Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Madzi, Rafałowi, Ali i Emilce, Madzi, Tomkowi, Wojtusiowi i Radkowi
Fragmenty fabuły powieści oparto na faktach z okresu II wojny światowej oraz tych, które zdarzyły się współcześnie. Fakty te zostały jednak wplecione w wydarzenia fikcyjne i z tego powodu niektóre nazwy miejscowe zostały celowo zmienione, aby nie wiązać fabuły z prawdziwymi miejscowościami i osobami.
Chociaż postaci występujące w powieści mają swój rzeczywisty pierwowzór, to przypisywanie zdarzeń z kart powieści do konkretnych osób nie jest uprawnione.
Edward Łysiak
Krzywice, maj 2017
Nie powiedziała, że przyjedzie. – Wojciech analizował w myślach spotkanie z Anną. – Nie powiedziała też, że nie przyjedzie, jednak tym, że przytuliła się i położyła głowę na moim ramieniu, dała mi nadzieję.
Bus pokonywał właśnie wzniesienie pod Wysokim Kościołem, gdy telefon Wojciecha zasygnalizował nadejście wiadomości.
„Dziękuję za spotkanie – przeczytał na WhatsAppie. – Twoja propozycja mnie ucieszyła, jednak daj mi czas do namysłu. To wszystko nie jest takie proste. Anna”.
Co nie jest takie proste? – Wojciech wygasił ekran smartfona i ponownie oddał się rozmyślaniom. – Pakujesz niezbędne rzeczy, wsiadasz do busa i po czterdziestu minutach jesteś w Trzebnicy.
Bus minął Będków i wspinał się na ostatnie wzniesienie, za którym w pofałdowanej dolinie leżało to powiatowe miasto.
– Stąd do Krzywic jest tylko kwadrans taksówką – mówił półgłosem. – To w czym problem?
Kobieta w średnim wieku, siedząca przed nim, odwróciła się. Przeprosił ją uśmiechem.
A może nie chodzi o logistykę? – Naszła go kolejna myśl. – Może obawia się, że jej przyjazd będzie czymś więcej niż zwykłą przyjacielską wizytą? Że zmusi nas oboje do określenia się co do wspólnej przyszłości? Może o to jej chodzi? Tego jednak Wojciech nie wiedział.
***
Ze spotkania z Wojciechem Anna wracała tramwajem.
– Dzięki, ale naprawdę nie musisz się fatygować – powiedziała, gdy chciał zamówić taksówkę. – Z pętli na Biskupinie dwójka zawiezie mnie prawie na miejsce.
Tramwaj dojeżdżał do placu Grunwaldzkiego, kiedy smartfon Anny zasygnalizował nadejście wiadomości.
Ech, ten Wojciech – pomyślała kobieta, wyjmując z torebki telefon. – Ledwie kwadrans temu się pożegnaliśmy, a on już szuka kontaktu. W sumie to nawet miłe. Zabija tę nieznośną samotność, ale ciekawe, na co on liczy? O czym myślał, gdy zapraszał mnie do siebie?
Otrzymana wiadomość ją zaskoczyła. Nie było żadnego tekstu, a jedynie emotikonki trzech czerwonych tulipanów. Nadawca się nie podpisał, a numer jego telefonu nic Annie nie mówił.
Kto to może być? – zastanawiała się. Po kilku minutach bezskutecznego przeglądania wspomnień schowała telefon do torebki. Gdy wysiadała z tramwaju, o tej dziwnej wiadomości już prawie nie pamiętała.
***
W Krzywicach Wojciech od razu udał się do pana Kazimierza, któremu powierzył opiekę nad domem i sadem.
– Długo pana Wojciecha nie było – stwierdził pan Kazimierz przy powitaniu. – My już myśleli, że na tej Ukrainie bandery pana… No wie pan.
– Nie, nic złego nam nie zrobili, tylko autobus się zepsuł.
– Chyba że tak. – Mieszkaniec Krzywic podał Wojciechowi klucze. – A wie pan, że Cygany po wsi chodzili?
– O! Pierwsze słyszę. Naprawdę?
– Tak. Taksówką dwie Cyganichy przyjechały. Taksówka na przystanku stała, a one po wsi chodziły. Jak nic, na kradzież przyjechały.
– I rzeczywiście coś ukradły?
– Nie, ale mało brakowało, a Juszczykowej renta by przepadła. Bo wie pan, rentę listonosz przyniósł i na stole leżała, kiedy Cyganichy do drzwi zapukały. Juszczykowa, głupia baba, nie zapytała, kto przychodzi, tylko drzwi otwarła. Cyganicha nogę za progiem postawiła, a Juszczykową strach wtedy obleciał. Drzwi zatrzasła i szybko klucz przekręciła. Juszczykowa mówiła, że taką łaciną Cyganicha rzuciła, jakiej ona w życiu nie słyszała. Nam nie dziwota to było, bo złodziejka na nogę utykała, jak do pana Wojciecha szła.
– Jak to? – Wojciech się zaniepokoił. – U mnie też były?
– A były, były – potwierdził pan Kazimierz. – Dom zamknięty był, do drzwi pięścią waliły, a potem dookoła chodziły, do szopy zaglądały i jabłka w sadzie zrywały, ale my z Mietkiem i Frankiem widłami je przegonili. Jabłek dużo nie wzięły, tyle co za pazuchę włożyły, a piersi takie wielkie miały, jakby dzieci karmiły i mleczne były.
– To ja panu za tę opiekę bardzo dziękuję. – Wojciech wyjął portmonetkę. – Tu jest stówa, jak się umawialiśmy, i jeszcze pięć dych za Cyganki. Czy może tak być?
– Może, może. – Mężczyzna chuchnął najpierw w jeden banknot, potem w drugi, i oba schował do kieszeni. – Pan Wojciech taki dobry człowiek jest, że drugiego takiego we wsi nie ma. To my jeszcze kłódkę za to kupimy.
– Jaką kłódkę? – Wojciech zmarszczył czoło. – O jakiej kłódce pan mówi?
– Mietek spawarkę ma i jak te Cyganichy my przegonili, to do bramy dwa ucha przyspawał, żeby na kłódkę zamykać, ale na kłódkę pieniędzy my nie mieli i śrubami ucha skręcili. A z tej Ukrainy to pan Wojciech jakiejś Ukrainki nie przywiózł? Ludzie mówią, że z nich dobre żony są.
– Panie Kazimierzu, o czym pan mówi? Jakie żony? Jakie Ukrainki?
– Pan Wojciech sam tak mieszka, a samemu trudno. Są we wsi wdowy i oko na pana Wojciecha mają, tylko śmiałości im brakuje. Pan Wojciech uczony taki, a one proste kobity są, jak ja.
– Nie jestem uczony i nie przywiozłem żadnej Ukrainki. – Wojciech położył dłoń na ramieniu pana Kazimierza. – Może nasza polska kobieta mnie odwiedzi, ale to nie jest pewne.
– Oj, przydałaby się panu Wojciechowi kobita, przydała. Żałość serce człowieka ściska, jak na pana patrzy. Z żoną i córką pan Wojciech kiedyś się spotka, ale najpierw życie trzeba przeżyć. Najlepiej, jak najlepiej, a bez kobity się nie da.
***
Nie doceniałem pana Kazimierza. – Przyznawał w myślach Wojciech, kładąc się spać. – Jak to on powiedział? Że nie można dobrze przeżyć życia bez kobiety? Chyba jednak inaczej to mówił, jakoś tak bardziej ekspresyjnie. I pomyśleć, że mówił to prosty człowiek, jak sam siebie określał. Człowiek, który najwyżej jakąś zawodówkę skończył. Czasem mądrość ludowa, jak się ją zwykło nazywać, jest bliższa życiowej prawdy niż opinie naukowych autorytetów – konstatował. – Od pana Kazimierza mogę się dużo nauczyć.
Te rozmyślania sprawiły, że mimo późnej pory postanowił zatelefonować do Anny. Może jeszcze nie śpi? – Z tą myślą sięgnął po telefon. – Tylko co ja jej powiem? – Tego nie wiedział.
– Cześć, Wojciechu – usłyszał, zanim zdążył się przywitać.
Zapisała mój numer – ucieszył się.
– Czy coś się stało, że telefonujesz? Już prawie dwudziesta druga.
– Nie, nic się nie stało. Po prostu chciałem usłyszeć twój głos – improwizował.
– To miłe z twojej strony. A co robisz, że jeszcze nie śpisz?
– Próbuję zasnąć, ale mi się nie udaje.
– Ja też jestem już w łóżku. A ty spróbuj liczyć huculskie smereki, płaje i połoniny. Może one pomogą ci zasnąć.
– Pamiętasz te czarnohorskie wędrówki?
– Pamiętam i jeszcze raz dziękuję.
– Powtórzymy je kiedyś?
– Może, ale raczej nie dzisiaj – zaśmiała się. – Dzisiaj pora już spać. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedział. – I życzę ci przyjemnych snów.
Krzywice, lipiec 2017
– To już jutro. – Wojciech składał odkurzacz. Zwykle sprzątał mieszkanie raz na dwa tygodnie, w parzyste soboty miesiąca, jednak tym razem zrobił to już po czterech dniach. Te nadprogramowe porządki były efektem zapowiedzianego przyjazdu Anny. Chciał ją przyjąć najlepiej, jak potrafił, a porządek i czystość miały mu w tym pomóc.
Był podekscytowany wizytą Anny. Miała przyjechać jutro, tak mówiła przez telefon. Nie wiedział tylko, czy na dwa tygodnie, jak zapraszał, czy na jeden dzień, jak stanowczo deklarowała.
Od powrotu z Ukrainy minęły dwa miesiące. Przedłużony pobyt u naszego wschodniego sąsiada, górska wycieczka zakończona przymusowym pobytem u podnóża Czarnohory oraz to, czego tam doświadczyli ułatwiły im lepsze poznanie się i emocjonalne zbliżenie. Pozwoliły przez krótki czas zapomnieć o samotności, tak bardzo dokuczającej obojgu. Niestety, wraz z powrotem do Polski uczucie to ponownie zagościło w jego wiejskim domu. Wizyta Anny dawała nadzieję na zmianę, a on chciał tej zmiany.
– Piętnaście lat bez żony i córki, to była wegetacja, nie życie. – Tak po powrocie z Ukrainy mówił Annie. Mówił, tłamszony przejmującą ciszą i pustką, gdy wracał do domu. Mówił, bojąc się nawrotu depresji, z którą walczył przez wiele lat po wypadku. Ale mówił też, do czego się w duchu przyznawał, chcąc wzbudzić współczucie Anny i skłonić ją do wspólnego zamieszkania. Chociaż od depresji się w końcu uwolnił, to daleko mu było do optymizmu i pogody ducha sprzed wypadku.
Był dwa razy w sanatorium. Wyjeżdżał tam nie tyle z zamiarem poprawy stanu zdrowia, ile licząc na poznanie kobiety, z którą mógłby się związać na stałe. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Zrezygnowany pogodził się z perspektywą spędzenia reszty życia w samotności, a finalnie w jednym z domów pomocy społecznej, gdy telefon od Magdy z propozycją wyjazdu do Ukrainy oddalił tę ponurą wizję.
Anna – pomyślał. – Anna może to zmienić.
***
Chleb upiekł tuż przed południem. Włożył go do wiklinowego koszyka i położył na środku stołu. Przykryty lnianym ręcznikiem, kusił zapachem. Zwykle robił wypieki według najprostszego przepisu, jednak dzisiaj do ciasta dodał prażone ziarna słonecznika i ozdobił nimi górę chleba. Spieczone wtopiły się w złocistobrązową skórę.
Kruchą kiełbasę kupił w jednym z trzebnickich sklepików, a malinowe pomidory od pani Juszczykowej. Ogórki miał z własnego ogrodu. Przygotował też tradycyjne wafle. Masę zrobił najprostszą z prostych. Składała się jedynie z cukru i mleka, ale jej przygotowanie wymagało dwugodzinnego stania przy kuchence i częstego mieszania. Suche wafle nabył w markecie. Przez wiele lat kupował wafle w firmowym sklepie obornickiego „Misia”, uważając je za najlepsze, ale zakład właśnie bankrutował i musiał poszukać innego producenta.
To wyglądał przez okno, to wracał do stołu. Anna powinna już być. Niecierpliwie spojrzał na zegarek. Pokazywał trzynastą dwadzieścia.
***
Taksówka zatrzymała się przed domem Wojciecha dziesięć minut później. Anna wysiadła na chodnik, a kierowca odczekał chwilę, aby przepuścić dostawczego busa, i wysiadł po stronie jezdni.
– Ruch tutaj mały, ale trzeba uważać – powiedział. – Z bagażnika wyjął dużą walizkę na kółkach i postawił ją przed Anną. – Dwadzieścia siedem się należy.
Anna wręczyła kierowcy dwa banknoty.
– Reszty nie trzeba – powiedziała z uśmiechem.
Taksówkarz włożył pieniądze do portfela i podziękował.
– I polecam się na przyszłość. – Podał Annie wizytówkę.
***
Ktoś przyglądający się z boku atrakcyjnej blondynce w dżinsowych spodniach i podobnej kamizelce od razu poznałby, że kobieta znalazła się tutaj po raz pierwszy, a bliźniak, przed którym zatrzymała się taksówka, wprawił ją w zakłopotanie. Rozglądała się wokół, wyjęła notes i czegoś w nim szukała, aby w końcu dostrzec numer siedemnaście. Nie był umieszczony na budynku, tak jak osiemnastka na drugiej części bliźniaka, ale na metalowej furtce, za którą rozpoczynał się betonowy, podniszczony chodnik. Kończył się on trzema schodami prowadzącymi na niedużą werandę tego poniemieckiego budynku pamiętającego, jak większość domów w Krzywicach, czasy pierwszej wojny światowej, a nawet wcześniejsze.
Tak, wieś, do której przyjechała Anna, swój rozkwit przeżywała właśnie wtedy – na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Ślady tego rozkwitu można było dostrzec chociażby na budynku pełniącym dawniej funkcję szkoły. Wypukły napis z betonu – 1913/1914 – umieszczony we wnęce jednej z jego ścian, nie pozostawiał cienia wątpliwości. Na ścianie szczytowej jednej ze stodół budowniczowie tak wmurowali cegły dziurawki, że ułożyły się one w rok 1887. To wtedy, u schyłku dziewiętnastego wieku, cesarstwo niemieckie, zjednoczone „krwią i żelazem” przez pruskiego premiera, a później Żelaznego Kanclerza Otto von Bismarcka, już okrzepło, a zwykli ludzie z ufnością, a może też z niemiecką butą i dumą, spoglądali w przyszłość. Jednak nie wszyscy. Było wielu takich, których zadawalała teraźniejszość oferowana przez gospodę pana Karauschke.
Gospoda mieściła się w najbardziej okazałym budynku we wsi, a składały się na nią sala balowa i sala konsumpcyjna, nad którą, na piętrze, mieszkał właściciel gospody z rodziną.
Sala balowa posiadała scenę. Występowały na niej zespoły muzyczne, szkolne dzieci, a także osoby prowadzące zebrania mieszkańców. Po prawej stronie sali znajdował się balkon. Ciasnym tunelem prowadziły na niego kręte schody.
Do właściciela gospody należały też zabudowania gospodarcze i stodoła. Jedno z pomieszczeń było wyścielone słomą, a odpoczywali na niej ci, których zmogły procenty napojów oferowanych przez gospodę.
Przez krótki czas po wojnie gospodę prowadzili Polacy, jednak wobec powszechnej biedy i braku klientów zaprzestali działalności. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych miejscowe Koło Gospodyń Wiejskich w sali balowej urządzało zabawy, które nieraz kończyły się bójką. Jej powodem najczęściej były dziewczyny. Dyshonorem dla miejscowych chłopaków była bowiem sytuacja, w której „ich” dziewczyna „chodziła” z chłopcem z innej wsi. Zabawa była okazją, by dyshonor zamienić w honor, co często kończyło się interwencją milicji.
Z upływem czasu i z braku środków na remont część konsumpcyjna gospody powoli ulegała dewastacji i w końcu została rozebrana. Kilka lat temu władze gminy sfinansowały rewitalizację części balowej i obecnie pełni ona funkcję centrum kulturalnego wsi.
We wsi nigdy nie było kościoła, ale była dzwonnica. Przed wojną, o godzinie dwunastej, jej dzwon oznajmiał przerwę obiadową. Dzwonili mieszkańcy wsi w ustalonej kolejności, a punktualność była przestrzegana przez wszystkich. Po wojnie dzwonnica odzywała się jedynie wtedy, gdy zmarł któryś z mieszkańców. Ku rozpaczy dwóch niemieckich rodzin, które po wojnie zostały we wsi, i oburzeniu wielu ludzi, dzwonnicę polecił rozebrać proboszcz parafii, do której należała wieś, i zabrał dzwon. W międzyczasie władze kościelne zmieniły granice parafii i dzisiaj głosu dzwonu nie słyszą już ci, którzy poznali go tuż po wojnie, jako osadnicy.
Nie wiadomo, kim byli ci, którzy zdecydowali się na budowę bliźniaka zajmowanego przez Wojciecha i panią Juszczykową. Może byli rodziną, a może jedynie dobrymi znajomymi. W każdym razie ich dom, o oryginalnej architekturze, niespotykanej w całej wsi, przyciągał wzrok przybyszów, chociaż starym mieszkańcom Krzywic już spowszedniał i nie zwracali na niego uwagi.
Dom miał dwuspadowy dach kryty karpiówką. Ten rodzaj dachówki oraz cegły pustaki, które posłużyły do jego budowy, powstały w lokalnej cegielni. Próżno by jednak dzisiaj szukać choćby śladu jej istnienia. Po wojnie została rozebrana, a pozyskane cegły wykorzystano do odbudowy zniszczonych miast, głównie Warszawy. Jedynymi współczesnymi świadkami jej istnienia były dwie glinianki i dom cegielniany. Brzegi większej z glinianek, zarybionej, okupowali wędkarze. Były też one ulubioną, chociaż niebezpieczną, drogą powrotną szkolnych dzieci. Mniejsza pełniła funkcję rekreacyjną, mimo tego, że jej brzegi w większości porastała trzcina. Cegielnia znajdowała się między gliniankami, a między nią i szosą stał, i nadal stoi, dom cegielniany. W społeczności wiejskiej ta nazwa funkcjonuje od czasów wojny, a przekazali ją sami Niemcy, gdy przez kilka miesięcy 1945 roku ostatni z nich mieszkali razem z pierwszymi polskimi osadnikami. W czasach świetności cegielni dom zajmowali jej pracownicy. Po wojnie dawał schronienie osobom samotnym i takim, dla których zabrakło już niemieckich gospodarstw. Obecnie dom cegielniany należy do gminy, a jego pomieszczenia pełnią funkcję mieszkań socjalnych. W takim miejscu powstawały cegły i dachówki użyte do budowy bliźniaka zajmowanego przez Wojciecha i panią Juszczykową.
Od strony ulicy ich dom posiadał wykusz. Ciągnął się on niemal przez całą długość dachu, a każda połówka bliźniaka zawdzięczała mu dwa małe okna. Jedno zapewniało światło w mansardowym pokoju, a drugie na klatce schodowej. Od strony podwórza wspólny wykusz był krótszy, co pozwalało na wykonanie dwóch dodatkowych wykuszy – po jednym dla każdej połówki bliźniaka. One z kolei wpuszczały dzienne światło do tak małych pomieszczeń, że oprócz miejsca do spania nic innego nie mogło się w nich znaleźć.
Dom był podpiwniczony. Od czasów wojny, aż do lat osiemdziesiątych minionego wieku, przechowywano w piwnicy ziemniaki, buraki pastewne i warzywa z pola i przydomowego ogródka oraz dębowe beczki z kiszoną kapustą i ogórkami. Ich zawartość, przykryta również dębowymi deskami w kształcie półkoli i przyciśnięta kamieniami, była ekologicznym dodatkiem do obiadów przez długie, jesienne i zimowe miesiące. Po przemianach ustrojowych z 1989 roku, kiedy uprawa niewielkich pól i trzymanie domowego inwentarza stało się nieopłacalne, piwnica opustoszała. Z biegiem lat stawała się miejscem do przechowywania rzeczy już niepotrzebnych, ale takich, które szkoda było wyrzucić. Dużo czasu i energii musiał Wojciech poświęcić, aby z tej rupieciarni zrobić pomieszczenia zasługujące na miano piwnicy. Teraz cieszyły oko porządkiem i nieotynkowanymi ścianami. Skąd się one wzięły?
Bliźniak został wybudowany w miejscu zalewowym, w którym poziom wód gruntowych zawsze był wysoki. Wiosną, gdy topiły się śniegi, a wcześniej nigdy ich nie brakowało, jak również latem, po intensywnych opadach deszczu, ten poziom tak się podnosił, że w piwnicy bywało nawet dwadzieścia centymetrów wody. Z biegiem lat i przy cyklicznym zalewaniu na ścianach pojawił się grzyb, a pod jego wpływem tynk zaczął się kruszyć i odpadać. Poprzedni właściciel domu bezskutecznie walczył z grzybem i nieprzyjemnym zapachem pleśni, a w końcu skuł tynk i pozwolił cegłom oddychać. Wojciech taki stan zastał i go utrzymał, ograniczając się jedynie do sporadycznego odgrzybiania, co i tak było syzyfową pracą. Grzyb miał się dobrze i nic nie wskazywało na to, żeby miało się to zmienić.
Jedyną zmianą w pierwotnej bryle budynku był taras. Dobudował go poprzedni właściciel na prośbę żony. Ona, złożona przewlekłą chorobą, nie chciała ostatnich lat życia spędzić w czterech ścianach pokoju. Latem, przykuta do wózka, spędzała na tarasie większą część dnia. Wiosną i jesienią, z powodu chłodu, jedynie dwie, czasem trzy godziny. Obserwowała sad, który dla niej i jej męża, a teraz dla Wojciecha, był miejscem pracy, relaksu i czymś, czego żadne z nich nie zamieniłoby na nic innego.
Przed takim domem zatrzymał się taksówkarz, a teraz Anna stała przed furtką prowadzącą do połówki bliźniaka zajmowanej przez Wojciecha.
Furtkę można było otworzyć jedynie od strony budynku. Anna w jednej ręce trzymała torbę, a drugą sięgała przez górę furtki do zamka.
– Już idę – usłyszała głos Wojciecha, zza zamkniętych drzwi wejściowych. – Przepraszam. Przegapiłem moment, gdy przyjechałaś.
Anna zrezygnowała z próby sforsowania przeszkody i cierpliwie czekała na pomoc. Gospodarz w pospiechu zmienił papcie na obuwie, w którym zwykle pracował wokół domu, i szybkim krokiem podszedł do furtki.
– Raz jeszcze przepraszam. – Kwaśny uśmiech zagościł na jego twarzy. – Czymś się zająłem i…
– I przegapiłeś mój przyjazd? – W jej głosie nie było cienia pretensji. – Nie spodziewałam się takiego powitania – powiedziała z wyraźną przekorą i zalotnością. – Ech, ty głuptasie. – Postawiła torbę, objęła Wojciecha i przylgnęła do niego całym ciałem.
***
– Jak minęła podróż? – Wojciech nalewał herbatę, ukradkiem spoglądając na gościa. Chciał z twarzy kobiety wyczytać nastrój, w jakim przyjechała, chociaż dla niezaangażowanego emocjonalnie obserwatora nie byłoby to konieczne. Cała postać kobiety emanowała spokojem, pogodą ducha, zadowoleniem i odrobiną kokieterii.
– Nie przesadzaj z tą podróżą. – Upiła łyk herbaty. – To tylko czterdzieści kilometrów.
Mimo wspólnych przygód na Ukrainie, mimo wielu dni, które tam razem spędzili, i emocji, jakie im towarzyszyły, rozmowa przy stole się nie kleiła. Przeszkodą była niepewność i oczekiwania obojga co do charakteru tej wizyty oraz ich dalszych relacji. Oczekiwania skrywane, niewyrażane werbalnie, a jedynie pobudzające wyobraźnię i domysły.
– Chcesz zobaczyć moją posiadłość? – zapytał w końcu Wojciech, przerywając nieznośnie długą ciszę.
– To, mistrzu, prowadź. – Anna odwzajemniła uśmiech, kładąc dłoń na jego dłoni.
Ta propozycja ożywiła atmosferę. Wojciech, pan na włościach, jak czasem lubił sam siebie nazywać, poczuł się pewnie, a Anna z przyjemnością chłonęła każde jego słowo o domu i sadzie. Wiedziała, że dom w Krzywicach i wszystko, co było wokół niego, to był cały świat Wojciecha. Świat, który sam stworzył i w którym znalazł namiastkę spokoju po tragicznym wypadku z dwa tysiące drugiego roku.
***
– Jestem pod wrażeniem – skomentowała to, co jej pokazał. Delektowała się smakiem czarnych porzeczek i malin, których pojedyncze owoce udawało się jeszcze znaleźć. – Tyle pracy. Skąd wziąłeś na to czas?
– Wcześniejsza emerytura. – Wojciech schylił się i przez chwilę rozgarniał gęstwinę lekko pożółkłych liści.
– A te przegapiłem. – Podał Annie dwa duże ogórki. – Będą na kolację.
– Spójrz tam. – Anna otwartą dłonią wskazała niebo nad starymi lipami rosnącymi przy drodze. – Chyba będzie burza. Te chmury są granatowe.
– Nie będzie, przejdzie bokiem. – Wojciech pokręcił głową. – Burze z tamtego kierunku zwykle omijają Krzywice. Sprawdzę w Internecie, gdzie aktualnie pada. – Sięgnął po smartfon, jednak bezskutecznie przeszukiwał kieszenie bluzy i spodni. – Ech, ta pamięć – westchnął. – Telefon zostawiłem w domu.
***
Gdy weszli do domu, od razu rozejrzał się za smartfonem. Jego znalezienie nie było jednak proste, o czym przekonał się po kilku minutach bezowocnych poszukiwań.
– Zadzwoń do mnie – poprosił.
– I co mam ci powiedzieć? – Anna, z ledwo widocznym uśmiechem wpisywała jego imię.
– Że przyjechałaś na dwa tygodnie, jak zapraszałem – powiedział. – A może i na dłużej.
– Ech, ty optymisto. – Dotknęła ekranu. Chwilę trwało, ale w końcu telefon Wojciecha się odezwał. Leżał na wersalce schowany za torebką Anny.
– Jasne! – Przypomniał sobie sytuację, w której go tam zostawił.
– Ktoś dzwonił? – Anna otworzyła walizkę i czegoś w niej szukała.
– Tak, nawet dwa razy.
– Znajomy?
– Nie. To jakiś nieznany mi numer. Nie mam go w kontaktach. – Dotknął zielonej słuchawki.
– Halo! – usłyszał kobiecy głos.
– Nazywam się Wojciech Kostecki. – Spojrzał na Annę, która przed lustrem przymierzała zieloną bluzkę. – Dzwoniła do mnie pani dwa razy.
– A, pan Wojciech. Dzień dobry. – Głos kobiety stał się mniej oficjalny. – Mam na imię Marta. Poznaliśmy się w Dzembroni. Pamięta pan?
– Oczywiście. – Twarz gospodarza rozjaśnił uśmiech. – Anna i pani zajmowałyście ten sam pokój.
– Skoro pan nie chciał jej przyjąć, to musiałam się nad nią ulitować. – Marta się zaśmiała. – A co u niej słychać?
– Właśnie przymierza kolejną bluzkę. – Wojciech skierował wzrok na Annę. – Przymierza i nie może się zdecydować.
– Gratuluję.
– Czego? – Nie zorientował się w pierwszej chwili.
– Tego, że jesteście razem. W Dzembroni wiedziałam, że tak będzie.
– To nie takie oczywiste. – Wojciech wolno kiwał głową. – Ale chciałbym, żeby tak było.
– Będzie. Wierzę, że będzie. – Głos Marty stał się poważny. – Panie Wojciechu – mówiła po chwili. – Pojutrze przyjeżdżam na dwa dni do Wrocławia i chcę się z wami spotkać. Mam coś ważnego do przekazania.
– Ale, o co chodzi?
– To poważna sprawa i nie chciałabym mówić o niej przez telefon.
– Jest pani bardzo tajemnicza.
– Tak, ale proszę mi zaufać. O wszystkim powiem w czasie spotkania.
***
– Telefonowała Marta. – Wojciech niezmiennie przyglądał się Annie, która ostatecznie zdecydowała się na żakiet. Z rozpuszczonymi włosami wyglądała bardzo pociągająco. – Przyjeżdża do Wrocławia i chce się z nami spotkać.
– Z nami czy z tobą?
– A tobie co się stało? Oczywiście, że z nami.
– Telefonowała do ciebie. Musiałeś jej dać numer telefonu.
– Właśnie. – Palcami ujął brodę. – Skąd miała mój numer? Ja jej go nie dawałem.
– A o czym mówiła? – Anna usiadła przy stole i założyła nogę na nogę. Spódniczka uniosła się wysoko, odsłaniając szczupłe uda.
– Masz zgrabne nogi. – Wojciech stwierdził bezsporny fakt. – Bardzo zgrabne.
– Daj spokój. – Anna się uśmiechnęła. – Zgrabne, to one były kiedyś. Nie zapominaj, że mam sześćdziesiąt cztery lata.
– I co? – Przechylił głowę, patrząc jej prosto w oczy. – Co z tego wynika? Zupełnie nic – odpowiedział sam sobie. – Ważne jest, na ile lat się czujesz. I mam taką propozycję… – Na chwilę zawiesił głos. – Ciało ma lat tyle, ile ma, ale wiek ducha zawsze dziel przez dwa.
– Trzydzieści dwa lata? – rozmarzyła się Anna. – Ech, ty. – Palcem musnęła jego nos. – To o czym mówiła Marta?
– O spotkaniu. Powiedziała, że ma coś ważnego do przekazania, ale że nie jest to rozmowa na telefon.
– Dziwne. – Anna wzruszyła ramionami. – Co to za sprawa, że nie można o niej mówić przez telefon?
***
– Podrzucisz mnie do Trzebnicy? – Anna wygasiła ekran smartfona. – Za pół godziny odjeżdża ostatni bus do Wrocławia.
– A jeśli nie podrzucę? – Wojciech dobrze wiedział, że to kolejny przejaw kokieterii. Torba, z którą przyjechała Anna, była zbyt duża jak na jednodniową wizytę. W duchu się śmiał, ale zachował kamienny wyraz twarzy.
– Jeśli nie podrzucę, to co?
– To poniesiesz tego konsekwencje.
– Wystraszyłaś mnie – odpowiedział, chociaż, od kiedy ją poznał, o niczym nie marzył bardziej niż o konsekwencjach, których charakteru się domyślał. – Chyba pójdę spać do pani Juszczykowej.
– Pani Juszczykowa? – Anna zrobiła groźną minę. – A co to za kobieta?
– To moja dziewięćdziesięcioletnia sąsiadka.
– OK, możesz iść. O nią jestem spokojna.
***
– Wojciechu! – Usłyszał głos Anny dobiegający z łazienki. – Potrzebuję twojej pomocy!
– O co chodzi? – Stanął przed drzwiami i zamienił się w słuch.
– Nie mogę wyregulować wody. Albo jest zimna jak lód, albo parzy.
Wojciech wiedział, że ze strony Anny nie był to pretekst do wspólnej kąpieli. Bateria w łazience miała oddzielne zawory na ciepłą i zimną wodę. Ten na zimną działał płynnie, ale zawór na ciepłą wodę się zacinał. Czasem otwierał się tak późno, że nagły strumień gorącej wody mógł naprawdę poparzyć. Wojciech miał zawór wymienić, ale zwykle przypominał sobie o tym dopiero wtedy, gdy był pod prysznicem.
– Czy mogę wejść? – Ostrożnie położył dłoń na klamce i z biciem serca oczekiwał odpowiedzi.
– Wejdź – usłyszał po chwili. – Zza drzwi chyba mi nie pomożesz.
Zaproszenie Anny znacznie przyspieszyło i tak nienaturalnie szybki puls Wojciecha. Nagiej kobiety nie widział od piętnastu lat i za chwilę miało się to zmienić. Z tą nadzieją nacisnął klamkę.
Anna stała w kabinie owinięta ręcznikiem ledwie zakrywającym jej ciało. Jego dwa końce trzymała jedną ręką na piersiach, a drugą odgarniała włosy spadające na ramiona.
– Próbuję wyregulować temperaturę, ale nic mi nie wychodzi. – Dłoń, którą odgarniała włosy ułożyła w geście bezradności.
– Podaj końcówkę prysznica – poprosił, z zainteresowaniem przyglądając się ręcznikowi sięgającemu do połowy uda kobiety.
Anna wyciągnęła się jak struna, by sięgnąć prysznic tkwiący w wysoko zamocowanym uchwycie. Boki ręcznika rozchyliły się, odsłaniając jej gładkie ciało, pozbawione choćby jednego włoska, niemal do piersi. Wojciech oniemiał.
– Zrobiłam to dla ciebie. – Anna uśmiechnęła się.
– Co? Co dla mnie zrobiłaś?
– To, o czym teraz myślisz. – Z uśmiechem podała mu prysznic. Zdarzenie z ręcznikiem w ogóle jej nie zdeprymowało. – Bardzo proszę i życzę powodzenia. Tylko pospiesz się, bo jest mi już trochę chłodno.
***
– Dobre jest to wino. – Anna odstawiła kieliszek. – Lekko słodkie, jakby półwytrawne. Takie lubię.
– Ale ty prawie nic nie wypiłaś – zdziwił się Wojciech, którego kieliszek był już pusty.
– Nie musiałam tego robić. – Założyła nogę na nogę. Poły szlafroka się rozchyliły. – W czasach studenckich piło się dużo i szybko, ale to było tak dawno… – Zamyśliła się. – Teraz nie mam już dwudziestu lat i tym, co przyjemne, chcę się delektować. Chcę, żeby trwało to jak najdłużej. Masz suszarkę? – Nagle zmieniła temat. – Muszę podsuszyć włosy. – Upiła nieco wina. – Uważałam, jednak pod prysznicem trochę się zmoczyły.
– Powinienem gdzieś mieć. – Wojciech kiwnął głową. – Dawno jej nie używałem, ale gdzieś musi być. – Przez moment się zastanawiał. – Już wiem, chyba jest w kuchni. Poczekaj chwilę.
Chwila trwała najwyżej minutę, po której zadowolony wrócił do salonu.
– Proszę – powiedział, wręczając Annie urządzenie.
– Wiesz, że mam taką samą? – Anna przyglądała się suszarce. – Chyba pamięta jeszcze czasy komuny.
– Aż tak źle to nie jest, ale faktycznie ma swoje lata – przyznał. – Gdzie ci ją podłączyć? Czy może być to gniazdko? – Dłonią wskazał narożnik salonu.
– Czy ja wiem? – zastanawiała się Anna. – A może ty mi wysuszysz włosy. OK?
– OK – zgodził się od razu. – Spróbuję.
Podsuszanie włosów zajęło mu ponad kwadrans.
– Są gęste – tłumaczył. – Dlatego trwało to tak długo.
– Dziękuję. – Anna wstała z krzesła i pocałowała Wojciecha w policzek. – Wcale nie trwało to długo. Po kąpieli suszenie włosów zawsze zajmuje mi co najmniej pół godziny. Możesz opuścić rolety?
– Drzwi tarasowe wychodzą na sad i raczej nikt nas nie podgląda – wyjaśnił.
– Ja jednak chcę mieć pewność.
– Jak sobie życzysz. – Podszedł do drzwi. Najpierw, bez problemów, opuścił prawą roletę. Z lewą nie poszło mu tak dobrze, ale i z nią w końcu się uporał. Kiedy się odwrócił, jego serce nagle przyspieszyło. Szlafrok Anny był przewieszony przez oparcie krzesła, a twarz kobiety zdobił delikatny uśmiech. Stała przed nim naga i wcale jej to nie krępowało.
– Chodź. – Ujęła dłoń Wojciecha, kierując się do sypialni.
***
Anna leżała na plecach, a Wojciech na boku zwrócony do niej twarzą. Opuszkami palców dotykał jej ramion, piersi, brzucha i ud. Przesuwał je w górę i dół, ledwie muskając aksamitną skórę. Nie spieszył się, pamiętając jej słowa: Teraz nie mam już dwudziestu lat i tym, co przyjemne, chcę się delektować. Chcę, żeby trwało to jak najdłużej.
Anna nic nie mówiła, nie protestowała. On też nie protestował, gdy wsunęła dłoń między jego uda.
Gdy zaczął pieścić jej łono, drugą dłoń położyła na jego dłoni. Przez chwilę poddawała się jego ruchom, ale wkrótce sama przejęła inicjatywę. Powoli skierowała dłoń Wojciecha między swoje uda. Przesuwała ją niżej i niżej, niemal do samego prześcieradła, a później w górę.
Boże, ja chyba śnię! – Taka myśl, niczym błyskawica, przebiegła przez głowę Wojciecha. – Tyle lat na to czekałem, tyle lat.
Gdy Anna zwilgotniała, zatrzymał dłoń w połowie drogi. Zatrzymał, nie mając odwagi zrobić tego, co bardzo chciał zrobić. Anna mu pomogła.
W przyciemnionym świetle nocnej lampki widział zamknięte oczy kobiety i jej lekko otwarte usta. Ciałem Anny wstrząsnął dreszcz.
– Teraz drugi. O, tak. Tak jest cudownie.
Dla niego też było. Tym bardziej że doświadczał tego po raz pierwszy w swoim długim życiu. Jowita, jego żona, na takie pieszczoty nie pozwalała. Co innego Swieta, z którą mógł robić wszystko, ale to trwało krótko, zaledwie kilka dni, które oboje spędzili w Szklarskiej Porębie.
– Nie, nic więcej nie rób. – Przytrzymała jego dłoń, gdy zaczął nią poruszać. – Tak jest dobrze. – Na chwilę otworzyła oczy. – Bardzo dobrze. Uśmiechnęła się.
Trwali w tej miłosnej pozycji, nie licząc upływającego czasu. Cieszyli się bliskością ciał nie tak, jak dwudziestolatkowie, ale delektowali się sobą, upajali. Oboje chcieli zapomnieć o latach samotności przepełnionych tęsknotą za drugim człowiekiem. Nie mogli odzyskać tego, co zabrał im czas, ale z ufnością myśleli o tym, co jeszcze przed nimi.
– Nie odchodź, proszę. – Jej senny głos zatrzymał go na chwilę. – Jest mi tak dobrze.
– Zaraz wracam. – Ostrożnie wysunął się spod kołdry. – Dosłownie za minutę. – Otworzył drzwiczki kuchennej szafki. Zamiennik viagry popił szklanką wody.
***
Wojciech wstał skoro świt. Przygotował śniadanie i czekał na Annę, siedząc na wersalce. Kobieta obudziła się przed dziewiątą.
– Ja protestuję. – Podeszła do Wojciecha, wierzchem dłoni tłumiąc ziewanie. – Dlaczego uciekłeś? Ładnie to tak? – Usiadła na jego kolanach. – Dzisiaj ci daruję, ale jutro… – Pogroziła palcem.
Chciał coś powiedzieć, jednak długim pocałunkiem zamknęła mu usta.
***
Stół, przy którym jedli śniadanie, stał pod oknem. Siedząc przy nim, obserwowali fragment jezdni i chodnika, chociaż ten widok częściowo zasłaniał okazały świerk rosnący blisko domu. Chodnikiem przechodził właśnie starszy, zgarbiony człowiek. Szedł wolno, noga za nogą, ale przed furtką Wojciecha się zatrzymał. Wydawało się, że coś do siebie mówi i zaraz ich odwiedzi, jednak po chwili ruszył w dalszą drogę.
– Znasz go? – Anna upiła łyk cappuccino.
– Znam. To pan Kazimierz, miejscowy… – Wojciechowi zabrakło słowa.
– Menel?
– Nie, nie. To za mocno powiedziane.
– Kradnie? Pije?
– Pije. O kradzieżach nie słyszałem. Wpada do mnie od czasu do czasu.
– O! – zdziwiła się. – Masz ciekawe znajomości.
– Żebyś wiedziała. – Nie zaprzeczył. – Wielu rzeczy z życia wsi można się od niego dowiedzieć, ale to tragiczna postać. Ofiara ustrojowej transformacji.
– Stracił pracę po osiemdziesiątym dziewiątym?
– Tak. Spółdzielnia, w której pracował, została zlikwidowana w dwa tysiące piątym roku. I tak długo się utrzymała.
– Pewnie tęskni za komuną.
– Tęskni. – Wojciech kiwnął głową. – Nawet bardzo tęskni. Za Gierka i Jaruzelskiego był panem. Śmiał się z sąsiadów, którzy nie wstąpili do spółdzielni i na kilku hektarach ledwie wiązali koniec z końcem. Jego rodzice przyjechali z poznańskiego w czterdziestym piątym i zajęli jedno z większych gospodarstw we wsi. Zajęli, chociaż Niemcy jeszcze nie wyjechali.
– Chyba nie powiesz, że mieszkali razem z nimi? – Na twarzy Anny malowało się zdziwienie.
– A jednak. – Wojciech się uśmiechnął. – Przez jakiś czas mieszkali z Niemcami w ich gospodarstwie. Nie oni jedni zresztą. W czterdziestym piątym ludzie przyjeżdżali tutaj z różnych stron Polski, a wysiedlanie Niemców trwało kilka miesięcy. Wielu Polaków miało broń i rabowało Niemców, którzy jeszcze zostali.
– To prawie tak jak na Dzikim Zachodzie. – Anna sięgnęła po drożdżówkę.
– Bo tuż po wojnie był tutaj „dziki zachód” – przyznał. – Rok później rodzice pana Kazimierza mieli już dziewięć hektarów ziemi. Oprócz domu, po Niemcach została im stodoła, obora, chlewnia i stajnia. A także wszystkie narzędzia potrzebne do prowadzenia gospodarstwa, dwa konie, pięć krów i osiem świń. I chociaż rodzina pana Kazimierza przyjechała tutaj z pustymi rękami, to nagle stała się jedną z najbogatszych we wsi. Rodzice pana Kazimierza mieli troje dzieci: dwie córki i syna. Jedna z córek była salową w sanatorium w Obornikach. Tam poznała pacjenta, wyszła za niego i wyprowadziła się do jakiejś wsi koło Twardogóry. Druga też wyszła za mąż, wyprowadziła się do Wrocławia i na gospodarstwie z rodzicami został tylko pan Kazimierz. Jego rodzice zmarli w latach siedemdziesiątych. Na swoje szczęście nie doczekali dnia, w którym ich syn sprzedał spółdzielni ziemię i wszystkie zabudowania gospodarcze.
– A później, jak mówiłeś, spółdzielnia zbankrutowała i pan Kazimierz został na lodzie.
– Tak. Jednak początkowo był panem, bo państwo o spółdzielnie dbało. Wtedy brakowało wszystkiego: nawozów sztucznych, środków ochrony roślin, opału i wielu innych rzeczy, ale spółdzielnie je miały. Więc pan Kazimierz i pozostali członkowie odsprzedawali je rolnikom indywidualnym. Zwykli członkowie na małą skalę, kierownictwo na większą. Kierownictwo wybudowało wille, urządziło się i dobrze odnalazło w nowym ustroju. Zwykli ludzie, często tylko z wykształceniem podstawowym, klepią teraz biedę, a mężczyźni przesiadują na ławeczce „U Karola”.
– U Karola? – Anna przeciągała się, unosząc ręce nad głowę. – Przepraszam, to przez ciebie. Jeszcze się nie wyspałam. A kim jest Karol?
– Właścicielem sklepu spożywczego, ale ma też pozwolenie na sprzedaż alkoholu.
– To trochę tak, jak w serialu „Ranczo”.
– Dokładnie tak – zaśmiał się Wojciech. – W filmie Solejuk z kumplami piją mamrota, a pan Kazimierz z kolegami zadowalają się piwem.
– Skąd ma na to pieniądze, jeśli nie pracuje?
– Ma zasiłek z opieki społecznej. Poza tym wykonuje drobne prace sezonowe. Czasem przychodzi do mnie, żeby pożyczyć dwadzieścia złotych. Ani mniej, ani więcej, zawsze dwadzieścia.
– A chociaż oddaje?
– Zawsze. Nie zdarzyło się, żeby nie oddał.
***
Na spotkanie z Martą mieli jechać samochodem Wojciecha.
– Ciągle się zastanawiam, co to za tajemnicza sprawa. – Anna zapinała pas bezpieczeństwa. – Czyżby Marta się bała, że nasze telefony są na podsłuchu?
– Nawet gdyby były, to co? – Wojciech uruchomił silnik. – Jakie informacje mogłyby jej albo nam zaszkodzić? Kradzież? Czyjś romans? Nie mam pojęcia. Nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy.
– Może morderstwo? – Anna rozłożyła ręce.
– Morderstwo? – zdziwił się. – A niby kto kogo miałby zamordować?
– Skąd mogę wiedzieć? To tylko przypuszczenia. Tak czy inaczej, to musi być sprawa kryminalna. Chociaż… – Anna na chwilę zamilkła.
– Co?
– Martę spotkaliśmy na Ukrainie, mieszkałam z nią przez kilka dni i jestem pewna, że ta sprawa musi w jakiś sposób wiązać się z Dzembronią i naszym pobytem.
– Za pobyt w „Smotryczu” zapłaciliśmy. – Wojciech zrobił zdziwioną minę. – A w ogóle to dajmy spokój domysłom. Za godzinę będziemy wszystko wiedzieli.
***
Marta czekała pod pomnikiem Fredry na wrocławskim Rynku. Miała na sobie krótką, czerwoną bluzkę, dżinsowe szorty, a białe skarpetki do kostek i sportowe obuwie dopełniały obrazu całości.
– Świetnie państwo wyglądają – przywitała ich uśmiechem, podaniem ręki i tradycyjnymi całusami.
– I z wzajemnością. – Na twarzy Wojciecha zagościł uśmiech. – Młodość to jednak młodość.
– A ja? – Anna spojrzała na Wojciecha z udawaną obrażoną miną. – Młoda już nie jestem, czyli co? Nie wyglądam dobrze? – Oparła dłonie na biodrach.
– Ty też wyglądasz świetnie. – Wojciech pocałował ją w policzek. – Obie wyglądacie znakomicie – mówił, wycierając pot z czoła.
Kobiety wybuchnęły śmiechem.
Po krótkim przekomarzaniu zajęli stolik pod parasolem w ogródku jednej z kafejek.
– Co państwu podać? – Kelner ze śpiewnym akcentem zjawił się niemal natychmiast. – Kawa? Herbata? A może coś dla ochłody?
Panie zamówiły herbatę, a Wojciech pepsi.
– Ukrainiec? – Marta ściszyła głos. – Podobno Wrocław staje się ukraińskim miastem. Tak u nas mówią.
– Rzeczywiście, jest ich tutaj wielu. – Milcząca dotąd Anna włączyła się do rozmowy. – Ale to dobrze. Wielu pracowników nam brakuje. Podobno budownictwo bez nich już dawno by upadło.
– Co panią sprowadza do Wrocławia? – Wojciech zmienił temat rozmowy.
– Praca magisterska. – Marta splotła dłonie. – Przymierzam się do niej. Zbieram materiały, a kilka niezapisanych cyfrowo pozycji jest w bibliotece waszego uniwersytetu.
– Nie ma pani problemu z ich wypożyczeniem?
– Nie, ale można z nich korzystać wyłącznie na miejscu. Ja jednak nie z powodu pracy magisterskiej chciałam się z wami spotkać. – Zamilkła, zbierając myśli. – Czy pamiętają państwo nasze rozmowy w „Smotryczu”? – Po chwili przeszła do konkretów. Pytanie było do obojga, ale patrzyła tylko na Wojciecha.
– Oczywiście. – Poczuł się nieswojo. Nie wytrzymał wzroku dziewczyny młodszej od niego o niemal pół wieku. – Ale którą konkretnie rozmowę ma pani na myśli?
– Tę, w której opowiadałam o „Pryłuczce”. Pamiętają państwo? To pensjonat w Bystrzecu kultywujący huculskie tradycje i obyczaje.
– Tak, pamiętamy tę rozmowę. – Twarz Anny oblał lekki rumieniec. Dobrze pamiętała, że dzięki Ukraince Alonie, jeden z tych obyczajów poznała osobiście. Noc spędzoną z Semenem po pisankowym tańcu wspominała niemal każdego wieczoru. To była jej tajemnica i nie chciała, żeby ktokolwiek ją poznał.
– Nie „Pryłuczka” jest jednak ważna, ale Monika. – Marta kontynuowała wypowiedź. – Monika była tam na wczasach i opowiadała, co się dzieje w tym pensjonacie.
– I co z nią? – Anna, obawiając się rozwinięcia tematu, skierowała rozmowę na inne tory. – Co z Moniką?
– Nie żyje. – Te dwa słowa Marta wypowiedziała drżącym głosem. – Podobno popełniła samobójstwo.
– Kiedy to się stało? – Wojciech zmarszczył czoło. – Jeszcze w maju pani nam o niej opowiadała.
– Pod koniec czerwca. – Marta przykładała chusteczkę do wilgotnych oczu. – Jakieś trzy tygodnie temu. Taka fajna, roześmiana dziewczyna.
– W jakich okolicznościach to się stało? – Zmarszczki nie ustępowały z czoła Wojciecha. – Zna pani jakieś szczegóły?
– Nie. – Marta pokręciła głową. – Nie znam. Prawdę mówiąc, nie wierzę w to samobójstwo. Kilka razy widziałam się z Moniką i wersja samobójstwa zupełnie mnie nie przekonuje. Zupełnie.
– Czy było jakieś śledztwo w tej sprawie? – Anna, zaskoczona informacją, zdążyła zapomnieć o targających nią rozterkach.
– Było. Na Ukrainie.
– To szybko załatwili sprawę. – Wojciech pokręcił głową.
– Nawet bardzo szybko, dlatego jest to podejrzane. Podobno sprawa była ewidentna, ja jednak nie wierzę. Rodzice Moniki też nie wierzą.
– Czy Monika miała męża? – Anna położyła łokcie na stole.
– Tak. – Marta kiwnęła głową. – W ich małżeństwie źle się jednak działo. Może państwa dziwi, dlaczego chciałam się z wami spotkać i dlaczego opowiadam o dziewczynie, której nie znaliście.
– Nie dziwi, pani Marto. – Wojciech rozłożył dłonie. – Dlaczego ma dziwić? W Dzembroni opowiadała nam pani o Monice, więc poniekąd była ona też naszą znajomą.
– Powód jest inny, bardziej konkretny. – Twarz Marty rozjaśnił uśmiech. – Rozmawiałam przez telefon z rodzicami Moniki. Są załamani śmiercią córki i, jak wspomniałam, nie wierzą w samobójstwo. Chcieli wyjaśnić tę sprawę i poprosili mnie, żebym zorientowała się o możliwości wynajęcia prywatnego detektywa. Rozpoznałam temat, ale koszty przekraczają ich możliwości finansowe. – To obce środowisko, obcy język i, co by nie mówić, jednak Ukraina – usłyszałam w jednej z agencji. Wtedy pomyślałam o was.
– Chce nas pani wrobić w tę sprawę? – Poziome zmarszczki na czole Wojciecha w jednej chwili zmieniły się w pionową bruzdę, a ton jego głosu wyrażał irytację. Nie zabrzmiało to dobrze.
– Wojciechu! – Anna położyła dłoń na jego dłoni. – Wyluzuj. Pani Marta nic takiego nie powiedziała.
– Bardzo pana przepraszam. – Marta zrobiła skruszoną minę. – Pani Anna ma rację. Pomyślałam o was, bo Ukrainę znacie lepiej niż ktokolwiek inny. Znacie ludzi, ich mentalność, po prostu to środowisko nie jest wam obce. Byliście w Dzembroni, poznaliście Semena i gdybyście kiedyś ponownie się tam wybrali, to może w sprawie śmierci Moniki udałoby się wam zdobyć jakieś nowe informacje? W tym kontekście o was pomyślałam, w żadnym innym.
Krótkie przepraszam, wypowiedziane przez Wojciecha, ostudziło emocje i przywróciło poprzedni klimat spotkania.
– Tutaj zapisałam adres i numer telefonu rodziców Moniki oraz adres jej męża. – Marta podała Annie złożoną na pół kartkę. – Może się wam przyda, a może nie. Ja w każdym razie wywiązałam się z danej im obietnicy.
***
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
Kresowa opowieść tom V. Monika
ISBN: 978-83-8313-515-1
© Edward Łysiak i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Wioletta Cyrulik
Korekta: Anna Grabarczyk
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek