Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga powieść autorki Almonda, książki przetłumaczonej na dwadzieścia języków, która w samej Korei Południowej sprzedała się w nakładzie ponad dwóch milionów egzemplarzy.
Wyróżniona prestiżową południowokoreańską Literacką Nagrodą Jeju 4.3 (2017), nagrodą japońskich księgarzy Japan Bookstore Awards (2022, tłum. Akiko Yajima), polecana przez Bibliotekę Narodową Korei Południowej i koreańskie media (m.in. dzienniki „Dong-a Ilbo”, „The Hankyoreh”, „Kyunghyang Shinmun”). „The Economist” uznał ją za powieść inspirującą japońskie pisarki i czytelniczki.
Niezwykła historia o poczuciu straty i obawach nieobcych młodym Koreańczykom, którzy chcą stać się pełnoprawnymi dorosłymi.
Czy to jest dorosłość, o jakiej marzyliście?
Ji-hye urodziła się w 1988 roku. Ma pospolite imię, prozaiczne życie i nudną pracę jako stażystka w seulskiej korporacji. Ma też całkowitą świadomość, że niczym się nie wyróżnia w tłumie podobnych do niej ludzi. Tak jak inne Ji-hyes, urodzone w tym samym czasie, należy do „pokolenia 880 000 wonów”, które nawet po ukończeniu studiów musi pracować na czarno, żyjąc w lęku przed niepewną przyszłością.
Samotna, niesprawiedliwie traktowana i wykorzystywana. Ledwie wiąże koniec z końcem, a jej szefowa Yu to gwarancja nieotrzymania awansu. Ji-hye czuje się bezradna w rzeczywistości, w której dorosłością powinno być posiadanie pieniędzy i wyzbycie się marzeń, przy czym ona jest przede wszystkim pozbawiona złudzeń.
Z marazmu wyrywa ją pojawienie się w firmie nowego stażysty Gyu-oka, z którym zawiązuje firmową działalność konspiracyjną. Wspólnie dokonują drobnych, banalnych aktów oporu. Mają plan, jak anonimowo i prawie bezboleśnie podokuczać tym, którym zazwyczaj wszystko uchodzi na sucho. I chociaż ich żarty nie wpływają znacząco na społeczeństwo, to stanowią angażujący czas i energię manifest młodych trzydziestoletnich, dostrzegających absurdalność struktur społecznych i buntujących się przeciwko wyzyskowi i instytucjonalnej władzy.
Autorka bestsellera Almondpo raz kolejny z ogromną wrażliwością przygląda się młodym ludziom. Dla Ji-hye, która czuje się jak pył we wszechświecie, kontratak to jedyna szansa na to, aby coś w jej życiu się zmieniło.
Won-pyungSohn (ur. 1979) – pochodząca z Seulu południowokoreańska pisarka i reżyserka filmowa, studiowała filozofię i socjologię na Uniwersytecie Sogang oraz reżyserię w Koreańskiej Akademii Sztuk Filmowych. Autorka bestsellerowej książki „Almond” (2016), za którą otrzymała Nagrodę Changbi, oraz powieści „Kontratak. Gniewni trzydziestoletni” (2017), uhonorowanej m.in. prestiżową Literacką Nagrodą Jeju 4.3 (2017). Jako reżyserka i autorka produkcji krótkometrażowych została wyróżniona przez Science Fantasy Writers (2006) i Przegląd Filmowy 6. Cine21 (2001).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Urodzona w osiemdziesiątym ósmym
Gdy się urodziłam, w moim kraju żył pewien mężczyzna z dużym nosem. Był emerytowanym generałem o siwej głowie, o którym z całą pewnością nie dało się powiedzieć, że wiódł zwyczajne życie. Ale nie wiedzieć dlaczego, kiedy zaczął zbliżać się do sześćdziesiątki, nagle wyrobił w sobie nawyk używania wyrażenia: „zwyczajny człowiek”. Chyba bardzo polubił ten zwrot, bo mówił w ten sposób także o sobie. Obawiając się jednak, że ludzie mogą mieć uwagi co do prawdziwości tych słów, na końcu zawsze dodawał: „Zaufajcie mi, proszę!”. Powtarzał bez końca, że era zwyczajnych ludzi jeszcze kiedyś nadejdzie. O dziwo, słowa, które początkowo brzmiały jak frazesy sofistów, wyniosły go na pozycję prezydenta.
Nawet później wyróżniał się zachowaniem spośród innych. Na przykład po opuszczeniu urzędu został zakuty w kajdanki wraz ze swoim poprzednikiem i trafił na pierwsze strony gazet. Konsekwentnie wiódł życie, które zwyczajnym ludziom trudno było sobie nawet wyobrazić.
Tyle wiem. Rozlana krew, zamieszki na ulicach, ślady walk to historie z przeszłości, których nie miałam możliwości doświadczyć i które znam jedynie ze zdjęć oraz filmów dokumentalnych. Świat poszedł kilka kroków naprzód, ale wciąż to tylko kilka kroków, nic więcej. Wciąż panowała niesprawiedliwość i oczywiście era zwyczajnych ludzi nadal nie nadeszła. Zamiast tego nastał świat, w którym trzeba było z pochyloną głową podążać za ogólnymi trendami, a jednocześnie wołać o uwagę, krzyczeć, że jest się kimś innym, kimś szczególnym, wykorzystując przy tym wszelkie metody i środki. Tak się składa, że jestem jedną z tych osób, które właśnie w tym czasie zakończyły etap swojej młodości.
Oczywiście ja także miałam swój początek. Podobnie jak w przypadku większości narodzin, także początek mojego życia stanowił szczególne wspomnienie, o którym ciągle rozprawiano. Ilekroć była mowa o moim imieniu, mama opowiadała o gorącym letnim dniu, w którym jakiś chłopiec toczył po stadionie metalowe koło, a wszędzie w całym kraju można było natknąć się na tygrysa Hodori. Uwagę świata przykuwały igrzyska olimpijskie rozpoczynające się tym razem w kraju rozwijającym się, gdzie wszyscy jego obywatele zaciskali mocno kciuki i bacznie obserwowali, czy siedmiolatek będzie w stanie bezbłędnie przebyć szerokie boisko.
Rozgrywki transmitowano codziennie, a materiał filmowy przedstawiający chłopca, który zwycięsko prowadzi po murawie metalowe koło, wielokrotnie wypełniał ekran. Zawody trwały, a kiedy nastawała noc, z niskich domów w dzielnicy Junggye, gdzie mieszkaliśmy, dochodziły głośne wiwaty lub westchnienia.
Rozciągnięta na sofie mama, z ręką na wydętym brzuchu, wpatrywała się w ekran telewizora. Mimo że od równonocy jesiennej minął już miesiąc, wciąż było gorąco i mama wachlowała się dłonią. Marszczyła brwi, zła na tatę, który nie wrócił do domu po wczorajszej imprezie, choć ten alkoholowy incydent nie był prawdziwym powodem jej zdenerwowania. Tak naprawdę ogarniała ją panika w związku z imieniem dziecka, które niebawem się narodzi.
Los miał mnie obdarzyć imieniem Chu-bong. Było to bardzo nobilitujące imię, oznaczające pełnię jesieni, szczyt świetności. Dziadek ze strony ojca, który pracował na północy jako prywatny wiejski nauczyciel, osobiście dokonał oceny zapisu chińskich ideogramów pod kątem dostatecznej liczby kresek.
Oczywiście żadne skargi mamy nie mogły dotrzeć do uszu ojca – jedynego syna w trzecim pokoleniu, który nie był w stanie przeciwstawić się woli dziadka wiodącego ciężki żywot uchodźcy. Mama płakała w poczuciu winy, wyobrażając sobie przyszłość czekającą na dziecko w jej łonie, nazwane imieniem Chu-bong. Tata był jednak nieugięty. Co najwyżej w ramach pocieszenia dodawał:
– Myślę, że nie ma tego złego. To, że urodzi się jesienią, to błogosławieństwo. Gdyby dziecko przyszło na świat wiosną, nazywałoby się jeszcze bardziej staroświecko: Chun-bong, czyli Pełnia Wiosny. Poza tym to wielkie szczęście, że nie nosi nazwiska Go. W końcu „Kim Pełnia Jesieni” brzmi lepiej niż Go Siurek[1].
Mama milczała, oszołomiona przez chwilę słowami taty, po czym znowu zalała się łzami, ale on odchrząknął tylko, udając, że nie słyszy łkania. Urodzona na początku lat sześćdziesiątych mama, której dano równie już niemodne imię Mal-suk, miała życzenie – czy może romantyczną wizję – by dać swojemu dziecku ładne imię. Jedyne, co jednak mogła zrobić, to modlić się, żebym nie była córką.
Za moment miały się rozpocząć zawody w biegu na sto metrów pomiędzy Carlem Lewisem a Benem Johnsonem. Mama od jakiegoś już czasu wyczuwała, że brzuch się jakoś nienaturalnie napina, ale jej umysł był zbyt zajęty czymś innym, by zauważyć, że to sygnały regularnych skurczów porodowych. Skubała skórki wokół paznokci i nieustannie międliła w głowie żal do taty oraz troskę związaną z imieniem nienarodzonego dziecka, które będzie musiało je nosić do końca swojego życia. Dziadek ze strony ojca, gdy tylko usłyszał o ciąży mamy, obliczył miesiąc narodzin i nadał dziecku imię Chu-bong, opuścił ten świat. Gdyby żył, mogłaby z nim przynajmniej negocjować, a w tej sytuacji znienawidziła go, nie mogąc znieść, że jego ostatnia wola bardziej przypominała klątwę. Poza tym smuciło ją, że mąż opuścił ciężarną żonę, nie wiadomo, gdzie jest, i nie daje żadnego znaku życia. W końcu wybuchła płaczem.
• • •
Wtedy się zaczęło. Poczuła straszliwy ból. Drżącymi rękami napisała notatkę w bardzo uprzejmym, oficjalnym stylu, którego na co dzień nie używała.
„Jadę rodzić dziecko. Przyjedź szybko, proszę”.
Mama z trudem wyszła na zewnątrz i długo czekała, zanim złapała taksówkę, która bezpiecznie dowiozła ją do szpitala. Dopiero gdy bóle porodowe przybrały na sile, pojawiła się czerwona twarz taty, wracającego z całodziennej popijawy mającej uleczyć jego kaca. Mama wyła z bólu jak zwierzę, ale dawała z siebie wszystko i nieustannie świdrowała wzrokiem twarz taty.
Zawstydzony tata, jąkając się, wykrztusił:
– Podobno Ben Johnson wygrał.
Gdy tylko skończył mówić, po raz pierwszy i ostatni w swoim życiu dostał od mamy solidny policzek. Tak czy inaczej, jej skurcze trwały długo i były wyjątkowo uciążliwe. Sama nie wiem, czemu nie chciałam wyjść na zewnątrz. Czy to dlatego, że lubiłam spędzać czas w jej brzuchu, gdzie mieszkałam od dziewięciu miesięcy? A może nie chciałam nosić imienia Chu-bong? Wreszcie – bałam się świata, z którym przyjdzie mi się zmierzyć?
Mama rodziła od dwóch dni i była już wykończona. Lekarz zlecił operację, ale mama z twarzą wykrzywioną bólem upierała się, że nie może urodzić dziecka do momentu, aż pewien problem nie zostanie rozwiązany. Zdumiony lekarz powiedział, że widzi taką ciężarną po raz pierwszy, a tata nerwowo przebierał nogami. W rzeczywistości mama miała nadludzką, sekretną motywację, silniejszą od bólu. Dopiero kiedy lekarz poprawił okulary na nosie i powiedział, że takie zachowanie zagraża i jej, i dziecku, mama postawiła ultimatum wobec zagadnienia, o którego rozwiązanie błagała niezliczoną ilość razy.
– Choćbym miała umrzeć, nie pozwolę na Chu-bong. Pisz.
Tata z twarzą bladą jak ściana na moment utknął w martwym punkcie – oscylując między nieżyjącym ojcem a żoną, która mogła umrzeć w każdej chwili. Nagle energicznie skinął głową. W końcu to żyjący muszą żyć dalej. Mimo całego zamętu mama w towarzystwie lekarza spisała memorandum.
– Wiedz, że jeżeli zgłosisz dziecko do urzędu bez mojej wiedzy, zabiorę je i ucieknę. Mówię poważnie.
Tuż przed wyjściem na salę operacyjną pojawiły się sygnały nadchodzącego porodu. Mama wzięła książkowy wdech i z wydechem zaledwie po trzech partych skurczach dziecko przyszło na świat. Była to córka. Mama roniła łzy ulgi i wzruszenia oraz przytulała mnie mocno. Mnie, która nieomal została Kim Chu-bong. W każdym razie kilka godzin po tym, jak pierwszy raz nabrałam powietrza płucami, stało się coś nieoczekiwanego – złotym medalistą biegu na sto metrów został Carl Lewis, który ostatecznie zastąpił Bena Johnsona na pierwszym miejscu, co stało się symbolem wygranej mamy z wolą dziadka.
Mama po tej okupionej wieloma łzami walce, zmęczona trudami porodu, nie chciała odpoczywać. Zamiast spać, całą noc wertowała słownik chińskich ideogramów. W efekcie tych drobiazgowych poszukiwań i długiego rozmyślania zostałam obdarowana jednym z najbardziej popularnych koreańskich imion z czasów olimpiady. Zostałam Kim Ji-hye.
• • •
Moje narodziny były dramatyczne, ale późniejsze przygody związane z imieniem i nazwiskiem są już mniej spektakularne, nie przypominają wyścigu Carla Lewisa i Bena Johnsona. Mieszczą się raczej w kategorii żałosnych.
To było coś w tym stylu. Nauczyciel sprawdza listę obecności na uroczystości rozpoczęcia edukacji w szkole podstawowej i wywołuje mnie po nazwisku, a wtedy inne dziecko odpowiada za mnie. Bo także nazywa się Kim Ji-hye. Po chwili nauczyciel ponownie wyczytuje Kim Ji-hye, ale i tym razem rękę podnosi inna uczennica. Za jakiś czas dowiaduję się, że jestem wpisana na liście obecności jako Kim Ji-hye „C”.
W moich szkolnych latach nie było to nic dziwnego, czasem jedynie litery A, B, C zamieniano na cyfry 1, 2, 3. Ji-hye czaiła się wszędzie. W gimnazjum za to złożyło się tak, że w jednej klasie było nas aż pięć o tym samym imieniu i nazwisku. To był dopiero cyrk! Duża Ji-hye, Mała Ji-hye, Blada Ji-hye, Śniada Ji-hye, Pulchna Ji-hye i tak dalej… Nie imię, ale te przymiotnikowe opisy pomagały rozróżniać dziewczynki między sobą. Byłam w tej grupie Małą Ji-hye, dziewczyną, która niczym szczególnym się nie wyróżniała. Mój przydomek nie brał się nawet z tego, że byłam niska, po prostu Duża Ji-hye była ode mnie znacznie większa. W każdym razie wszystkie Ji-hye z całego kraju dorastały w tych samych klasach co inni, dopasowując się do towarzystwa wielu Bo-ram, A-reum, Seul-gi, komponując się jak przyprawy w potrawie z Min-ji, Eun-ji, Hye-jin i innymi.
Znalezienie osoby o tym samym imieniu w nowej klasie w szkole, na zajęciach pozalekcyjnych czy w imiennych loteryjkach nie było trudnym zadaniem. Czasami, jedząc ciastka, zauważałam, że moje imię utknęło na odwrocie torebki z przekąską. Prawdziwe imię celebrytki było też oczywiście moim imieniem. Niekiedy czułam się tak, jakby to wcale nie było moje imię, tylko jakiś pospolity rzeczownik, taki jak pies czy kot. Towarzyszyły mi więc momenty rozczarowania, ale tak naprawdę było to imię, które do mnie pasowało. To, że mogłam pozostawać anonimowa, jako jedna z wielu, dawało mi czasem poczucie szczęścia. Pasowało do życia, w którym nie było czym się za bardzo chwalić.
Oczywiście, nie powiem, serce mnie bolało, kiedy oblewałam liczne egzaminy wstępne dla kandydatów do pracy – w szczególności te do działu planowania DM Group – gdy na liście przyjętych odkrywałam, że Kim Ji-hye, która tam widnieje, to nie ja. Ponieważ dobrze znajome były mi już emocje odrzucenia i rezygnacji, nie zajęło mi zbyt dużo czasu, bym zaczęłam o nich myśleć jak o moim przeznaczeniu.
• • •
Carl Lewis przed walką z Benem Johnsonem powiedział coś, co mnie urzekło:
– Nie było dotychczas człowieka, który by mnie wyprzedził.
Ben Johnson, nie oddając pałeczki zwycięstwa, zareagował równie dobrą ripostą:
– Nigdy nie pomyślałem o tym, że mógłbym oglądać czyjeś plecy podczas biegu.
• • •
Ale to nie była moja bajka. Tkwiłam w tłumie ludzi biorących udział w maratonie. Mimo że biegłam z wywieszonym językiem i marzyłam tylko o tym, by nie poddać się w pół drogi, w szczelinach między innymi ludźmi jedynie pracowicie przebierałam nogami, poruszając się w kierunku, którego nie mogłam znać. Na szczęście nie smuciło mnie to jakoś szczególnie i mogłam sobie czasem pozwolić na nieśmiały uśmiech. W ten sposób dotarłam do miejsca, w którym jestem dzisiaj.
[1] Gra słów w imieniu i nazwisku Go Chu-bong – 고추봉, gdzie nazwisko i pierwsza sylaba imienia dają słowo gochu 고추, czyli papryczka, której to nazwy ze względu na wygląd używa się również do nazywania męskich narządów płciowych u małych chłopców. Przy założeniu, że nazwisko brzmi nie Go, ale Kim, nie ma tej niefortunnej zbitki sylab, powstaje neutralne połączenie: Kim Chu-bong 김추봉.
Ten krzyk
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Książka została wydana przy wsparciu
Literature Translation Institute of Korea (LTI Korea).
TYTUŁ ORYGINAŁU:
서른의 반격
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczynie: Agata Garbowska-Karolczuk, Monika Rossiter
Redakcja: Katarzyna Gańko
Korekta: Ewa Popielarz
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Jorm Sangsorn / Stock.Adobe.com
The Counterattack of Thirty
Copyright © 2017 by Won-Pyung Sohn
All rights reserved.
Originally published in Korean by EunHaeng NaMu Publishing Co., Ltd.
Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Edyta Matejko-Paszkowska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-067-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek