Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Świetnie napisany tom opowiadań o obserwacji życia wiejskiego. Książka pełna humoru z odrobiną ironii, traktująca o wyrwaniu się młodego człowieka ze wsi do miasta.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejska w Cieszynie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (8)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (4)
Gminna Biblioteka w Pruszczu
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 132
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Listy z Rabarbaru
Edward Redliński
Listy z Rabarbaru
Opracowanie graficzne
i rysunki ZBIGNIEW WASZCZENIUK
Redaktor
WALDEMAR SMASZCZ
Redaktor techniczny Aleksander Sochor
Bogdan Rajewski
Korekta
BOŻENA RUSIŁOWICZ
©Copyright by
text Edward Redliński f
ilustrations Zbigniew Waszczeniuk
ISBN 83-03-01552-4
Działo się to między Nowym Rokiem a Trzema Królami, w dzień powszedni, na drodze do Rabarbaru. Słońce zsuwało się już za horyzont, czerwone a bez ciepła, mróz pazerny wyłaził z krawędzi zasp, spod cieni, z milczącego lasu, i gęstniał z przednocnym pośpiechem, aż śniegi na polach siniały z zimna i niebne poliki kraśniały do różu. A księżyc windował się w górę całkiem nieprawdopodobny, tuż przed naszymi saniami; koń, gdyby szyję wyciągnął, jak nic wziąłby go do pyska... Jedziemy wśród tych dziwności, ojciec i ja.
Nogi mamy w grochowinowej pierzynie, dłonie trzymamy w rękawach kożuchowych, siedzimy drętwi niczym śnięte karpie. Jedne oczy nam się ruszają pod czapkami. O metr koński zadek się kolebie, ciepłą parą owija, osnuwa. Płozy pomrukują na zmarzlinie. Z targu wracamy, dzyń-dzyń, wieprz-kaśmy sprzedali, nie ma kucu-kucu, są pieniążki. Owóż i kościółek, obrazek bożonarodzeniowy, w dali wieś przydrożna. Wstąpmy, wstąpmy na chwilę, na pacierz choćby, zobaczyć, czemu się świeci. Ojciec gramoli się z półkoszka, lejce zawiązuje na słupie przy dzwonnicy. Idziemy.
A w kościele święci pańscy! I aniołkowie z trąbkami! Z jakim zapałem gr^ją, nikogo nie ma, a oni w bezustannym napięciu! Klękamy, znak czynimy, wyszeptujemy słowa wysłużone, niech lecą, wzlatują jak gołąbki do okienka dobrze im wiadomego. Ojciec rozgląda się, za księdzem chyba. Ale cicho, żadnych kroków. Tedy wstaje, połę odwija, wyciąga portfel jak mszał wielki, rozkłada tę księgę, szpera. Wyciąga metalowe krążki, jeden, drugi... piąty! Dziesiątkę, całą dziesiątkę wrzucił do blaszanej skarbonki! Zabrzęczało szeroko,
wysoko, aniołkowie się zaruszali, echem z trąbek odpowiedzieli... Wychodzimy.
Koń nogą stuka — ojciec spojrzał, za serce się złapał.
O kurdebelans!
Coś podobnego!
Mróz lodem ściął pot na koniu. W ciągu pięciu minut przyodział Siwkę w szklaną zbroję. Ruszamy czym prędzej. Ojciec drży. — Sybir — powiada. — Pluń. Spluwam, ślina krzepnie, opiłkami spada w śnieg. Strach mię chwyta: Sybir! Koń zamarznie, do domu nie dojedziemy! Ojciec podnosi się w saniach. Zdejmuje z siebie kożuch, okrywa koniowi grzbiet i boki. Nasłuchujemy, czy tają lodowe pancerze. Skądże! Lód chrzęści, skrzyp-skrzyp, i to coraz głośniej.
Tedy pod górką ojciec zdejmuje swoją fufajkę i okrywa nią kark koński wokół chomąta. Sam guziki u koszuli dopina, sporta podpala, dymem się zagrzewa od środka.
Mróz, co za mróz!
A koń poskrzypuje.
— Siwka moja — chiypi ojciec sinymi wargami. I już zdejmuje półkożuszek — ze mnie, owija szyję Siwce.
Jedziemy tak — on w koszuli tylko, ja w marynarce — przez styczniowy mróz i siłą rzeczy patrzymy dokoła bardzo bystro. A z lewej strony sunie coś dużego i czarnego. Ojciec oczy ma słabe, więc — wilk! — krzyczy i kłonicę zza półkosz-ka wyciąga. Ja widzę, że to jest duże raczej wzwyż niż w przód i w tył. Nie wilk to, lecz człowiek. Drogę zabiega, za la-terki chwyta, krzyczy czerwoną gębą: — Nie leciała tędy, nie leciała? — Kto? — szepcze ojciec. — Baba! moja baba! — na to biegus, charcząc, a miał czapkę przekręconą daszkiem do tyłu i rękawicę lewą na prawej ręce. Ojciec to spostrzega. — Czort! czort! —wrzeszczy — Hajda! Ściąga lejce ilu! biegu-sa kłonicą między oczy. Siwka ponosi, stroje na niej podskakują. Ojciec w koszuli na mrozie pot ociera z czoła. Oglądam się za ciemną plamą na drodze. — Nie Gawęcki to z Kościan? — mówię, a on nic, tylko że czort nam drogę przeleciał.
Do domu z półtora kilometra, a skrzypienie znów się odzywa i to już od kolan jakby, od pęcin. Co teraz tato zdej-mą — z siebie spodnie czy ze mnie marynarkę? Ale het już Rabarbar widać i już skręcamy z gościńca w polny trakt — i masz! Koń się ślizga, pada na kolana. Ojciec wie: Czortowa robota! Podbiega, podnosi Siwkę. A krople rubinowe kap--kap na biały śnieg... Och, jak bolejąco zakrzyknął ojciec: — Hacele zdarte! Kurdebelans, nie okułem! — I jego wzrok pada na moje buty, nowe z podkówkami, skacze po cholewkach, już ziąb czują moje stopy. — Szkoda — postękuje. — Butów szkoda. — I biegnie obok wspierając Siwkę z lewej strony za hołoblę. Tak półnadzy i przerażeni wpadamy na gumno. Matka wybiega z chaty, patrzy, ręce załamuje.
— Odzienie! — woła. — Bójcie się Boga, odzienie tak marnować!
Zęby mi dzwonią.
Czym prędzej do chaty!
Ojciec konia wyprzągł, chomąto i uzdę zawiesił w sieni na kołku i komodę rozbabruje za szmatką białą. Potem długo się bawi w stajni. Wróciwszy, uśmiech ma na ustach wieloznaczny. Blask i smęt jakiś rozpływają się z jego oczu po izbie. Dwie klacze hoduje ojciec — nic nie chcę przez to powiedzieć, ale dwie klacze ojciec hoduje. I teraz papier sobie podać każę i ołówka żąda. A przecież do podpisywania nic nie ma. Jezus, myśli swoje na papier przelewać będzie! Matka strwożona szybry w piecach zasuwa. Mnie tajemnica przyprawia o dreszcze.
Siada przy stole; żąda jeszcze czerwonej kredki. Rysować będzie? Wstrzymał się. W okno ciemne popatrzył — westchnął, coś jakby cichutkie rżenie wybiegło z jego piersi. I nagle kopię o białą materię oparł. Rysuje oto konia, konika, Siwkę rysuje. Hejta! Nie, koń klęczy na załamanych kolanach. Oho, koła szprychate, o — fura siana... Odłada ołówek, czerwoną kredkę ujmuje. Drżącą ręką rozlewa krew na papierze, trzy plamy: jedną pod pyskiem, drugą pod kolanami na gołoledzi, trzecią z tyłu fury jako przepisową chorągiewkę... Odpoczywa. Porównuje swoje dzieło z pięknym widokiem na przeciwnej ścianie.
A tam strzelec w kapeluszu z piórkiem mierzy do jelenia nad jeziorem. Po jeziorze łabędź płynie, na brzegu dziewczyna w muślinach macha do łabędzia haftowaną chusteczką. Zieleń, co za zieleń, najzieleńsza z zieleni! Czerwień, jaka czerwona! Tak, to na pewno z tego obrazu wywodzą się sny ojcowe i matczyne, które opowiadają sobie podczas śniadania.
Centymetr nad swoim koniopsem kaligrafuje ojciec kanciasto: „Droga redakcjo”. Pod czerwonymi plamami pisze nieprzytomny takie słowa:
GDZIE ZGINĘLI HACELI
Co ja ci koniku pomogę Gdy haceli dostać nie mogę Nie padaj nie padaj zaczekaj do wiosny a kiedy lód stopnieje będziesz ciongnoł prosto Byłem ja w dwóch spółdzielniach by kupić hacele ale tam można kupić wódki butele
w każdy dzień powszedni a także w niedziele
Dotszyj ty redakcjo do każdej spółdzielni GS aby haceli kupił każdy z nas
Droga redakcjo zrozum moje bolonczki aby każdy magazyn dostał wstydu i goronczki Proszę ulepszyć moje pismo i wydrukować
Józef Kosy wieś Rabarbar
Północ dochodziła, gdy skończył mordęgę i kazał mi kropki wstawiać tam gdzie trzeba. Wstawiłem. Do rana przewracał się w łóżku. Jego piszczące łóżko ma szczytki z mosiężnymi gałkami. Szalony obraz wisi nad poduszką.
Zaprenumerowaliśmy gazetę, zaczęło się czekanie. W tym czasie ojciec opowiadał o koniach. Jak letnią nocą — przed wojną to było — skradziono ze stajni śmigłą Baśkę i wóz ze stodoły. Do dziś nie wiadomo, czyja to sprawka. Może Cyganów... Opowiedział także o dziadku, jak wykopyrtnął się przy koniach...
Ojciec mego ojca pół darmo nabył u Cyganów szeroko-pierśnego ogiera, niewątpliwie kradzionego. Lecz nim minął wieczór, rozszalał się w dziadku strach, strach sto razy potężniejszy od radości. Gdy słońce wzeszło, ujrzał się dziadek w odległej o sześćdziesiąt kilometrów Suchowoli na końskim targu. Wspaniały ogier rozpalił chłopów, licytowali się jak na tureckim rynku. Koniec końców wziął dziadek rubli trzy razy tyle, co był dał Cyganom. Ten zysk oszołomił go, wywrócił jego duszę szwami do wierzchu. Jął się dziadek koni. Na nie byle jakiego koniarza wyszedł, pieniądze go polubiły. Kupował na przykład kulawca i — zaprawiwszy precyzyjnie zdrową pęcinę szpilką, dla wyrównania chodu — sprzedawał za trzykroć. Sflaczałe kobyły tańczyły mu jak źrebięta — od litra samogonu. Zęby niedojdów, zmurszałe, zachwycały pola-kierowane. Ale raz dziadek wpadł.
Na jarmarku w Knyszynie rozpoznał go brodacz. Brodaczowi dziadek sprzedał onegdaj lśniącego karusa. Listopadowe deszcze spłukały farbę i karus okazał się srokaczem. Srokacz zaś sprowadza myszy do stodoły i robaki w mięso. A nade wszystko ośmiesza. Nadaje się tylko w pole; do miasta lub na sumę wybrać się srokaczem, to jakby krowami do ślubu. Ośmiesza, zwłaszcza gdy przestaje być karusem, i to u poważnego gospodarza mieniącego się końskim fachmanem. Więc knyszyniacy zagnali dziadka do stajni, aby uciąć mu pewną rzecz. Na szczęście brodacz potknął się o deskę. Widząc opadające spodnie ujął oburącz tę deskę i zajechał nią dziadka po goliźnie; tamci trzymali, a on tłukł, jakby glinę uklepywał, to kantem, to na płask, a ojciec mego ojca darł się straszniej niż drutowane prosię. Gdy przystąpili do ucinania, brodacz miał już za mało gniewu. Zdołał jedynie ostrzyc dziadkowi łeb owczymi nożycami. Że forsę odebrał, to jasne.
Po knyszyńskim dupniaku dziadek machnął ręką na handel, lecz konie nadal hodował, i to piękne. Zapraszano go na wszystkie w okolicy wesela, aby na czele orszaku wiózł pannę młodą i starszego drużbanta do ślubu, zaś ze ślubu młodą parę. Wyszło na to, że konie były jego miłością, nie handelek. „Życie pokazuje, kim człowiek jest naprawdę. A to, co gada o sobie, nieważne” — dowodził ojciec, dokładając jeszcze historię cioci Gieni, która kochała nadzwyczajnie swoje dzieci. Ach, jak ja kocham moje dzieci — chełpiła się wylewnie, co ludzi małomównych denerwowało, ludzie wielkim słowom nie wierzą. I słusznie. Gdy dzieci wypędziły ciotkę Gienię na żebry, podpaliła im stodoły. Opowiadając to ojciec krzywił się nie na dzieci, ale na ciotkę.
A on sam? Pokazałbym wam pewną fotografię: żebyście zobaczyli, jaka Siwka jest tłusta i lśniąca, a ojciec jaki chudy i nie ogolony, jak ona leniwa, a on jaki zatruchtany. Chcę, żebyście zobaczyli sami, kto ma zęby równiuśkie i marmurowe, a kto gruchoty... Żałuję, że nie mam fotografii... Skąd mam mieć, jeśli ojciec fotografował się w życiu cztery razy, do paszportów — ruskiego, polskiego, niemieckiego i demokratycznego polskiego. Za to opowiem dalszy ciąg końskiej historii.
Po dwóch tygodniach znalazłem w gazecie pod nagłówkiem „Czytelnicy piszą” następującą notatkę:
„Obywatel Józef Kosy ze wsi Rabarbar uskarża sią na brak w sklepach wiejskich haceli do podków. Jak wiadomo, stanowią one nieodzowny element zimowego „uzbrojenia” koni. Mamy nadzieję, że handel wyjdzie naprzeciw potrzebom klienta wiejskiego — i to nie czekając następnej zimy”.
Obrazka nie dali, wierszyka nie wydrukowali, lecz ojciec urósł, jakby kto mu order przypiął. Ale się ich rąbnęło! — cieszył się obnosząc gazetę po sąsiadach. Ci obmacywali ją z niedowierzaniem. Bosak założył okulary, sylabizował: Ko-sy ze wsi Ra-bar-bar! Po raz pierwszy czytał w druku nazwę naszej wsi...
Odczekawszy dwa, trzy dni wybrał się ojciec do Guzowa, choć mróz już puścił i hacele właściwie do niczego nie były potrzebne. Pojechał triumfu posmakować. Sklepowy ujrzawszy ojca skrzywił się.
— Wstyd, panie Kosy, wstyd mi za pana. Czy z pana dzieciak, panie Kosy! Listy! „Redaktor”!... A fe! — I splunął za siebie, w sól kuchenną.
— Jakby były hacele — na to ojciec — to by ja nie pisał.
— Myślisz pan, że teraz będą? Mylisz się pan!
Szacunek, jaki sąsiedzi powzięli dla ojca, zmalał.
Ale mniej więcej w kwietniu, po roztopach, zajechała do nas na podwórze niebieska warszawa. Potykając się o wiadra w ciemnej sieni, weszli do kuchni dwaj urzędnicy: wyższy w kapeluszu, niższy w dziecinnym berecie, za to z teczką.
— Smacznego! — powiedział wyższy, nie zdejmując kapelusza. Jedliśmy niby obiad, zacierkę pozostałą ze śniadania. Ojciec zmieszał się nie wiedząc, co rzec.
— Dziękujemy — rzekła przytomnie matka.
Niższy usiadł na ławie.
— Pan Kosy, jeśli się nie mylę. — Tak zagaił. — To pan pisał do gazety?
Ojciec napiął uwagę do ostateczności. Czekał, z której strony go zajadą.
— J-ja... Że tego...
Niższy wyjął z teczki papier z rubrykami.
— Kiedy pan chciał kupić?
— Kiedy? Najpierw przed tym, jak koń nogę skaleczył...
— No właśnie. Kiedy to było?
— Przed Nowym Rokiem.
— Mhm... — I coś zapisał. — Więc co, nie było haceli?
— No, chciał ja kupić, panowie. Nie moja wina...
— Nie szkodzi. Dużo pan chciał?
— Tyle co na konia, szesnaście.
— A co powiedział sprzedawca?
— Że nie ma...
— I co, doszło do wymiany zdań?
— Wymiany? — zdziwił się ojciec. I zamilkł.
— Niech się pan nie boi — zachęcał wyższy.
— Proszę powiedzieć — ośmielał niższy.
— Żadnej wymiany nie było. Tyle co ja powiedział, że ku-reski świat.
— Jak, jak?
— A nic. Że konia szkoda...
Tymczasem wyższy rozglądał się po izbie.
— Czemu pan okien nie poszerzy, panie Kosy? — Pytał ni to służbowo ni od siebie. Ojciec namyślił się.
— Poszerzę, jak przyjdzie czas. Teraz oborę reperuję.
— A koni ile pan ma?
— Parę.
— Parę darmozjadów! Traktor lepiej pan by kupił. Nie uznaj e pan traktora?
— Traktor traktorem, koń koniem.
— A po co koń?
— Drugie trzymają samochody, to ja mogę konia. Co kto lubi. Ja na samochodach się nie znam. A koń dla mnie jak pacierz.
— Traktor łatwiejszy w obsłudze od konia.
— Może i łatwiejszy... Ale jak ja głupich haceli kupić nie mogę, to co by było z częściami do traktora?
— No, no, nie przesadzajcie... — Wyższy zamilkł. Popatrzył na miskę, gdzie stygła zacierka, po obrazach się rozejrzał.
Zatrzymał wzrok na mojej czuprynie.
— A ten co taki ryży?
Zarumieniłem się momentalnie. Ojciec chrząknął:
— Bóg chciał...
Niższy podszedł z teczką.
— Proszę, pan podpisze...
— Gdzie?
— Tu.
Stary mój odłożył łyżkę, zdjął watówkę i wziął długopis do ręki. Wyższy rozgadał się do mnie.
— Uczysz się?
Gardło mi się zacisnęło. Zdołałem jedynie kaszlnąć...
Ojciec narysował „o”, szykował się do dziobka przy „s”. Wyższy ględził.
— To zostaniesz w domu?
— W domu.
— Czemu do jakiejś pracy nie chcesz?
— Na gospodarstwie... też praca...
— Znaczy: lubisz ziemię — ucieszył się. — Bardzo ładnie.
Ojciec skończył „y”, zrobił zakrętas. Potrząsając zdrętwiałą rękę spytał ostrożnie:
— A względem czego ja podpisywał?
— No względem tego, co pan mówił.
Niższy zapiął teczkę, ruszyli do drzwi. Z sieni wyższy rzucił przez ramię:
— Postaramy się o te hacele. Następnym razem piszcie prosto do nas: ulica Postępu Rolniczego sześćdziesiąt pięć...
— Tak jest, panowie... Proszę bardzo... Dziękuję. — Stary kłaniał się im z proga, plątał słowa.
Samochód zajeżdża do Rabarbaru raz na parę tygodni, zawsze przed chatę sołtysa. Potem zazwyczaj jest zebranie. Tym razem wszystko odbyło się inaczej, i to było dziwne. Są-siedzi stali już wzdłuż płotu. Podsuwali ojcu blaszane papierośnice i czekali wyjaśnień. Ich uwaga przywróciła mu rezon. Rozparł się łokciami na sztachetach, zwlekał: to ssał zęba, to ślinił papierosa. Rzucił półgębkiem:
— Pogoda mama, nie...
Nie dali się zwodzić.
— Mama, mama, a czego chcieli?
— O, bocian!
— Bocian, bocian. Czego przyjeżdżali?
— W sprawie haceli.
— Haceli? Fiu-fiu! No i co, będą?
— Będą. Na darmo by nie przyjeżdżali.
— Zobaczymy...
— Zobaczymy — rzekł ojciec wyniośle.
Krawiec Gołąb splunął w rozkisłą ziemię.
— E tam, srałpierdziałgryzwodę... — Naciągnął czapkę na oczy i polazł zagumnami do domu.
Latem hacele niepotrzebne. Lato minęło prędko. Przywlokła się jesień. Potem naskoczył grudzień. Barbara była „po wodzie”, Boże Narodzenie szykowało się „po lodzie”. W wigilię Gołąb, będąc w Guzowie, zaszedł do sklepu zapytać o hacele.
— Na razie nie ma — usłyszał. — Ale proszę dowiadywać się. Będą...
W dzień Nowego Roku, zaraz po sumie wpadł do nas So-łowiej, wzburzony. Jego koń zwichnął nogę. Sołowiej trzymał w ręku kartkę i kopertę. — Tylko przecinki wstawić, Pawełku — poprosił. Nadmieniłem, czy o ojcowym liście nie słyszał. Machnął ręką.
— Y tam, co Siwa, a co mój Deresz! Takiego konia jak mój, ech Pawełek!
Poprawiłem ten list drżącą dłonią.
Nazajutrz ojciec wszedł do stajni z uzdą w ręku. Zboże miał wieźć do młyna. Stanął przy progu i jak zawsze wyciągnął rękę do Siwki, cmoktając. A ona wahnęła pod rusztami pyskiem i zamiast usłużnie pochylić głowę, odwróciła się zadem. Może przypomniała sobie podróż sprzed roku... Może śniły się jej galopy na łące... Zarżała. Ojcem dreszcz wstrząsnął, zaśmiał się do niej ojciec zębami. Podszedł bliżej i tak śmiejąc się wyciągnął znowu rękę, znów zachęcił — cu! cu! — a ona wtedy kopytem jak szpadryną trzasnęła go w kolano.
Dziesięć miesięcy kleili ojca. W tym czasie gospodarzyłem z matką. Nienawidziłem Siwki. Mściwie nie dosypywałem jej owsa. Za pługiem szarpałem wędzidło, aż przysiadała na zadzie. Rękojeścią bata biłem po zębach.
W październiku wrócił ojciec. Nogę miał zagipsowaną, wspierał się na lasce. Zaszedł najpierw nie do domu, lecz do stajni. Spojrzał na żebra Siwki — i ledwie uskoczyłem przed świśnięciem lachy! Jęknął, zakręcił się na jednej nodze i już zadyszany kusztykał z wiaderkiem owsa. A ta, gadzina, zanurzyła pysk w żłobie i żarła, przymykając oczy, po prostu żarła.
Dogadzam moim krowom jak narzeczonym. Pastwisko uklepało się pod ich racicami na polepę i trawy na nim tyle, co na polepie. Więc wyszukuję im skrawków łąki nie nadających się pod kosę, a zielono porośniętych. Zapędzam je na nie zjeżdżone drogi polne, nie zdeptane rowy. Radością jest dla mnie oglądać, jak w miarę najedzenia zasklepiają się im dołki na prawym boku, między żebrami a spiczastą kością. Z młodego łubinu wyrywam żółte zielsko. Najsoczystsze pęki odkładam dla Raby. Jej jednej rozluźniam na pastwisku pęto, choć jest z najmiększego lnu i bez węzłów. Stoisko Raby w oborze wyścielam słomą skrupulatnie. Za nic nie położyłaby się w wilgotnej ściółce. Względów tych udzielam ostrożnie, aby tamte nie dostrzegły. Za nagrodę starczy mi jej rozumienie moich starań — lizanie mego kolana, kładzenie szyi na ramię. To zmniejsza samotność. A samotność jest największą udręką pasionki.
Najbardziej dokucza jesienią. Pogoda rozmazuje wtedy smutek. Krowy łażą pod lasem niespokojne, wiatr podwiewa im liście pod nogi. Wyciągają szyje do pól, porykują do horyzontu. Osiki trzepoczą ostatnimi listkami i robi się straszno. Na osice powiesił się Judasz zdrajca. W lesie ktoś widział wilki. Strach podsuwa czarne stwory, strach wie, że ja, ten brzdąc tam pod topolą, mam lat dziesięć i że domu za drzewami nie widać.
Lecz na odsiecz idzie, szurając racicami po zeschłych liściach — Raba, i stwory cofają się do lasu. W jej dwudziesto-pudowym cielsku mieszka siostrzana dusza, prosta i miękka. Raba poliże mi bosą stopę, nadstawi szyję do podrapania. Je-
steśmy przyjaciółmi, jesteśmy sobie potrzebni.
Pasę cztery krowy. Najstarsza jest Żuczka. Rowków ma na rogach dwa razy tyle, co ja lat, dożywa końca swoich dni. Samotnica. Na udeptanych zagonach wynajduje kępy koniczynki zajęczej, kręci się przy drzewach, snuje wzdłuż płotów, na skrajach ścieżek. Można ją puścić nawet na miedzę — jest zdyscyplinowana, nie tknie ni seradeli, ni kartofli. W południe idzie pod osiki, rozkłada się baloniastym brzuchem na ziemi i mamie uzbierane soki.
Stadem rządzi Czarnucha, nazwana tak dla ciemnej lśniącej sierści. Panowanie wydarła Żuczce w sposób zwierzęco zuchwały. Pewnego razu, zerwawszy pęto, oszołomiła się niby-wolnością — to w las biegła, to wypadała spomiędzy drzew cwałem jak ogier, to ryła łbem kępy. Wreszcie zaatakowała Żuczkę. Zwarły się rogami. Pobiegłem z rózgą, aby je rozdzielić — gdzie tam! Smagałem po zadach, po uszach, kamieniami tłukłem w żebra, a one wparłszy się w siebie aż do łoskotu rogów, orały racicami trawę, piana bryzgała im z pysków, Trzasnęło, prysnął krzywy róg Żuczki, zakapała z kikuta krew. A Czarnucha pchnęła ją w bok, w żebra, spętana staruszka grzmotnęła na ziemię, wywaliła jęzor i zaryczała z brzucha, bekliwie. Tak wygląda klęska.
Czarnucha okazała się dobrym wodzem. Nie atakuje bez potrzeby. Rozdziela walczące towarzyszki. Z daleka wyczuje, czy w oborze czeka je świeża słoma i dokładka siana. W lipcowe południe, gdy zabzyczą gzy i krowy pędzą w krzaki jak oszalałe, gdy nawet stara Żuczka zadziera kopyta — jedynie Czarnucha nie traci godności. Łbem macha, kłapie uszami, wywija ogonem, ale panice się nie daje.
Mećka, najmłodsza, zajmuje trzecie miejsce w hierarchii władzy. Raz porwała się na Żuczkę, ale Czarnucha z miejsca nauczyła ją moresu... Niska, pękata, z wielkim łbem uzbrojonym w szabliste rogi, od rana do wieczora szachruje, jak dopaść koniczyny, ziemniaków, kapusty. Pełza pod żerdziami, sadzi ponad kolczastym drutem, byleby na drugą, zakazaną stronę!
A Raba? Mówiąc szczerze, Raba jest ładna. Jej kształtny tułów wieńczy drobna głowa na smukłej sarniej szyi. Gdy pije wodę w stawie, najpierw rozsuwa pyskiem zieloną rzęsę i przygląda się swemu odbiciu strosząc uszy. W sadzie nie ogryza drzew i nie łowi jabłek ze zwisających gałęzi. Jeśli tamte podczas mego zagapienia się przerwą płot i ciachają żyto, ona pozostaje na pastwisku.
Pasionka kończy się na początku listopada. Od tego momentu moje spotkania z krowami ograniczają się do pojenia oraz asystowania matce przy, wieczornym udoju. Jak lubię przyświecać dojeniu — usadowić się w żłobie z latarką w ręku! Matka siada na niziutkim zydelku. Obejmuje skopek kolanami, opiera głowę o krowi brzuch. Jej palce tłoczą mleko z wymion z artystyczną precyzją. Zaciskają się na cycku w jednym momencie, a przecież niejednocześnie — jakby ktoś grał szybko gamę na piszczałce. Od ściółki i od krów niesie się gęsty mleczny zapach, miesza się z kopciem latarki. Krowy żują siano, postękując. Ciepło, spokojnie, tysiąc kilometrów od świata.
Matka pasuje do moich przyjaciółek. Jest kobietą dobrą. W niedzielę warząc kapuśniak śpiewa godzinki. Po śniadaniu sprząta w chacie, zmienia nam pościel, koszule. Potem bierze mnie do siebie na łóżko. 'Układam głowę na jej podołku, do iskania. Kogo nie iskano, ten nie wie, co stracił. Ech, matka umie iskać. Nieraz pstryka paznokciami na pusto, żeby zrobić przyjemność. Jest piękną kobietą i imię ma piękne: Helena. Czasem przygląda się ojcu chrapiącemu na szlabanku. Przerywa iskanie i bierze moją głowę w obie dłonie.
— Powiedz: Helik — prosi mrużąc oczy.
— Helik! — mówię miękko, nic nie rozumiejąc. Śmieje się.
— A powiedz: Helica!
— Helica! — syczę. Przyciąga mnie do piersi i całuję soczyście w usta. I budzi ojca, bo nadchodzi południe, pora odmawiania różańca.
Kiedyś matka zaniemogła i krowy doił ojciec. Krzyknął raz i drugi na Żuczkę, bo źle ustawiała nogę, zasłaniała wymię. Szturchnął Czarnuchę w brzuch. Nie podobało mu się moje przyświecanie. I nagle poczułem się jakby w cudzej oborze. Inne ściany, inne krowy. Ciaśniej i zimniej. Gdy ojciec podszedł do Raby, ta spłoszyła się, uciekła do kąta. To go zdenerwowało — uderzył ją stołkiem w żebra. Raba oszalała. Rzuciła się na płot, wspięła, zawisła brzuchem na żerdzi. Gdy w końcu pozwoliła się ustawić, dygotała jak w febrze. Latarka w moich rękach wtórowała jej dzwonieniem. On pomrukiwał coś... Kaszlnął i Raba kopnęła nogą w wiadro, biała struga chlusnęła w gnój. Ojciec zerwał się, zamachnął stołkiem raz, drugi! Runąłem w drzwi, byle dalej. Z ciemności leciały za mną krzyki ojca, porykiwanie Raby, trzask płotów...
Wrócił zły. Nalał wody do miednicy, obmywał przedramię z krwi. Nie wiem — ludzkiej czy zwierzęcej.
Katował Rabę, a przecież kiedy indziej martwi się, że braknie słomy na ściółkę, że siana nie starcza. Obtyka pakułami szczeliny w oborze...
W książkach pisze się, że tylko zwierzęta mogą być prawdziwymi przyjaciółmi. Nie kombinują, nie zazdroszczą, nie zdradzają. Wpadła mi do rąk książka pt. „Biały Kieł”. Jestem już w trzeciej klasie. Zatęskniłem do Białego Kła.
Psa nie mamy. Nasz siwy ze starości Żuczek zginął przed dwoma laty pod racicami Czarnuchy. Krowa zaplątała się rogami w jego łańcuch, stratowała mu grzbiet. Pies cierpiał straszliwie, z Witkiem i matką dzieliliśmy po cichu te męczarnie. O świcie obudził nas wystrzał, jakby karbinowy. Skoczyłem do okna: nad Żuczkiem stał ojciec. Nie chciał czy nie mógł, wzorem sąsiadów, użyć kołka lub sznurowej.pętli. Wymyślił sposób mniej okrutny a honorowy: wygrzebał skądsić nabój, ujął go w dopasowane szczypce, uderzył młotkiem w spłonkę... Ręce pokaleczył.
Tęsknię za psem, silnym, wiernym przyjacielem. Pasę krowy i czytam. „Szara Wilczyca”, „Bari, syn Szarej Wilczycy”, „Władca Skalnej Doliny”, „Włóczęgi Północy” — piękne książki. Żeby tak zaprzyjaźnić się z niedźwiedziem, z wilkiem! Ale skąd niedźwiedź w rabarbarskich zagajnikach. Nawet psa nie ma gdzie zdobyć. Kirowy... Cóż krowy... Są dobre, łagodne, ale to tylko krowy...
Przyłączył się do mnie Witek, starszy brat. Witek nienawidzi krów, od pasionki dostaje liszajów. Mnie prześladuje za to, że bierze od ojca cięgi dubeltowe, podczas gdy mój tyłek nie zna, co pas. Żaby podrzuca mi do łóżka i wronie jajka, wciska za koszulę piekące jagody dzikiej róży. Pomysł z psem, choć mój, podobał mu się. Nadeszła wiosna. Rozpoczęliśmy poszukiwania, a także zbijanie nowej przestronnej budy z desek i słomianej plecionki. Podobno Sztecki z Bruków chce pozbyć się półrocznego wilka.
Byliśmy u Szteckiego. Witek ciągnął gruby koński łańcuch. Tuż za furtką wyskoczył do nas bury tygrys z białymi zębiskami — drapnęliśmy w oka mgnieniu, łańcuch został z tamtej strony furtki.
A buda, gotowa, czeka na lokatora.
Postanowiliśmy okraść szewca zza góry. Nieraz śledziłem z daleka plątającą się wokół jego chaty żółtą psinkę. Śni mi się ona po nocach. Baraszkuje ze mnią, figluje, ciąga za nogawki.
Zaczailiśmy się z Witkiem na skraju krzaków ze zmyślną pętlą na tyczce, czyhając na odpowiedni moment. Psinka się ukazała, a myśmy, jak na komendę, splunęli z obrzydzenia. Z bliska było toto skrzywioną suką. Szorowało wymionami po ziemi. I na domiar złego wszczęło za nami obrzydliwy jazgot.
Nasze tęsknoty dotarły chyba do ojca. Któregoś dnia przyniósł w kieszeni szare nieruchome szczenię.
— Podniebienie czarne, będzie zły jak osa — zawyrokował.
Psiątko tkwi wciąż w budzie. Do miski z mlekiem włazi wszystkimi łapami. Czasem drapie się po brzuchu. Zamęczamy je sztuczkami: podaj łapę! skocz przez rękę! baczność! Psiak w tym czasie patrzy w bok lub przymyka ślipka, stęka, kicha. „Osa”! Witek pierwszy się zdenerwował. Powiedział ojcu, że to kaczka, nie pies. Ciekawe, co z tego wyrośnie.
Wyrosło! Patrzymy z rana: przy budzie leży kura. Szyję ma przegryzioną pierwszorzędnie, skrzydło rozerwane, tyłek bez pierza. Ale się ucieszyliśmy! Ojciec zaklął: Psiamać, ku-rojad będzie!
Stanęła ostro sprawa imienia. Ja jestem za Trezorem. To nazwa psa z książki „Na tropach przyrody”. Witek upiera się przy Żuczku. Biliśmy się wiele razy, spór rozstrzygnął ojciec.
— Trezor? — zdumiał się. — Jak to: Trezor! Może być Burek, Reks, Bryk, Miga, ale Trezor? Nie ma mowy. Co to jest, pies czy dyrektor?
Zastanowił się i zdecydował:
— Żuczek!
Nie ustąpiłem, po cichu obstaję przy wyśmianym Trezo-rze. Wskutek tego rośnie pies dwojga imion, Żuczek-Trezor. W domu Żuczek, na pastwisku — Trezor. Nauczył się zawracać krowy od szkody. A ja mogę zaczytywać się do upojenia w powieściach o przemądrych wilkach, wiernych koniach i nieposkromionych junakach. Poznałem słowo „kowboj”. Kowboj — chłopak od krów, jak ja! Ale nie dla krów żyje kowboj, nie dla nich ćwiczy oko, ryzykuje krew, dziewczynę jak różę opuszcza o świcie. Mustang i wiatr! Góry skaliste, prerie niezmierzone! Lasso i kolty dwa! Galop wokół stada...
Ech, kowboje. Szalone zuchy. Gdyby mnie zobaczyli... Pewnie odwróciliby oczy... Bo czy można być bohaterem przy krowach?
Nocami rozmawiam z Winnetou. Z Oldem Shatterhandem snuję przed zaśnięciem plany wypraw. Z litością patrzę na nasze stodoły i chlewy, mierzi mnie ojcowe pełzanie po gumnie. Wieczorami obmyślam ucieczkę. Jeśli nie na Dziki Zachód, to gdziekolwiek. Byleby szarżować jak Indianie, strzelać, pojedynkować się i tropić, szpiegów wykrywać! Matka głowi się, czemu to odsuwam kartofle, czemu kapuśniaku nie jem. — Może robaki masz Pawełek?
Kartofle! Co ona wie.
Trezor odsunął się ode mnie, zaprzyjaźnił z krowami. Pozwala im na wszystko. Zwłaszcza polubił Rabę. Przycupnie tuż przy jej pysku i rozmiłowanym okiem obserwuje, jak szczypie trawę. A krowy rozłażą się przy płotach bezkarnie, strącają mnie z bohaterskich szlaków. Więc, z książką na kolanach, siadam w rogu pastwiska obok kupy kamieni. Gdy któraś krowa zbliży się do pola, ciskam w nią brukowcem, a do takiej wprawy doszedłem, że z czterdziestu metrów nieomylnie trafiam w najboleśniejsze miejsce — w spiczastą kość nad dołkiem.