Siostra - Sándor Márai - ebook + książka

Siostra ebook

Marai Sandor

0,0
38,25 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nie lekceważył we mnie człowieka chorego, nie traktował mnie jak dziecko ani jak półgłówka, szanował moją pozycję; stąd też moja wdzięczność dla niego.

Nieszczęśliwie zakochany w żonie wpływowego mężczyzny wirtuoz fortepianu, maestro Z., przybywa w pierwszych dniach II wojny światowej do Florencji na koncerty. Niespodziewanie ulega bolesnej, nieokreślonej chorobie. Sparaliżowany przez kilka miesięcy pozostaje osamotniony w szpitalu pod opieką uważnych lekarzy i troskliwych sióstr zakonnych. Jedna z nich, Charissima, dostrzega w nim kogoś innego niż tylko pacjenta.

Niespełniona miłość, ciężka choroba, namiętność i niemożność oraz Bóg i muzyka są tematami powieści Siostra wydanej przez Sándora Máraiego na Węgrzech w 1946 roku niedługo przed udaniem się na bezpowrotną emigrację.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 263

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1

Spróbuję opisać to wszystko, czego doświadczyłem w tę dziwną noc Bożego Narodzenia. Obchodziliśmy wtedy trzecią Gwiazdkę II wojny światowej. Czas mija, a dni i noce, jakie nastąpiły po tej Wigilii, przyniosły wiele nędzy i cierpienia. Lecz pamięć tamtego spotkania pozostała żywa w moim sercu i umyśle: wiadomości, które mówiły o zniszczeniu całych miast, niepewność i zmartwienie o przyszłość białej rasy, jakie w owym czasie trapiły serca ludzi, wszystkie te niezliczone, nadludzkiej miary nieszczęścia nie były na tyle surowe i skuteczne, by zdusić w mojej świadomości pamięć tamtego spotkania. To, czego się dowiedziałem, przynosiło wieści nie o narodach i kontynentach, lecz jedynie o losie pojedynczego człowieka. A los potrafi całkowicie zawrzeć się w życiu jednostki jak w życiu narodów.

Naturalnie, jak wszystkie istotne i zaskakujące ludzi sytuacje, tak i to świąteczne spotkanie podsunął przypadek. Nie mógłbym sobie wyobrazić, że zimą w opuszczonym, małym uzdrowisku, w zajeździe przypominającym dom myśliwski, niemogącym się pochwalić nowoczesnymi wygodami, moim sąsiadem przez ścianę będzie Z. – sławny Z., wielki muzyk, którego jeszcze przed kilku laty fetowała wyrafinowana publiczność w salach koncertowych największych metropolii na świecie. Spotkanie nasze głęboko mną wstrząsnęło, bo człowiek, który szedł naprzeciw mnie w jadalni wyciosanej ze świeżego sosnowego drewna w małym górskim siedmiogrodzkim hoteliku, był już tylko cieniem święcącego tryumfy, charyzmatycznego artysty, którego nazwisko wcale nie tak dawno było jednym z pierwszych w świecie muzyki. Zjawisko byłoby zaskakujące jako żywy dowód tymczasowości ludzkiej sławy i chwały, gdyby sposób bycia i zachowanie Z. w owej chwili nie świadczyły, że człowiek ten znosi swój ciężki los nie tylko z wielką siłą ducha, lecz także z pogodą i spokojem. Niedola nie zraniła go, nie upokorzyła i nie złamała. Pozostał spokojny, lecz w tym spokoju nie było nic z przekory; nie grał obrażonego Koriolana, którego barbarzyńskie siły wygnały z prawdziwej ojczyzny, z tajemniczej prowincji muzyki. Ten osobliwy spokój tak odbijał się w jego spojrzeniu jak delikatny promień jakiegoś wewnętrznego światła. Już od pierwszej chwili naszego spotkania utrafił – z instynktem właściwym muzykom – w ów szczególny ton, który natchnął mnie przeświadczeniem, że ten człowiek naprzeciwko mnie doskonale przeczuł swój los, znosi go bez sprzeciwu i nikogo nie upoważnia do litowania się nad nim. Spokojna godność jego istoty, jego łagodne i poważne człowieczeństwo uspokajały mnie i zarazem mimo woli wymuszały na mnie powściągliwość: czułem, że powinienem uszanować jego samotność, a także zachowanie odrzucające wszelkie współczucie, że nie mam prawa jakimś uprzejmym ubolewaniem naruszyć jego duchowej równowagi.

Wszystko to czułem już w pierwszej chwili naszego spotkania – lecz następne dni utrwaliły się w mojej pamięci jako egzamin w szkole delikatności. Bowiem górski hotel rzeczywiście był doskonałą okazją po temu, aby ktoś nas przeegzaminował z trudnej lekcji przymusowej kurtuazji: rano, w południe i wieczorem spotykaliśmy się w jednym wspólnym pomieszczeniu, w pachnącej sosnowym drewnem jadalni, wokół chłopskiego pieca, gdzie – w niezbyt jaskrawym blasku naftowej lampy – nieliczni goście zasiadali przy okrągłym stole, aby zabijać czas czytaniem, grą w karty, rozmową i wystawianiem się na męki lokalnego radia. Bo ten osobliwy fenomen, czas, tutaj, na wierzchołku góry, okazał się niebezpiecznym przeciwnikiem: od wielu dni padał śnieg z deszczem, góry teraz, w połowie grudnia, tajały i staczały w dolinę potężne, brudnoszare lawiny. Nawet nie można było marzyć o spacerze. Z wioski – leżącej nad potokiem w dolinie – skąd jeszcze do najbliższej stacji kolejowej jechało się wozem kilka dobrych godzin, w każde południe wspinał się drogą stromą i niebezpieczną zabawnie kudłaty i krępy konik z furką, z wiecznie niewyspanym wołoskim pastuchem na koźle, który przywoził pocztę, mięso i to wszystko, czego akurat brakowało w hotelowej spiżarni. Wilgotna mgła tak oblepiała wierzchołki gór jak dławiąca chmura dymu drapacze chmur po pożarze lub bombardowaniu wielkiego miasta. W pokojach utrzymywała się wilgoć, bielizna pościelowa, ręczniki, a nawet wiszące w szafie ubrania wsysały brudną mgłę – goście już w godzinach porannych uciekali ze swoich dziupli, gdzie poruszając się w wątłym świetle świecy, dygocząc w wilgotnych łóżkach i myjąc się w blaszanych wiadrach, spędzali tylko tyle czasu, ile naprawdę musieli. W górach i nad doliną świstał ciepły wiatr, sirocco. Około południa termometr wskazywał osiem stopni ciepła – niedorzeczna pogoda tutaj, w górach, w grudniu! To wszystko, co sobie wyobrażaliśmy, kiedy niczym rozbitkowie w małym górskim hoteliku wyruszaliśmy z naszych miejskich siedlisk w podróż: oblodzone skały iskrzące się w zimnym słonecznym blasku, ultrafioletowe promieniowanie na ośnieżonych polach, wspaniałe przechadzki po skrzypiącym śniegu na wysokości tysiąca pięciuset metrów pośród wonnych ocukrzonych śniegiem choinek w nieogarnionych okiem sosnowych lasach, a potem spokojne i pogodne wieczorne godziny w świetlicy zasypanego śniegiem hotelu, którego intymną samotność tak uwodzicielsko przedstawiała fotografia wywieszona w biurze podróży! – w rzeczywistości okazało się szarpiącym nerwy, żałosnym i niezdrowym marnowaniem czasu. Praca, jaką zabrałem ze sobą, spoczywała głęboko w mojej walizce, ponieważ ani w moim pokoju przypominającym celę w karcerze, ani w stołowym nie było możliwości, abym porozkładał swoje notatki, w rezultacie książki przywiezione w zbożnym celu zapewnienia sobie duchowego obroku pochłonąłem w ciągu kilku pierwszych dni; niczym pasażerowie arki Noego od rana do późnego wieczora tłoczyliśmy się w ciepłej, dusznej świetlicy wypełnionej zapachem ludzkiego potu i kuchennych oparów, z nudów jedliśmy o wiele za dużo i jakimś kwaśnym, cierpkim, kiepskim winem spłukiwaliśmy tłuste jadło. Naturalnie, pośród lokatorów arki znalazły się również istoty czteronożne: niechlujny, stary owczarek, pasożytująca na nas kotka z kociętami, sójka pospolita w klatce zawieszonej przy piecu, wiewiórka, która w swoim kojcu bezmyślnie wprawiała w ruch mały młyn, nasze wspólne bytowanie ożywiało też prawdziwe zwierzę domowe: co jakiś czas z naturalną poufałością istot zmuszonych do dzielenia się przestrzenią życiową stary cap, wyniosły prezes domowego zwierzyńca naszej małej kolonii, wsuwał swoją brodatą mordę przez szparę w drzwiach; mrugając, potrząsając spiczastą kozią bródką, stał spokojnie jak ktoś, kto wciąż jeszcze mając w pamięci rajską idyllę współistnienia ludzi i zwierząt, czeka na wezwanie, by zająć należne mu miejsce w naszym gronie. Jednakże to niezbyt wonne domowe zwierzę przeganiali nawet gospodarze.

My, dwunożni, w siedmioro żyliśmy w arce, czekając, aż przestanie padać deszcz i zaświeci słońce – siedmioro gości i gospodarz z małżonką, para rdzennych Rumunów, korpulentnych, nieruchawych, mówiących łamaną węgierszczyzną, poczciwych i usłużnych, oraz personel: dwie młode dziewczyny i pastuch z doliny, który zimową porą zatrudniał się w górskim schronisku jako służący. Bo też w rzeczywistości ów „hotel zdrojowy” był zwykłym górskim schroniskiem – z tego wszystkiego, co zwodniczy okólnik obiecywał, jedynie góra i krajobraz były zgodne z rzeczywistością. A teraz tę rzeczywistość spowiła mgła i zmoczył deszcz ze śniegiem. Czystą zimową porą okolica ta naprawdę hojnie obdarowywała wędrowca: przez mgłę wyczuwał bowiem ożywczy smak i zapach górskiego powietrza. Ale już w pokoju, w czwartym dniu niedoli owej kwarantanny, moja cierpliwość i wszystkie moje dobre zamiary zaczęły się ulatniać. Pośród zwierząt i ludzi zamkniętych w tym pomieszczeniu niby w kojcu, gdzie nie padał nawet cień zbytku, w dusznym pokoju z oknem wychodzącym na niewesołą panoramę wilgotnej i słotnej okolicy, wszystko to grymaśnie i szyderczo dowodziło, jak bardzo – w przestrzeni owej rzeczywistości – są beznadziejne wszelkie ludzkie plany i przedsięwzięcia. Spokojny tydzień, jaki planowałem spędzić na szczycie tej góry, ten uroczysty „świąteczny tydzień pośród śniegów”, jak to sobie wyobrażałem w mojej miejskiej samotni, teraz wydawał się bardziej karą niż nagrodą – karą, której trzeba się poddać.

Co czyni niewolnik, gdy poznaje swój los i własną sytuację postrzega jako beznadziejną? Naturalnie, głowi się nad ucieczką. Trzy dni to szmat czasu i miałem dość okazji, aby dobrze poznać ludzką ofertę najbliższego otoczenia – stare małżeństwa nie żyją w tak przymusowej cielesnej poufałości jak my, całkiem sobie obcy goście górskiego hoteliku. Przez cienkie ściany z desek słychać było każde ziewnięcie nudzących się sąsiadów, we wspólnej świetlicy już trzeciego dnia mimo woli, w nudzie i zniecierpliwieniu, wychodziły na jaw uciążliwe skłonności naszej natury. Towarzystwo nie zapowiadało nadzwyczajnych niespodzianek. Pewien szpakowaty pan noszący tyrolskie spodnie do kolan i kusy skórzany kubrak, osobnik, o którym wiedzieliśmy tylko tyle, że jest urzędnikiem w jednym z pobliskich miast, jak dzień długi wklejał fotografie do księgi pamiątkowej w skórzanej oprawie. Z jego ruchów i uwag przypominających prychnięcia, z podejrzliwego i gniewnego spojrzenia promieniowała nieufność maniaka. W rzeczy samej był nim: jeden z niezliczonej rzeszy nerwowo chorych mieszkańców miast, który w swojej biurowej klatce oddaje się rojeniom o naturze, jarosz i turysta, co niedziela, uginając się pod plecakiem, wybiera się w góry i z obsesyjną starannością fotografuje każdą polanę i każdy górski szczyt, jaki mu się nawinie po drodze. Jednym słowem, dureń. Miłym przeciwieństwem tego donkiszota uzbrojonego w kodaka była pogodna para myśliwych, dwóch dworskich zarządców albo zacnych żupanów popijających wódkę lub wino, ciągnących dym z nabitych machorką fajek, którzy tu, na szczycie góry, szukali cietrzewia; torby myśliwskie i broń, którą całymi dniami czyścili i smarowali, zawsze leżały w zasięgu ich rąk, także podczas częstego i wytrwałego sięgania po kieliszek. Ta para myśliwych, niczym mitologiczni Stan i Pan na Dzikim Zachodzie – jeden tyczkowaty i chudy, drugi tęgi i krępy – niejako publicznie udowadniali tezę, że natura wszędzie i we wszystkim, także w związkach międzyludzkich, dąży do wyrównania przeciwieństw – zahartowani w cierpliwym znoszeniu dziwactw aury przyjmowali nieszczęsne skoki pogody z obojętnością palacza zajętego wyłącznie swoją fajką: nie buntowali się, czytali stare teatralne czasopisma, wytrwale popijali jałowcówkę, co jakiś czas podchodzili do okna i fachowo orzekali, że „pogoda jest paskudna”, bo uporczywie ukrywa przed nimi dzikie kaczki i wśród z trudem powściąganych przekleństw myśliwskich zapowiadali straszliwą zemstę dzikim leśnym stworzeniom ukrywającym się pod czapką deszczu ze śniegiem. Z tym wszystkim owi dwaj nimrodowie pogrążeni w smrodzie wódki i machorki byli raczej sympatyczni: zachowywali się skromnie i niepewnie, mężnie dźwigając pęta wspólnego losu. Co innego małżeństwo, które gnieździło się w jedynym tutaj pokoju z balkonem.

Rzadko można było zobaczyć ich razem: niczym para domorosłych wróżbitów pogody zjawiali się w świetlicy oddzielnie – raz pan, raz pani – gdy druga osoba pozostawała w tym czasie w pokoju z balkonem przeznaczonym dla najważniejszych hotelowych gości. W piątym dniu owej górskiej kwarantanny, nieoczekiwanie pośród smutnych okoliczności, miałem okazję zajrzeć do tego pokoju: miejskie meble dobrane z iście bojarskim gustem, dwa łóżka, szafa ozdobiona lustrem, widoczne oznaki orientalnej pstrokacizny; owo lokum zamieszkiwało rumuńskie małżeństwo z Regatu i tylko w sytuacjach wyjątkowych odstępowało swego miejsca znamienitym gościom. Para, która teraz zajmowała ów apartament, przybyła tutaj dzień po mnie samochodem wynajętym na stacji pospiesznego pociągu przejeżdżającego przez dolinę, i jeśli było w niej coś uderzającego, to nie tyle w samych osobach, ile raczej w ich bagażu: przywieźli bowiem z sobą niesamowicie dużo waliz i toreb wyszukanej jakości. Pudła na kapelusze owej damy, bagaże z nalepkami adresowymi zagranicznych hoteli zdradzały, że widziała kawał świata, że jest osobą przywykłą do wielkoświatowego życia. Dziwniejsze od tego – naturalnie, dopiero później przyszło nam do głowy, żeby się temu należycie zdziwić! – było to, czego też ta krucha, już niemłoda, w dodatku wyglądająca na chorą istota z eleganckimi i licznymi walizkami szuka w śnieżnej plusze, w prymitywnych i niewygodnych izbach górskiego schroniska? Przybyli tak, jakby chcieli na długo osiąść na szczycie góry. Kobieta mogła mieć pięćdziesiąt lat – później dowiedzieliśmy się z jej dokumentów, że rzeczywiście miała tyle, wiosną skończyła pięćdziesiąty rok życia – jej mąż był łysym, nieco otyłym mężczyzną, o smutnym i zatroskanym wejrzeniu, wyglądał na trochę od niej starszego; niedługo później usłyszeliśmy, że w rzeczywistości był od niej o trzy lata młodszy. Po przybyciu zniknęli w pokoju zarezerwowanym dla wybranych gości, nie schodzili do jadalni na wspólne posiłki: jedli u siebie i tylko czasem w godzinach popołudniowych lub wieczornych jedno z nich pojawiało się, aby bez słowa, z dala od reszty, wysłuchać w radiu ponurych wiadomości dnia. Nigdy nie zeszli na dół razem, lecz starannie przestrzegali owych dyżurów przy radioodbiorniku. Było oczywiste, że coś ich zajmuje, niepokoi i rozstraja – może dola i niedola świata, może niedostępna nam tajemnica ich własnego losu. Tak siedzieli przed radioodbiornikiem, jakby w napięciu czekali na jakąś wiadomość lub odpowiedź na jakieś nieznane nam pytanie. I kiedy spiker kończył odczytywanie wiadomości, dyżurujący współmałżonek natychmiast wstawał, bez słowa dziękował i po skrzypiących schodach spieszył do pokoju na górze.

Zachowanie ich było na tyle uderzające, że my wszyscy, domownicy i goście, uważnie się im przyglądaliśmy; pewnego wieczoru, kiedy kobieta pełniła dyżur przed radioodbiornikiem, usiadła obok mnie na wąskiej drewnianej ławie, która opasała piec. I gdy radio z automatyczną obojętnością trajkotało straszliwe wojenne komunały – tylko czasem w głosie spikera dało się usłyszeć jakieś bezwiednie krwiożercze nastawienie – i gdy jednostajnie powtarzało dane liczbowe tragicznego dziennego bilansu zniszczonych miast, wysadzonych mostów, zburzonych szpitali, katedr i szkół, zatopionych okrętów i strąconych samolotów, miałem okazję uważniej przyjrzeć się mojej sąsiadce. Nosiła odzienie ze szlachetnego materiału, z wełny przędzonej z króliczej sierści, coś w rodzaju bluzy w kolorze pastelowym pokrytej meszkiem i spódnicy, na ramiona miała narzuconą bardzo delikatną chustę z importowanego, bladozielonego jedwabiu – gdy słuchała radia, jej bezkrwiste, białe, smukłe, kościste palce nerwowo rozcierały jedwabne frędzle chusty. Pantofelki musiały być zrobione u najlepszego szewca w spokojnych czasach, kiedy wybredni ludzie z miasta wymagali od swoich szewców, aby im szyli buciki miększe i delikatniejsze od rękawiczek. W oprawce jedynego pierścionka na małym palcu świecił diament wielkości ziarnka pieprzu. Spłowiałych włosów koloru lnu nie dotknęła farbą: gładko zaczesane, z przedziałkiem pośrodku, w którym połyskiwały srebrne nitki siwizny. W wąskiej, bladej twarzy o niespokojnych rysach, której krnąbrnej dziecięcej miękkości nie zdołał zniszczyć czas, lśniła para szaroniebieskich oczu jakby wyciętych z lodu. Te oczy były takie jak jakiś zimny, orientalny drogi kamień świecący niebieskim blaskiem – czasem ten blask miotał iskry, aby po chwili nagle zgasnąć. Każdy ruch tej kobiety zdradzał niepokój prześladowanych albo nerwowo chorych ludzi, którzy uważają, że wrogie siły idą za nimi krok w krok: wszystko w niej – ciało, sposób bycia, ubiór – dowodziło, że jest stworzeniem rozpieszczonym, żyjącym w dobrobycie. Obojętnie słuchała dzikich i złowrogich wieści ze świata – oznaki życia i zaciekawienia tylko wtedy zapalały się w jej niebieskich oczach świecących zimnym blaskiem, kiedy spiker zaczynał przedstawiać bardziej neutralne wiadomości: zwyczajną, powszednią kronikę nieszczęśliwych wypadków, zaginień i zgonów. Podnosiła wąską głowę, drgały jej nozdrza, oczy się rozjarzały i przez kilka minut trwała niczym dziki zwierz, gdy zwietrzy niebezpieczeństwo lub zdobycz. Po wysłuchaniu wiadomości natychmiast wstawała z ławki, zdawkowo kiwała głową i błyskając smukłymi pęcinami na ostatnim stopniu schodów, znikała w mroku pierwszego piętra.

Taka to była kobieta; już niemłoda, na oko niewątpliwie chora; może miała kłopoty z płucami lub szukała tutaj, na szczycie góry, ukojenia dla swych zszarpanych nerwów; tak myślałem. Naturalnie ani ta kobieta, ani jej mąż nie mogli wzbudzić przesadnego zaciekawienia w nędzy nękanego gradem bezruchu – trzeciego wieczora zacząłem poważnie rozważać plany ucieczki. Mąż obcej kobiety – czy mogłem myśleć inaczej na widok owego brzuchatego, łysego mężczyzny snującego się u boku starszawej, chorowitej istoty? – czasem po południu lub pod wieczór godzinami przesiadywał w hotelowej świetlicy, palił cygaro, nie odzywał się do nikogo, odrzucił próbę życzliwego zbliżenia się doń obu nimrodów, nie wykazywał też ochoty do gry w karty. Nie czytał gazet ni książek, tylko siedział przy radiu, śledził dym z cygara i ponuro wpatrywał się w sufit ciosany z surowych sosnowych bali. Człowiek, który ma problem, starsze mieszczańskie małżeństwo, które ściągnęło tu na szczyt góry, ponieważ kobieta jest chora i mają nadzieję tanio kupić powrót do zdrowia – to było wszystko, co przyszło mi na myśl w związku z ich obecnością. Nikt mnie tutaj nie interesował. Urok Bożego Narodzenia w górach sromotnie mnie rozczarował; najmądrzejsze, co mógłbym uczynić, to spakować manatki i zabrać się w południe furką zaprzężoną w kudłatego konika do pobliskiej stacji, skąd odchodzi jakiś osobowy pociąg… Odchodzi, ale dokąd?

To był dzień przed Wigilią; uznałem, że niepotrzebnie się niepokoję, ot, wpadłem w pułapkę. Jeśli wrócę do stolicy i nagle wejdę do mieszkania o północy, nie będzie tam nikogo. Gosposię wysłałem na urlop na wieś, nie wtargnę też o północy z bagażem w ręce do znajomych, u których w przeszłości spędziłem kilka miłych Wigilii. A też możliwość innych, drobniejszych niedogodności zmusiła mnie do pozostania na miejscu: w tej fazie wojny nie jeździły o północy żadne samochody, a już na pewno nie w noc wigilijną; przeczytałem w gazecie, że tego dnia po godzinie ósmej wieczorem nie będą kursowały tramwaje. Wlec się na piechotę w mroźną noc, przybyć do nieogrzanego, pustego mieszkania – wszystko wydawało mi się pozbawione sensu. Muszę czekać na chwilę wyzwolenia, pogodziłem się z tym, że Wigilię Bożego Narodzenia spędzę w wilgotnym, zatęchłym miejscu wśród zapachu jadła i przemoczonej odzieży, między zupełnie obcymi ludźmi, którzy ciężkawymi, niewydarzonymi żartami odganiają nudę domowego aresztu; między ludźmi, z którymi nie miałem przyjemności zamienić ani jednego słowa. Mogłem pokładać ufność w zmianie pogody – domownicy z udawanym poczuciem winy, jakby osobiście byli odpowiedzialni za ponury kaprys natury, zapewniali gości, że tylko czekać, a na szczycie góry z godziny na godzinę pogoda się odwróci; pośrodku jadalni ustawili olbrzymią choinkę i błyszczące śnieżnym pyłem zielone, smukłe drzewo rzeczywiście powodowało jakiś ogólny rozstrój. W wieczór poprzedzający Boże Narodzenie goście i domownicy zabrali się do ozdabiania choinki piernikami, jabłkami i orzechami w złotej folii, myśliwi popijali jałowcówkę oraz zabawiali siebie i gości frywolnymi kawałami, a rumuński restaurator przysięgał, że pewne oznaki atmosferyczne, które „nigdy nie kłamią”, zapowiadają niespodziankę i białe Boże Narodzenie. Rzeczywiście, niespodzianka w to Boże Narodzenie nie ominęła gości górskiego schroniska – przypuszczalnie nie wszystko odbyło się całkiem tak, jak to sobie wyobrażali tutejsi specjaliści od natury i gościnności, wszelako niespodzianka była, i to nie byle jaka.

A więc zostałem na miejscu; a skoro tak postanowiłem, to spróbowałem dostosować się do nastroju i tonacji nielicznego towarzystwa; popijałem z myśliwymi, wykazałem zainteresowanie albumem starszego pana cierpiącego na manię fotograficzną, zawiesiłem czerwone jabłka na smukłej sośnie oraz wysłuchałem gadatliwych planów restauratora i jego małżonki; naturalnie, marzyli o murowanym hotelu z centralnym ogrzewaniem, z tarasem do opalania się i „dancyngiem” – tak powiedzieli – gdzie w czerwonym świetle w lepszych czasach będą tańczyć wielkomiejskie pary, amatorzy górskiego życia. Brakowało gości z apartamentu i profesora Z. Tego wieczoru dowiedziałem się, że Z. już trzeci miesiąc żyje na szczycie góry – domownicy wypowiadali się z wielkim szacunkiem o profesorze, którego specjalności, swoją drogą, nie znali; w każdym razie mieli go za pisarza lub uczonego i utrzymywali, że to bardzo „subtelny człowiek”, który „stale milczy” i „nie cierpi muzyki”. To stwierdzenie, zwłaszcza w związku z osobą Z., który wciąż jeszcze należał do największych w świecie muzyki, trochę mnie zaskoczyło i naturalnie nie zdradziłem jego tajemnicy przed gośćmi i domownikami; najwidoczniej miał poważny powód, aby tu, na szczycie góry, zachować incognito – miał powód, aby nikt nie znał prawdy, tej mianowicie, iż był jednym z najwybitniejszych muzyków świata. Albo co najmniej jednym z najsławniejszych muzyków na świecie i to jeszcze nie tak dawno – a teraz w trakcie zawieszania na choince pierników i orzechów usłyszałem, że ten szczególny gość już od trzech miesięcy przebywa na szczycie góry, nie przeszkadza mu uprzykrzona pogoda ani prymitywne zakwaterowanie; zastanawiałem się, co ja właściwie wiem o tym niezwykłym człowieku? Nagłe spotkanie w górskim hotelu było dla nas obu dość niezręczne: poznaliśmy się osiem, ba, dziesięć lat temu, co jakiś czas spotykaliśmy się w tym samym towarzystwie, w salonie pewnej bardzo wykształconej damy – owego roku opinia publiczna jęła ochoczo wymachiwać jego nazwiskiem – gdzie niekiedy koncertował na fortepianie. Przypominałem sobie jak przez mgłę, że szeptana fama łączyła nazwisko owej wykształconej, wysoko urodzonej i wytwornej damy z nazwiskiem sławnego kompozytora i pianisty – ale to wspomnienie, jak wszelkie towarzyskie plotki, nie przeszło przez sito czasu. Niebawem przestałem bywać w towarzystwie, którego duchowej i społecznej wartości nie sposób było przecenić: wzywała mnie moja praca; tamte lata i dla mnie nie były łaskawe, coraz mniej czasu i ochoty miałem na życie towarzyskie. Nazwisko Z., nie tyle zresztą jego osoba, ile raczej pojęcie, jakie oznaczało i które miało nader entuzjastycznych zwolenników i orędowników – nadal budziło żywe zaciekawienie. Minęło wiele lat bez osobistego spotkania, ale nie było miesiąca, by notatki w gazetach i poważne teksty w czasopismach oraz żywsza i skuteczniejsza od wszelkich drukowanych opinii propaganda, która w świadomości współczesnych funkcjonuje równolegle z osobą i dziełem twórcy, nie przypominała nam, że Z. jest tutaj, wśród nas, tworzy, pracuje, że cała wykształcona ludzkość poza granicami naszego kraju uważnie śledzi jego dzieło. Potem – ale to zrozumiałem dopiero teraz, w wieczór wigilijny czwartego roku wojny – dziwna, gęsta cisza okryła nazwisko Z. Jakby nagle nałożono tłumik na pełen entuzjazmu gwar, z jakim do tej pory przyjmowano każde pojawienie się tej osobistości. Ale to milczenie, ta nieoczekiwana cisza była tak skryta, tak wstydliwa, że nie potrafiłem teraz objaśnić jej sekretu. Z. nie „upadł”, wrogowie nie zadźgali go jakimś kłamstwem lub uzasadnionym oskarżeniem. Po prostu zniknął z krajowych i zagranicznych sal koncertowych; mijały lata i nie można było usłyszeć ani przeczytać drobnej o nim wzmianki. Spróbowałem przypomnieć sobie, czy w ciągu tych lat słyszałem o jakichś jego większych zapowiadanych czy zrealizowanych przedsięwzięciach, zgadywałem, czy to możliwe, aby przyczyną owego głębokiego milczenia było swoiste natężenie sił – może wielki artysta wykorzystuje teraz owe lata gromadzenia energii i cichej pracy? – ale uczucie, którego nie umiałem nazwać, nieodparcie podszeptywało mi, że podążam fałszywym tropem. Może istniała jakaś inna przyczyna jego milczenia i taktownego, świadomego zniknięcia – i to podejrzenie teraz, kiedy spotkaliśmy się po tylu latach tutaj, w górach, uznałem za wielce prawdopodobne. Owemu zamilknięciu i zniknięciu nie towarzyszyło żałobne buczenie opinii publicznej – nigdy nie czytałem o tym, że wielki artysta „wycofał się”, nie przypominałem też sobie żadnych komentarzy niby to ubolewających, a właściwie cieszących się z cudzego nieszczęścia, które by donosiły o „zmęczeniu” wielkiego artysty, słowem o tym, że jego talent się wyczerpał i już nie można spodziewać się po nim nowych dzieł i muzycznych wzruszeń. Wszystko, co wiedziałem – te wspomnienia musiałem teraz poskładać z ułamków drobnych, wyblakłych informacji – wskazywało na to, że dzisiaj Z. jest również nauczycielem w konserwatorium, do którego zaproszono go w czasie, gdy pławił się w sławie; zapamiętałem, że był jednym z nauczycieli kursu dla młodzieży uzdolnionej artystycznie. Ale od lat nikt nigdzie nie wysłuchał ani jednego koncertu tego cudownego artysty i ani jedna nowa melodia kompozytora Z. nie zabrzmiała pod ręką innego muzyka.

Pewne było jedynie to, że milczy i – jak powiadali gospodarze – „nie cierpi muzyki”; niebawem miałem się dowiedzieć, że hipoteza owych poczciwych ludzi jest jakoś słuszna. Z. na swój prosty i cichy sposób protestował jedynie przeciwko ludowej muzyce w radiu grającym w świetlicy górskiego schroniska, przeciwko muzyce tanecznej i modnym, wielkomiejskim piosenkom, przeciwko rzępoleniu, którego większość gości nigdy nie miała dosyć. Jego protest był cierpliwy i konsekwentny: ilekroć któryś z gości łaknących taniej muzyczki włączył radio, Z. wstawał z miejsca i nie wywołując sensacji, opuszczał wspólną jadalnię. Zresztą przebywał w niej rzadko i krótko: najczęściej – także owego wieczora, kiedy stroiliśmy choinkę – zostawał w swoim pokoju. Wydawało się, że nie przeszkadza mu surowy, prostszy od klasztornej celi wystrój pokoiku i chętniej czas spędza samotnie niż wśród „melomanów”. Najczęściej spotykaliśmy się przy obiedzie, kiedy przyjaznym uśmiechem, bez słowa, witał wszystkich, siadał pod oknem przy jednoosobowym stoliku przykrytym płóciennym obrusem w niebieskie pręgi, pogrążał się w lekturze przyniesionej z sobą książki, a po skończonym posiłku pożegnawszy obecnych z takim samym przyjaznym i bezosobowym uśmiechem, cichym krokiem opuszczał jadalnię: szedł na górę do swego pokoju albo włożywszy skórzany płaszcz wybierał się na spacer po okolicy wysmaganej przez śnieg z deszczem i nie wracał przez dłuższy czas. Najwidoczniej nie przeszkadzało mu tutaj nic: w równie niewielkim stopniu ludzie, co pogoda lub surowa prostota domu. Ludzie, zwłaszcza ludzie pokroju Z. – jakkolwiek lata nas oddaliły od siebie, wiem, ile trzeba, o duchowej strukturze i naturze Z. – jedynie wtedy są cierpliwi i skromni, jeżeli jakiś wewnętrzny wstrząs przytępił ich wszelkie roszczenia wobec świata. Gdy spotkaliśmy się w schronisku, naturalnie powitał mnie po przyjacielsku, długo ściskał mi dłoń, zadał mi kilka grzecznych i życzliwych pytań, jak długo pozostanę w górach, i dobrotliwie pocieszył z powodu nieszczęsnej pogody, która nas dotknęła – wszystko to mówił z taktem światowca i artysty, z tą subtelną obojętnością człowieka, który w nagłej sytuacji równocześnie przyjmuje cios i odparowuje go, jak ktoś, kto mówi: „Spotkaliśmy się, znam cię, nie pytaj o nic. Pomóżmy sobie – dobrymi manierami i milczeniem”. Co też w konsekwencji nastąpiło: uszanowałem przyjazną samotność Z. i kilka obojętnych, uprzejmych słów, jakie zamieniliśmy podczas posiłku – to było wszystko. Do rozmowy nie doszło – dopóki piątego dnia życie w górskim hotelu nie dokonało takiego obrotu, że sam Z. poczuł potrzebę mówienia; wówczas nie poskąpił słów. Chciałbym pozostawić na tych stronicach wierne świadectwo tamtej rozmowy.

Tego wieczoru i ja wcześnie udałem się do swego pokoju; zrozumiałem nagle rozbudzoną nienawiść Z. do muzyki, ponieważ nimrodowie – pod wpływem gorzałki pędzonej w dolinie – nie potrafili nasycić się lejącą się z radia rzadką lurą „muzyki rozrywkowej” i improwizując coś w rodzaju śpiewu chóralnego, powtarzali modny, wielkomiejski kuplet, który ja tamtego wieczoru usłyszałem po raz pierwszy. Kuplet ów, jak dowiedziałem się od myśliwych, był przebojem operetkowego sezonu; pożegnałem współtowarzyszy świątecznej niedoli, wspiąłem się po schodach, zmierzałem do pokoju, potykając się w ciemnym korytarzu, a za mną podążały, grzmiąc, słowa kupletu w wykonaniu tego niższego, tęgiego nimroda:

Miłość nie potrzebuje urody,

Miłość nie potrzebuje rozumu,

Miłość nie potrzebuje nic więcej,

Jak tylko miłości i już –

Przystanąłem w ciemności i roześmiałem się. Koncept był bezbłędny. Drewniany budynek rozbrzmiewał trywialną piosenkową mądrością. Minąłem pokój z balkonem i drzwi od celi Z., usiadłem na skraju wilgotnego łóżka i myślałem o dziwnie apatycznej reżyserii życia: w bliskim sąsiedztwie, o parę ścian zbitych z desek dalej, czuwa lub śpi pewien człowiek, którego cudowne uderzenia rąk jeszcze nie tak dawno urzekały świat, a który tak tajemniczo zniknął ze sceny, jakby mechanizm jakiejś podziemnej zagadkowej zapadni przeniósł go do kryjówki w innym świecie. Noc miałem niespokojną: myślałem o Z., o ludzkim losie, o świętach Bożego Narodzenia i ciężkim, okrutnym prawie wojny, które dotyka nas wszystkich. Zasnąłem wreszcie i jeszcze w półśnie słyszałem skrzekliwą, dochodzącą z daleka przekonującą argumentację rozpustnych myśliwych:

Miłość nie potrzebuje urody –

Rano padał deszcz. Boże wielki, co za deszcz! W czasie śniadania rumuński restaurator wątłym gestem pijanego jarmarcznego kuglarza pokazał nam ponurą scenerię rozgrywającej się za oknem deszczowej tragedii. Nie, on też jeszcze nie przeżył podobnego Bożego Narodzenia na szczycie tej góry – powiedział tonem szczerej skargi – najwidoczniej pogoda ma związek z wojną. Nic już nie jest na swoim miejscu: Boże Narodzenie nie jest już tym zaśnieżonym, skrzącym się świętem, w którym natura sprzymierzała się z człowiekiem, a lato nie jest już tak nieobliczalne i kapryśne jak kobieta w odmiennym stanie. Wojna! – rzekł tonem skargi i zarazem rozpaczy, jakby góry, chmury i układ wiatrów także były cichymi wspólnikami walczących stron. Powiedział też coś o bombardowaniu i o radiu – w rzeczy samej wszyscy w tamtym czasie gadali, że wybuchy, sztuczne fale elektryczne zakłócają porządek natury. Stałem przy oknie i obserwowałem okolicę, którą przykrywały brudne, wilgotne prześcieradła. Myślałem o próżnej i durnej bucie człowieka, który ośmiela się sądzić, że krwawe interesy brudnych rąk mogą mieć wpływ na prawa nieskończonego świata. Nie, jest wielce prawdopodobne, że człowiek jest jedynie ofiarą światowych sił – tak wtedy dumałem – i owe kosmiczne promieniowania, które w przyrodzie zmieniają pory roku, również w naturze człowieka budzą namiętności. Jakoś w to wierzyłem, chociaż nie umiałem objaśnić dlaczego: z nabożną ufnością próbowałem przerzucić odpowiedzialność za straszliwe wydarzenia na siły kosmiczne, jakbym miał wyjąkać przed jakimś ostatecznym trybunałem budzące grozę oskarżenia przeciwko zmierzającemu ku samozagładzie rodzajowi ludzkiemu. Igraszki człowieczych sił i zamiarów, których prawdziwej natury nie znamy, skupiska porywów, jakie migocą poza spektrum ludzkiego rozumu… jakoś tak się zadręczałem. Lecz bożonarodzeniowe oberwanie chmury zdeprymowało mnie. Padało tak, jakby nowy potop miał zalać grzeszny świat: górski potok, który szemrał przed hotelem, teraz spadał w dolinę szarym, spienionym nurtem, tocząc brudne, śnieżne skały po stromym stoku swoich krętych szlaków. Drzewa parowały we mgle i deszczu; rumuński restaurator poważnie niepokoił się, czy krnąbrny konik zdoła wyciągnąć na samą górę wóz obładowany produktami spożywczymi potrzebnymi do wigilijnej wieczerzy. Większość hotelowych gości już przed południem zasiadła dookoła stołu w świetlicy, lecz nastrój od tego ranka był lodowaty. Co za dużo, to niezdrowo, rzekł posępnie wysmukły nimrod i broń, której nie było już po co czyścić i naoliwiać, z rezygnacją odstawił do kąta; lokalne radio nie działało tego dnia, prawdopodobnie nadzwyczajna pogoda spowodowała zakłócenia atmosferyczne. Nie można było więc nadać wiadomości z jakiejś metropolii ani słów o istocie miłości, której niepotrzebne jest nic poza samą miłością. Stałem przy oknie z założonymi rękami i poprzez półmrok dusznego pomieszczenia czułem w milczeniu moich współtowarzyszy ów gniew, jaki ludzie zaręczeni ze swoim losem wykrzykują światu w bezsilnej niemocie. Los, ten trywialny świąteczny los, teraz był już nieomal śmieszny, w każdym razie wilgotny, błotnisty i nudny. Ale los występuje także na swoich śmiesznych warunkach – wszyscy to czuliśmy, zapeklowani w kwaśnym nastroju błotnisto-bzikowatej sytuacji. Te chwile, kiedy marynarze wszczynają bunt na okręcie – i jakoś nie zdziwiło ich to wszystko, co potem się wydarzyło.

A co się wydarzyło? Z. otworzył drzwi i wszedł do świetlicy. Przybył z korytarza, który prowadził do pokoi gości; szybkim ruchem mocno nacisnął klamkę, zatrzymał się na progu półotwartych drzwi. Z gołą głową stał jakiś czas spokojnie, bez ruchu, badawczym wzrokiem spod ściągniętych brwi szukając kogoś w dymie i półmroku; wreszcie rozpoznał restauratora, podszedł doń i ujął go pod rękę:

– Niech pan tam pójdzie – rzekł cicho i zwyczajnie.

Jako że restaurator, zmieszany i zaskoczony nie poruszył się, dodał cicho, lecz stanowczo:

– Jedno z nich jeszcze żyje.

Dziwnym sposobem nie musiał objaśniać swoich słów; wszyscy, którzy siedzieliśmy w świetlicy, zrozumieliśmy, co się stało. Jakbyśmy od wielu dni dyskutowali o tym, co teraz oznajmił Z.: wstaliśmy i w milczeniu, nie pytając o nic, udaliśmy się ciemnymi schodami na piętro w ślad za Z. i restauratorem. To nieme przyzwolenie i milcząca zgoda podziałały na mnie tak, że poczułem dreszcze. Znowu musiałem przyznać, że materia mojego rzemiosła, słowo, nie jest aż tak koniecznym rekwizytem w kontaktach między ludźmi, jak czasem sądzą pisarze zaślepieni w swojej pysze; ludzie w krytycznych momentach bez słów lub przy niewielkiej ich ilości pojmują istotę rzeczy. Szliśmy gęsiego po skrzypiących schodach: z przodu Z., spokojnie i świadomie, z jakąś dziwną wyniosłością, jakby on, artysta, był jedyną osobą powołaną do zaprowadzenia tymczasowego ładu w gmatwaninie ludzkiego stada; za nim restaurator, który w niemym przerażeniu jedynie pojękiwał i pochrząkiwał, dwaj myśliwi, ja i na końcu pan, który ponad wszystko ukochał fotografie. Nie padło żadne pytanie ani jedno słowo. Wszyscy członkowie małego zespołu doskonale zrozumieli prawdziwy sens słów Z.: bez pytań i odpowiedzi dobrze wiedzieli, że dwoje bywalców świątecznie przybranego pokoju uległo losowemu wypadkowi: „ale jedno z nich jeszcze żyje”; i dziwnym sposobem ta hiobowa wieść nikogo nie zaskoczyła. Jakby oczekiwano jej od wielu dni, jakby to było coś najnormalniejszego, jakby nie mogło stać się inaczej i w rzeczy samej po to tylko zebraliśmy się i zapeklowali w śniegu z deszczem na szczycie góry, aby dokonała się tragedia i abyśmy byli jej świadkami; wspinaliśmy się po schodach świadomi milczącego współudziału w spisku. Kiedy później zastanawiałem się nad tą sceną, to z serii niemiłych i smutnych obrazów zachowanych w pamięci wspomnienie tego niemego marszu zdawało mi się jakąś tajemniczą, niewytłumaczalną, a jednak bardzo naturalną wizją. Zdarzenia naprawdę ważne, które wynikają nieuniknienie ze związków między ludźmi, nigdy nie budzą takiego zdumienia i takiej konsternacji jak duchowe napięcie wywołane przez przepowiednie i oczekiwanie. Rzeczywistość jest tutaj i wnet ją poznamy – myśleliśmy, nie przerywając milczenia. Nikt nie działał w pośpiechu, nikt nie próbował zgadywać okoliczności tragedii. Chyba się nie mylę, zakładając, że w owych chwilach uczucie dziwnej ulgi przenikało także moich towarzyszy, uczucie ulgi i obrzydzenia, jakby to wszystko, co się zdarzyło, w końcu nabrało sensu. Jakbyśmy się sprzymierzyli, aby ta chwila się urzeczywistniła: zarówno wcześniej, jak i potem obserwowałem u ludzi ów świadomy współudział w chwili wielkiego niebezpieczeństwa.

Z. zatrzymał się przed drzwiami pokoju z balkonem. Nachylił się nad klamką i nasłuchiwał. Nie słyszeliśmy niczego. Ale wszyscy zrozumieliśmy, że Z. inaczej słyszy szmery niż każdy z nas – ba, że ma innego rodzaju „słuch” niż dwaj myśliwi, amatorzy muzyki. Gdzie my, głusi jak pień, nie słyszeliśmy żadnego szmeru, tam wrażliwe ucho Z. słyszało przez drzwi i ścianę pianissimo śmiertelnego rzężenia. Fachowiec, zachowując idealny spokój, rzeczowo zainteresowany tym, co jest za drzwiami, stał przed nimi nieco przygarbiony, mniej więcej tak jak dyrygent pochyla się w głąb sceny, w stronę orkiestry, i bacznie obserwuje, jak oddalony odeń cichy instrument podaje ton. Tym cichym instrumentem był w owej chwili konający człowiek. Trwało to dość długo, może kilka minut, zanim Z. się wyprostował. Jarzyły mu się oczy – te dziwne oczy o mrocznym błysku, jakby ich tęczówki przesłaniało cienkie bielmo, jakby stale patrzył gdzie indziej, w jakiś inny świat, gdzie istnienie objawia się nie w postaci rzeczy i form, lecz dźwięków i muzycznych wyobrażeń – ta para oczu promieniująca zniewalającym czarem teraz jarzyła się tryumfalnym blaskiem.

– Już coś słyszałem przed godziną – powiedział. – Pomyślałem, że śpią. Ale nie. Jedno z nich jeszcze żyje – oznajmił głośno i zdecydowanie. I jak lekarz, który nieomylnie rozpoznał chorobę, wypełnił swoją powinność: stanął z boku, pozwalając hotelarzowi zbliżyć się do drzwi, i skrzyżowawszy ręce, czekał bez ruchu, aż my zdjęci strachem, bezradni i niezdecydowani zrobimy wszystko, co w tej sytuacji zrobić należy.

To, co nastąpiło, nie było niczym innym, niż to, czego można było oczekiwać w sytuacji przypominającej policyjną kronikę wypadków. Hotelarz długo pukał do drzwi – zrazu grzecznie, potem jął tłuc pięścią – a kiedy nie usłyszeliśmy odpowiedzi, z furią rozdrażnionej bestii rzucił się na zamknięte drzwi. Łomotał z naturalnym i zdrowym gniewem będącym następstwem czegoś w rodzaju „jeszcze-tylko-tego-brakowało”, po czym wszystko potoczyło się tak, jak się spodziewaliśmy i jak to zwykło się dziać w podobnych sytuacjach. Jeden z myśliwych popędził do kuchni i wrócił z siekierą; w ślad za nim zjawiła się gospodyni, dwie służące i parobek, który pomagał w szopie i przy sprzątaniu. Jakby tylko dbała o to, aby się zgadzał stan liczebny, pozwoliła z hukiem i trzaskiem siekiery wyważyć drzwi. Pojedynczo weszliśmy do pogrążonego w półmroku pomieszczenia, uroczyście stąpając na palcach; hotelarz podszedł do okna i zwinął żaluzje. Goście ustawili się w półkolu, w stosownej odległości od rozesłanych łóżek, dokoła piecyka. Było nas wielu w ciasnym pokoju, tłoczyliśmy się w milczeniu, wspinając się na palce, z chełpliwością naocznych świadków i chorobliwą ciekawością. Obraz, jaki ujrzeliśmy, nie zawiódł naszych oczekiwań.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł oryginału węgierskiego: A nővér

© Heirs of Sándor Márai Csilla Gaal (Toronto)

Okładkę i kartę tytułową projektowała: Maria Drabecka Redaktor prowadzący: Anna Rucińska Korektor: Jolanta Zofia Kowalczuk

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Beata Netz, 2015 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2024

ISBN 978-83-07-03620-5