samo jak ja: to Michał, brat, słychać, bo ściana cienka, z deskow, deskami tatowa chata między synow na połowki przedzielona.
Ot i pomału sie wstało. Oczy patrzo, niby widzo, ale ślepe, tylko na pamięć wiedzo, dzie kołyska, piec, ceberek, dzie dżwi: ide półślepo, odmykam półomackiem, zawias zapiszczał, kury przestraszyli sie w sieniach, szurajo na drabinie, grechoczo. Wychodze za prog, na kamień.
I teraz jakby taki był, coby słyszał naraz ze wszystkich podwórzow, to on by posłyszał teraz w wiosce jeden wielki szum i pomyślałby: co to? Czy grad nadciąga i wiater wleciał do wioski? Czy deszcz zaszurał raptem po liściach? A może to wróbli wielko plago wlecieli w ogrody i szepoczo w trawie?
Nie, to nie wiater, nie deszcz, nie wróbli. Taki, co słyszał ten szum, jakby on jeszcze do tego móg widzieć przez ściany i ciemno, taki zobaczyłby na progach i kamieniach czterdziestu gospodarzy: Jurczakow, Bartoszkow, Mazurow, Koleśnikow, Litwinow, Orelow, Prymakow, Dunajow, Kozakow, czterdziestu chłopa by zobaczył, jak stojo boso w gaciach i koszulach i szczo szparko, stromo w koprzywy pod płotem: tamtego dnia, prawda, koprzywy już nie było, struchlała, biały mroz leżał na ziemi, powietrze zimne było, syrowe, ciemność bura, nawiśnięta, od razu wiadomo, co z pogodo: bedzie padało, zimny deszcz, a może i szadź, e, myśle sobie, nie pojade dzisiaj do brzeziny, a na co mnie moknąć na takim ziąbie, pogoda w sam raz na stodołe, do cepa.
Czasu przeszło nie więcej jak płachte wysiać i braś! bach! paf! słychać dżwi w wiosce: to męszczyzny kończo szczanie, wracajo z nadwora. I ja kończe, bo zimno, brr, ziąbu naszło pod koszule, prędzej do chaty! Nawet kury jeszcze nie wychodzo, siedzo w sieniach, jeszcze im na dworze za ciemno, za straszno. Wciągam nogawicy i walonki, na koszule palcik i kożuszek, na głowe czapke. I teraz zachciewa sie mnie zimnej wody. Kubek z goździa zdymuje, zaczerpam ze skopka, pije, cały duży kubek wlewam, lubie nasłuchiwać, jak zimno rozchodzi sie po brzuchu. Rozeszło sie i już ja całkiem przecknięty, mogby iść do młoćby. Ale jeszcze w stodole za ciemno, posiedze, póki nie wywidnieje.
Na stołku przed pieco siadam, wyjmuje z kieszenia papierek złożony w ośmioro, naddzieram rąbek, z drugiego kieszenia biore szczypke machorki, skręcam, ośliniwszy brzeżek, żeb trzymało sie, nu i mam papierosa. Teraz szukam w popiele węgielka. A jakże, większy, mniejszy, zawsze sie jakiś żarzy od wczoraj. Przypalam, zaciągam sie i siedze sobie po ciemku. O czym ja myśle tak przed popielnikiem? Ha, prawde powiedziawszy, to ja wtedy nie za bardzo myśle. Myśle nie myśle. Ot, roi sie coś pod czapko: że u świniow dżwi zlatujo, trzeba bedzie przybić zawias. Czy Grzegorycha oddała już nafte, co pożyczała na pogrzeb, czy nie oddała. Ile jeszcze do ocielenia sie Raby, prawie miesiąc? Co za czerwona ptaszka świergotała wczoraj na sokorze, nigdy ja takiej ptaszki nie widział. A sokor, jak on choroba pogrubiał, ależ wyros: jak z czubka na wioske patrzyć, jakaż ona maleńka! A bagno szerokie, bez końca, morze. Ojezu, co zemno, lece, zleciał ja z sokora i lece nad chatami jak boćko!
Aha, to śni sie, ni to śpie, ni nieśpie: nad wiosko lece, ale i w chacie siedze, na stołku. W chacie? Prawde powiedziawszy, wcale ja tej chaty nie widze: dycha ktoś po ciemku, ale kto, co? Toż nie chodzo, nie odzywajo sie. A może ja w stodole? może w jamie? w boru? Ciemno, czy to wiadomo, co jest, czego nima? Nu a ja sam: jest ja czy nie? Chiba jest, tak, czuje, że coś jest: tam, dzie głowa, jakoś widniej, jakby kądziel bielała w ciemnie. Ale nogow, plecow, ręcow nie czuje.
Nie czuje, nimam, póki sie nie rusze. A rusze sie, bo w końcu coś wzdrygnie mno: czy to ręka sie obsunie, czy głowa raptem oklapnie, porusze sie i już czuje: o ręka, o nogi, o głowa! O, ja! I słysze sapanie, i wiem: te tatowe, te Handzine, te dzieciow. A papieros zgasnoł, nie wiadomo, dawno czy tylko co, długo ja myślał nie myślał, śniło sie nie śniło, czy nie długo. Co dalej? Znowuś rozdmuchuje popioł pod płyto, dodmuchuje sie iskry, przypalam. Na dworze brzaśnieje, trochu widniej, nu, możno budzić.
Szturcham żonke: wstawaj Handzia! Ona stęknie i nic, śpi jak spała. Jeszcze raz szturcham: Wstawaj Handzia, dnieje! Ona ziewa, ręce przeciąga, oczow nie odpluszcza, przeciągnąwszy sie, siadać zaczyna, pierzyne podciąga na cycki, zimno, za noc piecy wystygli. I siedzi tak, półspawszy.
Ja ze stołka po chacie patrze: już widać kołyske, kożuchi na murku, łożko, Handzie na łożku.
Siedzi i siedzi, niedoprzykryta pierzyno, cycki rękami zakrywa od zimna, oczy wytrzeszczywszy nieżywe, szklanne, niby zbudzona, a wygrzebać sie z nocy nie może, jeszcze nogi brzuch nieprzecknięte. Marmocze coś, gęba sie jej rusza jak krowie, co przez sen trawe żuje. Aż głowo strzącha, odmyka oczy i mowi, co jej sie śniło: We śnie ja dzieci biła, czy to gości bedo?
Wyłaź, mówie, nie bedziesz gościowała pod pierzyno.
Ona stęka i ręke po kaftany, serdaki wyciąga. Na przypiecy zaruszali sie kożuchi, zaświeciło łycho, zgasło: tatko nałożyli czapke na głowe. I oni wstajo. Pięty świerzbio, co to za wrożba, pytajo, jak ręce świerzbio, coś sie podwędzi, ale co pięty?
Bo śpicie w walonkach, na to Handzia, zdymajcie na noc, nie bedzie świerzbiało. A tatko badajo świerzbiny: ściągnęli walonki i rozsiadszy sie w kożuchach, trach pazurami, trach, drapio sie po łydkach i piętach. Handzia, obuwszy sie, skopek bierze, zbudzona a niedobudzona idzie doić, ale jak idzie? Krok, dwa i stanie: postoi, poziewa, wzdrygnie sie, znowuś idzie, po drodze stołki przewraca, w szmatach sie plącze, mało co widzi.
Poszła, doić, póki z mlekiem nie wróci sie, posiedzić możno, poroić pod czapko. Siedze przed pieco, śpie nie śpie, myśle nie myśle, aj dobrze. Dzień sie sam zaczyna, wszystko idzie jak trzeba, jak wczoraj, jak kiedyś, jak było na początku, teraz i zawsze i na wieki wiekow amen.
Aż tu:
Aż tu słychać kroki i wołanie z nadwora: Raba ocieliła sie, chodź Kaziuk, prędzej!
Ocieliła sie? Jakże ona ocielić sie mogła, kiedy adwent tylko co zaczoł sie, bydłowała przed Wojciecha, jej czas przed samymi świętami.
Co ty pleciesz kobieto, mówie, Rabie brakuje prawie miesiąc!
Brakuje nie brakuje, ale cielak jest, upiera sie ona. A tato pośpieszajo: leć, leć Kaziuk, musi jakiś niedonosek! A może Nie Daj Boże zrzuciła!
Lece na gumno dużymi krokami, zaglądam do chlewa, prawdziwie: coś czarnego w słomie leży, ale pod płotem, co odgradza krowe od kobyły, jakoś tak że, widze, obydwie i krowa, i kobyła jego oblizujo! A coż u czorta za dziwo?
Może to źrebie, mówie z proga.
Jakie źrebie, na to żonka, toż kobyła nie była źrebna!
Ale czy żywe? pytam sie i wchodze. Biore małe rękami pod brzuch, wynosze do proga, na widniej. Chwała Bogu, ciele, jakieś małe, marne, ale żywe, ha, ocieliła sie Raba sama, bez niczyjej pomocy! Bywa.
Trzeba nieść do chaty, mówi Handzia, toż ono, chudzinka, skapieje tu z głodu chłodu!
Trzeba, mówie, bierz w chfartuch, nieś, powycieraj, ja do stodoły skocze po słome na pościele.
Ale co sie nie robi! Bierze Handzia cielaka w chfartuch, od proga idzie, a tu do dżwiow napierajo i Raba, i Siwka! Że Raba ryczy, to rozumiem, ona krowa. Ale czegoż Siwka rży, gwałtuje, toż ona kobyła! Dżwi zamykam, słysze ryczenie i rżenie! Coż u czorta! Przyglądam sie kobyle: ona łbem kiwa, na mnie napiera, rży, o choroba, a jaki ty masz w tym interes? Czemu ty cielaka oblizywała, słyszał kto, żeb żywina cudzy płod oblizywała?
Zamykam dżwi, snopek biore. A tu już Handzia, zaniosszy ciele, wróciła sie doić Mećke.
Zacznij od Raby, radze, zobaczym czy mleko dośpiało, czy niedonoszone.
Handzia przysiada, skopek kolanami ściska, głowe wpiera w pachwine, doi, Raba cichnie, nasłuchuje ciurkania w skopku. Zaraz Handzia palcem próbuje smaku: dobre, z siaro, jak trzeba.
Nu to Chwała Bogu, mówie, tylko żeb ciele wyżyło.
Szymona Kuśtyka zawołaj, radzi ona, najlepiej na tych sprawach znajo sie Szymon.
Zanosze słome, ale już tato położyli cielaczka do łożka, pod pierzyne między dzieci, dzieci jak bąki cielaka obsiedli, gębe jemu rozdziawiajo, zaglądajo, za ogon ciągajo, nadaremno dziadko ich proszo, straszo. Na słome nie kładź, radzo mnie, słoma zmarznięta, zimna, na razie rozściel, niech ona zagrzeje sie.
Słome w kątku rozścieliwszy, do Kuśtykow lece. Baranice Szymon nałożyli, fajke zgasili i za mno zaraz podążajo.
A Kuśtykiem przezywa sie ich od zgiętej nogi: jedne noge majo od małego, po wrzodzie, skurczone na zawsze w kolanie, przyrośnięte pięto do półdupka, a zdrowa noga wyprostowana do przodu. I chodzo tak, dópo przy ziemi, jedne noge wprzód rzucawszy, jakby co krok próbowali wstać z przysiadu i nie mogli. Te wygode majo, że rękami podpierać sie mogo, a na drodze, w polu gadajo ze stojącymi na siedząco, siedzo sobie półdupkiem na obcasie jak na pieńku, tyle że do rozporkow gadajo, bo głowa nisko. Ale niechno dźwigno sie na tym zdrowym nożysku, gruszke urwać, w gębe dać, niechno stano na jednej nodze z tym kuśtykiem podkulonym jak bocianisko, o, dopieroż widać, jaki duży miał być z nich męszczyzna.
Powiedziawszy pochwalony, zaglądajo Szymon do łożka, pierzyne odchyliwszy. Najpierw mordke palcami odmykajo, w zęby patrzo, od razu ogłaszajo: Bił ktoś Rabe i temu zrzuciła. Kto bił?
Ja na to, że nikt cielnej krowy nie bije! Ale gorsze dziwo, mówie: Siwka przez płot oblizywała te ciele jak swoje, a jak sie zabierało, rżała za nim jak matka!
O! Szymona przestraszyło. Usiedli Szymon na progu i dumajo: Kobyła? Hm, kobyła. Co ma kobyła do cielaka. A pamiętacie Wrone co pod wierzbo zamarz? Ja pamiętam, co opowiadali stare: U Wrony co pod wierzbo zamarz klaczka zrodziła kiedyś czarnego barana!
E tam, może zrodziła, może nie, mówie, ja tam tego barana nie widział.
Tu już i tatko za Szymonem sie ujęli: Ale byli takie, co widzieli, ostrzegajo tatko, widzieli, bo im noco droge przestępował, iskry sypał!
I dzie on teraz?
A rozsypał sie.
Ale czy mogła klaczka barana urodzić?
Zaperzyli sie Szymon: A to ty nie wiesz, że czort lubi noco na koniu pojeździć?
Wiem, wiem to, bo wszystkim wiadomo, że lubi: nieraz zaszedszy rano do chlewa widziało sie, jaki koń umęczony: cały mokry, boki białe, a na mordzie i mięż nogami szumowina aż syczy! Ale co z tego?
A to, tłómaczo Szymon, że u Wrony czort jeździł w osobie czarnego barana, za barana przybrany. Jeździł, jeździł, mało było hadowi jeżdżenia na klaczce, na koniec wzioł i wyruchał. A z czerciego nasienia coż urośnie, jak nie czerciątko? I urosło, w osobie czarnego baranka, i straszyło na drogach!
Ale, co wy stryku, nie straszcie, mówie do Kuśtyka, chiboż nie wierzycie, że i moje ciele straszyć bedzie? Raba do byczka była wodzona, jak trzeba, zreszto nie słychać, żeb czort za czarnego byczka sie przybierał.
Nie, nie, ja nic takiego nie mówie, spokojo Szymon, ale radze na taki siaki przypadek odczynić, bo jest od czego: raz że ono czarne, dwa że wczesne, trzy że kobyła lizała!
To może i kobyłe odczynić? pytajo sie tato.
A Szymon głowo kiwajo: Kobyłe wyprowadźcie z chlewa, aby zadnimi nogami za prog i wepchnijcie nazad, chwostem do przodu. Tak samo i Rabe. A ciele ja odczynie odrazu.
I Szymon drapacz spód piecy chlebowej bioro i nad cielem sie wyprostowawszy, przeżegnali cielaka drapaczem po skórze od głowy do ogona. W tym czasie Handzia ze skopkiem wchodzi.
I mleko odczyńcie, radzo Szymon, przecedźcie przez święcony wianek, najlepiej z krzyżowego ziela.
Handzia cedzi mleko przez wianek, jak Szymon kazali, my sie patrzym, czy jaki fokus nie wyskoczy ze skopka, ale nic, mleko leje sie jak trzeba. Ale słychać, że krowa bardzo ryczy w chlewie, a kobyła rży! I nie wiadomo, z głodu czy za cielakiem. Idziem z Kuśtykiem i tatkiem na gumno, żywino sie zająć. Zawiązał ja Rabie postronek na rogi, wywiód z chlewa aby za próg i wepchnął tyłem, a niełatwo było wepchnąć: zapierała sie, przysiadała, łeb wykręcała. To samo z Siwko: rżała, postękiwała, ukąsić za ręce próbowała. Ale choć odczynione, dalej to samo: rżo, myczo jak przedtem.
Aż jak ja im w żłoby dał, ucichli, siano gęby pozatykało. A Handzia wiadra niesie, do koryta przed chlewem ciasta nalewa i świńskie dżwi odmyka: wyskakujo prosiaki, dwa małe jak koty, trzeci pół psa, na Wielkanoc pod nóż pójdzie. Jedzo, przepychajo sie, z ryjow im sie ciasto chlapie, kury sprytnie poddziobujo to spodspodu. I rozglądam sie po gumnie: wszystko jak trzeba, świni jak trzeba, kobyła nie rży, krowa nie ryczy, Daj Boże, żeb ciele wyżyło i wyrosło mnie na ładne jałoszke. Bóg wam Zapłać, dziękuje dla Szymona, bo kuśtykajo już do domu, a i my z tatkiem do chaty idziem, tatko bose, wysoko nogi podnoszo, jak gęsior na lodzie, bo biały mroz leży na gumnie.
A tu najmniejsze w kołysce rozkrzyczało sie, tato za sznurek bioro, kołyszo, ale nic, nie pomaga, wiszczy jak wiszczało. Handzia podstawia stołek i z policy, z najwyższej deski, kubek z cukrem zdymuje. Zdjęła i zaraz na nas popatrzyła, to na mnie patrzy, to na tatka: który jad, Jezu, nic przed wami nie uchować, no, który mączke wyjad? A widzi, że ja pilnie słome w kącie rozścielam, tyłem sie odkręcam do niej. Ty Kaziuk?
Nie nie, mówie, choć prawda, wziął ja, wzięło sie trochu wczoraj pod wieczór na posłodzenie chleba. Ale co mam giąć sie przed babo. A łgać nie chce. Nu to nic nie gadam.
Ona patrzy srogo na tata: Wy? Kręco głowo, że nie oni, a oczami pódłoge zamiatajo, widać też do kubka sie dorwali. Ale kiedy? Jak mnie Handzia do krowy wywołała? Takie bystre? Rozsierdziła sie: Nie wy? Nie ty? To kto? Oni? Dzieci powyskakiwali z łożka, wiedzo, że w kubku mączka jest, stojo pod matko bose, w koszulach, łebki pozadzierali, zapatrzone w kubek, jak psiaki w cedziłko.
Nie gadaj tyle, ucinam ja kazanie jej na stołku: dzieci gołe, śniadanie nienastawione, a ona tu gorzkie żali odprawia!
Wsypała Handzia mączki w białe szmatke, obciągnęła, główke nitko obowiązała, ośliniła, żeb przesiąkło, posmoktała dla próby i wtyka małej do mordki. Poczuło słodkie, ssie, zapluszczywszy oczki, cichnie.
Ale na dwie trzy chwilki: Ziutek, najstarszy zaras pod kołyske wlazszy ciszkiem, wyrywa małej soske, chowa sie pod łożko i sam smokcze. Oddaj, krzyczy Handzia, oddaj, mówie! Wyłaź spod łożka, bo cie tam Marmytka po ciemku załachocze, wyłaź! Aż polanem od matki dostawszy, wyrzuca soske: Handzia jo obciera, znowuś małej wtyka, mała cichnie, za to Ziutek rozżalony, ryczy aż szyby dzwonio, nie wiadomo czemu przyłączajo sie młodsze dzieci, zaraz też przyłączajo sie dzieci Michałowe za ściano, do tego jeszcze ciele zajęczało, huk, wisk w chacie, jak na odpuście, od tego wizgu komin sie zatknoł, dym wraca sie z powrotem, ciemno, smród, nie do zniesienia. A dajże im tej mączki, może ścichno, krzycze do Handzi. I prawdziwie, tylko stanęła pod polico, po kubek ręce wyciągnęła, pisklaki ucichli jak nieme i gapio sie w matke. A ona najsampierw daje im po glonie chleba, a kiedy stanęli wkoło stołka, sypie pośrodku garstke białego, a smurgle na wyprzedki nuż językami ślinić chleb, wtykać w mączke i oblizywać, obgryzać!
Tatko nie wytrzymujo tego dobrego: I mnie daj, proszo, widać oskoma ich przemogła, ręke wyciągajo. Tak? A powiecie, kto z kubka podbierał, naciska Handzia, nie powiecie? Ukroiła skibke, trzyma im pod nosem: powiecie? Tato chleb łapio, złapać nie mogo, ona zabiera. Ja brał, przyznajo sie, daj! A ona: to pamiętajcie, żeb więcej nie brali! I dopieroż, ośliniwszy skibke z wierzchu, posypuje mączko i daje im do ręki.
A tu już siara w saganku sie przygrzała dla cielaczka. Siadam na słomie i wziąwszy głodomorka za łeb pod pache, gębe jemu rozdziawiwszy, wlewam te mleko siare: z początku ciele dusi sie, zatyka, wypluwa, kaszla, głowe wykręcywa, aż łapie sposob na dychanie nosem i pije samo, oczy wywraca ze smaku. Za ten czas Handzia wrzuca do saganka kiszonej kapusty i skwarke, do dwóch większych saganow nasypuje kartoflow świniom i bierze sie za małe. Pohuśtawszy w rękach, siada na łożku cycki dać. I tak sobie poimy, ja cielaka, ona dzieciaka, a rozsmakowali sie, że obydwum w gębach pieni sie ze szczęścia, dzieciak nawet popurkuje.
W sieniach rozkrzyczała sie kura, Handzia nasłuchuje, zadowolona, że jajko bedzie, łokciem cycke przyciska, niech małe prędzej pije. Podkarmiwszy, kładzie pisklaka do kołyski, kaftan obciąga i idzie do sieni, jajka wybrać z kosza. Przynosi, ale tylko jedne: dzie drugie, pyta sie, wczoraj szczupała ja wieczorem, dwa naszczupała. Co z drugim?
Tchor chiba nie ukrad, mówie, kury krzyczelib, słychać by było. Znaczy że ta druga kura jeszcze nie zniosła, abo zniosła dzie dziko. Może w żłobie?
Kończe poić, cielak prawie cały saganek wydundził, oczy zapluszczajo sie jemu z sytości, głowa w słome leci. A! niech śpi sobie, biore pierzyne, przykryje, niech rozgrzeje sie sierotka. I bydlaczka opatuliwszy, ide szukać jajka.
Przeszukał ja i żłoby i pód żłobami, chlew krowiaczy i koński. W stodole kąty sprawdził. Grochowiny pod oczapo obmacał. W chlewach słome na rosztach przeszukał. Stodołe obszed wkoło. Wióry i trocienie koło chrostu przetrząsnoł. Pod gałęzi zaglądnoł. W łopuchi pod gruszkami, pogniłe, śmieciate zajrzał, czy tam dzikiej jamki nie wysiedziała, jajka nie schowała. I nic, ni widu, ni słychu, nima zguby nigdzie.
Ot zaraza, ale chitra, mówie do Handzi, ależ schowała. I którna to?
Słysze, że nieśne byli ta z biało szyjo i bezogoniata, ale którna zniosła, którna nie zniosła, tego Handzia nie pamięta. Zdaje sie kokudakała ta bez ogona, mówi na koniec, bo było kot, kot, kodak! Kot, kot, kodak! A tak kokudakcze ta bez ogona.
A co ty, ta bez ogona inaczej, przeciwie sie, ona kro, kro, krak! Kro, kro, krak! Znaczy, że ta z biało szyjo zniosła, to ona kokudakcze kot, kot, kodak! Kot, kot, kodak! A pokażno jajko, od której ono.
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI