Kot Winston. Na tropie truciciela - Frauke Scheunemann - ebook

Kot Winston. Na tropie truciciela ebook

Frauke Scheunemann

4,9
22,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czwarta część przygód Superkota! To nie tak miało być! Zamiast cieszyć się świętami w gronie „prawdziwej” rodziny kot Winston po świątecznym obiedzie musi zmagać się z problemami żołądkowymi. Konieczna staje się wizyta w klinice weterynaryjnej, w której okazuje się, że… ktoś próbował otruć Winstona! To wszystko wygląda na nową zagadkę kryminalną. Winston i jego dwunożni przyjaciele: Daria, Tomek i Paula biorą się więc do roboty, aby wyjaśnić, kto kryje się za tym podstępnym atakiem.…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 218

Oceny
4,9 (27 ocen)
24
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bigajo

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia
10
aczytab

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i śmieszna seria książek
10
izabelawings

Nie oderwiesz się od lektury

Popularność




Tytuł oryginału:

Winston – Im Auftrag der Ölsardine

Copyright © 2015 Loewe Verlag GmbH, Bindlach

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit

Copyright © 2019 for the Polish translation by Agata Janiszewska

(under exclusive license to Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.)

Redakcja: Alicja Kaszyńska

Korekta: Teresa Dziemińska

Rysunki na okładce: © iStockphoto.com

Wykonanie okładki: Monika Drobnik

Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez uprzedniej pisemnej zgody właściciela praw jest zabronione. Informacji udziela Wydawnictwo Debit.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A jeśli ją kopiujesz, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

ISBN 978-83-8057-372-7

Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1

40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

Zapraszamy do księgarni internetowej na naszej stronie:

www.wydawnictwo-debit.pl

www.facebook.com/WydawnictwoDebit

www.instagram.com/wydawnictwodebit

E-wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla mojej dzielnej Grety

Prolog, czyli kot w potrzebie!

A więc to już. Wybiła moja ostatnia godzina. I to nie na mojej domowej kanapie, w moim ulubionym miejscu rozświetlonym przez promienie słońca, nie w kręgu moich bliskich, którzy pragną się ze mną pożegnać. Ta ostatnia godzina wybiła na zimnym blacie stołu w gabinecie doktor Gruszki.

Może lepiej jednak teraz wydać z siebie ostatni koci dech w tym krótkim życiu niż dalej cierpieć. Tak okropniaście boli mnie brzuch, że czuję, jakby ten ból rozrywał mnie na strzępy. Stanisław Grad, mój wierny dwunożny przyjaciel, przywiózł mnie tu natychmiast, gdy tylko zaczęło kręcić mi się w głowie i nie mogłem utrzymać się na nogach. Teraz stoi obok stołu i uspokajająco gładzi mnie po głowie. Ale po jego twarzy widzę, że strasznie się o mnie martwi. Moja najlepsza ludzka przyjaciółka Daria, która przez całą drogę tutaj trzymała mnie na kolanach i głaskała, także próbuje powstrzymać łzy napływające jej do oczu. Miau, a więc jest ze mną aż tak źle!

Gdy pani doktor próbuje obmacać mój brzuszek, ostatkiem sił udaje mi się wyrywać jej z rąk. Po chwili jednak kompletnie zamroczony przewracam się na bok. Pani doktor korzysta z okazji i świeci mi w oczy latarką. Mamrocze przy tym pod nosem. Wydaje mi się, że coś w stylu „ojej“ albo „och jej“. Wcale mnie to nie dziwi. Wiem, że jestem bliższy śmierci niż życia.

W końcu pani doktor odchrząkuje.

– Panie profesorze – mówi bardzo poważnym tonem – obawiam się, że Winston został otruty. Albo zżarł coś, co jest dla kotów trujące. W każdym razie jego źrenice wyglądają tak, jakby ktoś mu podał narkotyki. Będziemy musieli mu zrobić płukanie żołądka. Mam nadzieję, że da się go jeszcze uratować.

Darii z oczu leją się łzy, a Stanisław próbuje złapać oddech.

Jestem zbyt słaby, żeby zareagować. Jeśli dobry koci bóg zabierze mnie teraz do siebie, cóż, widać taka jego wola. Kto by pomyślał, że tak marnie skończę! Przecież jeszcze kilka dni temu wszystko było w porządku. W domu odbywała się doroczna impreza przedświąteczna rodziny Gradów, a ja leżałem sobie spokojnie w salonie na naszej pięknej kanapie. Gdybym wiedział, że to ostatnie dni z moją kochaną rodziną, lepiej bym je wykorzystał. Ale niestety jest już na to za późno. Żegnaj, piękny świecie! Żegnaj, moje kochane miasto!

Koncert na dwa flety proste i fałszujący głos

Ciiiiiicha noooooc, święęęęęęta noooooc! Wszyyyystko śpiiii, aaaaatoli…

Istoty dwunożne są naprawdę mistrzami świata w zamykaniu oczu na prawdę. Jako kot domowy jestem doskonałym znawcą ludzi i mógłbym o nich książki pisać. W rzeczywistości ta noc absolutnie nie jest cicha i nie ma mowy, żeby ktoś tu w ogóle mógł spać! Niestety! Można o tym tylko pomarzyć. Zamiast ciszy panuje ogłuszający hałas: dwa flety proste grają raczej wbrew sobie niż współbrzmią, a całość wieńczy straszliwie fałszujący głos. Aż mi się wąsy skręcają w sprężynki. Mam taki wrażliwy słuch! Jestem rasowym kotem i to dla mnie stanowczo zbyt wiele! Zeskakuję z kanapy, wciskam się w kąt z nadzieją, że ludzie wreszcie się zorientują i przestaną tak okropnie hałasować.

Najwyraźniej jednak tylko ja zdaję sobie sprawę, jak potwornie to wszystko brzmi, bo mój ludzki współlokator, profesor Stanisław Grad, siedzi razem ze swoimi gośćmi na naszej pięknej kanapie i przysłuchuje się tym dźwiękom z lubością. Najwyraźniej mu się podobają. Być może wypił trochę za dużo tego napoju, który nazywają grzanym winem. U ludzi powoduje on bowiem zaczerwienienie policzków i lekko zaburzone postrzeganie rzeczywistości.

Mama profesora, pani Gradowa, także wygląda na szczęśliwą. Gdy flety przestają wreszcie rzępolić i milknie śpiewaczka, pani Gradowa wstaje z kanapy i klaszcze w dłonie.

– Małgorzatko, Konstanty – woła. – Zagraliście przepięknie!

Dziewczynka i chłopiec, którzy jeszcze przed chwilą na wyścigi dmuchali co sił w te swoje flety, obracają się w jej stronę i grzecznie się kłaniają.

– A ty, Beato, śpiewasz doprawdy cudownie. – Pani Gradowa pieje z zachwytu. – Jak anioł, naprawdę jak anioł!

No dobra, tutaj sprawa jest jasna: pani Gradowa pilnie potrzebuje aparatu słuchowego. Inaczej nie da się wytłumaczyć jej zachwytów, zwłaszcza nad śpiewem Beaty. Co do Małgorzatki i Konstantego, sprawa wygląda odrobinę inaczej. Są w końcu jej wnukami, a jak podpowiada mi moje wieloletnie doświadczenie kota domowego, babcie są zawsze zachwycone wszystkim, co robią wnuki. Konstanty jest synem Rolanda i Beaty, czyli młodszego brata Stanisława i jego wrednej żony. Małgorzatka z kolei jest córką starszej siostry Stanisława, która dzięki Bogu nie śpiewa, za to dużo się modli, bo jest pastorką. Może mogłaby się raz pomodlić o to, żeby Beata nie śpiewała, kiedy przychodzi do nas z wizytą, do stu tysięcy kocich kuwet!

Nie bez powodu więc jedyne muzykalne osoby, mieszkające tu wraz ze Stanisławem i ze mną, wzięły nogi za pas: gospodyni Stanisława, Anna, wraz ze swoją matką, wyjechała na parę dni. A jej trzynastoletnia córka Daria, moja najlepsza przyjaciółka, schroniła się u Pauli, koleżanki z klasy. Bardzo sprytnie!

– Dziękuję za miłe słowa, droga mamo. – Beata się rozpromienia. – Przygotowałam dla was jeszcze jeden utwór. Więc jeśli chcecie…

Rozglądam się ukradkiem. Stanisławowi drgają kąciki ust. Najwyraźniej nie jest aż tak zachwycony sztuką wokalną Beaty jak jego matka. Ona jednak raz jeszcze klaszcze w dłonie.

– To cudownie! – woła. – Ach, jakże się cieszę! Śpiewaj dalej, proszę!

Wszechmocna sardynko w oleju! Moje wrażliwe uszka nie zniosą jeszcze jednej pieśni. Jest tylko jedno wyjście: ucieczka! I to natychmiastowa!

Nie mijają nawet trzy sekundy i wyskakuję przez klapkę w drzwiach na korytarz. Kącikiem ucha słyszę jeszcze, jak Beata znowu zaczyna bardzo głośno i bardzo fałszywie wyć pieśń, która nijak nie kojarzy się ze świętami, nawet gdyby człowiek nie wiadomo jak się starał. Interesujące jest jedynie, że to pieśń o rybie – chyba była tam mowa o pstrągu z rączego strumienia. No cóż, to akurat coś naprawdę pysznego, ale i tak się cieszę, że udało mi się umknąć z tego rodzinnego piekiełka. Myślę, że poszukam na dworze mojej kociej przyjaciółki Odetty.

Odetta jest przepiękną białą kotką, która niemal całe dnie spędza na podwórzu naszej kamienicy. Dawniej, kiedy byłem jeszcze leniwym domowym kocurem, który nie miał odwagi wyjść na zewnątrz, powiedziałbym, że jest dachowcem. Ale potem do mojego i Stanisława mieszkania wprowadziła się Daria ze swoją mamą, Anną. Na początku wcale nie byłem zachwycony wizją dzielenia się moją kanapą z jakimś dzieckiem. Ale z czasem ja i Daria coraz bardziej się zaprzyjaźnialiśmy i w końcu odważyłem się wyruszyć w świat, który rozciąga się poza moimi własnymi czterema ścianami. Od tamtej pory wiem, że Odetta nie jest żadnym dachowcem, tylko łowczynią przygód! I do tego najpiękniejszą na świecie! Zawsze, kiedy widzę Odettę, serce zaczyna mi bić jak oszalałe. Do tego wszystkiego ta kocia piękność jest jeszcze szaleńczo mądra i chyba to właśnie najbardziej mi się w niej podoba. Uwielbiam inteligentne kobiety!

Latem Odetta wraz z dwoma pozostałymi podwórzowymi kotami, Spajkiem i Karmelkiem, siaduje często na daszku wiaty śmietnika. Ale teraz, zimą, ta trójka znalazła sobie inne miejsce: murek koło klapy wywietrznika pralni! Jest tam znośnie nawet w czasie większych mrozów, bo klapa znajduje się w osłoniętym od wiatru kącie, a z pralni, od suszarek, przez cały czas napływa przyjemnie ciepłe powietrze.

I rzeczywiście, Odetta, Spajk i Karmelek także i teraz siedzą w swojej zimowej kwaterze. Drzemią sobie, ciasno przytuleni. Mimo grudniowego chłodu wygląda to naprawdę bardzo miło!

Podkradam się do nich i głośno miauczę na powitanie. Wzdrygają się i gramolą na równe łapy.

– Heloł, ziom – mówi Spajk i przeciąga się leniwie. To gruby, pręgowany kocur, raczej bardzo łagodny, ale nie wolno go lekceważyć. – Z jakiej to okazji spotkał nas ten zaszczyt w takim mroźnym dniu? Myślałem, że macie w domu imprezkę?

– A ty skąd wiesz? – pytam zaskoczony.

– Trudno nie zauważyć. A dokładniej rzecz biorąc: nie usłyszeć, gdy ta straszna kobieta z rozdzierającym głosem przybywa do twojego biednego pana z całym swoim majdanem. – Spajk chichocze. – Naprawdę się cieszę, że moja ludzka współlokatorka nie przepada za towarzystwem. Przynajmniej jeśli chodzi o istoty dwunożne.

Kiwam głową.

– No cóż, co ja mogę powiedzieć? Też bym wolał, żeby Beata zaoszczędziła nam swego towarzystwa. Ale niestety w czasie Gwiazdki to jest niemożliwe – wzdycham.

Spajk patrzy na mnie z zainteresowaniem.

– A co to właściwie… ta Gwiazdka? – pyta.

– Nie wiesz, co to jest Gwiazdka? – Wlepiam w niego wzrok.

– Nie, a skąd miałbym wiedzieć?

– Bo każdy to wie! Wszyscy ludzie obchodzą Gwiazdkę i każdy kot, kotka czy kocur, który spędził ze swoim człowiekiem więcej niż rok, po prostu wie, co to jest Gwiazdka.

Spajk przekrzywia głowę.

– Mieszkam z moim człowiekiem już kilka lat i z własnego doświadczenia nie znam żadnej Gwiazdki. Wiem tylko, że moja pani, Ramona, powtarza, że nie będzie brać udziału w tym całym szaleństwie.

Co racja, to racja! Pewnie zna Beatę i się boi, że Beata do niej też mogłaby przyjść na Gwiazdkę.

Karmelek odchrząkuje.

– No dobra, Spajk. To ja ci powiem, co to jest Gwiazdka. Mnie także zajęło sporo czasu zrozumienie, o co w tym wszystkim chodzi. Ale teraz już wiem: ludzie świętują Gwiazdkę, żeby w tej ciemnej porze roku zapalić jak najwięcej świec w mieszkaniu i w różnych innych miejscach. Dlatego istoty dwunożne stawiają w domach choinki i wieszają na nich światełka – to coś w rodzaju ogromnego świecznika.

Hę? Co to za dyrdymały? Ten Karmelek faktycznie nie ma o niczym pojęcia! Ale wcale mnie to nie dziwi. Nie jestem pewien, czy ten bury, mocno rozczochrany kot kiedykolwiek mieszkał z człowiekiem. Wydaje mi się, że przez całe życie tylko się włóczy z innymi kotami. Skąd w takim razie miałby wiedzieć, czym jest Gwiazdka?

– Karmelku, wybacz, że cię poprawiam. – (Prawdę mówiąc, nawet mnie to cieszy, bo w gruncie rzeczy fajnie jest wytknąć mu niewiedzę). – Opowiadasz jednak o Gwiazdce jakieś bzdury. Zastanów się: kiedy Gwiazdka się kończy, w mieście dalej jest dość ciemno, ale nikt już nie trzyma w domu drzewka ze światełkami. Wszystkie choinki lądują na ulicy, aż w końcu przyjeżdża śmieciarka i je zabiera.

Spajk i Odetta chichoczą cichutko.

Karmelek piorunuje mnie wzrokiem.

– No oczywiście! Przecież ty jesteś PAN WSZYSTKOWIEDZĄCY! Skoro tak wszystko wiesz lepiej, to może nam wytłumaczysz, co to jest ta Gwiazdka.

Odchrząkuję i prostuję się. Stanisław zawsze tak robi, kiedy przygotowuje w domu nowy wykład na uczelnię. Wtedy mówca wygląda na bardzo ważną osobę.

– Podczas Gwiazdki ludziom przede wszystkim chodzi o jedzenie. Gdy jest zima, nic nie rośnie na polach ani na drzewach i ludzie boją się wielkiego głodu. Dlatego wymyślili Gwiazdkę. Wtedy jedzą, ile wlezie, można by powiedzieć, że się najadają na zapas, na ciężkie czasy. A zatem Gwiazdka to taki trening przeżycia dla ludzi. Dzięki niemu pamiętają o tym, by zawsze, jak tylko jest okazja, jeść do syta.

Spajk, Karmelek i Odetta gapią się na mnie. Potem Odetta zaczyna rzęzić i sapać, a w końcu przewraca się na bok. Cóż to, zasłabła? Może pod wpływem niewiarygodnej błyskotliwości mojego wykładu? Podobno kobiety tak mają: często mdleją z zachwytu. Na przykład gdy spotkają gwiazdę rocka. Albo słynnego aktora filmowego. Albo właśnie wtedy, kiedy ktoś tak wspaniale im wytłumaczy, na czym polega świętowanie Gwiazdki.

A więc niewątpliwie Odetta zemdlała z wrażenia: ja, Winston Churchill, jestem po prostu półtora gościa!

O zbawicielach świata, sosie z tuńczyka i złych ludziach

Powoli Odetta mogłaby się już ocknąć z tego swojego omdlenia wywołanego zachwytem. Tymczasem cały czas leży między Spajkiem i Karmelkiem, a jej rzężenie przeszło w sapanie. Kiedy się dokładniej przysłucham, zdaje mi się, że słyszę śmiech. To bardzo zastanawiające!

– Winstonie – mówi wreszcie Odetta z niejakim trudem. – Jak to jest, że ty przez cały czas myślisz o jedzeniu?

Chwila moment, a co to ma ze mną wspólnego? Ja tylko wyjaśniłem, dlaczego ludzie obchodzą Gwiazdkę.

Odetta gramoli się do góry i patrzy na mnie, przekrzywiając głowę.

– Naprawdę wierzysz w tę historię z treningiem przeżycia?

– Oczywiście. – Kiwam głową. – O to właśnie chodzi na Gwiazdkę: żeby zjeść jak najwięcej!

Odetta wzdycha.

– Winstonie, jak długo mieszkasz już z ludźmi? – pyta. I to tonem, którego wręcz nienawidzę. Bo jednoznacznie jest w stylu: „Może byś od razu mnie zapytał, bo ja i tak wiem lepiej”.

Powoli zaczyna mi świtać w głowie, że Odetta nie zemdlała z zachwytu, tylko przewróciła się ze śmiechu. Kurczę, kurczę, KURCZĘ!

– Jeśli ty mi chcesz powiedzieć, że nie znam się dość dobrze na istotach dwunożnych, ich zwyczajach i obyczajach, to ja chcę ci powiedzieć, że to bzdura. Od zawsze mieszkam ze Stanisławem. No, prawie od zawsze. To znaczy, Stanisław zabrał mnie od hodowcy, kiedy byłem jeszcze całkiem mały i od tego czasu jestem z nim. Parę latek już przeszło, a więc uwierz mi, wiem, o czym mówię.

„W przeciwieństwie do waszej trójki, włóczykije“ – dorzucam w myślach. Nie będą mnie trzy koty, które całe dnie spędzają bez ludzi na podwórzu, uczyć, jak kombinują istoty dwunożne i jak obchodzą święta! Mnie, szlachetnego Winstona Churchilla, znawcę ludzi par excellence. Mnie, kota, który w pewnym sensie urodził się na rozświetlonej promieniami słońca kanapie! Mnie, stworzenia, które mieszka u prawdziwego profesora fizyki! Phi!

– Dobra, powiem krótko – ciągnie Odetta tym swoim przemądrzałym tonem. – Gwiazdka to inaczej Boże Narodzenie i ludzie świętują narodziny Zbawiciela.

Że co? Urodziny? Nie, nie, to przecież bez sensu. Na urodziny jest tort śmietankowy z marcepanem i całym mnóstwem świeczek. A ludzie śpiewają hepi berzdej, a nie jakieś tamWśród nocnej ciszy. I niech mi ktoś w ogóle powie, kto to taki ten Zbawiciel?

– Odetto, gdyby Gwiazdka faktycznie była jakąś urodzinową imprezą, na pewno bym się zorientował – odpowiadam zdecydowanym tonem. – Znam się na tym. W końcu profesor Grad co roku obchodzi urodziny. I one wyglądają zupełnie inaczej niż Gwiazdka. A poza tym nie znam nikogo, kto nosiłby nazwisko Zbawiciel. Jeszcze nigdy nikt taki u nas nie był. Czemu więc mielibyśmy obchodzić jego urodziny?

Karmelek przekrzywia głowę.

– Chwilunia! Coś mi się wydaje, że kiedyś o tym gościu słyszałem. Czy on czasem nie jest kimś w rodzaju superbohatera?

– Coś koło tego – przytakuje Odetta. – Zbawiciel jest kimś, kto uratował świat. Ludzie wierzą, że jest synem Bożym. No i że urodził się właśnie na Gwiazdkę. I dlatego ją obchodzą.

– Aha, to o niego ci chodzi! – wyrzuca z siebie Spajk. – No przecież to ten sam, którego nazywają Jezusem Chrystusem. To on się urodził na Gwiazdkę?

– Właśnie tak – potwierdza Odetta. – I taki jest prawdziwy powód obchodzenia Gwiazdki. Nie światełka, nie jedzenie, tylko narodziny Jezusa Chrystusa. To właśnie świętują wszyscy ludzie.

Muszę przyznać, że coś mi zaczyna świtać w głowie. Jezus. Kiedyś już o nim słyszałem. Siostra Stanisława, ta pastorka, od czasu do czasu o nim opowiada. Zdaje się, że to całkiem fajny gość. W każdym razie dla niej jest bardzo ważny.

– Nie, nie wszyscy. – Spajk nie zgadza się z Odettą. – W każdym razie Ramona nie. I ona nie wierzy w tę całą historię z Jezusem. Szczerze mówiąc, dość mocno ją to wszystko wkurza. Ostatnio do naszych drzwi zapukała jakaś dwójka ludzi i chcieli z nią pogadać o tym gościu. I o jednej takiej książce, która nazywa się Biblia i w której podobno to wszystko jest napisane, o Jezusie i o Bogu. No to im nieźle nawrzucała. Że to wszystko są bzdury i że ma w nosie, czy ludzie modlą się do Boga, Allaha czy Buddy. Bo i tak żaden z nich nie istnieje. I żeby już nigdy, przenigdy do niej nie przychodzili. Tak właśnie było.

– Dobra, dobra, Spajk, nie wszyscy ludzie wierzą w Jezusa – mówi Odetta pojednawczo. – Ale ci, którzy wierzą, świętują jego narodziny właśnie na Gwiazdkę. Na pamiątkę tego wydarzenia śpiewają różne pieśni i obdarowują się prezentami. Tak wyrażają swoją radość. I to nie ma nic wspólnego z plagą głodu. – Odetta rzuca krótkie spojrzenie w moją stronę. – Sorry, Winston, stary kocurze domowy – dodaje. – Chyba jednak jeszcze nie wiesz wszystkiego o ludziach.

Spajk i Karmelek aż się trzęsą ze śmiechu, a ja czuję się jak ostatni głupek. Czy mówiłem kiedyś, że lubię inteligentne kobiety? Zmieniam zdanie: inteligentne kobiety są gorsze od zarazy.

Gdy wracam do domu, okazuje się, że Beata szczęśliwie odjechała już wraz ze swoim majdanem, siostra Stanisława i jej rodzina razem z matką też się właśnie pożegnali i w naszym pięknym mieszkaniu znowu zagościł błogi spokój.

W kiepskim nastroju przemykam do salonu. Zamierzam położyć się na kanapie i nie ruszać stamtąd do końca dnia. A może do końca roku. Albo już w ogóle nigdy. Ciekawe, czy ktoś przyniesie mi coś do jedzenia, jeśli nie ruszę się z kanapy? Nawet jeśli nie, trudno. Jedzenie nie jest dla mnie takie ważne. Nie aż tak bardzo. W gruncie rzeczy mógłbym bez jedzenia wytrzymać wiele dni. Nie mam pojęcia, dlaczego Odetta uważa, że prawie cały czas myślę tylko o żarciu. To jest po prostu chamstwo!

W rzeczywistości większość czasu zajmuje mi wyjaśnianie, wraz z moją przyjaciółką Darią, różnych tajemniczych przestępstw. Kiedyś na przykład pokrzyżowaliśmy plany szajce rabującej sejfy. I pomogliśmy wpakować za kraty porywacza dzieci. A pewnego razu Daria i ja… Ojej! Co się tam tak tłucze? W drodze na kanapę mijam na wpół otwarte drzwi do kuchni i słyszę dźwięk, który do złudzenia przypomina brzęk zbieranych ze stołu talerzy.

Hmm, a może zostało troszkę tego czegoś pysznego, co się nazywa vitello tonnato i co jeszcze przed chwilą stało na świątecznym stole? Chętnie bym spróbował, jak smakuje. Pachniało naprawdę wybornie, gdy Stanisław wyjmował to z torby po powrocie z delikatesów. Niestety, najpierw było zapakowane, a potem profesor wyłożył wszystko na duży talerz i postawił na stół. Stamtąd oczywiście niczego nie mogłem zwędzić, bo przy stole siedziała w komplecie rodzina Stanisława. Ale może teraz będę miał więcej szczęścia i znajdę jeszcze coś w kuchni?

Truchtem przebiegam przez kuchenne drzwi. Na pewno Stanisław coś mi rzuci, jeśli grzecznie go poproszę. Zawsze jest bardzo szczodry, a w przeciwieństwie do babuszki czy Anny nie uważa, by jego kocur był zbyt gruby.

Ale nogi stojące przy zlewozmywaku wcale nie należą do Stanisława, tylko do Darii. Miau, miau, hurra! Moja przyjaciółka nareszcie wróciła! Jednym susem ląduję na blacie tuż obok niej.

– Hejka, Winston – wita się ze mną Daria. – A gdzieś ty się podziewał? Bratanice i siostrzeńcy Stanisława wszędzie cię szukali! Jak wróciłam, był straszny ryk, bo chcieli się z tobą pobawić, a nigdzie nie mogli cię znaleźć.

Nie mam co do tego wątpliwości. Szczególnie te rozpuszczone bachory od tej głupiej Beaty to istni dręczyciele kotów i na pewno byli rozczarowani, że ich ulubiona ofiara – czyli ja – tak szybko im uciekła. Ocieram się o ramię Darii i zaczynam mruczeć.

– Okay, kolego – Daria się śmieje. – Czego chcesz? – Głaszcze mnie po głowie. – Nie, nic nie mów. Czytam w twoich myślach. – Daria chwyta talerz, który zdążyła już postawić koło zlewozmywaka i podsuwa mi pod nos. – Czy to jest to, czego szukasz?

Obwąchuję go pospiesznie. Super, Daria rzeczywiście zostawiła mi vitello tonnato! Robię mały krok do przodu i zaczynam oblizywać talerz. Pychota! Smakuje troszkę jak ryba, a troszkę jak delikatne mięsko, innymi słowy: jakby ktoś to przyrządził specjalnie dla mnie!

– Ależ ci to smakuje, kiciuś – mówi Daria. – Ale co się dziwić? Vitello tonnato to cielęcina z sosem z tuńczyka, czyli dokładnie to, co tygrysy lubią najbardziej. Naprawdę miałeś szczęście, że goście trochę zostawili.

Mruczę i wylizuję talerz do czysta. Ciekawe, czy znalazłaby się gdzieś dla mnie jeszcze jedna porcja? Zaciekawiony zaglądam do zlewozmywaka. Niestety: pusto! Od mruczenia przechodzę do miauczenia. I to żałosnego. Chcę jeszcze!

Daria ze współczuciem kręci głową.

– Przykro mi, Winstonie. Skończyło się!

Zeskakuję z blatu i zaczynam krążyć po kuchni. Coś gdzieś musiało zostać z tej wykwintnej uczty! Z nosem tuż przy ziemi obwąchuję każdy kąt i każdy zakamarek w poszukiwaniu resztek jedzenia.

Daria obserwuje mnie z rozbawieniem.

– Winstonie, wyglądasz teraz jak pies! Czy to możliwie, że jesteś troszkę żarłokiem?

Natychmiast przestaję węszyć i przysiadam na zadku. Najpierw Odetta, a teraz Daria! Co się dzieje z moimi ulubionymi dziewczynami?

Daria przyklęka i drapie mnie za uszkiem. W przeciwieństwie do Odetty najwyraźniej się zorientowała, że właśnie ciężko mnie obraziła.

– Koteczku, nie miałam nic złego na myśli. Ale ostatnio trochę się martwię twoim łakomstwem. Głównie dlatego, że słyszałam pewną straszną historię, którą koniecznie muszę ci opowiedzieć!

Straszna historia, która ma związek z jedzeniem? To może znaczyć tylko tyle, że czekają mnie czasy głodu! Wiedziałem, wiedziałem! W gruncie rzeczy miałem przecież rację, Gwiazdka jest po to, żeby zgromadzić porządne zapasy tłuszczu!

Daria bierze mnie na ręce i z powagą patrzy mi w oczy.

– Winstonie, dowiedziałam się właśnie, że ktoś, kto nienawidzi kotów, rozrzuca w naszej dzielnicy zatrute jedzenie. Wygląda to jak kawałki pysznej kiełbasy albo nawet sardynki w oleju. Ale koty, a także psy, które to zjadły, omal nie umarły! Bo w tym jedzeniu jest trutka na szczury! Jesteś w stanie w to uwierzyć? Opowiedziała mi o tym pani Bonikiewicz z kiosku z gazetami koło szkoły. Jej biedna kotka Mizia wylądowała w klinice dla zwierząt i ledwie uszła z życiem. Bądź więc ostrożny i ostrzeż swoich przyjaciół. Nie jedzcie niczego, co znajdziecie, ani niczego, co wam da ktoś obcy, nawet gdyby się wydawało bardzo pyszne. To może być śmiertelnie niebezpieczne!

Śmiertelnie niebezpieczne? Zatrute jedzenie? Tu, u nas, w pobliżu? Na kocie świętości, to straszne! To bardzo zła wiadomość dla wszystkich kotów w naszej dzielnicy. W końcu mnie też się zdarzyło parę razy znaleźć jakieś pyszności na podwórku. Nawet nie chcę myśleć, co mogłoby się stać! Jest jednak pewien konkretny kocur, którego muszę natychmiast ostrzec – Spajk! I to bez ociągania!

– No więc, mój kochany, proszę nie jeść nic poza domem, zrozumiano? – powtarza Daria. Sprawia wrażenie naprawdę zatroskanej.

– Lepiej dam ci teraz jeszcze trochę drobiowej wątróbki, dobrze?

No cóż, w sumie z tym ostrzeżeniem Spajka mogę poczekać do jutra. Dziś wieczorem już na pewno gdzieś się położył i kima. Ale jutro to będzie pierwsza rzecz, którą zrobię: zejdę na podwórko i przekażę wszystkim kotom tę straszną nowinę.

Po zjedzeniu przygotowanej przez Darię porcji drobiowych wątróbek przez cały wieczór już tylko wyleguję się na kanapie, głaskany na przemian przez moją przyjaciółkę i przez Stanisława. W nocy jednak śpię bardzo niespokojnie. Śnią mi się całe góry zatrutych sardynek w oleju. W tle tych strasznych obrazów rozbrzmiewa okropny koncert na dwa flety. Niespokojnie przewracam się z boku na bok w moim koszyczku. Śni mi się, że sam nażarłem się trucizny i że teraz dręczy mnie straszliwy ból brzucha. To niewiarygodne, jak bardzo jest realny. Żołądek zaczyna mi się spazmatycznie kurczyć. W całym brzuchu czuję jakby ukłucia tysiąca drobnych igieł. Udręczony otwieram oczy i próbuję wyzwolić się z tego koszmaru. Ale ból nie mija. Otrząsam się i nasłuchuję sygnałów mojego własnego ciała. To są fakty. Naprawdę straszliwie boli mnie brzuch!

O kołdrach i termoforach. I o dzieciach, które siedzą przed szkołą

Daria nie lubi spać w zupełnych ciemnościach, dlatego zawsze zostawia drzwi do swojego pokoju lekko uchylone. Przekradam się przez nie i podchodzę z trudem do jej łóżka. Jestem za słaby na to, żeby wskoczyć. W moim brzuchu gotuje się tymczasem jak w garnku z rosołem, który ktoś zapomniał ściągnąć z kuchenki.

Miauczę żałośnie, w nadziei że obudzę Darię. Jeśli ktoś miałby się zorientować, że zostałem otruty przez jakiegoś podłego złoczyńcę, to tylko Daria. Bo przecież moja przyjaciółka wie, że w okolicy grasuje jakiś zbir, który czyha na życie niewinnych kotków. Na razie jednak Daria mocno śpi i nie słyszy, jak bardzo cierpi jej ukochany Winston. Miauczę głośniej, ale ciągle nie ma żadnej reakcji. O rany, ależ boli! Co ja mam zrobić? Koniecznie potrzebuję kogoś, kto wymasuje mój bolący brzuszek i tym kimś ma być Daria!

Może jakoś uda mi się wskoczyć na łóżko? Przysiadam i spoglądam w górę. Hmmm. W normalnej sytuacji to żaden problem, ale w moim aktualnym stanie… wykluczone! W tym momencie przychodzi mi do głowy pomysł, związany z pewną charakterystyczną cechą istot dwunożnych. One nie mają futra. A jedną z wielu przykrych konsekwencji nieposiadania futra jest to, że bez przykrycia istoty dwunożne marzną w czasie snu. I najczęściej wtedy się budzą. Bardzo dobrze o tym wiem, ponieważ Stanisław nie znosi, kiedy – bardzo, ale to bardzo rzadko – dołączam do niego, gdy drzemie na kanapie. Jeśli wtedy zupełnie przypadkowo podciągnę do góry koc, żeby się usadowić w bardzo przytulnym miejscu w jego nogach, najczęściej po krótkim czasie się budzi i jest na mnie zły. Bo mu stopy marzną. No cóż, ludzie to tacy wrażliwcy! I w ogóle, człowiek z wielu względów nie przeżyłby w przyrodzie nawet dwóch dni. Ale to już zupełnie inny temat.

Najważniejszy jest teraz mój pomysł: wysuwam pazury i sięgam łapą do zwisającego z łóżka rogu kołdry, a potem ostrożnie pociągam ją w swoją stronę. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, kołdra opada i po chwili cała już leży na podłodze. Udało się! Teraz tylko muszę poczekać.

Nie trwa to zbyt długo, bo nie zdążam nawet policzyć do dziesięciu (a potrafię to zrobić, możecie mi wierzyć!). Słyszę, jak Daria wzdycha. Niespokojnie kręci się w łóżku, a potem siada i zapala lampkę nocną. Rozgląda się przez chwilę i wreszcie mnie dostrzega.

– Winstonie, czy to ty zwędziłeś mi kołdrę? Co to ma znaczyć? Jest grudzień, zimno mi!

Najchętniej odpowiedziałbym jej