59,93 zł
Niszczenie nie powinno być takie łatwe. A jednak było i nic tego nie zmieni.
Wyzwoliciele przybyli by uwolnić uciśniony lud Imperium Mahryzańskiego. Najpierw zabili wszystkich protektorów i czarodziejów. Teraz czekają. Na co? Na kogo? To pytanie zadają sobie wszyscy, którzy przeżyli masakrę. Caldan nie tylko przeżył, ale też zdołał wyprowadzić z miasta kilkoro ludzi. Ucieczka wydaje się jednak tylko odroczeniem egzekucji. Za ratunek i ocalenie niewinnych ktoś będzie musiał zapłacić. A krew Caldana może okazać się zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem, przy którym inwazja IIndryallan będzie tylko dziecinną igraszką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 859
Caldan delikatnie ułożył Dzwonki na ziemi. Głowa kobiety opadła na bok, a ona sama drgnęła, nim zupełnie umilkła. Od Anasomy dzieliło ich zaledwie kilka godzin drogi, a czarodziejka była nieprzytomna od początku podróży.
Caldan przeciągnął się i zmełł w ustach przekleństwo. Ciemne chmury gromadziły się na horyzoncie, a jemu nie w smak była wędrówka w deszczu.
Widział przed sobą Amerdana, który wiódł naprzód Elpidię i Mirandę polną ścieżką, wijącą się między świeżo obsianymi polami. Za jego plecami stał nieruchomo Rennen z twarzą zwróconą tam, skąd przyszli. Amerdan obejrzał się i dał znak ręką, nim podbiegł w kierunku chaty. Caldan nie był pewien, czy mogą odpuścić pośpiech i zatrzymać się na wypoczynek w obcym miejscu, lecz potrzebowali zapasów, a jeśli gdzieś je znajdą, to właśnie tam.
Zdusił jęk, dźwignął Dzwonki na ramię i ruszył przed siebie. Kobieta wierciła się w jego objęciach tak, że ledwie mógł ją utrzymać. Wymamrotała coś, czego nie zrozumiał, a potem otworzyła oczy.
Caldan opuścił jej nogi na ziemię i zakrył jej usta dłonią.
– Sza – polecił. – Nie zrobimy ci krzywdy.
Bynajmniej nie zrewanżowała się podobną obietnicą.
Chciała wydrapać mu oczy. Caldan targnął głową w tył, uniemożliwiając jej działanie. Puścił kobietę i wykręcił jej rękę, jednocześnie wciąż zakrywając jej usta drugą dłonią. Dzwonki stęknęła tylko. Caldan przyszpilił ją ciałem do ziemi, czując, że wbija mu paznokcie w nadgarstek. Obnażył zaciśnięte zęby, ale nie puszczał. Wcisnął twarz czarodziejki w trawę i wtłoczył kolano między jej łopatki.
Najchętniej skopałby jej tyłek za to, co zrobiła Mirandzie. Ta potrzeba była tak silna, że bezwiednie zacisnął rękę na karku kobiety, nim zorientował się, co właściwie robi.
Dzwonki dyszała mozolnie, aż świszczało jej w nosie wydychane powietrze. Skuliła się, usiłując się wysmyknąć, ale Caldan ani myślał puścić. Zdusiwszy szloch, w końcu odjął dłonie. Nie mógł jej zabić, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Najpierw musiał znaleźć sposób na uleczenie Mirandy. Ale potem... Czekaj no tylko.
– Słuchaj mnie! – ryknął na Dzwonki. – Nie uciekniesz. Zabraliśmy ci wszystkie talizmany. Nas jest pięcioro, ty jesteś jedna. Jeśli przestaniesz się rzucać, będzie ci łatwiej.
Kobieta się uspokoiła.
– Tak lepiej – powiedział. – A teraz wstaniesz i zaczniesz iść. Rozumiemy się?
Jeszcze przez chwilę myślał, że Dzwonki ponowi walkę, ale w końcu skapitulowała i skinęła głową.
– Teraz cię puszczę. Nikogo tu nie ma, więc krzykiem nic nie wskórasz.
Znowu przytaknęła. Caldan powoli zabrał rękę i okręcił kobietę przodem do siebie, łapiąc za ramiona. Wpiła się w niego jadowitym spojrzeniem.
– Twardziel z ciebie, co? – wysyczała.
– Kiedy trzeba – skwitował. Przy odrobinie szczęścia uzna, że Caldan wie, co robi, i nie będzie próbowała uciekać.
– Bez znaczenia. Pozabijam was wszystkich.
Gdy mówiła, podbiegł do nich Rennen.
– Śledzi nas siedmiu żołnierzy.
Caldan zacisnął usta w coś na kształt uśmiechu.
– Możemy zrobić dwie rzeczy: albo uciekać, albo się bronić. – Zerknął na Mirandę, a potem na Dzwonki. – Ale jeśli będziemy uciekać, w mig nas dogonią.
– Przecież nie możemy walczyć z siedmioma uzbrojonymi po zęby żołnierzami.
– Na przodków!
Wiedział, że Rennen ma rację, lecz to w niczym nie ułatwiało mu wyboru. Ale rzemyślnicza bransoleta Caldana już długo nie pociągnie, a i on sam był już wykończony.
– Wszyscy zginiecie – wycedziła Dzwonki.
Amerdan zamachnął się na nią, wówczas Caldan wszedł między nich.
– Nie – powiedział. – Nie skrzywdzimy jej.
Amerdan wymierzył w Dzwonki spojrzenie, spodziewając się jakiejś reakcji, ale czarodziejka milczała.
– A co z magią? – spytał.
– Ona tak nie działa – rzucił Caldan z irytacją. – Musi mieć dostęp do talizmanów, a nie ma. Tak długo, jak mamy ją na oku, a ona ma związane ręce, nic nam nie grozi. – Zamyślił się i podjął decyzję. – Dzwonki jest naszą kartą przetargową. I moją nadzieją na uzdrowienie Mirandy. A więc uciekamy. Bo nie mamy wyboru. Z tego, co widzę, w okolicy powinno być mnóstwo gospodarstw. Nie będą ryzykować, że gdzieś się przed nimi schowamy i nas miną, więc będą musieli przeszukać wszystkie. To da nam nieco czasu. No, w drogę.
Godzinę później nad ich głowami otworzyło się niebo i lunął zimny deszcz. Wędrówka zmieniła się w udrękę. Z początku słota jedynie zepsuła im humor, szybko jednak ulewa przybrała na sile do tego stopnia, że zaczęła tłumić odgłosy kroków zdążających za Caldanem towarzyszy. Nieustannie ocierał wodę z oczu, a ścieżka przed nim zmieniła się w jedną wielką błotnistą kałużę. Strumyk toczący swoje wody wzdłuż szlaku stał się rwącą, spienioną rzeką. Caldan jedną dłonią ściskał nadgarstek Dzwonków, prawie wlokąc czarodziejkę za sobą przez błoto. Miała skrępowane z przodu ręce, a ramiona obwiązane w taki sposób, że przylegały ciasno do ciała, mogła więc poruszać tylko nogami.
– Caldan!
Odwrócił się, słysząc głos Elpidii. Choć była zaraz za nim, musiała wrzasnąć, żeby usłyszał ją w tej ulewie.
– Musimy się gdzieś schronić – powiedziała. – Miranda zaraz zamarznie, i ja też.
– Amerdan poszedł przodem – odparł Caldan. – Szuka jakiegoś dogodnego miejsca. Rennen mówił o jakichś opuszczonych domach. Zaraz coś znajdziemy.
– Im szybciej, tym lepiej.
Caldan kiwnął głową. Dopiero teraz dotarło do niego, jak jest zimno. A gdy to nastąpiło, zaraz zaczął się trząść. Rozejrzał się, mając nadzieję, że znajdzie jakieś schronienie w zasięgu wzroku. Jakby w odpowiedzi na jego myśli z deszczu wynurzył się Amerdan.
– Dobre wieści – oznajmił sprzedawca. – Dalej przy strumieniu stoi jakaś rudera. I to dość przestronna, otoczona mniejszymi budynkami. Stary młyn? Nie jestem pewien.
– Przodkom dzięki – westchnęła Elpidia, mijając Caldana mozolnym krokiem i holując za sobą Mirandę.
Ścisnęło go w sercu, gdy dziewczyna przeszła obok, nawet go nie rozpoznając.
Wszyscy bez trudu nadążyli za Elpidią. Amerdan wysforował się naprzód, człapiąc w rozmiękłym błocie, aż dotarli do młyna. Wielkie drzwi stojącej nieopodal obory wydawały się nietknięte, lecz te prowadzące do budynku obok wisiały smętnie na wyłamanych zawiasach. Połowę frontowej ściany porastała gęsta winorośl, a z wnętrza docierał zapach pleśni i zwierząt. Kamienne schodki prowadziły na piętro, ale z miejsca, gdzie stali, widać było, że dach zapadł się dawno temu. Za to drewniana podłoga piętra dobrze chroniła przed deszczem i nie licząc kilku zbłąkanych kropel, które kapnęły im za kołnierz, nie mieli na co narzekać. Do części mieszkalnej i samego młyna przyłączona była spiżarnia, gdzie musiano kiedyś składować ziarno i mąkę. Również i tam dach się osunął. Zgromadzone w pomieszczeniu zapasy przegniły na wskroś, co nie poprawiło im nastrojów, ale przynajmniej znaleźli schronienie.
Zawsze to coś, pomyślał Caldan, zahaczając wzrokiem o Mirandę.
Elpidia zakrzątnęła się wokół dziewczyny; posadziła ją w suchym miejscu i zaczęła rozcierać jej zziębnięte dłonie. Nic na twarzy Mirandy nie mówiło, żeby zauważyła te zabiegi.
Westchnąwszy, Caldan wspiął się po schodach, ale wystarczył rzut okiem na porośnięte chwastami i trawą piętro, by zrezygnował z rozłożenia się na górze. Gdy schodził na parter, Rennen złapał go za ramię.
– Na ile jesteśmy tu bezpieczni? Doprowadziłem was tutaj, ale zaraz będę musiał wracać. Od teraz musicie sami troszczyć się o siebie.
Caldan wysunął mu się spod ręki.
– Jeśli musisz, idź. Jeśli wracasz do Anasomy, poproszę cię o dostarczenie wiadomości.
Rennen ważył ryzyko, patrząc na Caldana spod zmrużonych powiek.
– Jaką wiadomość? I do kogo?
Caldan pokręcił głową.
– Później. Jak będziesz ruszał. Ta informacja przyda się i tobie. Nie bój się, stratny nie będziesz.
Rennen kiwnął głową i pozwolił mu wrócić do Elpidii.
– Nie ma tu za wielu rzeczy na ognisko – powiedział Caldan do Amerdana. – Sprawdzę w najbliższych budynkach.
– Ja zobaczę w pozostałych.
Caldan obrzucił nerwowym spojrzeniem Mirandę, choć wiedział, że nie może zrobić dla niej nic, czego nie zrobiłaby już Elpidia. Stał w drzwiach, patrząc na gęstą kaskadę lejącego się z nieba deszczu. Zmrużył oczy i dostrzegł trzy rozmazane kształty. Był całkiem pewien, że to pozostałe budynki gospodarcze, stanowiące część obejścia młyna.
Caldan zebrał się w sobie, a potem przebił się przez ścianę wody do najbliższego z nich. Dał nura przez drzwi, otrząsnął się z wody i przetarł twarz.
Na podłodze rozsypane były zmurszałe od wilgoci szczątki stołu i krzeseł. Przez wyrwy w dachu lały się strumienie wody, choć i tak był w lepszym stanie niż ten w młynie. Po prawej stronie Caldan zobaczył wyjście, a za nim rozległą połać udeptanej ziemi. Pod ścianą stało wciąż całe koryto, a więc to tutaj musiano zaganiać zwierzęta na noc. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zebrał kilka względnie niepołamanych nóg od krzeseł. W kolejnym pokoju znalazł rozpadające się łóżko, gdzie z drewnem na ognisko było nieco gorzej, ale i tak udało mu się znaleźć kilka suchych kawałków.
Zebrał, co się dało, i włożył pod ramię, a potem pobiegł do kolejnego budynku, który okazał się pusty. Nie ostały się nawet gnijące meble. Caldan żywił nadzieję, że ostatni budynek wynagrodzi mu tę pustkę, bo inaczej zapowiadała się zimna noc. Zresztą nie zanosiło się na inną, nawet jeśli uda im się rozpalić ognisko.
W szarudze poruszył się jakiś cień i Caldan znieruchomiał, przeszywając to miejsce wzrokiem. Nikogo nie powinno tu być. Zadzwonił metal. Uszu Caldana dobiegł jakiś męski głos, a potem kolejny.
Na przodków!
Skrył się za rogiem i wstrzymał oddech. Żołnierze. Albo ich znaleźli, albo natknęli się przypadkiem na ich kryjówkę i zaraz znajdą. Pokręcił głową. Od opuszczenia Anasomy nie mieli szczęścia.
Tak cicho, jak tylko potrafił, zrobił kilka kroków w głąb budynku. Znalazł suche miejsce, żeby odłożyć chrust. Deszcz łomotał o dach, tłumiąc wszelkie dźwięki. Wszystkie rzemyśliwa i surowce zostały w młynie, wyjąwszy nadniszczoną bransoletę oraz miecz mistrza Simmona. Caldan wciąż nie miał pojęcia, jak ten talizman działał, na dziś był więc prawie bezużyteczny. No chyba że jako miecz. Z miecza potrafił zrobić użytek. Tylko że żołnierzy jest wielu, i każdy ma swój...
Caldan zakradł się do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Żołnierze zniknęli mu z oczu... a potem przez szum deszczu przebił się krzyk. Elpidia! Odpowiedzią był chrapliwy męski rechot. Caldan sięgnął do miecza i wyrwał go z pochwy. Broń zalśniła mętnym światłem.
Dwaj żołdacy – Indryallanie, jak podejrzewał – wyszli z młyna głównymi drzwiami. Jeden z nich oświetlał sobie drogę czarodziejską kulą, pancerz i oręż żołnierzy lśniły, mokre od deszczu. Przez ulewę widoczność była ograniczona, a szum tłumił wszystkie inne dźwięki. Lepsza okazja do przerzedzenia ich szeregów może się już nie nadarzyć. Pytanie brzmiało: czy będzie potrafił odebrać komuś życie?
Chyba nie miał wyboru.
Patrzył, jak Indryallanie biegną pochyleni do pierwszego budynku. Zatrzymali się przed samym wejściem i z dobytymi mieczami zajęli pozycje po obu stronach drzwi. Jeden z nich wrzucił do środka świecącą kulę i zerknął szybko. Caldan ujrzał, że mężczyzna rozluźnił się i skinął na swoich towarzyszy. Weszli do środka.
Caldan wziął głęboki wdech i ruszył ku żołnierzom. Zatrzymał się przy wejściu, dokładnie tam, gdzie chwilę temu stał żołdak. Woda ściekała mu z twarzy i trzęsły mu się ręce. Było mu gorąco, ale to nie było to ciepło, które zwykle towarzyszyło jego niecodziennym zdolnościom. Nie, nie skorzysta tutaj ze swoich talentów. Będzie musiał polegać wyłącznie na umiejętnościach szermierczych. Raz jeszcze poczuł się udręczony już samą myślą o tym, że ma kogoś zabić. A potem pomyślał o Mirandzie i to wystarczyło, by zebrał się w sobie.
Zrobi to dla Mirandy.
Caldan przeszedł przez próg. Jeden Indryallanin stał plecami do niego, drugiego nigdzie nie było widać. W sypialni, rzuciło mu się na myśl. Zerknął w tamtą stronę i dostrzegł, że w pokoju świeci się światło.
Zrobił krok w kierunku żołnierza i uniósł miecz. Zawahał się, nie chciał bowiem zabijać człowieka ciosem w plecy. Lecz niestety, poświata wydobywająca się z miecza poruszyła zalegającymi w pomieszczeniu cieniami i żołdak pojął, co się święci, a potem z krzykiem odskoczył od Caldana.
Ten rzucił się za nim, a w tej samej chwili z pomieszczenia po jego prawej dał się słyszeć okrzyk bojowy. Mężczyzna przed Caldanem zawirował w miejscu i uniósł miecz. Był młody, dzieciak, który jeszcze się nie golił. Caldan zbił jego miecz cięciem od góry. Klinga żołnierza wryła się w podłogę, a Caldan wyrżnął go w twarz lewą pięścią. Krew trysnęła ze złamanego nosa, gdy młodzieniec zatoczył się i padł. Miecz wysunął się z jego dłoni.
Coś zaszurało za plecami Caldana, ale on, pamiętając o tym drugim żołnierzu, błyskawicznie okręcił się na pięcie i sparował cios. Ten Indryallanin był starszym, zaprawionym w bojach weteranem o krzaczastej brodzie. Odskoczył od Caldana i zaczął zachodzić go po półokręgu. Caldan powiódł za nim czubkiem miecza, czekając na dogodny moment. Dał nura naprzód, a żołnierz uskoczył przed atakiem. Caldan podbiegł do wciąż rozłożonego na podłodze rekruta, który szukał po omacku swojego miecza. Odnalazł go pierwszy, odsunął nogą poza zasięg młodego żołnierza i stanął nad nim. Następnie wczepił dłoń w jego włosy i szarpnął, odsłaniając szyję. Przyłożył ostrze do delikatnej skóry na jego gardle.
Życie tego dzieciaka jest w moich rękach, pomyślał.
Stary żołnierz stanął jak wryty. Spomiędzy palców zaciśniętych na czarodziejskiej kuli sączyło się światło.
– Ani kroku – ostrzegł go Caldan.
– Jeśli jeszcze go nie zabiłeś, to pewnie nie zabijesz.
– Założysz się?
Wojak oblizał wargi. Zmełł w ustach przekleństwo... a potem odwrócił się i uciekł.
Na przodków! Takiego obrotu spraw Caldan się nie spodziewał. Słyszał niknące w oddali plaśnięcia butów wiarusa na błotnistym gruncie. Zaraz zacznie zwoływać swoich ludzi i cała z trudem wypracowana przewaga zacznie topnieć. Caldan nie mógł na to pozwolić. Wyciągnął ze swojej studni strumień energii i poszukał nim czarodziejskiej kuli żołnierza. Znajdowała się już w połowie drogi do młyna. Wyczuł runę połączenia, znalazł ją i wepchnął do kuli moc zaczerpniętą ze studni. A potem zerwał kotwicę.
Kula wybuchła z głośnym trzaskiem, na krótką chwilę opromieniając całą okolicę. Odgłos kroków ustał i dał się słyszeć stłumiony łomot, gdy bezwładne ciało żołnierza zwaliło się na rozmiękłą ziemię.
Niszczenie nie powinno być takie łatwe, pomyślał Caldan. A jednak było i nic tego nie zmieni. W tej chwili mógł tylko żywić nadzieję, że nikt nie usłyszał wybuchu ani nie zauważył, że ktoś skorzystał z magii.
Młody Indryallanin obrzucił go trwożliwym spojrzeniem. Z górnej wargi kapała mu krew. Caldan uderzył młodzika rękojeścią tak mocno, jak tylko się odważył. Rekrut jęknął, usiłując wysupłać się z jego uścisku. Dostał ponownie, tym razem mocniej, i dopiero wtedy stracił przytomność.
Caldan miał nadzieję, że gdy chłopak się ocknie, będzie już po wszystkim, ale znając jego szczęście...
Wtedy wszystkie myśli Caldana utonęły w czarnej mazi. Drżenie wzbudziło się w jego dłoniach, a skóra zapłonęła żywym ogniem. Kapiąca z dachu woda mroziła ją jak lód. I spłynął na niego spokój. Właśnie po raz wtóry zabił człowieka za pomocą magii. Nie żałował, że to zrobił, tylko tego, jakim sposobem. W kogo on się zmieniał?
Wypadł z budynku i przebiegł przez błotniste podwórze. Teraz deszcz ospale sączył się z nieba, jakby krople nie chciały lądować na ziemi. Wszystko poruszało się, jakby brodzili w smole.
Minął zwłoki zabitego żołnierza. Zwęglone, nierozpoznawalne. Naokoło tonęły w błocie odpryski rozbitej czaszki.
Caldan przełknął ślinę. Dla Mirandy, przypomniał sobie. Czuł, że pomimo chłodu oblewa go pot. Krew w jego żyłach paliła jak roztopione żelazo. Szumiący łomot w uszach budził skojarzenie z trzepotem wielkich skrzydeł. Metalowy pierścień kłuł go w palce, jakby obrósł cierniami. Nie wiedział, skąd tu tyle żołnierzy, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia. Musiał pozabijać ich co do jednego albo wszystko stracone.
W młynie Elpidia, Rennen i Amerdan skupili się przy jednej ścianie. Za nimi stały wtulone w nią Miranda i Dzwonki. Czarodziejka szczerzyła się jak wariatka. Wiedziała, że niebawem będzie wolna. Zarówno Amerdan, jak i Rennen odgrodzili się od Indryallan wyciągniętymi w ich stronę nożami.
Dwaj żołnierze stali przodem do Caldana, szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby przybyć otoczonym z pomocą, oraz tego, kto spowodował eksplozję. Caldan nie chciał patrzeć na ich twarze. Przybrał pozycję obronną, wznosząc ujęty oburącz miecz nad prawe ramię. Wyostrzył swoje zmysły. Czuł zapach ziemi oraz deszczu, woń potu bijącą od żołnierzy. Słyszał bicie ich serc.
Jeden z żołdaków prychnął i ruszył naprzód.
– Odłóż miecz, chłopcze, bo się skaleczysz. Pożałujesz, jeśli będziemy musieli ci go odebrać.
Jego słowa dopłynęły do Caldana spowolnione, a Indryallanin poruszał się ospale, jakby wstawał z łóżka po długiej chorobie. Caldan puścił jego słowa mimo uszu. Nie mieli o czym rozmawiać. Umrze albo on, albo Caldan. Dreszcz zbiegł mu po plecach. Pierścień stawał się coraz cięższy, wgryzał się w skórę.
– Przepraszam – powiedział Caldan pod nosem.
Jego miecz błysnął, rozświetlił noc magiczną smugą. Caldan rzucił się naprzód, rozmazując się w pędzie, i ciął potężnie od ramienia do biodra. Potem skok w prawo i cięcie od dołu. I obrót. Zaatakował z oszałamiającą prędkością, a miecz śmigał, jakby nic nie ważył. Żołnierze ledwo zdążyli się poruszyć, jakby oblepiał ich ciepły miód. Skok naprzód. Obrót, cięcie. I finisz.
Caldan zatrzymał się w pozycji wyjściowej, ale tym razem wzniesiony ponad ramieniem miecz był zbryzgany czerwienią. Przed nim leżało rozrzuconych pięć ciał, a w mokrą ziemię wsiąkała krew. Krople deszczu spływające mu po twarzy zmieszały się z potem. Stojący po drugiej stronie pomieszczenia Amerdan parsknął niedowierzającym śmiechem.
– Pięciu – powiedział pod nosem.
– A niech mnie! – wykrzyknął Rennen.
Caldan dopiero teraz spostrzegł, że wszyscy wpijają się w niego wzrokiem. Dzwonki obserwowała go w zamyśleniu i tylko Elpidia wpatrywała się w trupy u jego stóp. Nagle odeszły go siły i miecz zaczął mu ciążyć. Opuścił go, ciężko łapiąc powietrze. W gardle rosła mu gula, a przed oczami zaczęły latać mroczki. Opadł na kolana.
Mdłości odeszły go po kilku chwilach. Poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Amerdan.
– Nie miałeś wyboru – powiedział sklepikarz. – Lepiej tak niż w drugą stronę.
Caldan spuścił wzrok na zbryzganą posoką podłogę. Żołnierze nie mieli z nim szans, gdy brała go gorączka, a przedtem jeszcze skorzystał z destruktywnej magii, żeby zabić starego wojaka. Znowu czuł się jak ostatni zatracony morderca. Drżały mu ręce i zdusił szloch, gdy ogarnęła go trwoga na myśl, co zrobił... oraz poczucie winy i pogarda dla samego siebie, uczucie siły sprawiło mu bowiem radość.
Amerdan niepewnie przeniósł dłoń na jego głowę.
– W porządku. Wywleczemy ich na zewnątrz i z samego rana ruszymy dalej. Wkrótce zostawimy to miejsce daleko za sobą.
Caldan dźwignął się na nogi i wysunął spod ręki sklepikarza. Wytarł miecz o płaszcz jednego z żołnierzy, nie chcąc patrzeć na jego martwych towarzyszy. Wsunął ostrze do pochwy i zrobił krok w stronę wyjścia, a potem przystanął.
– Został jeszcze jeden. W tamtym budynku. Przyprowadzę go tutaj. Może dowiemy się, czy idą po nas kolejni.
Ogłuszony rekrut gdzieś przepadł. Nie było go w budynku. Najwidoczniej ocknął się i uciekł. Caldan westchnął i postanowił, że nie będzie go gonił. Dość już śmierci na dzisiaj. Dość już krwi na jego rękach. Puszczony wolno żołnierz może odbić mu się czkawką, ale miał już dosyć zabijania.
Caldan połamał bochenek chleba na kilka kawałków i wrzucił je do wodnistej zupy gotującej się na małym ogniu, uważając, żeby się nie poparzyć. Ogień zawsze przywoływał złe wspomnienia o jego rodzinie, która zginęła w pożarze domu. Chleb był czerstwy, a zupa bez smaku, ale nie przejmował się tym. Zjadł kolację byle szybciej. Był wycieńczony, tak jak reszta. Ostatnie kilka dni spędzili, próbując oddzielić się od Anasomy jak największą połacią ziemi. Zatrzymywali się tylko nocą, aby złapać choć kilka godzin snu. Caldan sypiał godzinę lub dwie, nie więcej. Nie mógł oderwać myśli od pozabijanych żołnierzy.
Zbłąkany powiew wiatru cisnął mu dym do oczu. Przetarł powieki, a potem nalał kolejną porcję zupy do drewnianej miski i zaniósł skulonej pod drzewem Mirandzie. Zaczął ją karmić, łyżka po łyżce, dmuchając, żeby dziewczyna się nie poparzyła. Wycierał ściekającą jej z kącików ust zupę, gdy przełykała metodycznie, z nieruchomym wzrokiem wlepionym w ogień.
Gdy miska opróżniła się do połowy, Miranda zamknęła usta i kolejnej łyżki już nie przyjęła. Caldan westchnął, otarł dziewczynie usta szmatką i wrócił do garnka z niedojedzoną zupą.
Dzwonki, przywiązana do drzewa, siedziała po drugiej stronie ogniska. Caldan zerknął na nią, a potem postawił miskę na ziemi.
– A ja nie dostanę kolacji? – spytała czarodziejka z nutą rozbawienia w głosie. – Od rana nie miałam nic w ustach.
Caldan zagryzł zęby.
– Ktoś inny cię potem nakarmi.
Dzwonki zachichotała.
– Ale ty tak dobrze to robisz. Tak delikatnie.
Przymknął oczy na kilka chwil i wziął głęboki wdech. Lekarstwo dla Mirandy wciąż najchętniej wytłukłby z czarodziejki pięścią. Ale wiedział, że nie należy pokładać wiary w informacje pozyskane siłą.
A jednak...
Raptem zdumiała go siła nienawiści, jaką darzył Dzwonki. Odpowiadała także za śmierć mistrza Simmona oraz wszystkich, których zostawił w Anasomie. Mógłby się z nią rozprawić w try miga i byłoby to tak proste, że aż skręcił mu się żołądek. Skupiając się usilnie na każdym kolejnym kroku, ruszył do miejsca, gdzie złożyli plecaki i worki. Caldan wyjął swój miecz-talizman i opuścił obóz, by poszukać Elpidii.
– Wyślą po mnie kolejnych – zawołała zza jego pleców Dzwonki. – I następnym razem nie pójdzie ci tak łatwo.
Puścił jej słowa mimo uszu.
Uzdrowicielka siedziała na niskim wzniesieniu. Patrzyła na chowające się za horyzontem słońce. Nie poruszyła się, gdy podszedł. Wysypka na jej szyi zaogniła się. Tam, gdzie się drapała, widniały czerwone bruzdy. Usiadł przy niej z mieczem na kolanach.
Elpidia usadowiła się wygodniej.
– Nie poprawia jej się, prawda? – spytała. – Znaczy... – Machnęła ręką. – Spodziewałam się jakiejś zmiany po kilku dniach, ale...
Caldan pokręcił głową.
– Myślałem, że drgawki ustaną, ale nie. Wciąż nie może jeść sama, wciąż nic nie mówi, tak więc... Chyba potrzebuje więcej czasu.
– Jeśli nie działają na nią te leki, które jej podałam, to nie wiem, co więcej mogę zrobić. Gdybyśmy byli w Anasomie albo jakimś innym mieście, zaleciłabym wizytę u uzdrowiciela dysponującego wiedzą większą od mojej. – Wbiła wzrok w Caldana. – Czy jest szansa, że trafimy niebawem do jakiejś miejscowości z medykiem z prawdziwego zdarzenia?
– Możliwe. Jeśli będziemy musieli, zatrzymamy się gdzieś. Nie znam geografii cesarstwa na zachód od Anasomy, ale Amerdan i Rennen wiedzą, gdzie znajduje się większość miast i miasteczek. Ale im dalej na zachód się zapuścimy, tym mniej pewnie będą się czuć. – Caldan popatrzył na Elpidię, drapiącą się po szyi, a potem po ramieniu, nim podjął: – To nie jest choroba ciała, tylko umysłu. Myślę, że... że coś uszkodzili, gdy próbowali nią zawładnąć. Zwykły medyk jej nie pomoże. Nie wiem, czy ktokolwiek zdoła jej pomóc. Moim zdaniem możemy tylko czekać, aż sama wróci do siebie.
Elpidia osadziła na nim wzrok.
– Nie poddawaj się jeszcze. Są uzdrowiciele, którzy badają choroby umysłu. Może oni będą wiedzieli, co z nią zrobić? Ja nie przywykłam do czekania, aż komuś się poprawi. Odkryłam, że im więcej robię dla pacjenta, tym szybciej wraca do zdrowia. No, przeważnie. Bo nie wszystkie choroby są uleczalne. Gdybym chciała pomóc komuś, czyj umysł został zraniony za pomocą magii, to poszukałabym jakiegoś specjalisty od czarowstwa...
– Nie – warknął Caldan. – Nie ma mowy, żebym pozwolił jej znowu zaczarować Mirandę.
Elpidia uspokoiła Caldana uniesieniem dłoni.
– Nie to miałam na myśli. Chodzi o to, że Dzwonki ma wiedzę, która może okazać się przydatna. Wiedzę, której ty nie posiadasz. Gdyby ją przesłuchać...
– Nie – nie ustępował Caldan, kręcąc głową. – Nie wolno jej ufać. Gdyby zastawiła na mnie pułapkę, nie byłbym w stanie jej ominąć. Po prostu za mało wiem, a skrzywdzenie nas przyszłoby jej zbyt łatwo.
– A czy sam mógłbyś spróbować?
– W tej chwili nie mam nawet bladego pojęcia, jak działa magia zniewalająca. Wiem tylko tyle, że z całą pewnością różni się od znanego mi rzemyślenia. Z tego, co widziałem, taka magia nie potrzebuje żadnego fizycznego przedmiotu, żeby działać, a z tego, co wiem, to niemożliwe.
– A skąd wiesz?
– Słucham?
– Skąd wiesz, że to nie działa dokładnie tak samo jak rzemyślenie? Zarówno Dzwonki, jak i jej partner mieli przy sobie całą masę rzemyśliw. Może któreś z nich wspomagało działanie magii zniewalającej?
– Chyba... chyba nie przyszło mi to do głowy. Tak mało jeszcze wiem.
Spojrzała na niego z czułością.
– Słuchaj, nie musisz robić wszystkiego sam. I nie chodzi mi o to, że pomóc ci mogą tylko Amerdan i Rennen. Masz pod ręką źródło bezcennych informacji... Pozostaje zadać sobie pytanie: czy odważysz się z niego zaczerpnąć?
– Pomyślę o tym.
– Bardzo mnie to cieszy.
– A tobie trzeba czegoś? – spytał Caldan, omiatając wzrokiem jej wysypkę. – Na twoją dolegliwość?
Elpidia odwróciła twarz.
– Wiesz, czego mi trzeba.
– Ale co ci z tego przyjdzie, skoro nie masz pracowni?
Uzdrowicielka zawahała się, a potem powiedziała:
– Nie wiesz o alchemii aż tyle, ile ci się wydaje. Zresztą najbardziej na świecie potrzeba mi czasu. Bezczynne siedzenie na jakimś pustkowiu rzuca mi się na mózg. Niemal czuję, jak życie przelatuje mi przez palce.
Caldan wyprostował się na te słowa i przesunął dłonią po pochwie miecza. Zwyczajna, pozbawiona ozdób skóra, w niczym nieprzypominająca niezwykłej broni, którą okrywała.
Przemknęły mu przez głowę ostatnie wybory i ważące się priorytety – jak działo się to często od kilku dni. Podobnie jak poprzednio, tak i teraz był w kłopocie, bo nie potrafił dokonać wyboru. Wśród spraw, nad którymi się głowił, była również choroba siedzącej obok kobiety. Elpidia była zdesperowana, a desperaci częściej poważają się na rozpaczliwe czyny. Caldan mógł tylko ufać, że uzdrowicielka zrobi dla samej siebie to, co będzie dla niej najlepsze, oraz że w chwili zwątpienia udzieli mu rady, kierując się dobrem Caldana i całej grupy.
Co więcej, dla samego Caldana priorytetem powinno być teraz wysłanie wiadomości do Protektorów poza murami Anasomy, a nie zamartwianie się chorobą Elpidii. Czy w ogóle wiedzieli o napaści i o zakazanej magii, której używają Indryallanie? Czy wiedzieli o śmierci Simmona i o tym, że – choć z całą pewnością niegodny tego zaszczytu – to Caldan dzierżył teraz mistrzowski miecz? Poczuł ukłucie żalu i zamknął oczy na myśl o Simmonie. I Jazincie. I Senirze. Wszyscy martwi. Zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki.
Myślał, że w Gildii Czarodziejów, a dokładnie: wśród Protektorów, znajdzie wreszcie prawdziwy dom. Lecz ten świat został zniszczony przez coś więcej niż tylko indryallańską inwazję. A mianowicie przez to, że Protektorzy, którzy bronili całemu światu korzystania z magii destruktywnej, sami na porządku dziennym używali jej do walki ze zbuntowanymi czarnoksiężnikami. I choć wiedza o tym ciążyła mu na sercu, o wiele bardziej druzgoczącym ciężarem było nasuwające się teraz pytanie: czy używali też magii zniewalającej? I czy on sam poważy się na to, choćby tylko po to, żeby kogoś uratować?
Pokręcił głową. Było zbyt wiele rzeczy, o których nie miał pojęcia. Przede wszystkim musi myśleć o Mirandzie. Pragnął zrobić, co tylko w jego mocy, by przywrócić jej zmysły. To było teraz najważniejsze.
Zerknął na czekającą cierpliwie u jego boku Elpidię, a potem obejrzał się na obóz. Rennen oraz sklepikarz Amerdan wracali właśnie z lasu z naręczami chrustu. Z ogniska uniósł się dym, gdy wsypali do niego kilka gałęzi, a resztę rzucili na stos.
Zbyt wiele zmartwień, zwłaszcza że jeszcze całkiem niedawno musiał troszczyć się tylko o naukę rzemyślenia i o to, dokąd zabrać Mirandę na kolację. Jego dłoń popełzła do pierścienia na palcu drugiej, do metalowego talizmanu, a potem do tego kościanego, który miał zawieszony na szyi. Ależ się wszystko pogmatwało przez te zaledwie kilka miesięcy.
Słońce schowało się za horyzont. Dobiegł końca kolejny dzień ucieczki i strachu. To była treść ich życia od opuszczenia Anasomy: ciągła ucieczka, nieustanne oglądanie się przez ramię, wypruwanie sobie żył, by zanim dzień zacznie szarzeć, przejść jeszcze milę, jeszcze dwie. Caldan uznał, że skoro Indryallanie stracili dwoje swoich czarodziejów – tak jak i sześciu zabitych przez Caldana żołnierzy – to ktoś ruszy za nim w pogoń. I wtedy wszystkie wybory i priorytety podporządkowały się w jego głowie jednemu, najwyższemu celowi: przetrwać.
Przejechał palcami po brudnych włosach, a potem rozmasował spięte mięśnie karku. Znowu bolała go głowa, jak codziennie, odkąd zaczęli uciekać.
– Zdenerwowany? Zbyt wiele ciąży ci na barkach? – spytała Elpidia. – Teraz wiesz, jak ja się czuję.
Caldan wyrzucił westchnienie z płuc i przetarł oczy. Nie po raz pierwszy usiłowała wzbudzić w nim poczucie winy. Ale przynajmniej z jej docinkami mógł uporać się od razu.
– No, miejmy to już z głowy.
– Co?
– Weź jakieś buteleczki, igły. Ile tam potrzebujesz.
– O! – Elpidia wybałuszyła na niego oczy i wstała. – Nawet nie wiesz, jaka jestem ci wdzięczna. Po prostu... – Wykręciła palce, ciągnąc łamiącym się głosem: – Po prostu chcę mieć jakąś szansę, trochę nadziei.
– Wciąż nie wiem, jak ci to pomoże, skoro nie masz swojej pracowni.
– Och, nie męcz duszy. Sam zobaczysz.
Kiwnął głową.
– Jeśli ci to pomoże, to proszę.
Troska to jedno, ale gdy uzdrowicielka przestanie wreszcie się dąsać i wwiercać w niego łakomym wzrokiem, w końcu nieco mu ulży.
Popędziła do miejsca w obozie, gdzie złożyła swoje rzeczy, a potem wróciła z dwiema małymi fiolkami, szmatką i dużą rurkowatą igłą. Kucnęła i gestem kazała Caldanowi zakasać rękaw, co też uczynił, odsłaniając podrażnioną skórę przedramienia i nadgarstka. Jego rzemyślnicza bransoleta leżała w torbie w obozie. Została uszkodzona podczas pierwszego starcia z Dzwonkami i Kluczem. Nie miał pewności, czy dalej działała. Dopóki nie znajdzie chwili, aby to sprawdzić, nie będzie jej używał. To była jedna z kilku spraw, które nie dawały mu spokoju. A wciąż miał jeszcze do zbadania rzemyśliwa odebrane Dzwonkom.
Elpidia cmoknęła ustami na widok jego nadgarstka.
– Jeszcze nie zagojony. Długo mu schodzi, chociaż z drugiej strony oparzenie było poważne. Leczyłam już wcześniej rzemyślnicze oparzenia, ale większość czarodziejów wie, kiedy ich rzemyśliwa zawiodą, i się zabezpieczają.
– Ja akurat niewiele mogłem zrobić. Dobrze, że w ogóle przeżyłem.
– A jak twoja druga rana? Tam, gdzie Miranda... – Elpidia zawiesiła głos.
Caldan dotknął miejsca na boku owiniętym bandażem.
– Goi się. Z jakiegoś powodu lepiej niż oparzenie.
– Jeśli chcesz, to potem zdejmę ci szwy. Znaczy jeśli... Zakładam, że niebawem będzie trzeba.
– Pewnie tak. Jutro rano.
Elpidia zrosiła igłę przezroczystym płynem z jednej ze swoich buteleczek, a potem przetarła ją szmatką. Druga fiolka była pusta.
– Mogę dać ci jeszcze trochę maści, ale zapasy mam skąpe. – Wymacała żyłę po wewnętrznej stronie łokcia i przyłożyła igłę do skóry. – Daleko mamy do najbliższego miasta?
– Nie wiem. Trzeba spytać Ren... Auć! Nie mogłaś mnie ostrzec?
– Nie bądź dzieckiem.
Caldan warknął coś i patrzył na krople krwi gromadzące się w pustej fiolce, która szybko się zapełniła. Wtedy Elpidia wyjęła igłę i ścisnęła rankę kciukiem. Wolne miejsce w buteleczce wypełniła tym samym przezroczystym płynem, a potem zatkała ją i ścisnęła mocno w drugiej ręce.
– Rozumiem, że tylko tyle potrzebujesz? – Było coś niepokojącego w zapale Elpidii do eksperymentowania z jego krwią.
– Powinno wystarczyć, najwyżej zgłoszę się po więcej. To zależy od wyników badań. Tutaj... niewiele zdziałam. Dobrze by było znaleźć jakieś miasto lub nawet miasteczko. Tam mogłabym...
– Najpierw musimy zatroszczyć się o Mirandę. Zresztą nie mam zamiaru siedzieć na tyłku, gdy ty będziesz przeprowadzać swoje eksperymenty. Sam mam sporo do zrobienia.
– A dla mnie właśnie to jest teraz najważniejsze. Może nie wyraziłam się jasno, pozwól więc, że powtórzę. Tu nie chodzi tylko o mnie. Jeśli znajdę lekarstwo, to istnieje możliwość, że będę mogła leczyć i inne choroby. Te, które dotąd były śmiertelne lub trwale uszkadzały organizm chorego. Zastanów się. Czy to nie jest ważne? Wyniki moich badań mogą pomóc uniknąć tak wielkiego cierpienia...
– Wiem – powiedział z westchnieniem. – Rozumiem. Ale od inwazji mogę myśleć tylko o tym, żeby ostrzec Protektorów i uzdrowić Mirandę. Mam nadzieję, że Protektorzy będą wiedzieli, co robić.
– Dlaczego? Przecież nikt tej magii wcześniej nie widział na oczy.
Caldan przeklął się w duchu. Wypaplał za dużo.
– Prawda – skłamał – ale może wpadną na pomysł, jak jej pomóc.
Elpidia wbiła wzrok w wypełnioną krwią Caldana fiolkę.
– Dobrze zrobimy, ruszając o świcie. Wypocznijmy tej nocy. Za bardzo się forsujemy.
– Ruszymy z samego rana. Jeśli chcesz, idź w swoją stronę, a ja tu zadbam o resztę.
Elpidia wzruszyła ramionami.
– Nie mam zamiaru przepraszać za to, że boję się śmierci. Tak, najważniejszą sprawą dla mnie jest znalezienie lekarstwa na moją chorobę. Ale nie zapominaj, że jeśli to zadziała, to uratuje nie tylko mnie, ale i wielu innych chorych na to samo co ja. To niewielka cena za ludzkie życie, Caldanie.
– Nie wiem, czy zauważyłaś, ale ja też robię, co mogę, żeby ratować innych – odwarknął. Podążył spojrzeniem do Mirandy, która siedziała ze wzrokiem wpatrzonym w pustkę.
– Ale to nie twoja odpowiedzialność – odparła uzdrowicielka ciszej. – Po prostu znajdźmy Mirandzie medyka. To wszystko, co możemy zrobić.
– Może masz rację... Ale to nie znaczy, że nie będę próbować.
Z tymi słowy wstał i powlókł się do ogniska, a Elpidia wkrótce po nim. Amerdan siedział zapatrzony w płomienie, a kawałek dalej stał z rękami w kieszeniach Rennen. Tylko on podniósł wzrok, gdy podeszli.
– Dukaty – rzekł.
Amerdan uśmiechnął się półgębkiem, lecz nic nie powiedział, tylko wbił w Rennena takie spojrzenie, jakby patrzył na głupka. Elpidia potrząsnęła głową i zaczęła gmerać w swoim ekwipunku, dbając zapewne o należyte zabezpieczenie bezcennej fiolki.
– Co z nimi? – dopytał Caldan.
– Zostawiłem w mieście interes. Prawdopodobnie zgubiliśmy pogoń, a żołnierze nie wiedzą, że byłem z wami. Ktokolwiek potrafiłby mnie rozpoznać, albo nie żyje, albo... – Rennen spojrzał na Dzwonki.
– Ja wszędzie cię rozpoznam. – Głos czarodziejki poniósł się echem. – Nie zapomnę na pewno.
Rennen przełknął ślinę i odwrócił wzrok.
– W dziczy jestem do niczego. Miasto to wszystko, co znam. Rano wrócę do Anasomy i jakoś przekradnę się przez mury. Inwazja stworzy nowe możliwości. Ruszę kawałek na południe, do leżącego tam miasteczka, a potem zawrócę na wschód. Dziewczyna nie będzie mnie już spowalniać, więc... – Zawiesił głos, celowo nie patrząc na Mirandę. – Długo mi nie zejdzie.
Caldan wolno kiwał głową.
– Tak, to ma sens. Ale jak już wspomniałem, chciałbym, żebyś dostarczył dla mnie wiadomość. Chcę, żebyś znalazł mojego znajomego, Izaka Fourie, i jego znajomego imieniem Avigdor.
Rennen podrapał policzek.
– Słyszałem o nich. Muszę przyznać, że jestem z lekka zaskoczony, że w ogóle wiesz, kim jest Avigdor.
– Pracujecie w tej samej branży. Handlujecie czymś, czego zdarza mi się potrzebować.
– Informacją.
– Otóż to.
Rennen wzruszył ramionami.
– Byłem ciekaw, ot co. Zakładając, że nie zaszył się gdzieś i rzeczywiście go znajdę, co mam mu przekazać? Od razu mówię, że za darmo nie robię.
Caldan namyślał się chwilę. Z tego, co Avigdor mówił podczas ich pierwszego spotkania, wywnioskował, że sporo wie o Protektorach.
– Nie wiem, ile on wie o napaści, a więc nie wiem też, czy posiadane przez nas informacje przedstawiają dla niego jakąś wartość, ale... przekaż mu, że wszyscy Protektorzy w Anasomie nie żyją. – Caldan miał nadzieję, że Avigdor będzie wiedział, co to znaczy. – I powiedz mu, że będziemy próbować ostrzec Protektorów w innych miastach. I jeszcze jedno: Indryallanie szukają czegoś w Anasomie. Jeśli zamknęli miasto, to znaczy, że nie chcą, żeby ktoś lub coś je opuściło.
– Takiś pewny? – przerwała Dzwonki. – Przecież wasz cesarz wysysa krew z waszych żył. Nie przyszło ci do łba, że przybyliśmy was oswobodzić?
– Milcz – warknął na nią Caldan. Wskazał palcem Mirandę, a potem sam zamilkł. Musiał uważać na słowa, żeby czasem nie wypaplać za dużo. Ledwie skończył tę myśl, a dotarło do niego, że może już wypaplał. – Zaraz wracam.
– Dokąd idziesz? – spytał zdezorientowany Rennen. – To już cała wiadomość?
– Mówię przecież, że zaraz wracam – wysyczał, dyskretnie wskazując Dzwonki ruchem głowy. – Nie mam zamiaru omawiać naszych planów w zasięgu jej słuchu, więc zaraz ją gdzieś przestawię.
– Nie dość, że pewny swego, to jeszcze bystry – szydziła Dzwonki.
– Zamknij się. – Odwiązał czarodziejkę od drzewa, nie oswobadzając rąk i nóg.
Patrzyli, jak wlecze kobietę kawałek dalej i przywiązuje do innego drzewa. Daleko od ognia, choć noce były zimne, ale nic go to nie obchodziło.
– Skoro już jesteśmy sami, to mnie rozwiąż. – Dzwonki oblizała usta, wijąc się, przyciśnięta do drzewa. Caldan złapał wzrokiem gołą skórę, gdy materiał koszuli opiął jej piersi. – Robi się ciemno, nie widzą nas. Nie pożałujesz.
Skrzywił się i kucnął przy czarodziejce.
– Nie pożałuję? Mdli mnie na samą myśl.
Dzwonki przestała się wić i pokręciła głową.
– Twoja strata. Chyba nie jestem tak apetyczna jak to ciche dziewczę przy ogniu. Nigdy nie odmawia, co? Na pewno robi wszystko, czego tylko zapragniesz.
Wziął zamach i tylko ta ostatnia drobina przyzwoitości powstrzymała go przed uderzeniem jej w twarz. Zaśmiała się.
– Biedna smarkula, nie wytrzymała odrzutu. Kiedy już umrze, to będzie za Klucza. – Z oczu Dzwonków odpłynęła wesołość. – Wtedy pozostanie do zabicia już tylko czworo.
– Nie obwiniaj nas za jego śmierć. Sami sprowadziliście to na siebie. Gdybyście nas nie gonili, wciąż by żył.
– Gdybyście nie uciekli i nie pozwolili tamtemu mistrzowi się zabić, tobyśmy was nie gonili.
A więc Simmon to zrobił. Caldan zamknął oczy, gdy naparła na niego fala smutku. Miał nadzieję, że jego mentor zginął w walce. Cokolwiek Dzwonki mu zrobiła, zmieniło go w strzęp człowieka. Kolejna kreska na jej koncie.
Rozwarł powieki i wbił w nią spojrzenie.
– Dlaczego zabiliście czarodziejów i Protektorów? Czarodzieje nie stanowili dla was zagrożenia, a Protektorów nie musieliście masakrować bez litości. Mogliście po prostu zniewolić ich czarami.
– Biedny mały Caldanek, grzebie się w rzeczach, o których nie ma bladego pojęcia.
– Przestań kręcić i po prostu odpowiedz jak człowiek.
Skrzyżowała z nim spojrzenie czarnych oczu. Przez długą chwilę żadne nic nie mówiło, a potem czarodziejka pokręciła głową.
– A niby czemu?
– Bo jeśli mi pomożesz, może ja zdołam pomóc tobie.
Zmierzyła go ostrożnym wzrokiem. Wreszcie odrzekła:
– Zabawne, ale właściwie ci wierzę. Naprawdę jesteś niewinny jak dziecko.
– Tak niewinny, że wciąż szkoda mi Klucza, którego zabiłem.
Splunęła mu w twarz.
Starł plwocinę wierzchem dłoni i na powrót utkwił w jej oczach nieustępliwe spojrzenie.
– I zrobiłbym to jeszcze raz, ale nie z nienawiści, tylko z konieczności. Zrozum, że ja po prostu nie miałem wyboru. Rozumiem cię i uwierz, że przykro mi, że cierpisz po nim. Słuchaj, może uda nam się jakoś to naprawić. Ale to ty musisz wyciągnąć do mnie pomocną dłoń. Spytam więc znowu: dlaczego zabiliście wszystkich Protektorów?
Dzwonki wwiercała w niego wściekłe spojrzenie, ale on nie odwracał wzroku. I choć owo spojrzenie nie łagodniało, to coś w jej oczach powiedziało Caldanowi, że przystała na jego warunek.
– Działaliśmy na rozkaz – wyznała.
– Zabroniono wam brać jeńców? Dlaczego? Kto wydał ten rozkaz?
– Bóg-Imperator uznał czarodziejów i Protektorów za zagrożenie.
– I już? Po prostu wykonaliście tak nieludzki rozkaz?
Dzwonki wzruszyła ramionami.
– Niezupełnie. Miałam opory. Wielu z nas miało opory. Ale on nigdy się nie myli, a ponieważ jest Bogiem-Imperatorem, każdy jego rozkaz należy wykonać co do joty.
Caldan wstał i zaczął chodzić w kółko.
– Coś mi się widzi, że nie zdradzisz mi, dlaczego najechaliście Anasomę...
– Dobrze ci się widzi. Słowo daję, bystry z ciebie mały Protektorek.
Caldan zmarszczył się na kolejny docinek, choć wiedział, że Dzwonki tylko próbuje go zdenerwować.
– Zaledwie praktykant.
– Ale zobacz, ile udało ci się osiągnąć! Oni najwyraźniej nie rozpoznaliby prawdziwej magii, gdyby wyszła z krzaków i kopnęła ich w dupę. Nie poznali się na twoim talencie, ot co.
– Teraz nigdy się już nie poznają.
Czarodziejka zbyła pretensje Caldana wzruszeniem ramion.
– Śmierć dla wszystkich jednakowa. A po waszą piątkę upomni się wkrótce.
Puścił te słowa mimo uszu.
– Nie mówiłaś czasem, że przyjechaliście nas wyzwolić?
– Mówiłam.
– Ale przed chwilą dodałaś, że prawdziwego powodu mi nie podasz.
Dzwonki zaśmiała się na granicy słyszalności.
– Jak łatwo namieszać ci w głowie. Nie rozumiesz, że naprawdę przyjechaliśmy was wyzwolić, ale jakie dokładnie plany ma dla was Bóg-Imperator, tego nie wiem. Jego dążenia w tej mierze są tak niepojęte dla mnie jak twoje dla mrówki.
– Aż tak? – zdziwił się Caldan.
Czarodziejka ponownie przeszyła go spojrzeniem.
– Bóg-Imperator jest... no cóż, nie dość, że bogiem, to jeszcze imperatorem. Nic nie umyka jego uwadze i nic nie jest w stanie oprzeć się jego magii. Przewodzi nam od ponad stu lat. Mądrze byś zrobił, lękając się go.
Caldan zbył jej przestrogę prychnięciem.
– Od stu lat? Masz mnie za głupca? Nikt tak długo nie żyje.
– Bóg-Imperator owszem. Jak już wspomniałam: jego magia jest znacznie potężniejsza od naszej.
– Ale sto lat? – powtórzył Caldan. – Nie mówisz poważnie.
– Jestem śmiertelnie poważna. – Dzwonki wwiercała się w niego wzrokiem. – Nikt nie wie, skąd ta nadzwyczajna długowieczność. Sądzę, że wielu próbowało tego dociec. Wszyscy nie żyją. – Znowu wzruszyła ramionami. – Jest tym, kim jest. Dorastamy, ucząc się, że nie ma sobie równych i że poprowadził nas ku wielkości, że opiekuje się nami od pokoleń.
– I wy w to wierzycie?
– Dowody są niepodważalne. Ochronił nas wszystkich. Nasz lud prosperuje pod jego rządami.
– W tym musi być jakiś kant.
– Czemu? Ile dowiedziałeś się przez ostatnie kilka dni, czego nie podejrzewałeś nigdy wcześniej?
Caldan potrząsnął głową.
– Może ma sobowtórów?
– Nie. – Westchnęła. – Był tą samą osobą, gdy urodziła się moja matka, wcześniej moja babka, a jeszcze wcześniej prababka. Wszystkie one mówiły o nim to samo.
Wypierała jego racje, lecz Caldan nie potrafił zrozumieć dlaczego. Czy ona naprawdę jest tak zaślepiona, by wierzyć, że ktoś taki jak Bóg-Imperator rzeczywiście może istnieć? Zrozumiał, że logiczny dialog na ten temat jest niemożliwy. Był zdumiony, że wyciągnął z niej nawet tyle, choć kobieta wciąż była rozdarta żałobą po Kluczu i pałała pragnieniem zemsty. Oczywiście musiał liczyć się z tym, że uknuła jakiś plan i powiedziała mu dokładnie to, co chciała, ale z jakiegoś powodu nie sądził, żeby tak było. W każdym razie miał jej już dość na dzisiaj. Jutro podejmie rozmowę z czarodziejką.
– Niebawem przyjdzie Elpidia, więc korzystając z okazji, możesz... sobie ulżyć. Choć, jak zwykle, zadbamy o to, żebyś nie mogła uciec.
– Ale mam fart. Tylu rosłych chłopów pilnuje mnie, gdy kucam.
Caldan poczerwieniał.
– Przecież nie będziemy podglądać, ale musimy cię pilnować – rzucił na odchodnym.
Zza pleców usłyszał jeszcze jej głos:
– Podglądasz czy nie, dla mnie to bez różnicy. Bo nie kłamałam, mały Protektorku... Pozabijam was wszystkich.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Nic tak nie motywuje pisarza do pisania jak czytelnicy niemogący doczekać się kolejnego tomu lub nowego cyklu jego autorstwa.
Dopisz się do listy i dowiaduj się na bieżąco o nowych książkach! Jeśli lubisz czytać moje powieści, tak jak ja lubię je pisać, dopisz się do mojej listy mailingowej, o tutaj: http://eepurl.com/BTefL. Obiecuję dawać znać tylko wtedy, gdy będę wydawał nową powieść. Przysięgam, żadnego spamu!
Podziel się wrażeniami! Byłbym zobowiązany, gdybyś zechciał napisać recenzję. Pomagają one nowym czytelnikom odnaleźć moje powieści i zdecydować, czy jest to coś dla nich. Za ich pomocą możesz także dać mi znać, co Ci się podobało, a co nie, dzięki czemu będę mógł w przyszłości pisać lepiej.
Zamieść ją tam, gdzie kupiłeś książkę, lub po prostu zajrzyj na moją stronę internetową: http://www.mitchellhogan.com.
W internecie znajdziesz też inne strony, takie jak Goodreads, gdzie użytkownicy dyskutują o przeczytanych książkach, o tych, które chcieliby przeczytać, oraz polecają sobie nawzajem lubiane przez siebie tytuły.
Napisz, co myślisz. Uwielbiam czytać maile od swoich czytelników. Odpowiadam na wszystkie. Jeśli chcesz zwrócić moją uwagę na błędy lub literówki, czy też po prostu podzielić się opinią, pisz na: [email protected].
Dzięki za wsparcie! Sprawdź inne moje książki!
Z poważaniem, Mitchell Hogan
Powieść tę dedykuję Angeli i Isabelle.
Chciałbym też podziękować:
Derekowi Priorowi, bez którego redakcyjnej roboty i mnóstwa dobrych rad nie byłbym tu, gdzie jestem teraz.
Michaelowi J. Sullivanowi oraz jego żonie Robin, którzy służyli mi dobrą radą i poświęcili mnóstwo swojego cennego czasu, by odpowiadać na moje niekończące się pytania.
Rayowi Nicholsonowi za jego nieocenione opinie i czytelniczą przenikliwość. I za wyłapanie małych (a także tych kardynalnych) błędów, które mnie jakoś umknęły.
Ale przede wszystkim chciałbym podziękować swoim czytelnikom, ludziom, którzy dali szansę nieznanemu autorowi i kupili „Tygiel dusz”. Bez Was pisałbym obecną książkę o wiele dłużej. Teraz wreszcie mogę zająć się wyłącznie pisaniem. Spełniam swoje marzenia. I za to będę Wam wdzięczny już zawsze.
W wieku jedenastu lat Mitchell Hogan przeczytał „Hobbita” i „Władcę pierścieni”, co dało początek jego trwającej do dziś miłości do gatunku fantasy. Następne dziesięć lat życia spędził, czytając, turlając kośćmi i grając w gry komputerowe, gdzieś pomiędzy znajdując czas na studia.
Na przestrzeni lat zgromadził całe pudła książek fantasy i science-fiction, które nie chcą przestać się mnożyć. Marzenie o rozpoczęciu kariery pisarza odkładał przez dziesięć lat, a potem rzucił pracę, żeby napisać „Tygiel dusz”. Teraz jest pełnoetatowym pisarzem, pałającym wieczystą wdzięcznością wobec czytelników, którzy dali szansę nieznanemu twórcy. Mitchell mieszka w Sydney w Australii z żoną Angelą i córkami Isabelle i Charlotte.
COPYRIGHT © Mitchell Hogan 2016 COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2023
Tytuł oryginału: Blood of Innocents
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-950-1
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
TŁUMACZENIE Maciej Pawlak
GRAFIKA OKŁADKOWA ORAZ PROJEKT Piotr Cieśliński
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
MAPY Maxime Plasse
REDAKCJA Karolina Kacprzak
KOREKTA Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow