Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Marai w zbeletryzowanej formie – na tle życia rybaków i drobnych sklepikarzy w Posillipo pod Neapolem – opisuje swój własny los, los uchodźcy zza żelaznej kurtyny, który opuszcza kraj w chwili zaostrzenia się kursu lewicowego i w obawie przed koniecznością jakiejkolwiek, nawet milczącej, aprobaty represyjnego systemu.
To także opowieść o Węgrzech po drugiej wojnie światowej, o obojętności instytucji międzynarodowych wobec tego, co dzieje się za ścianą, o wybiórczym postrzeganiu historii przez intelektualistów na zachodzie Europy, którzy jedne barbarzyństwa surowo potępiają, a inne sankcjonują.
[Opis okładkowy]
/Krew świętego Januarego, Sandor Marai, 2006 rok, ISBN 9788307030821, ISBN 830703082X, wydanie I, Czytelnik/
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Żoliborz miasta stołecznego Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (4)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Rok wydania: 2006
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sandor Márai Krew świętego Januarego
Seria NIKE
Ostatnio ukazały się:
Philip Roth
Ludzka skaza
Sandor Márai
Ziemia! Ziemia!...
Siegfried Lenz
Biuro rzeczy znalezionych
Sandor Márai
Krew świętego Januarego
Przełożył Feliks Netz
CZYTELNIKWarszawa 2006
Tytuł oryginału
San Gennaro vere
© Heirs of Sandor Márai
Csaba Gaal (Toronto)
Projekt serii
Zbigniew Czarnecki
Opracowanie graficzne
Mateusz Czarnecki
Redaktor
Irmina Pawelska-Jagniątkowska
Redaktor techniczny
Maria Leśniak
Korekta
Anna Piątkowska
© Copyright for the Polish translation by Feliks Netz, 2006
© Copyright for the Polish edition
by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2006
ISBN 83-07-03082-X
ISBN 978-83-07-03082-1
Dedykuję
Pasqualino,
bo miał sześć lat i co rano zabierał śmieci
jednorękiemu rybakowi,
bo uspokoił morze
Santo Strato,
bo pilnował domu i doglądał chorych
oraz kwiatom
zwierzętom
morzu
biednym ludziom z Posillipo
Italii
Wszystkie postaci występujące w tej powieści są wytworem wyobraźni pisarza i nie przedstawiają żadnej żyjącej osoby.
Z początkiem wiosny rozeszła się wieść, że na Posillipo w pawilonie ogrodowym mieszka pewien człowiek, który chce zbawić świat. Pierwszy raz napomknęła o nim Anastasia, córka ogrodnika, która w każde popołudnie przynosiła mleko ze świeżego udoju. Nalewając mleko do aluminiowego kubka, powiedziała:
— Cudzoziemcy. Przyjechali przed Bożym Narodzeniem.
Zaczęła śpiewać i odeszła ciemnymi schodami w dół. Kiedy Anastasia późno roznosi mleko (a tutaj, na Posillipo, ogrodnik stale trzyma swoje krowy w oborze, nigdy nie wypuszcza ich na łąkę i pod koniec zimy okazuje się, że zwierzęta pozbawione świeżej paszy i światła dają mleko dopiero późnym wieczorem), wówczas niezmiennie śpiewa na schodach, ponieważ się boi.
Wiadomość, że do ogrodowego pawilonu na Posillipo wprowadził się człowiek, który chce zbawić świat, nie wzbudziła na wzgórzu specjalnej sensacji. Na stromej drodze, która z ulicy Santo Strato — gdzie kursuje omnibus napędzany prądem elektrycznym — prowadzi na teren opuszczonego zamczyska, zwanego Villa Ricciardi, w którym roiło się od żywych stworzeń, przechodnie mówili o tym tylko mimochodem. W tej okolicy w czasach już odległych żyło wielu ludzi, którzy chcieli zbawić świat. Dlatego o nowinie, że przybył jakiś cudzoziemiec, jakoby podobny Bogu, napomykano od niechcenia. Nie widziano w tym nic osobliwego. Po pierwsze, o cudzoziemcach, zwłaszcza o Anglikach, można było myśleć wszystko. Poza tym to naturalne i wcale nie takie rzadkie zjawisko, że ktoś chce zbawić świat. Nasz Pan Jezus Chrystus też zbawił świat.
— Amen — powiedział winiarz w cyklistówce, kiedy sprzedawca flaków zakończył swój wywód.
Siedzieli na beczce, całą grupą, i przyglądali się. Sprzedawca flaków jest komunistą. Ale był tam również murarz, który przez całą zimę nie miał pracy i dlatego teraz sprzedaje święte obrazy, i zbiera datki na zbożny cel budowy klasztoru w odległym, bliżej nieokreślonym punkcie geograficznym. Sprzedawca flaków zainstalował skrzynkę na trójkołowym rowerze i w ten sposób obwozi świeże flaki między Villa Ricciardi i mieszkańcami wzgórza. Czarny, suchy jak szczapa, wiecznie zagniewany, pierwszorzędny sprzedawca. Na wierzchu skrzynki zainstalowanej na trójkołowym rowerze, pomiędzy laurowymi liśćmi i cytrynami, gustownie umieszcza swój towar, flaki — rozcięty na dwoje żołądek owcy i kozy— i nożem o krótkim ostrzu bardzo zręcznie kraje na plasterki świeże trzewia, na które wyciska cytrynę, i tak podaje smakowite kęsy klientom, którzy w ten sam sposób, na miejscu, bez chleba, zjadają to gąbczaste łyko. Ten człowiek jest komunistą. Nie wierzy w żadne inne zbawienie prócz tego, jakie obiecują w Moskwie. Murarz teraz nie jest komunistą, bo sprzedaje święte obrazy, i ten skromny dochód nie pozwala mu brać udziału w życiu partii.
Sprzedawca flaków mówi:
Ale teraz wtrącił się winiarz. Jest to krępy człowiek. On też nosi cyklistówkę i robiony na drutach, niesamowicie kolorowy kaftan. W młodym wieku zrobił sobie zdjęcie — barwna fotografia pokazuje księżycową okolicę z Wezuwiuszem w tle, który wypluwa w niebo czerwony ogień, a na pierwszym planie jest on sam, winiarz, w czarnym ubraniu z białym szalem na szyi, salutuje: rękę w żołnierskim geście przytyka do daszka cyklistówki. Wino kupuje w Gragnano i trzyma je w beczce wyciosanej z drewna kasztanowca. Mówi:
Sprzedawca flaków spochmurniał. A ponieważ przyciśnięto go do muru, szybko wystąpił przed beczki i zaczął grać. Dwaj chłopcy, którzy na dwukółce zaprzężonej w osła przywieźli węgiel z Bagnoli na Posillipo, murarz i jeszcze jeden człowiek, który sprzedaje amerykańskie orzeszki laskowe obok pobliskiego przystanku tramwajowego — w cieniu płatana, na wprost Capri — pochylili się do przodu i patrzyli okiem znawców, z uwagą, ponieważ zrozumieli, że zaczyna się przedstawienie. Skupili się, trzymając w rękach kieliszki, w których połyskiwało czerwone wino. Grał ze zwolnioną gestykulacją.
Starsi pamiętali. Sprzedawca flaków poczuł, że moment jest odpowiedni; tak samo uliczny aktor, który recytując strofy Tasso w pobliżu Porte Capuana, wyczuwa ów psychologiczny moment, kiedy siłą słowa i sztuki zdolny jest wyrwać otaczających go ludzi z powszedniej obojętności. Dla ulicznego artysty jest w takich chwilach coś z prawdziwej rozkoszy. Wzrasta w nim napięcie, czuje, że publiczność wiele się po nim spodziewa. Cicho zaczyna:
Historia nie była całkiem nowa. Rybak i winiarz już ją słyszeli. Jednak słuchali, ponieważ gestykulacja, mimika, słowem, jakość przedstawienia była dla nich ważniejsza niż sama opowieść. Patrzyli czarnymi, błyszczącymi oczami, ze znawstwem. Tylko człowiek, który sprzedaje amerykańskie orzeszki laskowe, może patrzeć z butną miną, ponieważ z miejsca, gdzie prowadzi swój interes, spod platanu, przez cały dzień widzi Capri i morze, i sapiące na autostradzie amerykańskie samochody, stąd te jego wielkoświatowe maniery. Lecz kiedy sprzedawca flaków doszedł w swojej opowieści do dobrze znanego, niezmiennie poruszającego do głębi epizodu, gdy Peppino, pogromca zwierząt, klęka przed zbuntowanym lwem, żegna się i prosi bestię, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, żeby go nie pożarła: wszyscy z ulgą zaczęli klaskać. Sprzedawca flaków naprawdę dobrze odegrał ten epizod: ukląkł pomiędzy beczkami, drżącą ręką uczynił znak krzyża i charcząc, z wytrzeszczonymi ze wstrętu oczami, błagał niewidzialną, wszelako z woli Sztuki dziwnie obecną bestię, po czym wstał z uczuciem ulgi, ponieważ zainteresowanie obecnych sprawiło mu przyjemność, i czuł, że uratował swój honor.
Tęgi winiarz wycierał łzy, tak się uśmiał.
W poczuciu wyższości zaczął gwizdać i spacerkiem wyszedł na ulicę. Chustką do nosa odegnał muchy od flaków i cytryn. Tego roku już wczesną wiosną było na Posillipo nieznośnie dużo much.
Stary baron, który w każde popołudnie spacerował głównym bulwarem Posillipo w cieniu platanów i eukaliptusów, mówił:
Baron podniósł wskazujący palec z sygnetem.
Admirał wtrącił piskliwym głosem:
— Baron zamrugał. Klejącymi się oczami patrzył na pomarańczowożółte niebo nad wzgórzem Posillipo. Zdezorientowany warknął:
Siedzieli na ławce z żelaznych prętów i milczeli. Tylko baron stał, bo potrzebował ruchu. Wszyscy byli starzy. Nie chodzili w łachmanach, ale byli biedakami. Admirał także był biedny, bowiem ze swojej admiralskiej inflacyjnej emerytury łożył na syna, który studiował prawo na neapolitańskim uniwersytecie. Chłopak jeździł na skuterze, a to też sporo kosztowało. Ale taka nastała moda. Niski skuter, jadący z turkotem na małych kółkach, był teraz równie modny jak niegdyś wierzchowiec. Admirał rozumiał, że jego syn, który studiuje prawo, nie może chodzić pieszo. Lecz wszyscy byli biedni. Baron miał dom na Sycylii, ale ten dom, zwłaszcza po długotrwałych deszczach, rozpadał się. Starzec, który nawet latem chodził w butach na skórzanej podeszwie i prowadził hazardową grę w rzucanie drewnianymi kulami, czasami wygrywał, ponieważ miał dużą praktykę. Pięćset papierowych lirów — to niewielkie pieniądze, ale można za nie przeżyć jeden dzień, jeżeli jest gdzie spać i ma się znajome źródła zaopatrzenia. Wszyscy byli biedakami i żaden z nich nie widział świętego, który by miał parasol. Milczeli, rozmyślali.
Młodzi ludzie pędzili szerokim bulwarem Posillipo na sapiących, cuchnących, modnych skuterach. Odprowadzili ich wzrokiem. Ptaki, uformowawszy klucz, odleciały w stronę wierzchołka Posillipo. Słońce zaszło za Baiae i pozostawiło grubą, oleistą, złotą plamę u dołu granatowego nieba. W Bagnoli buczały syreny fabryki Ilva. Syreny te pozostały jeszcze z czasów wojny, kiedy zapowiadały nalot bombowy i śmiertelne niebezpieczeństwo. Neapol, zwłaszcza wokół portu, był w wielu miejscach podziurawiony. Tutaj bomby spadały gdzie popadło, ponieważ Amerykanie nie celowali. Później amerykańscy żołnierze dawali papierosy i czekoladę neapolitańskim dziewczętom i chłopcom. Szczególnie hojni byli Murzyni. Jakoś tak pomyśleli właśnie o tym, ponieważ baron, który coś sobie nagle skojarzył, powiedział:
Pokiwali głowami. Baron przyjął teraz pozycję szermierza, jak zawsze, kiedy zaczynał teoretyczny pojedynek z samym sobą albo z całym światem. Niedbałym gestem przesunął kapelusz na tył głowy. Jedną rękę oparł na biodrze, pięć palców zaś drugiej ręki zetknął opuszkami. I tak mówił, huśtając ręką z dołu do góry, jakby grał w piłkę.
To „E!...” pojmowano w lot. Litera, która dla nich była raczej nutą, stosownie do jej fonetycznej lokalizacji, miała bardzo wiele znaczeń, niczym jednoczłonowe chińskie słowa. Mogła więc znaczyć: „Otóż to!” Albo: „I tak wszystko jedno!” Albo: „Ho, ho, zobaczymy!...” W okolicy Neapolu, w całej Kampanii, większość sporów kończyła się tym E!...”
Nad wzgórzem Posillipo — tam, gdzie zbudowano nowy stadion i gdzie zza balustrady widać w dole wyspę Nisidę i skałę, do której Ulisses przycumował swój statek, kiedy z towarzyszami poszedł spać do jaskini Polifema — zaszło słońce. Nad Baiae i Cap Misena blask otoczył złotymi smugami domy na zboczu wzgórza i szczyt skały jak głowy świętych na tanich malowidłach w neapolitańskich kościołach. Starcy mrugali i patrzyli na zachodzące słońce. Ptaki umilkły pomiędzy liśćmi eukaliptusów. W powietrzu unosił się zapach żywicy. Nad morzem goniły się ptaki wodne i statek z Ischii wolno kołysał się u wejścia do zatoki Marechiare. Jako że działo się tak każdego wieczora, starcy milczeli.
Po drugiej stronie jezdni pojawiło się małżeństwo cudzoziemców. Mężczyzna rzeczywiście nosił ciemne okulary i chodził w sandałach. Kobieta była jasnoruda, w spodniach. Oboje szli, opierając się na laskach. Już nie byli młodzi. Ale i nie byli jeszcze starzy. Szli bez celu. Nie spacerowali, lecz z ich chodu było widać, że nie zmierzają do jakiegoś określonego celu. Cudzoziemcy zawsze tak chodzili, tutaj, na Posillipo i w Amalfi, w okolicy — odrobinę niepewnie. Jak ktoś, kto nie jest zdecydowany, dokąd iść, a nawet więcej: już nie potrafi zdecydować, czy ma stąd odejść. Starcy siedzieli na ławce i patrzyli. Gdy obcy zniknęli w dole, za zakrętem, baron powiedział:
Admirał rzekł:
Człowiek, który prowadził grę w drewniane kule, powiedział odrobinę naiwnie:
Starzec, któremu zimą obcięto palce u nóg, powiedział:
Pierwszy zadzwonił Pasqualino, o szóstej rano. Przychodzi po śmieci. Ma sześć lat i kubeł na śmieci jest większy od niego. Rachityczny gruźlik, który ma bardzo piękne, błyszczące oczy. Wytężając się, znosi kubeł po schodach, jak w japońskich komediach drobna gejsza olbrzymie pudło z kapeluszem. Pasqualino, jak w ogóle tutejszy lud, jest dumny. Wynoszenie śmieci jest dla niego tylko pretekstem, aby rano, o szóstej, móc dumnie zadzwonić do furtki. Dostaje trzy karmelki i garść niedopałków. Bez słowa odchodzi, po paru minutach wraca, wręcza kamelię albo babkę, albo kiść mimozy. Niczego nie przyjmie za darmo, bo jego przodkowie byli prokonsulami albo niewolnikami. Co z perspektywy dwóch tysięcy lat wychodzi na to samo. Byli Latynami.
Około ósmej przychodzi sprzedawca jaj. Przodkowie tego człowieka byli po części Hiszpanami, co łatwo udowodnić. Nadchodzi od dolnej ogrodowej furtki, niosąc na głowie kosz pełen jaj. Starszy człowiek, jest głuchy i chodzi jak Blondel tańczący na linie. Jedną nogę ostrożnie stawia przed drugą, balansuje. Niełatwo jest, mając na głowie kosz, w którym jest trzysta jaj, iść pod górę, prosto jak strzała, wąską ogrodową dróżką. „Jajka, jajka!!”... — wykrzykuje już na tyłach ogrodu. Krzyczy ochryple, jak wszyscy w tej okolicy, bo ciepła morska para wytwarza osad, który zbiera się w ludzkim gardle. Kroczy dumnie, wyprostowany, w przeciwnym razie kosz z jajami spadłby mu z głowy. Skończył siedemdziesiąt lat, ma twarz o rysach turecko-mongolskich, jak wielu potomków dawnych chłopów na zachodnim brzegu Morza Śródziemnego, jak hiszpańscy wieśniacy zbierający winogrona na obrazach Velazqueza. Nie wiadomo, jak zabłądzili tutaj Mongołowie? Między Saracenów, Greków i Latynów. Może w czasie wędrówki ludów zabłądził w te strony jakiś mongolsko-turecki szczep, a może jeszcze później, kiedy królowie andegaweńscy wojowali z węgierskimi wojskami w okolicach Neapolu. I odmienność tej rasy widać gołym okiem. Ten człowiek także pochodzi od Mongołów. Ma szeroką twarz. Mądre, błyszczące oczy o ledwie dostrzegalnym, skośnym wykroju są mongolskie. Możliwe jednak, że Mongołem jest tylko po kądzieli. Bo w samej swojej istocie, w postawie, jest raczej Hiszpanem. Na przykład teraz, kiedy otwiera drzwi, zatrzymuje się w progu, dwiema rękami zdejmuje z głowy kosz z jajami, po czym lekko zgina kolana i, podniósłszy do czoła prawą rękę, powolnym gestem salutuje: to ten gest jest już hiszpański. Tak pozdrawiali się grandowie i hidalgowie, kiedy niespiesznym gestem powiewali kapeluszem z piórami, witając wicekróla.
— Eccellenza — mruczy.
Zaczyna wybierać jajka. Nie czeka na odpowiedź. Przeciw tytułowaniu nie warto protestować, bo na Posillipo wszyscy są dobrze urodzeni. W Neapolu jest mnóstwo dobrze urodzonych, ale to nie ma żadnego znaczenia. Każdy obcy jest dobrze urodzony, a ponadto właściciele domów, w ogóle urzędnicy państwowi i księża są dobrze urodzeni. Z biegiem lat tytuł używany na co dzień utracił swoje agresywne ostrze i hołdowniczy ton. Współuczestnictwo, jakie wykształciło się w ciągu dziesięcioleci symbiozy dobrze urodzonych z niedobrze urodzonymi, ta głęboka strukturalna świadomość — przecież tutaj każdy zna cielesne, duchowe, rodzinne i materialne sekrety sąsiada — dziwnie uprościła wartość tytułów i dystynkcji. W Neapolu żyli królowie i był dwór. W Rzymie żyli papieże i był klasztor. Wyżej, w północnej Italii, w Toskanii i Piemoncie żyli spiskowcy i mieszczanie-włókniarze, a rodowity neapolitańczyk nie był wysokiego mniemania o ludziach z Północy. Ale w Neapolu żyli również Hiszpanie, którzy pozostawili po sobie pozbawione gustu budowle, niezapłacone rachunki, niespełnione obietnice w miłości, interesach i polityce, pamięć zimnej, sztywnej rycerskości i nieludzkiego łupienia ludu. Nadto pozostawili tutaj nazwy ulic i marmurowe tablice nagrobne w przedsionkach kościołów. Pozostawili kilka gestów w rękach potomków i sposób noszenia głowy. Tutaj pozostał po nich „don” — lecz, po prawdzie, to też pamiątka raczej wstydliwa. To, co na południu jest czarne, zwierzęce i śmiertelne, jest znakiem hańby, to pamięć gęstej hiszpańskiej krwi. W restauracjach, w okolicach Torretty, w zaułkach wschodniej dzielnicy, gdzie sprzedają olej i wino, nazwisko dłużnika wypisuje się kredą na tablicy. Pisze się tak: „Don Giuseppe, 100 Lirów”. Coś jest winien, a więc to Hiszpan. Lecz jednocześnie Hiszpan może być też znakomitością; podejrzaną znakomitością, co wiąże się z krwią, z pochodzeniem, z syfilisem bądź też z zabijaniem Maurów lub byków.
Kiedy sprzedawca jaj odchodzi, na tyłach ogrodu zaczyna śpiewać listonosz. Nie ma już trąbki, czego żal mu najbardziej. Śpiewa z braku trąbki; jak sprzedawca jaj, jak rybak, jak człowiek, który przynosi owoce i jarzyny, jak ten drugi, który chodzi w koło z garnuszkiem wypełnionym żarem i okadza przechodniów, niby to przeciw przekrwieniu oczu. „Poczta, poczta!...” — woła listonosz na tyłach ogrodu. Jest to młody człowiek, który nosi płaską czapkę i płaszcz żaka-czarodzieja, który płynie za nim, falując na wietrze. Ma zeza i piękny głos. Torbę, w której nosi listy, ma przerzuconą przez ramię. Lekko kroczy ogrodową dróżką, trochę tańczy i pląsa, jest świadom względności swojej społecznej roli. W domu i dla ludzi mieszkających w okolicy poczta nie ma zbyt dużego znaczenia. Niewielu umie czytać i pisać, dlatego nie cieszą się, kiedy otrzymują list. A ci, którzy umieją czytać i pisać, także nie wypatrują poczty. Z bardzo długiego doświadczenia wiedzą, że poczta rzadko przynosi dobre wieści. Najczęściej wezwanie podatkowe albo jakiś urzędowy okólnik, słowem, coś takiego, o czym lepiej nie wiedzieć.
Ale czasami piszą krewni z Genui. Albo syn, który teraz jest w wojsku, we Florencji, pisze i prosi o paczkę. To ma swoją wagę, ale taka poczta jest rzadkością. W rzeczywistości poczta jest ważna jedynie dla cudzoziemców. Są cudzoziemcy, którzy gdzieś tam jeszcze mają swoją ojczyznę, do której powrócą, gdy wyjadą z Italii. Jest także inny rodzaj cudzoziemców — o każdym czasie na zachodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego żyła ich wielka liczba — którzy już nie mają żadnej ojczyzny. Dla tego rodzaju cudzoziemców poczta jest ważna. Prawdziwą treścią ich dni jest w gruncie rzeczy oczekiwanie listów między jednym nadejściem poczty a drugim. Wie o tym listonosz, dlatego z braku trąbki woła już na tyłach ogrodu, melodyjnie i ochryple, że nadchodzi poczta. Zezowaty człowiek, natura wylewna. Ci cudzoziemcy, którzy już nie mają ojczyzny, naprawdę tylko wtedy, gdy czekają na poranną pocztę, żyją równie intensywnie jak w swojej dawnej ojczyźnie. Wówczas jeszcze mają nadzieję. Już wiedzą, że nie mają ojczyzny — ojczyznę można utracić tylko bezwarunkowo i ostatecznie. Zwroty historyczne są najczęściej nieprzemyślane, dają możliwość szybszego powrotu do kraju, ale ojczyzny już nie zwrócą — a oni mimo to czekają na pocztę. Wiedzą, że ojczyzna była nie tylko pewnym fenomenem, dającym się zidentyfikować na mapie, lecz również sferą przeżyć, jak miłość. Kto raz wystąpił z niej, daremnie powraca do tego, co kochał, lub do kogoś, kogo kochał; nie odnajduje ojczyzny ani swojej miłości, lecz kraj albo kobietę, która tymczasem trochę utyła lub wyszła za mąż za innego. Cudzoziemcy to wiedzą. A mimo to czekają na pocztę.
Listonosz też to wie. Powoli wchodzi po schodach. Schody są marmurowe, brudne, wysokie i niewygodne, jak wszędzie w Neapolu. Takimi schodami można wstępować i zstępować jedynie powoli i ostrożnie, a więc z niepewnym dostojeństwem. W Rzymie, gdzie zawsze żyli papieże starzy i okazałej postury, budowano w pałacach schody o stopniach szerokich, niskich i wygodnych, ponieważ w większości starych domów stale oczekiwano papieża, który niekiedy całe wieki nie składał wizyty, ale gdy przyszedł, wówczas stąpał powoli, a raczej człapał po schodach. Listonosz, wszedłszy na schody, dzwoni, a cudzoziemiec w takiej chwili wstrzymuje oddech. Nie pędzi otworzyć drzwi, bo zdradziłby, że czeka niecierpliwie. A jednak spieszy się, ponieważ jego życie bez poczty nie ma już żadnego sensu. Listonosz, uśmiechając się, stoi w drzwiach. Ludzie zezowaci zawsze tak się uśmiechają, jakby chcieli ukryć złą wiadomość.
— Żenię się — mówi.
To dobra wiadomość. Otrzymuje dwa papierosy i dwadzieścia papierowych lirów. Co dnia dostaje tyle, także wtedy, gdy nie przynosi nic poza okólnikiem z domu towarowego. Ale gdy przynosi prawdziwą pocztę — sporo listów z zagranicznymi znaczkami — wówczas dostaje więcej. To świadczenie — skromny napiwek za dostarczone listy — nie zawiera w sobie żadnego podtekstu. Ze strony listonosza jest to raczej uprzejme i delikatne, że co dnia przyjmuje tę drobnostkę. Ale co się tyczy cudzoziemców czekających na pocztę, to jest w tym ukryty jakiś ciemny zamysł, jakiś zamiar przekupstwa.
Z tym, że nie listonosza chcą przekupić, lecz los, żeby przynosił pocztę. Oczywista, że i listonosza chcieliby nastroić bardziej przychylnie, aby przynosił pocztę, kiedy to tylko możliwe. To taka mała, sekretna umowa, nieszkodliwa manipulacja, ale ma ona również swój sens praktyczny. W ten sposób można mieć nadzieję, że listonosz uważniej obejdzie się z pocztą cudzoziemców i nie przekaże w wielki upał zagranicznego listu pod niewłaściwy adres — nie ze złości, lecz wskutek spleenu, z wielkopańskiej obojętności, bo w końcu wszystko jest takie samo, a latem panuje okropny skwar — lecz dostarczy go do właściwego adresata.
Zezując, uśmiechając się, grzecznie stoi w drzwiach z listami w ręce. Cieszy się, że może doręczać listy. Cieszy się nie z powodu napiwku. Cieszy się, bo jest Włochem i ma dobre serce.
Tylko dlatego powtarza tę dobrą wiadomość, aby powiedzieć coś miłego, pojednawczego, gdy poczty jest mało albo — przypuszczalnie — gdy poczta nie jest zadowalającej jakości.
On, doręczyciel listów, czuje, że może wiele zrobić na rzecz zwykłej poczty. Może przynieść dobry list. Może przynieść list obojętny i obrzydliwy. Nadto może — w czasie roznoszenia — zgubić kilka listów, co w wielki upał jest całkiem naturalne. Wreszcie może pomieszać listy cudzoziemców, ponieważ bardzo trudno jest odróżnić nazwy obcych miast od nazwisk. Wszyscy cudzoziemcy mają podobne nazwiska i każdy cudzoziemiec urodził się w takich miejscach jak Southampton albo Azerbejdżan, czego nie można ani zrozumieć, ani wymówić. Dlatego listonosz wielkodusznie stawia przed oczekującym poczty cudzoziemcem pękatą torbę, pokazuje listy i mówi uprzejmie:
Myśliwi stawili się o świcie z psami na szczycie wzgórza Posillipo, blisko punktu obserwacyjnego. Stąd widać wyspę Nisidę, gdzie mieszkał Brutus. Już nie ma śladu po domu, do którego Brutus następnego dnia po zabójstwie Cezara zaprosił Cycerona — pisarz przypłynął z sąsiedniego Pozzuoli barką z żaglami rdzawego koloru, aby omówić z Brutusem znaczenie zabójstwa dla bezpieczeństwa państwa.
Pośród myśliwych jest dwóch, którzy dość długo chodzili do szkoły, a jeden z nich był nawet w muzeum neapolitańskim. Owi starsi ludzie wiedzą coś niecoś o Brutusie, a także o tym, że Lukullus miał dom na Posillipo, ów smakosz i mistrz sztuki życia bowiem przybył tutaj, aby żyć.
— A Wergiliusz przybył tutaj, aby umrzeć — powiedział poważnie listonosz, który co rano przechodzi tędy i przystaje, bo ciekawi go polowanie.
Myśliwi i psy obserwują zbocze. Tutaj wzgórze Posillipo faliście opada ku morzu. Czasami z wełnistego gąszczu winnicy w pobliżu ruin domu Vediusa Pollio zrywa się ptak. Wtedy myśliwi oddają salwę w dół, w kierunku morza. Ale już od bardzo dawna nie zdarzyło się, by ktoś wrócił do domu ze zdobyczą. Polują w piątkę: jest winiarz, który do myśliwskiego wyposażenia dokupił również gumowe buty, ponieważ liczy na to, że wreszcie ustrzeli dziką kaczkę, a wtedy będzie musiał pobiec razem z psem przez łąki Posillipo na brzeg morza i spośród fal wyłowić pływającą zdobycz: kaczkę ze skrwawionymi skrzydłami. Nigdy do tej pory nie ustrzelił kaczki. Jest także weterynarz, który z pistoletem o wydłużonej lufie poluje na niewidoczne kaczki, a ściślej, tym pistoletem, stworzonym do pojedynku, otrzymanym w spadku po ojcu lekarzu, który dawniej sekundował przy pojedynkach, co jakiś czas oddaje dobrze wymierzony strzał w dół, w kierunku domów Vediusa Pollio i Lukullusa. Ale i on jeszcze nic nie ustrzelił. Jest wśród nich pewien starszy pan, który ma dom w Marechiare i wynajmuje sejf w skarbcu Banco di Napoli, gdzie trzyma swoje akcje. Każdy to wie w Posillipo, ponieważ właściciel sejfu opowiada o nim z dumą i satysfakcją. Tęgi mężczyzna, już wczesnym rankiem wkłada trochę znoszoną, ale doskonale skrojoną kurtkę myśliwską i krótkie spodnie, brzuch opina pasem z nabojami i wciska na czubek głowy kapelusz z sierści kozicy. Ma dwururkę i wyżła, który kierowany nieomylnym zwierzęcym instynktem nie bierze u- działu w polowaniu, tylko szczeka, gdy jego właściciel oddaje strzał. Czwarty — to emerytowany oficer, który nie może wyżyć z emerytury, dlatego w ciągu dnia trudni się w śródmieściu akwizycją materiałów biurowych. Ale i z tego też nie sposób wyżyć. Dlatego co rano wybiera się z jednorurką na polowanie, ale nie trzyma psa, ponieważ nie jest w stanie płacić podatku od psa. Jest wreszcie człowiek, który zeszłego lata powrócił z Somalii. Był tam technikiem dentystycznym. Ale teraz nie robi nic, jedynie poluje i łowi ryby.
Polowanie ma na Posillipo znakomitą, chwalebną przeszłość, ale z punktu widzenia zdobyczy jest zajęciem przynoszącym nikłe korzyści. Myśliwi mają swoje koło towarzyskie na szczycie wzgórza — Circolo dei Cacciatori. Jest to puste pomieszczenie po jakimś sklepie, które myśliwi z Posillipo wynajmują po przystępnej cenie po to, aby co wieczór u- siąść przy składanych stołach na kozich nóżkach i, popijając wino, porozmawiać o szansach myślistwa i sytuacji na świecie. Członkowie koła wcześnie kładą się spać, ponieważ myśliwy z krwi i kości wstaje wczesnym świtem. Pod koniec marca, około ósmej, morze już dymi niebiesko-złotymi oparami i na stokach wzgórza, między winnicami, drzewami pomarańczowymi i cytrynowymi, między ciernistymi krzewami indyjskimi i granatowcami, osiada ciepła, lepka mgła pachnąca żywicą. Już wtedy myśliwi stoją na czatach na wierzchołku wzgórza. Miejsce wybrali znakomicie, bo stąd otwiera się rozległy widok na morze i wszystkie strony świata, i gdyby nagle tędy przeleciała wodna kaczka z Salerno, znad zatoki, albo skowronek od strony Capri, albo drop z wygasłego krateru wulkanu w Epomeo, albo dziki gołąb z łąk Gaety, wówczas winiarz, który jest myśliwym o pewnej ręce, jednym celnym strzałem mógłby z punktu upolować lecącego ptaka. Ale żaden ptak od bardzo dawna tędy nie przeleciał. Głos ptaków można jedynie usłyszeć z ogrodów, z wonnego gąszczu mimoz. Shelley ujrzał tu kiedyś skowronka i napisał o nim wiersz.
Jest on jedynym spośród myśliwych na Posillipo, który — przed trzema laty — zastrzelił sowę. Prawda, że nikogo przy tym nie było, ale jakoś nie wypada w to wątpić. Rozpiął sowim zwłokom skrzydła i przybił je do okapu u wejścia do piwnicy z winem. Od trzech lat, niczym totem, wisi tam sowa. Wiele mówiono o niej przed trzema laty, zarówno w kręgu myśliwych, jak i wśród okolicznej ludności, w Agnano i w Bagnoli. Sprzedawca flaków, żołądkowiec, człowiek o złym usposobieniu, podejrzliwy, powiedział, że winiarz kupił żywą sowę w Gragnano, gdzie sprzedaje wino, zabił dzikiego ptaka scyzorykiem i wypuścił zeń krew. Winiarz zachowywał się powściągliwie i profesjonalnie: niewiele o tym mówił.
— Zastrzeliłem ją w nocy — mówi czasami od niechcenia. — Obudziłem się, bo słyszę, że huka. Złapałem za broń, zagwizdałem na psa...
Macha ręką, nie mówi nic więcej. Co rano tak wystają myśliwi w pobliżu punktu obserwacyjnego na wierzchołku wzgórza. Słońce wschodzi za Wezuwiuszem i już o ósmej stoi wysoko nad wulkanem. Ogrody o tym czasie, w marcu, mają dziwny zapach. Pomarańcze już opadły, ale jeszcze trafi się w ogrodzie cytryna. Zapach żywicy słodkich kasztanów i tuj unosi się w powietrzu, które ma tu smak soli. W głębi, w dołach z odpadami z winnic, ogrodnicy palą sosnowe gałęzie. Do Zatoki Neapolitańskiej wpływają duże statki i uroczystym wyciem syren zawiadamiają, że szczęśliwie przemierzyły ocean i przywożą węgiel i olej. Od Gibraltaru nadpływają amerykańskie okręty. Z zatoki w Salerno — australijskie, egipskie, a czasem i izraelskie, z banderą nowego państwa. Statki, skradając się w Zatoce Neapolitańskiej, prą do przodu po niewidocznych, ale marynarzom doskonale znanych szlakach, które na mapach są oznaczone falistą czerwoną linią: idą gęsiego wodnymi szlakami. Zatoka, do której z dawien dawna zawijają statki, pełna jest takich niewidocznych, lecz dobrze znanych szlaków, i rybacy, ludzie z barek z Mergelliny, wodni włóczędzy z zatoki Pozzuoli, znają tę ścieżkę równie dobrze jak dzieci na brzegu każdą grudkę ziemi w ogrodzie. Ludzie, którzy od paru tysięcy lat wałęsają się między wodnymi ścieżkami błękitnej zatoki, stoją w łodziach, z nogawkami podwiniętymi do kolan, na rozstawionych nogach, z palcami stóp odrobinę zwróconymi do środka, ponieważ takie ustawienie nóg równoważy chwiejność kołysania się łodzi. W ten sposób Odyseusz pewnego dnia przybił tratwą do brzegu, u stóp nagiej skały, gdzie myśliwi każdego ranka wystają na czatach.
Obiema rękami po męsku obejmują lufy swoich strzelb. Wszyscy urodzili się tutaj, na tym brzegu. Patrzą przed siebie wzrokiem, który zna wszystkie szanse, jakie człowiek może napotkać na wodzie i na suchym lądzie. Patrzą w dal na nadpływające statki, na łodzie snujące się wokół nisidańskiego mola, na skały Capri i Ischii, wzrokiem, który wie coś intymnego o morzu i ziemi. Jednocześnie patrzą uważnie, jakby oczekiwali jakiejś niespodzianki. To patrzenie jest bardzo, bardzo stare. Wszyscy tak patrzą na zachodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Tak patrzą, jakby czekali na cud.
Patrzą poważnie, ze znawstwem.
Redaktor mówi:
— Cudzoziemcy nie rozumieją tego. Myślą, że neapolitańczycy są religijni. A to nieprawda. Nasz naród jest przesądny, owszem. Ale nie religijny. Bieda w Kalabrii jest może nawet większa niż w Neapolu. Bardziej ponura, bardziej posępna. Prawda, Michele?
Sprzedawca kamei i gemm, który miał warsztat w Torre del Greco i sklep w Neapolu, na forum, w jednym z narożników Gallerii Umberta, poważnie skinął głową:
Zamyślili się.
Teraz wszyscy pochylili się do przodu, trzymając w rękach małe filiżanki, w których parowała zabójczo mocna, przesłodzona czarna kawa, i patrzyli na siebie błyszczącymi oczami. Wyglądało na to, że kierownik rubryki wyścigów konnych powiedział coś ważnego.
Siedzieli na forum w niskich trzcinowych fotelach, przy brudnych marmurowych stolikach, pod szklanym dachem Gallerii Umberta. Wiosenne słońce celowało w nich — przez szkło — złotymi strzałami. Był to ten rodzaj gwałtownego, jaskrawego, napastliwego blasku, jaki niekiedy wybłyskuje z neapolitańskiego nieba niczym iskra eksplozji nuklearnej w kosmosie. Błękitne niebo jak mleko fermentowało w wiosennym skwarze.
Forum — czteronawowa promenada Gallerii Umberta — napełniało się o tej godzinie tłumem ludzi. Byli tu wszyscy, którzy zbierali się w tym miejscu od paru tysięcy lat, w południe i wieczorem, tutaj spędzali swój czas czarnorynkowi kupcy, panienki, które czekały na amerykańskich marynarzy, pismacy, zawodowi i przypadkowi świadkowie, przewodnicy, czyściciele butów, przemytnicy morfiny, cinkciarze, tajniacy, którzy spokojnie obserwowali wałęsający się tłum, wreszcie ci, którzy przybyli tutaj, żeby kupić morfinę albo poszukać świadka, bo przed południem mieli sprawę na policji albo w ratuszu. W tym rozgardiaszu i tłoku obowiązywał jakiś prastary regulamin. Każdy był na swoim miejscu. Dolar zwyżkował lub zniżkował o kilka punktów, a pewien adwokat ze szpicbródką przy stoliku w przedsionku kawiarni głośno rozprawiał o szansach włoskiej partii komunistycznej.
Czasami przez środek zgiełkliwego tłumu przechodzili księża i żebracy. Księża nieśli skarbonki. Żebracy żebrali, nudząc się okropnie. Był jeden żebrak, który odrzucił pięciolirowy banknot, gdy pieniądz okazał się zbyt pomięty. Pewien mały franciszkanin o twarzy błazna, z wielkim brzuchem, żebrzący tutaj przez cały dzień, rozdawał święte obrazki panienkom i amerykańskim marynarzom. Natomiast młody franciszkanin z czarną brodą, o poważnym wejrzeniu, najchętniej kręcił się ze skarbonką w pobliżu cinkciarzy.
Na półpiętrze, w sklepionym pomieszczeniu biurowym, przy otwartym oknie współpracownicy lokalnej gazety grali w karty. Czasem krzyczeli z góry do znajomych, do pętających się w tłumie waluciarzy, do wałęsających się statystów z teatru San Carlo, do agentów z pobliskiego wielkiego banku. Kobiety w tym niechlujnym tłumie przechadzały się powoli i uważnie. Niektóre miały jasnoczerwone włosy, inne jaskrawoniebieskie. Czarnoskóry ksiądz poważnie i smutnie stał pośród owego zamętu z aktówką pod pachą i parasolem zawieszonym na ręce. Jakaś żebraczka, śpiewnie mrucząc, chodziła między stolikami kawiarenki, prosząc o papierosa. Spod jej kapelusza z piórami zwisały wełniste, siwe kędziory. Dokoła niego powiewały kolorowe, brudne wstążki. Nosiła staromodny kaftan z krótkimi rękawami, szyję okalał zatłuszczony futrzany kołnierz, miała do tego dziurawe rękawiczki z jeleniej skóry i hebanową laskę ze srebrną rączką. W tym przebraniu chodziła już od paru dziesiątków lat. Żebrząc, nieprzerwanie gadała i klęła. Nie przyjmowała pieniędzy, wyłącznie papierosy. Od czasu do czasu przez ludzkie mrowie przepychał się, człapiąc, pewien stary ksiądz. Nie miał księżowskiej powierzchowności, a ludzką o tyle, o ile. Chodził niezdarnie w rozpadających się półbutach ze srebrnymi klamrami, w fioletowych pończochach z dziurami w kształcie półksiężyca, w sutannie podartej i zatłuszczonej. Na kapeluszu z szerokim rondem widniały białe plamy pleśni, tłuszczu i potu. Zawsze był nieogolony, a odrastająca szczecina — zarost miał białoszary — pokrywała mu twarz na podobieństwo plam pośmiertnych. Wymachiwał fioletowym parasolem i mówił coś. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Przybyli amerykańscy marynarze z patrolu żandarmerii z zakotwiczonego w porcie okrętu wojennego. Chodzili wolnym krokiem i huśtali gumowymi pałkami. Mieli oko na marynarzy, których sutenerzy o czarnym owłosieniu tłustym od oleju prowadzili gęsiego w kierunku restauracji, burdeli i ulicznych kantorów wymiany walut.
Redaktor powiedział:
Redaktor krzyknął w stronę otwartego okna na półpiętrze, gdzie współpracownicy jego gazety grali w karty.
Młody człowiek w koszuli odkrzyknął:
Redaktor wstał. Był to człowiek niski i krępy. Grubonosy, czerwony, pyzaty, twarz neapolitańska — nie mongolska, nie hiszpańska, raczej łacińska, odrobinę błazeńska twarz — promieniowała. Był łysy i nosił żółte okulary. Uniósł grubą, piegowatą, pokrytą wątrobianymi plamami rękę, pięć palców zetknął koniuszkami, tworząc klin, i rzekł:
Wszyscy się roześmieli.
Przed południem dzwonią co pół godziny. Niekiedy dzwonią córki ogrodnika, Giulia albo Valeria. Przynoszą kwiat, mimozę lub czerwoną kamelię. Nie proszą w zamian o nic. Ani nie czekają na dziękuję, po prostu dają kwiat, śmieją się i odbiegają. Gołe stopy klapią na marmurowych schodach.
Tym kwiatem obdarowują tak, jak ktoś inny obdarza uśmiechem przechodnia na ulicy. Kwiat na Posillipo jest jednym z powszednich, uprzejmych, do niczego nie zobowiązujących, ale zawsze szczerych sposobów obcowania ludzi ze sobą. Przynoszą kwiat, ponieważ nie mają nic innego, co mogliby podarować. Nikt tutaj nie ma pieniędzy. Wino wypijają sami. Mało mają makaronu i oliwy. Ale i z tego, co mają, część oddaliby każdemu, gdyby tylko poprosił. W podwórzu, naprzeciwko tylnego wejścia, w basso2, gdzie przy otwartych drzwiach spożywa kolację bezrobotny murarz z całą swoją ośmioosobową rodziną, każdego, kto tamtędy przechodzi, zawsze poczęstują oleistą broccolą albo zupą ślimakową, do której ślimaki złowił najstarszy syn murarza, Antonio, przed wieczorem między skałami w zatoce Marechiare. Trochę zawsze o coś proszą — nie słowami, lecz spojrzeniem, samym faktem swojego istnienia. Proszą, bo są biedni. Jednocześnie zawsze czymś obdarowują: kamelią albo uśmiechem, albo grzecznym, śpiewnym słowem. Zawsze czymś obdarowują, ponieważ są biedni.
Zarazem stale na coś czekają, ponieważ są biedni. Giulia i Valeria, gdy tylko wręczyły kwiaty, już biegną w swoją stronę; nie proszą o nic. Pomysł, by zerwać w ogrodzie kiść mimozy i dostarczyć ją bez żadnej okazji obcym ludziom mieszkającym na piętrze, był pozbawiony wszelkiego wyrachowania. Narodził się nie w ich mózgach, lecz w sercach. Ów gest dawania, być może, żyje w ich rękach, podobnie jak blask uśmiechu nigdy nie gaśnie w kącikach ich ust, nawet wtedy, gdy krzyczą i złoszczą się. Ani wtedy, gdy są smutne. Ani wtedy, gdy odprowadzają swoich zmarłych na cmentarz. Prawda, że w takich razach głośno płaczą i lamentują, ale już w trzeciej dorożce, która jedzie za trumną, wymachują obiema rękami, żywo się spierają i zanim dotrą do bramy cmentarza, śmieją się od ucha do ucha. Potrafią żyć z rozmachem. Wiedzą, że śmiać się, dawać kwiaty, nie czekając, aż ktoś o nie poprosi, pozdrowić kogoś w przelocie śpiewnym słowem, niczym ptak, który w czasie lotu kwili ze szczęścia, unosząc się w powietrzu, upojony samym faktem istnienia — wiedzą, że to wszystko jest ważne, bo tak jest łatwiej żyć.
Dzwonią co pół godziny. Niekiedy w drzwiach stoją obce dzieciaki, trzymając na głowach koszyki, w których są ziemniaki albo dwie główki czosnku lub parę karczochów bądź pęczek młodej, jeszcze ubrudzonej ziemią cebuli, albo finocchi o smaku anyżkowo-mlecznym. Albo cztery cytryny. Albo trzy mandarynki. Albo — latem — czereśnie i opuncje. Albo — jesienią — słodkie kasztany i niesplik. To wszystko tutaj rośnie w ogrodzie przy domu bądź w sąsiednich ogrodach, w ogrodach Posillipo i Marechiare, i niżej, w stronę Posillipo, w nadbrzeżnych ogrodach. Dzieci, które dzwonią, rzadko mają więcej niż siedem, osiem lat. Zawsze na bosaka, bo buty w Posillipo i w całej okolicy są jednym z najważniejszych problemów codziennego życia, i to nie tylko życia dzieci. Te dzieci są stale u- brudzone, ale nie brudne, w zachodnim rozumieniu tego słowa, ponieważ słońce, to bezmyślne promieniowanie, ten iskrzący się złotem nieba i zatoki błękitny blask, dezynfekuje wszystko, także ludzkie ciała. Dzieci są rachityczne, najczęściej też chorują na płuca, ale ten gatunek ludzi wszystko znosi z dumną wyniosłością, ponieważ ciało, żyjąc tutaj tysiące lat, dostosowało się do wszelkiego rodzaju chorób. Gdyby obcy zjadł surowego ślimaka z morskiej plaży, zmarłby na tyfus — ale dzieci i tutejsi dorośli jedzą surowe morskie ślimaki o smaku jodu, schowane w porośniętej sierścią skorupie, które rybacy łowią siecią lub kijem zakończonym gwoździem, wygrzebują drucianym harpunem spomiędzy przybrzeżnych skał pokrytych zielonym, śliskim mchem, i nie chorują na tyfus. Obcy zapadają na tyfus od surowych jarzyn, rzodkwi, cebuli i sałaty, ponieważ wiele miejsc w Kampanii nawozi się ludzkimi odchodami. Tymczasem te dzieci wyrywają rzodkiew i cebulę z ziemi, zjadają je na surowo i nie zapadają na tyfus.
A wszystkie są piękne. Oczy zawsze im błyszczą, jakby były napełnione światłem, jakimś ciemnym światłem. Te dzieci zawsze są poważne, nieomal nabożne, jak w ogóle biedacy. Dzwonią, stają w progu z koszykiem na głowie. Potem klękają, kosz zestawiają na podłogę, jedną ręką wysoko podnoszą towar. Niezmiennie pokazują tylko odrobinę, coś w rodzaju próbki, bez wartości. Powolnym, uroczystym ruchem podnoszą tę próbkę, ruchem odwiecznym, instynktownym ruchem kupców. Cytrynę z zielonymi liśćmi. Albo pomarańczę, której złota skórka jeszcze jest lepka, bo ledwie co zerwano ją z drzewa. Albo kilka główek czosnku. Z przechyloną głową, wciąż na klęczkach, z towarem w uniesionych rękach patrzą na klienta poważnie, bez słowa. Potem cicho i z niezmienną powagą wymieniają cenę. Najczęściej jest to dwukrotność tego, co za podobny, lecz lepszej jakości towar żąda uliczny sprzedawca w Mergellinie albo ekspedientka w sklepie z owocami. Czasami wymieniają trzykrotność aktualnej ceny. Mówią cicho, a oczy im błyszczą.
Jest to scenka monotonna i powtarza się parokrotnie w ciągu dnia. Na Posillipo jest bardzo dużo dzieci, pomarańczy i czosnku. Dzieci, jak się zdaje, rodzą się całymi kiściami, jak winogrona, niesplik lub mimoza. Gdy zwąchają, niczym indiańscy zwiadowcy, że w którejś willi mieszkają cudzoziemcy, to tę wieść przekazują sobie za pomocą jakiejś elektrycznej iskrówki, własnej, bezprzewodowej agencji informacyjnej. Zawsze mają towar, nawet jeśli nie ma go gdzie indziej, dostaną go albo z sąsiedniego ogrodu, albo z kosza na furce zaprzężonej w osła, w chwili nieuwagi woźnicy. Ta powtarzająca się scena ma swego rodzaju odnawiające się napięcie. Niektórzy ze sprzedawców są tak młodzi, że ledwie potrafią chodzić. I ledwie potrafią mówić — mówią z lekka ochrypłym dialektem neapolitańskim, zjadając końcówki słów, mową szybką, mamrocząco-wykrzyknikową. Ale handlować potrafią, od chwili kiedy matka odstawi je od piersi.
Przedmiot targu najczęściej nie ma znaczenia.
Kwota, cena zakupu też nie ma znaczenia. Targowanie się — oto, co ma znaczenie. Co drugi dzień przychodzi suchotniczy, rachityczny dzieciak o błyszczących oczach. Jeszcze nie ma sześciu lat, zawsze jest bardzo brudny. Niosąc kosz na głowie, z wysiłkiem wspina się po wysokich schodach. Podstawowe pojęcia handlowe — jakość, sezonowość, popyt i podaż, cena rynkowa i specyficzne, niezależne od rynkowych właściwości cen posillipowskich — wypowiada lakonicznie. Ale w samym sposobie, w tym, jak się pojawia, jak oferuje swój towar, jak wznosi oczy ku niebu — nie jest już dzieckiem, lecz kupcem. Wysłuchuje kontroferty, po czym zgorszonym gestem przyciska rękę do piersi, wstydliwie, jakby usłyszał coś niestosownego. Takie podstawowe pojęcia, jak „Zysk” albo „Procent”, „Brutto”, „Netto” i „Tara”, wessał do swojej świadomości wraz z mlekiem matki. Pojęcia te dostał w spadku od Fenicjan, następnie od Greków. Od ojca nauczył się tego, czego ten uczył się u Saracenów, Maurów, Gotów i Normanów. Dlatego jest taki konsekwentny. Wie również, że targowanie się nie jest beznadziejne, nie jest też czymś osobliwym, gdy sprzedawca ma pięć lat, wspina się po schodach, dzwoni, z koszem na głowie, jedną ręką pokazuje obtłuczoną pomarańczę i z determinacją mówi: „Jakość!” W końcu to on jest górą, ponieważ trzeba od niego coś kupić. Powyżej ceny aktualnej tego dnia.
— Jutro też przyjdę — zapewnia, z trzydziestoma papierowymi lirami w garści i dziesięcioma niedopałkami.
Wie, że to zapewnienie sprawia przyjemność cudzoziemcom. Teraz mógłby już odejść. Ale wciąż jeszcze stoi w drzwiach z pustym koszem w rękach. Bez słowa, z półotwartymi ustami stoi w drzwiach i czeka na coś. To jasne, że czeka na cud. „Zrób cud — mówi bez słów. — Jest nas ośmioro. Niebawem będzie nas dziewięcioro, a w przyszłości i dziesięcioro. Do szkoły chodzi tylko ten pierwszy, ponieważ w domu jest tylko jedna para butów. Nie ma też książek, nie ma zeszytów. Nie ma nic. Ale ten pierwszy chodzi tylko dwa, trzy lata, potem odpadnie”. Umilkł na chwilę. Oczy robią mu się duże, okrągłe i błyszczące, jakby patrzył z ogromnym wysiłkiem wieczorną porą w ciemność. I nie mówiąc nic, mówi: — Cud. Jesteś obcy. Zrób cud.