Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy umiera nadzieja, nastaje czas obłędu. Gdy brakuje wybawców – rodzą się szaleńcy.
Wystarczyła jedna noc, by stracili wszystko, co było im najdroższe. Pozbawieni domu i wiary w lepszą przyszłość zdecydowali się poświęcić życie w imię poprzysiężonej zemsty. Jednak ktoś miał wobec nich inne plany.
Aine i Bertram, potomkowie dwóch Starych Rodów, nie mają pojęcia, że ich losy zostały nierozerwalnie złączone z Ziarnami Relenvel – legendarnymi istotami niemal równymi Bogom. Nie podejrzewają też, że wyrządzone im krzywdy są jedynie elementem gry, której stawka jest wyższa, niż ktokolwiek mógłby sądzić. Tym razem bowiem to ludzie zadecydują o wyniku starcia między bóstwami.
Czy dokonają właściwych wyborów?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 538
Dwudziestego dnia miesiąca Ibort, gdy śnieg zasypał wąskie drogi, a ściana salesarskiego lasu była już tylko wspomnieniem, chłopiec dotarł do skrytego pośród gór Nomander.
Narzucony na zgarbione plecy płaszcz z trudem maskował szczupłość jego sylwetki, a czerń kaftana podkreślała widoczne gołym okiem wycieńczenie. Drżał cały – na poły z zimna, na poły z lęku – gdy wpatrzony w majaczące przed nim światła miasta, ruszył chwiejnym krokiem w dół wzgórza, ku gwarnym, wypełnionym muzyką uliczkom. Przykryte białym puchem dachy skrzyły się pod ciemniejącym niebem, przyzywały go do siebie, kusiły obietnicą odnalezienia upragnionego spoczynku.
„Chodź do nas – zdawały się szeptać. – Wstąp tylko na chwilę, tu będziesz bezpieczny, Bertramie”.
Chłopiec postanowił ich posłuchać.
Przytroczony do pasa miecz ciążył mu w czasie marszu i obijał się o stłuczone podczas ostatniej ucieczki biodro. Rozchodzący się od kości ból był jednak dobry: przypominał mu o tym, że nadal żyje, że udało mu się przetrwać niemal dwa miesiące samotnej wędrówki. W tym czasie stracił konia, przymierał głodem i nie dopełnił wymuszonej przez ojca przysięgi, ale nigdy nie dał się złapać. Nie odkrył przed nikim swego imienia; nie pozwolił, by go rozpoznano. Żył w cieniu i umierał w cieniu, dokładnie tak, jak mu nakazano.
Nagły poryw wiatru omiótł jego wychudzoną twarz i zmierzwił czarne włosy. Szerokie brwi zmarszczyły się nad przymkniętymi powiekami, pod którymi błysnęły pałające niezwykłym błękitem oczy – Przekleństwo Arminów, dowód szaleństwa krążącego w żyłach jego rodu.
Bertram nie potrafił znieść ich widoku.
Niecierpliwym ruchem nasunął na twarz kaptur, jakby obawiał się, że otaczająca go zewsząd pustka zechce osądzić jego pochodzenie, po czym przyspieszył kroku na tyle, na ile pozwalały mu nasilające się zawroty głowy. Wysłużone buty ślizgały się po wydeptanej w śniegu ścieżce, trzaskały miażdżone podeszwami grudki lodu. Gdzieś dalej, gdzieś przed nim, rozległ się donośny śmiech grupki młodych kobiet. Przestraszony tym niespodziewanym odgłosem chłopiec stanął, mimowolnie skulił ramiona. Lodowate macki lęku oplotły jego dwunastoletnie serce.
Co będzie, jeśli go teraz dostrzegą? Jeśli odkryją jego pochodzenie?
„Nie jesteś godzien tego nazwiska” – twardy głos ojca uderzył go nagle z siłą młota.
Wspomnienie ich ostatniej rozmowy było tak wyraźne, że niemal poczuł jego obecność. Bertram zadrżał ze strachu i nie wstydził się tego. Frithus Armin, pan Skriden, był kimś, kogo lękali się nawet rośli mężczyźni.
Znów widział przed sobą potężną sylwetkę czarnowłosego wojownika o gęstej, niedbałej brodzie przetykanej pasmami siwizny. Pamiętał ciemne plamy krwi połyskujące na powierzchni jego skórzni i brud pokrywający szerokie dłonie. Przeraźliwie błękitne, srogie oczy patrzyły na chłopaka z wyższością, jakby zwracał się nie do syna, a do jednego z podległych mu najemników.
„Nadszedł czas, żebyś zrobił to, co ci pisano. Masz jeszcze szansę stać się mężczyzną. Jeśli powrócisz do mnie, nie wykonawszy tego zadania, zginiesz. Jeśli postanowisz umknąć swemu przeznaczeniu i uciec, wyślę za tobą łowców”.
Wspomnienie jego niskiego, pełnego napięcia głosu i twardej dłoni zaciśniętej na okładzinie miecza sprawiło, że Bertramowi pociemniało przed oczami.
„Weź konia i nie czekaj na moją łaskę. Upadli bogowie nie znają przebaczenia, a Arminowie nigdy nie zapominają. Byłeś kiedyś jednym z nich. Nosiłeś dumnie herb oka. Byłeś bogiem. Teraz jesteś martwy i jako mieszkaniec podziemi zabierzesz ze sobą tego, który odpowiada za upadek twego tuath”.
Wiedział, że nie wolno mu zlekceważyć tego rozkazu.
Niedawno zrozumiał też, że nie wyjdzie z tego żywy.
Ostry powiew lodowatego wiatru po raz kolejny wstrząsnął ciałem chłopca. Drobne płatki śniegu przywarły do jego rozpalonych gorączką policzków i spękanych od mrozu ust, osiadły na długich rzęsach. Pospiesznie przetarł twarz drżącą dłonią, po czym zaklął ochryple, gdy dotarło do niego, jak wiele czasu spędził tkwiąc w miejscu, pogrążony w niepotrzebnych rozmyślaniach. Ostatnim, na czym powinien się teraz skupiać, był ojciec. Wycieńczony organizm przypominał mu, aby ruszał dalej i wykorzystał trwające w mieście zamieszanie, by schronić się przed chłodem i napełnić osłabiony przez głód żołądek.
Musiał przeżyć, tylko tego był pewien.
Tylko tego pragnął.
Chociaż jeden dzień, by nie umierać samotnie.
Bertram z trudem zmusił ociężałe nogi do marszu. Zdrętwiałe z zimna stopy grzęzły w świeżej warstwie białego puchu, a konieczność skrywania miecza utrudniała mu utrzymanie równego kroku. Nasilający się coraz bardziej wiatr chłostał jego dziecięcą, pełną napięcia twarz, szarpał płaszczem, jakby próbował go powstrzymać przed opuszczeniem wzniesienia.
„Nie ma tam dla ciebie miejsca, młody Arminie” – huczał, zasypując usta chłopca kolejnymi płatkami śniegu. „Nie należysz już do świata żywych. Jesteś umarłym, jak całe twoje tuath. Przeklętym Błękitnookim…”.
Mimo to nie zamierzał się poddawać. Pragnienie zaznania ciepła było silniejsze niż zdrowy rozsądek, czy pożerająca jego ciało choroba. Z całych sił zacisnął zaczerwienione od chłodu dłonie, wciągnął w płuca ostre zimowe powietrze i zaczął wlec się w dół wzgórza, ku migoczącym w oddali płomieniom świątecznych ognisk.
Wkrótce też przekonał się, że wieśniacy, których dwa dni temu podsłuchiwał, mówili prawdę. W Nomander rzeczywiście z wielkim zapałem zabrano się za przygotowania do obchodów starego święta Czterech Dziewic, zwiastującego nadejście pierwszego dnia zimy. Zdawało mu się jednak, że – w odróżnieniu od jego rodzinnego, położonego na wschodzie Kerhalory Skriden – nie utożsamiano jej tu ze smutkiem i paranoicznym gromadzeniem żywności, ale z wejściem w nowy, bardziej spokojny tryb życia; w okres, w którym ziemia stawała się brzemienna, by wiosną wydać na świat nowe życie. Świadczyły o tym śpiewane przez młode kobiety pieśni i kolorowe ozdoby rozsiane po całym mieście, od których Bertram z trudem odrywał wzrok. Oszołomiony przez otaczające go zewsząd barwy i dźwięki musiał z całych sił się pilnować, by unikać spojrzeń podekscytowanych świętem mieszkańców. Nie, zdecydowanie nie mógł sobie pozwolić na zbytnie rozluźnienie. Nie mógł ryzykować, że ktoś go rozpozna. Nie teraz, gdy w końcu miał szansę na bezpieczny odpoczynek.
Zza uchylonych okien dochodziły cudowne zapachy, wobec których brzuch chłopca buntował się głośnym burczeniem, wspominając suszone mięso zjedzone podczas ostatniego marszu. Nad ulicami zwieszały się girlandy lśniących, zielonych liści z wplecionymi w nie wstążkami, a na każdym parapecie stały udekorowane świece – po jednej na każdego domownika – mające zapewnić im w nadchodzącym roku opiekę czterech bogiń natury. W Skriden zwyczaj ten zupełnie zanikł, więc migotliwy blask oczarował tęskniącego za normalnością Bertrama.
…Gdy skłonił się jej młody, dała mu szybko wody. Podała mu wody! – śpiewały uśmiechnięte młódki. – Ziemią namaściła czoło, uśmiechnęła się wesoło. Wiatr pieścił jego włosy, omiótł go do stóp bosych. Omiótł do stóp bosych!
Dźwięk ich pełnych szczęścia głosów na moment przeniósł chłopca do innego świata. Niemal uwierzył, że jest jednym z nich: jednym z mieszkańców Nomander.
Do ognia go zbliżyła, znakiem żaru naznaczyła. Tak jako chcieli Bogi, złączone nasze drogi. Złączone już drogi!
Jakże pragnął wtedy zaznać czyjejś bliskości!
W głębi miasta małe dzieci, śmiejąc się radośnie, biegały za ciągniętym na sznurku gałgankowym potworem, podczas gdy starsze uwijały się jak w ukropie, oczyszczając główny plac i ulice ze śniegu. Dziewki sprzedajne przerwały pracę na jeden dzień, by – ubrane w fantazyjne suknie z wiankami z iwy na głowach – rozdawać pocałunki wszystkim napotkanym mężczyznom i zachęcać ich do odwiedzenia łaźni późnym wieczorem, gdy podniosły charakter święta ustąpi miejsca zabawie. Podobne wianki, przewiązane z tyłu wstążkami, nosiły wszystkie panny. Dawniej prawo do ich noszenia miały tylko dziewice na wydaniu, lecz przemiany obyczajowe sprawiły, że kwestia dziewictwa stała się trudna do ustalenia.
Nagle u wylotu uliczki, którą dotąd podążał młody Armin, zapanowało ożywienie. Zlękniony chłopiec przywarł do najbliższej ściany, modląc się w duchu o to, by go nie zauważono.
„Jeszcze nie teraz, na Esinela, jeszcze nie!” – błagał z nadzieją, że boski opiekun wędrowców udzieli mu pomocy.
Przy jednym z domów zaczynało się właśnie wykupywanie, oglądane z zaciekawieniem przez miejskie plotkary. Kilku wyrostków złapało młodą kobietę nienoszącą wianka, a więc, posiadającą męża. Wołano go oto teraz, by wykupił ją z rąk „porywaczy”, bo w przeciwnym razie będzie musiała to zrobić sama, obdarzając każdego z nich ustaloną liczbą całusów. Dziewczyna wyrywała się im, śmiejąc się radośnie i czekając na nadejście wybawcy, ściskającego w dłoni worek wypełniony jabłkami, orzechami i ciastkami. Prawdziwy skarb dla kogoś, kto ostatni posiłek spożywał kilka dni wcześniej.
„Wszystko by się skończyło, gdybym zabił Balora” – pomyślał Bertram, przyciskając pięść do szarpanego skurczami żołądka. – „Gdybym tylko go znalazł… Gdybym to skończył…”.
Złośliwy chichot dzieci odbił się od ścian domów i boleśnie ranił jego uszy. Gwałtowne bicie serca szarpnęło wątłą piersią.
„Skończył? Jak długo zamierzasz się jeszcze oszukiwać? Przecież nazwali cię umarłym”.
Umarły…
Wargi Bertrama zadrżały, by chwilę później wykrzywić się w karykaturalnym, pełnym przerażenia uśmiechu, gdy dotarło do niego własne szaleństwo. Był nim przez wszystkie te tygodnie, prawda? Człowiekiem, który przestał istnieć.
Błękitne oczy zasnuły się łzami. Chłopiec z trudem złapał oddech.
Naprawdę przez cały czas wierzył, że mogło mu się to udać? Że mógł mierzyć się z przeklętym Lisem z Lai Silnen i przetrwać to spotkanie? Nie odesłano go ze Skriden po to, by pomścił swoje tuath. Bogowie mieli wobec niego inne plany, wiedział o tym od chwili, gdy ojciec wyznaczył mu tę skazaną na porażkę misję. Mimo to ze wszystkich sił starał się zapomnieć o jego słowach, że niezależnie od wyniku powierzonego mu zadania, przy życiu mógł pozostać tylko jeden Armin.
„… i nie będziesz nim ty” – zagrzmiał w jego głowie Frithus.
Przez moment był niemal pewien, że miał go przed sobą.
Pociemniało mu w oczach.
Skupiony na utrzymaniu równowagi, przepchnął się zgrabnie pomiędzy młodzianami, starając się mimo wszystko pozostać niezauważonym. Po długiej wędrówce miecz ciążył mu na biodrze, a głowa i mięśnie pękały z bólu, rozsadzane narastającą gorączką. Jakąś częścią siebie czuł teraz, że wkroczenie do miasta – zwłaszcza w tym dniu, gdy było ono ucieleśnieniem wszelkiej radości – było błędem; że zbytnio zwróci na siebie uwagę osób, które z pewnością nie powinny go zauważyć. Że nie znajdzie upragnionego spokoju. Po raz pierwszy od dawna zupełnie uległ jątrzącemu się w nim strachowi – wyczerpująca podróż umocniła go w przekonaniu, że jest jedynie dzieckiem, a tym, czego boi się najbardziej, jest samotna śmierć na szlaku.
Ktoś potrącił go w biegu, próbując złapać uciekającą środkiem ulicy gęś. Zebrany wokół tłum śmiał się i klaskał, dopingując wrzeszczącego w panice ptaka, pozwalając tym samym nieznanemu chłopcu na skrycie się w cieniu. Oszołomiony nagłym uderzeniem i niespodziewanie silnym bólem w skroniach Bertram osunął się pod ścianą w zaułku karczmy, przyciskając rozpalone czoło do stojącej obok butwiejącej beczki. Fala dreszczy wstrząsała jego młodym ciałem. Ostatkiem sił odpiął od pasa otrzymany od ojca miecz i, zaciskając powieki, objął go mocno swoimi wątłymi ramionami. Niemal czuł, jak spod linii gęstych rzęs uciekają cieniutkie smużki jarzącego się błękitu oczu Arminów, lecz nie mógł już nic więcej zrobić. Poległ. Zawiódł ojca, ród i siebie. Nie odwrócił pisanego mu losu. Nie zdołał oczyścić się z hańby i dołączy do matki wcześniej, niż myślał, nie udowodniwszy nawet, że zasługuje na bycie uznanym za mężczyznę. Nie udało mu się oszukać przeznaczenia. Wszystko przez Balora Rudego, dawną porażkę Frithusa, przez dumę i chęć zemsty, przez prawa rządzące jego wymarłym już tuath. Nie podołał powierzonej mu misji, szukając na oślep kogoś, kto nie istnieje. Człowieka legendy; Potomka Starych Bogów, jak jego ojciec. I już nie uda mu się go odnaleźć. Starał się, jak mógł, ale okazał się bezradny wobec planów władców niebios. Robił, co mógł, a teraz nie pozostało mu nic innego, jak tylko zasnąć wśród radosnych odgłosów świętowania i zapachu pieczonego chleba, spokojnie pogrążając się w mroku bezkresnej nocy.
„Pozwólcie mi tylko wcześniej zobaczyć się z matką” –poprosił w myślach i westchnął słabo, oddając temu resztę płonącej w nim jeszcze woli życia, z wolna gasnącej wraz z nim.
Ulice Nomander, ślepe na tragedię wielu takich jak on, coraz szybciej zapełniały się ludźmi. Chłodne powietrze zadrgało pierwszymi dźwiękami skocznej muzyki. Zaczęło się od nieśmiałych, cicho świszczących w bocznych uliczkach piszczałek, by wkrótce uderzyć w samym centrum miasta grzmotem bębnów i chóralnym głosem śpiewaków. Nadszedł wieczór, a święto Czterech Dziewic zmieniło się w czas szalonej zabawy i nieograniczonych uciech.
Zbudzony ze snu wychudzony chłopiec, uchyliwszy powieki, kątem oka zauważył zaglądający do jego kryjówki blask płonącego na placu ogniska, wokół którego przemykał właśnie barwny korowód przystrojonych kwiatami postaci. Z pewnością nikt z nich nie chciałby spotkać w tym dniu umierającego niedoszłego mordercy pochodzącego z przeklętego rodu. Uczepiony tej myśli, jeszcze mocniej podkulił pod siebie nogi, aby uchronić się przed wykryciem. Przeraźliwe zimno przeszywające jego drobne ciało powoli zaczęło mu się wydawać czymś odległym i nierealnym. Niemożliwe było przecież jednoczesne odczuwanie bólu oraz nieobecności kończyny, którą przenikał. A może w taki właśnie sposób – raniąc podwójnie – oznajmiała swoje nadejście śmierć? Może zabijała i, kawałek po kawałku, wciągała go w swoje zimne ramiona, i na zawsze pozbawiała czucia w słabym ludzkim ciele?
Nieważne. To już nieważne. Czas spać… Niedługo zobaczy się z matką…
Zniewalająca fala senności zmusiła go do ponownego zamknięcia oczu i łagodnie uświadomiła, że nie doczeka poranka; że pozostanie w ciemnościach, wchłonięty przez lepki, nieustający mrok, który zbliżał się ku niemu powolnym krokiem kata.
Ten jednak nie nadszedł. Wyczekiwany dotyk ostatecznego zimna ustąpił miejsca ciepłu spływającemu najpierw na jeden, a później na drugi policzek. Coś niby świergot rozbrzmiało tuż przy jego uchu, on zaś, nie do końca świadom tego, co robi, resztką sił uniósł lekko powieki i począł wodzić niewidzącym wzrokiem w półmroku zaułka. Tym razem już szybciej rozpoznał w cichym dźwięku zdumione westchnienie. Zamrugał, by pozbyć się zasłaniającej oczy mgły. Rozgrzewające jego twarz drobne, pachnące jabłkami dłonie nie przestawały się poruszać i stopniowo, choć z trudem, przywracały mu jasność myślenia.
– Wstawaj, wstawaj! – usłyszał nieznoszący sprzeciwu głosik. Poczuł, że palce, dotąd troskliwie masujące mu policzki oraz skronie, zaciskają się na jego kaftanie i starają się pociągnąć go do góry. – Wstawaj, no! Nie możesz tu tak leżeć!
Próbował odpowiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Odebrała mu nawet to! Nawet spotkanie z ukochaną matką okazało się dla niego czymś nieosiągalnym!
– Szybko, ruszaj się! Zabieram cię do domu, Błękitku!
Dziewczynka – bo w końcu rozpoznał w niej dziewczynkę – szarpnąwszy z całej siły, niemal odrywała go od ziemi. W ostatniej chwili zachwiała się jednak i upadła na jego rwaną ciężkim oddechem pierś. Złocistorude włosy barwy pierwszych jesiennych liści obsypały szczupłą twarz Bertrama i zanurzyły go w przeraźliwie wyraźnym zapachu jabłek i świeżego chleba. Pośród tej gęstwiny na jedno, zdające się trwać wieczność, bicie serca jego wzrok napotkał parę dużych, dziecięco ufnych zielonych oczu, błyszczących nad upstrzonym piegami nosem.
– Och, to dobrze, że już nie śpisz – powiedziała nieznajoma, uśmiechając się przy tym zaczepnie. – No to dawaj łapę i chodź, bo mama będzie nas szukać. Trzeba zjeść kolację, zanim pójdziemy oglądać ognie.
Nie poczuł, kiedy wstała i nie zastanawiał się nad tym, co właściwie sam próbował zrobić. Wiedział jedynie, że potrzebuje jej dotyku, jej ciepła, pierwszego od miesięcy szczerego uśmiechu i zapachu domu, który ze sobą przyniosła. Nagle śmierć, której wyczekiwał i która do tej pory wydawała mu się prawie pewna, przeraziła go swoją bliskością i niemal doprowadziła do płaczu. Z całej siły zacisnął skostniałe palce na drobnej dłoni dziewczynki, postanawiając już nigdy jej nie puścić. Chwilowy grymas bólu na jej twarzy szybko ustąpił miejsca wesołemu uśmiechowi.
– To co? Idziemy, Błękitku? – zapytała.
Przełknął stojącą w gardle gulę, próbując wycisnąć z wysuszonych ust choć jedno słowo.
– Bertram… Mam na imię Bertram… – wydukał.
Dziewczynka zagryzła wargi, jakby starając się to rozważyć.
– Bert-ram? – Posłała chłopcu roześmiane spojrzenie i pociągnęła w końcu jego przemarznięte ciało do góry. Stanąwszy niepewnie, podparł się na trzymanym kurczowo w lewej dłoni mieczu, walcząc z silnymi zawrotami głowy. – Na razie będziesz Błękitkiem, Błękitku. Nikt inny nie ma takich oczu jak ty!
Z jakiegoś powodu postanowił się z nią nie sprzeczać, a zamiast tego zaufać i podążyć jej śladem, nie znając celu ich wspólnej wędrówki i nie zastanawiając się nad tym, z jakim przyjęciem się spotka, gdy już dotrą na miejsce. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to wyłącznie dzięki jej naiwnej interwencji wyrwał się ze śmiertelnego otępienia. Nieważne, jak go znalazła, ani co nią kierowało. Liczyło się tylko to, że się pojawiła, odgoniła mrok i wciągnęła go do swojego świata. Ona oznaczała życie, a Bertram, jak nigdy wcześniej, pragnął żyć. Szedł więc za nią jak we śnie, skupiony na tym, by jej nie stracić. Każdą częścią ciała chłonął zapachy i naturalne, wytwarzane przez tańczące na ulicach tłumy ciepło, jakby odkrywał je zupełnie na nowo. Uczepiony dziecięcej ręki, niczym starzec stawiał chwiejne, pełne bólu kroki, lecz nie zamierzał się zatrzymywać. Nie teraz, gdy pojawiła się nadzieja.
Wąskie, wysokie domy o parapetach roziskrzonych blaskiem świątecznych świec przyciągały go do siebie, przywołując wspomnienia rodziny – szczególnie matki i tych spokojnych dni, kiedy ojciec nie widział w nim jeszcze swojego dziedzica, ostatniego z Arminów, jednego ze swych żołnierzy. Czy ktokolwiek z zebranych w mieście ludzi mógłby się spodziewać, że jeden z Psich Morderców będzie na wpół umierający spacerował ulicami Nomander w najważniejszym dniu roku, prowadzony przez małą dziewczynkę? Niemal parsknął śmiechem, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak wielkiego spłatał wszystkim figla. Dla pewności przymknął oczy, nie chcąc przyciągać spojrzeń kolorem swoich specyficznych tęczówek. Mimo wszystko trudno było mu uchronić się przed gapiami, nie dało się bowiem ukryć, że wraz ze swą bezimienną towarzyszką tworzyli nad wyraz dziwną parę.
On – wysoki, chudy, o twarzy promieniującej chorobą i bólem, w stroju będącym mniejszą wersją najemniczego odzienia i z mieczem służącym za podporę – wyglądał jak dziecko na siłę próbujące upodobnić się do dorosłego. Ona – o połowę od niego młodsza, drobna, choć wysoka jak na swój wiek, z burzą bursztynowych włosów, skrzącymi się szmaragdowo oczami i wiankiem z ziół na głowie – przypominała elfika nieprzykładnie obleczonego w zielony, zniszczony kaftan, należący z pewnością do dorosłego mężczyzny. On – wpatrzony w czubek jej głowy jak w światło – podążał za nią, cierpliwie wiedziony za rękę, zamknięty w objęciach subtelnego, wyczuwanego jedynie przez niego zapachu jabłek.
Wtedy dla Bertrama liczyła się tylko ona – dziewczynka, która wyrwała go śmierci. Tylko ona i delikatne ciepło jej drobnej dłoni.
– Czy zatańczysz w tym roku, Wilga? – usłyszał gdzieś z boku damski głos, ale nie silił się nawet na to, by szukać jego źródła.
– Jeszcze za wcześnie. Mama mówi, że jestem za mała. Nie byłoby mnie nawet widać! – rzuciła przez ramię, ani na moment nie przerywając marszu. Pomachała wolną rączką pozostawionej w tyle, rozbawionej pytającej i uśmiechnęła się wesoło do Bertrama, by poprawić mu humor.
– Jesteś… Wilga? – zapytał, marszcząc brwi, jakby nie potrafił tego zrozumieć.
– Ano – potwierdziła, kiwając głową z pasją. – Ano jestem!
– Wilga… Przecież to nie imię… To ptak…
– Och, jak ty się nie znasz, Błękitku! – mruknęła niezadowolona i przyspieszyła kroku, nadal nie puszczając jego dłoni.
– Jestem Bertram… Nie… – spróbował bez przekonania, lecz nie dała mu nawet dokończyć. Zatrzymała się błyskawicznie, bez żadnego ostrzeżenia i walnęła go w ramię.
Młody Armin z trudem utrzymał równowagę.
– Błękitek! Błękitek! Błękitek! – wykrzyczała mu w twarz, przyciągając w ich stronę zaciekawione spojrzenia. Chłopak po raz pierwszy zaczął żałować, że zdecydował się z nią wyruszyć. Przez głupi atak gniewu małej krzykaczki mógł zostać łatwo rozpoznany i od razu skazany na śmierć. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, co sprawiło, że błękit jego oczu stał się jeszcze bardziej wyraźny. Szczupłe palce Bertrama natychmiast zacisnęły się na drobnej dłoni dziewczynki, jakby ten jeden, wywołany narastającą w nim paniką gest miał zmusić ją do uspokojenia się. Zdawał sobie sprawę z tego, że pomimo jego osłabienia powinno jej to sprawić ból, lecz ona nawet nie jęknęła, wpatrzona w niego wyczekująco.
– Dobrze już, tylko proszę, przestań… – Niemal wyskamlał, czując, że brakuje mu tchu.
Rudowłosa nie odrywała od niego wzroku.
– To jak się nazywam? – zapytała wojowniczo. Zmrużyła ostrzegawczo swoje wielkie oczy, gotowa znowu krzyczeć, gdyby usłyszana odpowiedź jej nie zadowoliła.
– Wilga… Jesteś Wilga… – Bertram sam nie wiedział, jak dał się wciągnąć w to całe wariactwo.
To jednak wystarczyło. Posiadaczka nietypowego imienia wyszczerzyła się w niesamowicie szerokim uśmiechu i, chichocząc pod nosem, kontynuowała przerwaną wędrówkę, ciągnąc za sobą otępiałego towarzysza.
– Ano, to właśnie ja! Tak mam na imię. Wilga! – Zaśmiała się radośnie, po czym, obróciwszy się przez ramię, obdarowała Bertrama jednym ze swych najpiękniejszych spojrzeń. – Już cię lubię, Błękitku. Naprawdę lubię. I mama też będzie cię lubić!
Zatopieni w tańczących wokół nich płatkach chłodnego śniegu, podążali w górę głównej ulicy miasta, mijając kolejne wesołe twarze dzieci i zakochanych ściskających owinięte wstążkami świece, symbolizujące ich dopiero rodzące się uczucie. Wszyscy wydawali się radować z nadejścia zimy – zupełnie inaczej niż w Skriden, skąd pochodził chłopiec. Mimo osłabienia nie potrafił oderwać wzroku od przemykających obok niego tanecznym krokiem dziewcząt i młodych kobiet, spieszących w stronę rozpalonego na głównym placu ogniska. Ludzie wiwatowali, gwizdali i klaskali w rytm uderzeń bębnów, odpowiadając tupotem oszalałych w tańcu stóp na śpiewne wołania dzwonków i skrzypiec.
Nie chcąc pominąć niczego, co go otaczało, Bertram skierował pobladłą twarz do góry, ku udekorowanym zielenią oknom. Delikatny blask świec spływał z parapetów na kamienne uliczki, rozpraszał przyczajony w nich mrok. Wysokie budynki biegnące wzdłuż drogi kusiły chłopca swoim światłem oraz migotaniem zaścielającego ich dachy białego puchu. Twardy śnieg skrzypiał radośnie pod butami wędrowca.
Wilga na moment obrzuciła go pełnym fascynacji spojrzeniem, jednocześnie ciesząc się obecnością nowego kompana. Nieco delikatniej niż wcześniej pociągnęła go za sobą, dała czas, by mógł chłonąć każdy szczegół miasta. Powoli prowadziła go swymi ulubionymi ulicami, mijając skrytą pośród prostych, piętrowych budynków piekarnię, pachnący lasem dom zielarki i zakład kuśnierza. Uśmiechnęła się zawadiacko do idącego w zaloty do córki młynarza medyka, po czym, wyczuwając już zapach domu, wciągnęła chłopca w jedną z bocznych alejek. Po kilku minutach wędrówki ponownie wyprowadziła go na główną ulicę, z dala od świętujących mieszkańców. Bertram skulił się w sobie, przytłoczony rozmiarami stojącego na końcu drogi domostwa. Nie przeszkodziło mu to jednak w uważnej obserwacji tego miejsca. Obsypane świerkowymi gałązkami i jabłkami parapety budynku mieniły się dziesiątkami płomyków, roziskrzając leżące na nich drobne płatki śniegu. Z daleka dało się dostrzec cienie krzątających się wewnątrz ludzi. Ich sylwetki co jakiś czas przysłaniały światło palącego się na parterze kominka.
– Patrz, Błękitku! Dom! Jesteśmy w domu! – zawołała dziewczynka, wskazując chłopcu wypełniony magicznym ciepłem budynek, do którego zamierzała go zabrać. Czy takie miejsce mogło być w ogóle prawdziwe? Bertram nie ośmielił się nawet zamrugać w obawie, że gdy to zrobi, cudowny obraz zniknie, a on zostanie sam na jednej z zapomnianych przez czas leśnych dróg, skulony z zimna, oczekujący na nadejście śmierci.
– Chodźmy, chodźmy, Błękitku! – Wilga szarpnęła go mocno do przodu, przez co niemal upadł. – Mama musi cię szybko poznać!
I nie wiedząc nawet, jak to się stało, znalazł się nagle w Domu Wartów, wydany na łaskę tuzina ciekawskich oczu.
*
Z początku nie dotarło do niego to, gdzie się znajduje, a kiedy w końcu zamglony gorączką wzrok ułożył rozciągający się przed nim obraz w całość, było już za późno na ucieczkę. Ciężkie drzwi zostały zamknięte, panujące dotąd odgłosy radosnego podniecenia ucichły, a światło zdawało się przygasnąć, by pogrążyć go w zwiastującym kłopoty półmroku. Drobna dziewczęca dłoń, wysunąwszy się z jego palców, ostatecznie pozbawiła go uczucia stabilności i niewiele brakowało, a Bertram runąłby bezwładnie na ziemię, tuż pod stopy zaskoczonych jego pojawieniem się chłopców. Zdecydowanie żaden z nich nie spodziewał się tego dnia tak nietypowego gościa, natomiast ostatnim marzeniem przybysza było wylądowanie w domu zdominowanym przez gromadę dzieci i nastolatków z twarzami wymalowanymi jak dzikusy, o których tyle opowiadał mu ojciec.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki