Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gorszy od milczenia bogów jest czas, gdy ponownie przemówią.
Ziemie Kerhalory pogrążają się w mroku. Karmazynowe Bractwo, ślepo posłuszne woli Jarlego, nieświadomie realizuje jego plan, przyspieszając moment uwolnienia się Fenrira. Wystarczy jeszcze, by Żyjący w Przejściu pokierował odpowiednio mocą Ziaren Relenvel, a świat, który wszyscy tak dobrze znali, na zawsze odmieni swoje oblicze.
Aine i Bertram muszą ostatecznie zmierzyć się z przeznaczeniem, którego nici upletli dla nich Starzy Bogowie. Tym razem nie mogą już przed tym uciec, a za każdą z podjętych przez siebie decyzji przyjdzie im zapłacić najwyższą cenę. Jak wiele będą gotowi poświęcić, by zawalczyć o to, co dla nich najważniejsze? I jaką rolę odegra w tym Cathbad?
Nadchodzi czas, kiedy ten, którego nazywają tchórzem, będzie zmuszony opowiedzieć się po którejś ze stron konfliktu, demony zaś odkryją przed ludźmi swe prawdziwe oblicze.
Zbliża się era nowych bogów.
ZWIEŃCZENIE TRYLOGII DZIECI STARYCH BOGÓW
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 623
1047 – Pojawienie się kultu Loriemisthusa w Kerhalorze.
1094 – Władca Kerhalory dołącza do grona wyznawców Loriemisthusa.
1096 – Karmazynowe Bractwo rozpoczyna prześladowania starowierców w Kerhalorze.
1100 – Mahart Armin morduje władcę Cuthach; rozpoczęcie wojny między Cuthach a Kerhalorą.
1101 – Zawarcie pokoju między Kerhalorą a Cuthach. Zwiększenie wpływów Karmazynowego Bractwa na terenie Kerhalory. Ustanowienie Aivy świętym miastem Bractwa.
1102 – Narodziny Bertrama Armina. Frithus Armin przejmuje władzę nad swoim rodem. Początek walk między Arminami i innymi Starymi Rodami. Frithus ponownie atakuje ziemie Cuthach.
1105 – Śmierć Heitha Warta. Jego syn Balor przejmuje władzę nad rodem.
1108 – Narodziny Aine Wart.
1112 – Masakra Bouwen. Śmierć Eali Armin, matki Bertrama.
1113 – Ogłoszenie dekretu nakazującego wiarę w Loriemisthusa na terenie Kerhalory, tzw. plan Wielkiej Czystki, którego celem było oczyszczenie ziem królestwa z nieludzi.
1114 – Pierwsze spotkanie Aine i Bertrama.
1118 – Ogłoszenie sukcesu planu Wielkiej Czystki – zniszczenie wszystkich zorganizowanych siedzib goblinów i innych nieludzi na terenie Kerhalory.
1122 – Rzeź Nomander. Rozpad Zielonej Kompanii Balora Warta. Aine dołącza do Turgów.
1123 – Aine Wart poznaje treść opowieści o Ziarnach Relenvel.
1126 – Ponowne spotkanie Aine, Bertrama, Gavina i Ralfa. Balor Wart zostaje ranny i tymczasowo przekazuje dowództwo nad Kompanią Ranaldowi. Masakra kapłanów Karmazynowego Bractwa w okolicy Raedaru. Napaść oddziałów Jarlego na zamek w Ardanie.
1127 – Walka w lesie Otjis.
Karmazynowe Bractwo otrzymuje polecenie pochwycenia Aine.
Robert, nowicjusz Bractwa, ucieka z zasadzki zastawionej przez swoich współbraci.
Aine i Bertram wraz z towarzyszami trafiają do Saliasu. Podczas ucieczki Cathbad odkrywa przed kobietą swą prawdziwą moc.
Uciekinierzy natrafiają na Wędrujące Miasto.
Cathbad zgadza się zdradzić Aine odpowiedzi na część tajemnic, ostrzegając, że będzie to okupione cierpieniem.
Robert oraz grupa Bertrama niezależnie od siebie docierają na Pustkowie Magów. Nowicjusz wiąże tam swoje dalsze losy z jednym z Turgów, Dwanem. Aine i Bertram, poszukując Jarlego, wdają się w walkę, sprowokowaną przez niewolnicę Vifrid, którą chciał wyzwolić Armin. Dziewczyna okazuje się władać mocą i – pobudzona bliskością energii Cathbada – przenosi obie grupy do Lai Silnen.
Cathbad zaczyna przejmować ciało jednego z towarzyszy Bertrama, Jyra, by pomóc Aine rozwinąć jej umiejętności. Kobietę zaczynają nawiedzać sny, w których widzi swego ojca. Za każdy z nich płaci odnawianiem się starych ran. Jedna z wizji wskazuje na to, że jej dawny brat i następca Balora, Ranald, porzucił ich tuath i dołączył do wyznawców Loriemisthusa. Grupa Bertrama opuszcza Lai Silnen, a Robert i Dwan, wiedzeni przez wilka Wandala, powoli ruszają jej śladem.
Wędrowcy, dzięki pomocy Cathbada, przekonują grupę kupców, by ci najęli ich do ochrony. Jarly opętuje Vifrid i zdradza, że to on był tym, który otworzył umysł Aine na sny o ojcu. Proponuje, by odtąd kobieta bez pomocy Cathbada mierzyła się ze zsyłanym wraz z nimi cierpieniem, a jeśli przeżyje tę próbę, on wyda jej Frithusa. Omamieni przez Jarlego kupcy rzucają się przeciw wojownikom i giną podczas walki. Przetrwał jedynie starzec i chłopiec, Fednick.
Grupa daje się zwieść Cathbadowi i trafia do wymarłego Boorbuk. Jez Ket’ah, żyjąca tam wiedźma, zgodnie z jego poleceniem wyjawia Aine resztę informacji o Ziarnach Relenvel, Żyjących w Przejściu, Jarlym oraz Fenrirze. Po opuszczeniu jej chaty na ręce Wilgi pojawiają się czarne ślady – efekt klątwy Jarlego, kara za to, że Cathbad, chcąc oszczędzić jej bólu, pozwolił, by poznała część sekretów dzięki wiedźmie.
Aine i Bertram wraz z towarzyszami zatrzymują się w Urt. Powoli staje się jasne, że Fednick, ocalony przez nich chłopiec, nie jest zwyczajnym dzieckiem. Podczas oględzin ran Wilgi Gavin zdradza, że podobne ślady klątwy widział już na ciele jej ojca w dniu jej narodzin.
Jarly więzi dwa z czterech Ziaren Relenvel: Królową Wilków, którą okazuje się być Luna z lasu Otjis, i Panią Świateł, córkę margrabiego Totmelning z Ardanu. Mężczyzna próbuje wykorzystać dar widzenia drugiej z kobiet do odnalezienia Aine.
Wilga wykrada się, by wraz z Fednickiem – chłopcem, który rozmawiał z bogami – wypełnić swój los i spotkać się z Cathbadem. Podczas jej nieobecności na Urt napada oddział wojowników, któremu dowodzi Ranald. Gavin ginie z ręki dawnego brata, a Armin wraz z towarzyszami uchodzą z życiem dzięki pomocy Vifrid.
Ludzie od zawsze przeczuwali, że jezioro Meren przyciąga nieszczęścia. Wiara w mroczne siły, które miały żyć w jego mętnej toni, była zakorzeniona w ich sercach równie mocno, jak przekonanie o grozie skrytej w gęstwinach Lai Silnen czy o mocy świętego dębu rosnącego na wzgórzu w pobliskim Gilry. I choć poświęcony bogu stwórcy, Zaldowi, zielony olbrzym został spalony piętnaście lat wcześniej przez kapłanów Bractwa, dowodząc tym samym, że był jedynie drzewem, to nikt nie ośmieliłby się zwątpić w zagrożenie, które czaiło się w Martwych Wodach. Meren, podobnie jak Las Śpiących, było bowiem starsze niż dzieje Kerhalory, sięgało czasów, o jakich nie śniło się śmiertelnikom, i miejsc, których lękali się sami bogowie. Było przejściem do krain Zapomnianych, bramą królestwa Nienarodzonych. Szczeliną, przez którą przedzierały się demony.
Od Fairburn aż do Ruen powiadano, że tylko głupcy i szaleńcy spędzali noce w okolicy jeziora, zaś ci, którzy czynili to ze zwykłej niewiedzy, doznawali pomieszania zmysłów. Żaden człowiek nie mógł przecież wyjść cało ze spotkania z drzemiącymi w głębinach istotami, zwłaszcza ostatnimi czasy, gdy tak wiele spośród nich zaczęło przypominać ludzi.
Szeptano, że Nienarodzeni przybierali postać pięknych, młodych dziewcząt, odzianych jedynie we wstydliwy woal księżycowego światła. Ich smukłe, lśniące pośród nocy ciała i jasne jak gwiazdy pukle włosów przyciągały spojrzenia, mamiły umysły nawet najcnotliwszych mężów i sprawiały, że ci zapominali o swoich rodzinach. Liczyły się dla nich jedynie widok tańczących wokół wody długonogich cudów, marzenia o zaznaniu smaku wilgotnych, rozwierających się do pocałunku warg i blask srebrnych, sięgających duszy oczu.
Mężczyźni mówili, że oczy te widziały narodziny samego świata.
Kobiety twierdziły, że ujrzeć w nich można zapowiedź jego końca.
Dzieci, jak to zwykle bywa, nikt nawet nie pytał o zdanie.
Gdyby jednak znalazł się ktoś na tyle przytomny, by poświęcić im choć chwilę uwagi, gdyby ktoś wysłuchał ich historii, mieszkańcy Gilry rzuciliby się ponownie do czczenia miejsca po swoim świętym dębie. Gdyby ktoś zapytał, co widzieli nocami młodociani włóczędzy, sieroty rzucone na pastwę losu, żyjące w lasach między Bouwen a Renbel, cała Kerhalora poznałaby prawdę o tym, co jej grozi, i zrozumiałaby, że nadchodzą istoty straszniejsze niż podobne nagim kobietom demony.
Wystarczyłby kawałek chleba, kubek ciepłej polewki i kąt do spania w stodole, a mały Reig, syn zamordowanego rok wcześniej powroźnika, opowiedziałby o żółtych, pozbawionych źrenic ślepiach, które wyłaniały się nocami z głębin Meren niczym dwa groźne księżyce, i o niskim warkocie, który płoszył nawet tańczące wokół wody panny. Kiera, wnuczka zielarki i grotnika, spalonych na jednym stosie podczas ostatniej wizyty Karmazynowych, wyznałaby za samą obietnicę godnej pracy, że gdy powietrze staje się ciężkie od chłodu, a nad mroczną taflą pojawiają się wstęgi gęstej jak mleko mgły, dostrzec tam można olbrzymi, ciemny kształt, niczym zarys wilczego łba. Wey, który urodził się Talsinem, lecz nigdy nie poznał danego mu przez matkę imienia, przysiągłby na wszystkich bogów, których imiona kazano by mu wymienić, że nocą słyszy dochodzący od wody głos i że nie jest w stanie zapomnieć wykrzykiwanych przez niego słów, choć zdradzić je może jedynie za opłatą. Gdyby zaś i tego było im mało, Palin… Och, Palin powiedziałaby wszystko.
Jeśli jednak chce się poznać prawdę o świecie, trzeba się w nim w pełni zanurzyć. Należy pokonać granice własnego strachu, odrzucić lęk przed niosącymi śmierć bladolicymi dziewicami o błyszczących zimnym blaskiem oczach i nocą – kiedy cnotliwe niewiasty oszczędnie gaszą świece, dzieci kryją się przed chłodem, a mężowie zaznają zasłużonego snu – udać się nad brzeg jeziora. Tuż za granicą Gilry, tam gdzie skarłowaciałe drzewka przechodzą w strzelistą ścianę pałki wodnej i żółtych kwiatów carely, trzeba wyczekiwać momentu, gdy księżyc wychyli zza chmur swoje jasne oblicze i oświetli miękką, chlupoczącą pod stopami ziemię. Uważny obserwator dojrzy w niej wtedy na wpół zatopione w rozlewisku białe kamyki, nie większe od dziecięcego paznokcia, zaś wyznaczony przez nie zawiły szlak poprowadzi go tam, gdzie pozna odpowiedzi na wszystkie swe pytania – także te, których nigdy nie odważyłby się zadać. Ścieżka wskaże mu drogę do Palin, dziecka Meren, Zagubionej i Odnalezionej, małej strażniczki jeziora.
Ci, którzy mieli okazję ją poznać, mówili, że kryła się wśród trzciny, codziennie na nowo znacząc miejsce swojego pobytu. Gdy ujrzało się ją po raz pierwszy, budziła podobny lęk, co tańczące nad wodą demony: długie, wijące się w lepkich od błota kołtunach włosy, które z trudem zakrywały drobny, przysłonięty warstwą mułu biust, strzęp materii owinięty wokół prostych jak u chłopca bioder i wiecznie skulone wychudzone plecy nadawały jej wygląd dzikiego zwierzęcia. Przeraźliwie błękitne, pulsujące wewnętrznym światłem oczy oraz nieufnie wyszczerzone, zdumiewająco jasne zęby nadawały jej strasznemu, choć jednocześnie pospolitemu, obliczu niepokojącej niesamowitości.
Palin nigdy nie pokazywała się dorosłym, ci więc – w odróżnieniu od pozbawionej dachu nad głową hałastry – nie mieli pojęcia o jej istnieniu. Gdyby zaś ją ujrzeli, z pewnością wzięliby ją za bestię, choć obcujący z nią młodociani włóczędzy dostrzegali w niej jedną z nich. Dla nich – małych ofiar walki o bogów, w których nigdy nie nauczono ich wierzyć – Palin była jedynie dzieckiem. Niezwykłym, o tak, niezwykłym i przerażającym, ale bez wątpienia dzieckiem. Dziewczynką, która nigdy się nie starzała.
To ona pierwsza przestrzegła innych, by nie zbliżali się do Meren, gdy księżyc świeci najjaśniej, a jego prastare oblicze znajduje się w pełni.
„Wtedy” – mówiła zachrypniętym głosem staruchy, który nie pasował zupełnie do jej drobnej postaci – „zło jest najbliżej, sięga najdalej, daleko poza taflę jeziora. Wtedy On nawołuje swoje sługi.”
I choć nigdy nie wymieniła imienia tego, przed którym starała się je ustrzec, dzieci wiedziały, że mówi o wilku, który nie był wilkiem, a którego żółte, martwe ślepia zdawały się nienawistnie wpatrywać w rozgwieżdżone niebo.
Palin była oszczędna w słowach, czasem zaś odnosiło się wrażenie, że mowa sprawia jej trudności, zupełnie jakby zapominała brzmienia potrzebnych słów. Często, gdy co odważniejsza sierota przybywała do niej po radę czy pomoc, dziewczynka wpatrywała się w wymizerowane oblicze towarzysza, nie mrugnąwszy nawet okiem, bez słowa, jakby była z kamienia. Jednocześnie nikt nie odszedł od niej bez odpowiedzi, bo ta, niczym za sprawą mitycznej magii, pojawiała się sama w jego głowie, gdy tylko pierwsze promienie wschodzącego słońca dotykały wody i można było bezpiecznie opuścić szuwary.
Pewnego dnia coś się jednak zmieniło.
Tej chłodnej jesiennej nocy to Urda, osierocony syn drwala, postanowił ruszyć tropem błyszczących pośród mroku białych kamieni. W głębi serca czuł, że nie powinien był tego robić: mówił mu o tym jaśniejący nad głową pełny księżyc i porastający jego policzki młodzieńczy zarost, świadczący o tym, że tak jak inni mężczyźni może paść ofiarą demonicznych dziewic. Nawet chrapliwy, przypominający warczenie głos, który niósł się od strony mgły, kazał mu się wynosić, zamiast swoim zwyczajem wzywać do siebie, kusząc obietnicą spełnienia. Żadna z tych rzeczy jednak nie była w stanie go powstrzymać – nie wtedy, gdy tak bardzo pragnął widzieć się z Palin.
Myśl o spotkaniu ze strażniczką Meren narastała w nim od kilku dni, choć do tej pory tłumił ją skutecznie lęk przed utratą życia. Nie raz już widział suche truchła tych, którzy ulegli demonom, i obserwował, jak woda wciągała w swoją czeluść to, co po nich zostało, głęboko, poza ścianę sitowia. Dobrze zapamiętał wykrzywione w zdumieniu twarze, ziejące mrokiem oczodoły górujące nad zapadniętymi policzkami i puste ramiona, wykrzywione w uścisku, z którego zbiegły nocne oblubienice. Urda nie chciał dołączyć do umarłych ani być jednym z szaleńców, którym darowano życie za cenę pomieszania rozumu. Wiedział jednak, że nie może dłużej odkładać spotkania z Zagubioną – jego serce krzyczało, że musi do niej dołączyć, ostatni raz poprosić ją o odpowiedź.
Kiedy stanął na szczycie wzniesienia, pod którym rozpościerał się skryty pośród mgły akwen, chłopak zawahał się po raz kolejny. Przez jedną, zdającą się trwać w nieskończoność chwilę czuł na sobie spojrzenia wszystkich zebranych wokół wody kobiecych sylwetek, choć żadna z nich nie odwróciła się w jego stronę, jakby nie spostrzegły obecności przybysza. Ich zwykle smukłe, kusząco wyglądające ciała wydawały mu się z oddali cienkie i pokraczne, podobne pająkom kryjącym się w kątach jego starej rodzinnej chaty. Przygarbione jak zwierzęta posuwały się na czworakach dookoła mrocznej tafli, ciągnąc za sobą dziwnie pokrzywione nogi, zaś ich włosy – tak piękne i lśniące w inne noce – zwieszały się z boków ich głów niczym mokre powrozy. Urda wzdrygnął się z obrzydzeniem, gdy dotarło do niego, że oto widzi je takie, jakimi były naprawdę, i to wystarczyło, by wróciła mu cała zagubiona przez chwilę odwaga.
„Są chore” – powtarzał sobie w myślach, gdy zimny wiatr smagał jego upstrzoną piegami, brudną twarz. – „Są chore, a Palin nie pozwoli im mnie skrzywdzić. Nie dzisiaj, kiedy mnie potrzebuje”.
Zdecydowanie pewniejszy ruszył w dół wzgórza, a trzask pękających pod jego stopami gałązek niósł się po wodach Meren, zaburzając spokój nocy. Żaden z poruszających się wzdłuż brzegu demonów nie zwrócił jednak na to uwagi – każdy z nich skupiony był wyłącznie na tym, co wiło się w głębi jeziora, a na co jemu nie wolno było spoglądać. Chłopak wiedział o tym od razu, choć nie rozumiał, skąd wziął się ów zakaz, i natychmiast pojął, że jest to sprawka małej strażniczki. Myśl ta jeszcze bardziej uprzytomniła mu, że ta na niego czeka, więc przyspieszył kroku, klnąc na ślizgające się pod podeszwami butów mokre liście.
Gdy zostawił za sobą wzniesienie i znalazł się na wilgotnej ziemi, pozwolił sobie na kolejny akt zwątpienia. Gęsta mgła zdawała się sięgać jeszcze dalej w głąb lądu, kryjąc pod swym płaszczem jasnoskóre, udające kobiety upiory. Urda niemal zupełnie stracił je z oczu, a jego młodzieńcze serce zadrgało nerwowo, gdy uświadomił sobie, że w każdej chwili może napotkać je na swej drodze. Istniało ryzyko, że zginie i nikt nawet nie zapłacze nad jego losem, nikt nie rozpozna porzuconych nad wodą wyschniętych zwłok. Nikt nie zauważy, gdy znikną w mrocznej toni, tak jak wszystkie, które były tu przed nim, i te, które pojawią się wiele lat po jego odejściu. Gdy gdzieś z przodu rozległo się ponure warknięcie, a grząski grunt wydał z siebie mlaszczące odgłosy świadczące o tym, że ktoś się zbliża, w brązowych oczach chłopaka pojawiły się łzy. Lecz znów w głębi serca poczuł, że ci, którzy ruszyli w jego stronę, nie mogą wkroczyć na wyznaczoną przez Palin ścieżkę, i rzucił się na poszukiwanie rozrzuconych wokół trawy białych kamyków. Choć mgła skutecznie przysłoniła mu niebo, to bez problemu dojrzał ich łagodny blask, po czym ruszył po śladach, oddalając się tym samym od grożącego mu wcześniej niebezpieczeństwa.
Urda nie wiedział, jak wiele czasu zajęło mu podążanie śladem dziewczynki, ale zdawało mu się, że trwa to wieczność. Uczucie to potęgowało nieustanne zakręcanie się szlaku, który raz za razem to zbliżał się, to odsuwał od drapieżnego brzegu jeziora. Posępne, głuche warczenie i niezdarne, docierające do niego ze wszystkich stron chlupoty postawionych w błocie kończyn sprawiały, że chłopak z trudem panował nad coraz bardziej trawiącym go lękiem. Przerażenie sięgnęło zenitu, gdy kamienny trop nagle się urwał, pozostawiając go bezbronnego pośród zimnej, groźnej mgły, w labiryncie pałek wodnych i żółtych kwiatów, wyższych niż jego głowa.
W pierwszej chwili chciał wykrzyczeć imię tej, która go tam przywiodła, ale zląkł się, że jedynie przyciągnie tym uwagę istot, których tak bardzo pragnął uniknąć. Zacisnął więc z całych sił dłonie, jakby trzymał się niewidzialnej liny prowadzącej go do strażniczki, i zaczął wzywać ją w myślach z nadzieją, że go usłyszy.
I znów minuty były długie jak godziny, a każdy odległy dźwięk zdawał się być bliższy, niż był w rzeczywistości, zaś mgła gęstniała coraz bardziej. Wkrótce na próżno też było rozglądać się dookoła w poszukiwaniu rosnących w oddali drzew, a otaczające go zewsząd sitowie zaczęło stawać się częścią pochłaniającego go mrocznego snu.
„Palin! Palin!” – powtarzał wciąż Urda, ale dziewczynka nie nadchodziła. – „Palin, błagam, nie zostawiaj mnie tutaj!”
– Jeszcze nie teraz – rozległ się nagle skrzekliwy, starczy głos tuż przy jego uchu.
Przerażony krzyknął i uskoczył niezgrabnie, by wylądować plecami na błotnistej ziemi otaczającej rozlewisko.
– Palin! – jęknął z ulgą, gdy dostrzegł przed sobą jej brudną sylwetkę.
Błękitne oczy obrzuciły go spojrzeniem będącym mieszaniną ciekawości i zniecierpliwienia, po czym drobna postać ponownie zanurzyła się w gęstej jak mleko mgle. Chłopak od razu wiedział, że powinien ruszyć za nią. Nie musiała mu tego mówić: nagła myśl – jej myśl – wypełniła jego głowę i serce, nakazując mu, by się pospieszył.
Kiedy była obok niego, czuł, że nic mu nie grozi – było tak, odkąd pamiętał. Tym razem jednak, jak uświadomił sobie, gdy podążał naprzód, wsłuchany w cichy odgłos jej kroków, nie dawała mu pełnej gwarancji bezpieczeństwa. Wszystko przez to, że księżyc był w pełni, a on sam był już zbyt dorosły, by mógł nazywać się dzieckiem, i przez to – Urda nie potrafił tego pojąć – że sama Palin wyraźnie się czegoś obawiała.
Nigdy nie wzywała do siebie dzieci, nie chciała ich dodatkowo narażać, ale tej nocy zrobiła wyjątek i zabierała go daleko, w głąb korytarzy sitowia, gdzie nikt nie odważyłby się ruszać po zmroku.
– Dokąd mnie prowadzisz, Palin? – zwrócił się do niej w końcu młodzieniec, a ona drgnęła, wyraźnie zaskoczona tym pytaniem.
Odwróciła w stronę towarzysza swoją drobną, skrytą za warstwami błota i kołtunów twarz, po czym poruszyła kilka razy ustami, choć nie opuściło ich żadne słowo. Widać było, że szuka właściwych zwrotów, waży je, próbuje, zanim nada im moc, jakby niepewna ich właściwego brzmienia, by w końcu wypowiedzieć je swoim starczym głosem.
– Idziemy tam, gdzie nas nie usłyszy – wyszeptała. – Jest teraz bardziej Tutaj niż Tam, zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie.
– Dokąd idziemy? – zapytał ponownie Urda, wciąż nic nie rozumiejąc, ona zaś zmrużyła gniewnie swe przerażająco błękitne oczy.
– Idziemy Tam – odrzekła pospiesznie i znów ruszyła naprzód.
Chłopak posłusznie podążył za nią.
Młodzieniec odnosił wrażenie, że z każdym kolejnym krokiem pogrąża się w coraz większej ciszy. Wkrótce też jego zmysły nie rejestrowały już nic poza wszechobecną bielą mgły, a dźwięk kroków dziewczyny był jedynie wspomnieniem – gdyby nie to, że wciąż przyciągała go w myślach, z pewnością dawno by się zgubił. Poczucie otaczającej go pustki było zbyt wielkie, zbyt przytłaczające dla jego młodego ducha.
– Palin – przemówił po dłuższej chwili, a własny głos wydał mu się obcy i nieprzyjemny – muszę wiedzieć, dokąd mnie prowadzisz.
Uczynił jeszcze kilka kroków i ujrzał, że stoi przed nim tak dzika i drobna jak wtedy, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Od tego czasu minęło wiele lat – ponad sześć, jeśli dobrze pamiętał – ona jednak wcale się nie zmieniła. Niewielkie wybrzuszenia jej piersi nie drgnęły poruszone ręką czasu, wąskie, chłopięce biodra nie dowodziły, by podążała ku dorosłości, a jej brudne, skołtunione włosy nie zmieniły swej długości. Wciąż była niska, niższa nawet, niż ją zapamiętał, choć od tego czasu Urda zmężniał i urósł, upodabniając się znacznie do zmarłego ojca.
Dziewczynka znów mu się przyjrzała, jakby odnotowując w myślach wszystkie zaobserwowane przez niego zmiany, a jej twarz wyrażała zdumienie, gdy uświadomiła sobie, że nie dostrzegła ich wcześniej.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała. – Jesteśmy Tam, tu, gdzie nas nie usłyszy.
– Wciąż nic z tego nie rozumiem. – Głos młodzieńca stał się chrapliwy, w dziwny sposób podobny do głosu Palin, co wprawiło go w lekki dyskomfort. – Dlaczego mnie wezwałaś? Dlaczego mnie tu ściągnęłaś? Czemu właśnie teraz?
– Świat się zmienia – szepnęła charkliwie. – Wasz świat kołysze się na granicy, a nie wszyscy jeszcze to widzą. Nie wszyscy podjęli decyzje, nie wszyscy wiedzą, co robią. Nie wszyscy wybrali, po jakiej stronie stoją.
– Nic z tego nie rozumiem… – zaczął ponownie chłopak, ale towarzyszka natychmiast weszła mu w słowo.
– Moi bracia – rzekła, powoli szukając słów. – Jednemu z nich zostawiałam ślady, ale nigdy ich nie szukał. Drugi… nie chciał ich widzieć. Nie chciał mnie słuchać. Żaden z nich nie dowie się, gdy odejdę.
– Dlaczego miałabyś…
– Granica Meren pęka, Urdo. Mój brat… pragnie wolności. Skrzywionego świata. Ognia i ruiny.
– Brat? Palin, ja…
– Drugi z nich jest tchórzem – kontynuowała niezrażona, wciąż siłując się ze słowami. – Jest niegodny. Nie dokonał wyboru, waha się. Nie widzi, że nie ma na to czasu. Świat nie może dłużej czekać.
– Palin, proszę…!
– Co będzie z wami, moje dzieci? Co będzie, kiedy odejdę? Co będzie, kiedy otworzą Mu bramę?
– Palin, na Bogów, nic z tego nie rozumiem! – krzyknął młodzieniec, a dziewczyna skrzywiła się nieprzyjemnie na dźwięk tych słów.
– Bogowie? Oni w niczym ci nie pomogą. Sami błądzą, nie wiedzą, czego chcą. Czy chcą trwać, czy odejść? Walczyć czy kazać walczyć innym? A może zniknąć? Są zagubieni, Urdo. Są zagubieni i nigdy się nie odnajdą.
– Wciąż nie wiem, czego ode mnie chcesz, Palin. Do czego jestem ci potrzebny?
Uniosła brwi, zdziwiona rosnącym w jego sercu gniewem. Chłopak czuł, że na moment jej myśli popłynęły gdzieś dalej, gdzieś dawniej, do czasów i miejsc, o których nie mógł mieć pojęcia, ku istocie, która kiedyś zareagowała podobnie. Kilka sekund wystarczyło, by ujrzał wpatrujące się w niego z wściekłością błękitne oczy, a pełne żalu słowa odcisnęły piętno w jego młodym, ludzkim sercu.
„Czego chcesz, Palin?” – Chrapliwy, podobny do warknięcia głos zawibrował wewnątrz umysłu młodzieńca. – „Dobrze wiesz, że nie mogę go powstrzymać!”
Nagła fala chłodu uderzyła w twarz Urdy, a wywołany tym szok oprzytomnił go na tyle, że dostrzegł pochmurne oblicze strażniczki jeziora. Pokrywające jej twarz błoto skruszyło się, gdy skrzywiła się w paskudnym grymasie i z wściekłości odsłoniła swe drobne, jasne zęby. Młodzieniec wiedział, że powodem jej niezadowolenia była wiedza, którą niespodziewanie posiadł, i w jednej chwili zaczął żałować, że dał się porwać rytmowi jej myśli.
– Mój brat przekroczy wkrótce granice Gilry. Musi wiedzieć, że nie ma czasu. Że Ziarna Relenvel zostały już niemal zebrane i czekają na to, aby je związać. I że musi przestać być tchórzem. Że ja, Palin, strażniczka Meren, wzywam go, by poddał się w końcu karze za swoje winy. Że wiążę go moim życiem, aby zapłacił za zabicie tego, który polecił mu wiązać zmarłych. Że wzywam go, aby wybrał stronę i dokończył to, czego nie zrobił ojciec. By dowiódł, że jest synem Ternela, i zmusił swego Żyjącego w Przejściu do dokonania właściwych wyborów, i powstrzymał powrót tego, z którym dzielimy krew!
Błękitne oczy zapałały groźnym blaskiem, a cała postać dziewczyny zdawała się ciemnieć jakby obleczona mrokiem nocy.
– Ruszaj do miasta i wypatruj śmierci. Znajdź mojego brata i przekaż mu moje słowa. I ostrzeż dzieci, że Meren nie jest już dla nich bezpieczne. To ostatnia noc istnienia Palin. Chociaż ja nie boję się dokonać wyboru. Mam nadzieję, że bogowie dokładnie się temu przyjrzą.
Wypowiedź strażniczki wciąż pozostawała dla niego niezrozumiała, lecz mimo to Urda wiedział, że musi wypełnić jej wolę. Jego myśli wciąż wypełniał widok gniewnych błękitnych oczu i chłód twardego, szczekliwego głosu należącego bez wątpienia do brata Palin, do kogoś, kto – tak jak i ona – nie był naprawdę człowiekiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki