Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka opowiada dzieje romansu Natałki Bondarywny, córki zamożnego gospodarza, z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim.
W 1787 roku król przybywa do Kaniowa, aby spotkać się z carycą Katarzyną II w celu zawarcia sojuszu i udziału wspólnie z Rosją w wojnie z Turkami. Podczas tej wizyty poznaje on urodziwą Natałkę Bondarywnę, w której się zakochuje i wdaje się z nią w romans. Dziewczyna jest naiwna i wydaje jej się, że wyda się za króla. Jej matka wspiera ten związek, natomiast ojciec jest mu przeciwny. Nie jest jednak w stanie zatrzymać córki, która wyjeżdża do Warszawy i staje się faworytą królewską.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Józef Ignacy Kraszewski
Król i Bondarywna
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3437-8
Przed laty kilkudziesięciu, po wielu domach spotkać było można kopie obrazka, wystawiającego młode dziewczę, oparte na ręku i pochylone na poręczy krzesła, w stroju ludowym, nieco fantazyjnym. Rysunek portretu tego umieścił był „Przyjaciel ludu”. Na Ukrainie zwano tę piękność Bondarywną, a starzy ludzie historyę jej w ten sposób opowiadali, jak my powtórzym za nimi. Mamy ją z ust człowieka, który zaręczył za prawdę podania, a podania nawet zmyślone, więcej częstokroć prawdy w sobie mieszczą, niż najwierzytelniejsze dzieje.
Wieczór był późny; w oknie otwartem domu położonego na wzgórzu, z którego widok rozciągał się na błonia, wody dnieprowemi zalane, stała piękna pani, jedną ręką opierając się o krawędź, a drugą spuściwszy niedbale. Była zamyślona i zafrasowana; po białej twarzyczce, arystokratycznych rysów, nieco bladej i zmęczonej, przelatywały drgnięcia jakieś spazmatyczne, na przemian błyski, rozpromieniające ją, i chmury. Niekiedy nóżką tupnęła niecierpliwie, spojrzała na drzwi i westchnęła.
U stóp wzgórza, na którem stało domostwo, widać było miasteczko, pobudowane dziwacznie, ze staremi chatami, z nowymi jakimiś, na prędce wzniesionymi dworkami, ze wspaniałą ruiną starej cerkwi. Wszystko to ogarniał już mrok wieczorny, tylko na niebiosach świeciła łuna zachodnia, a wśród mieściny dogorywający pożar, około którego kręciła się gromada ludzi, z najdziwniej i najsprzeczniej połączonych żywiołów złożona.
Widać było wśród niej i żydów w czarnych żupanach, i wieśniaków w szarych świtach, i wojskowych kawaleryi narodowej, i dworskie jakieś postacie w szytych wytwornie frakach i trefionych perukach, jakby do pożaru przybyłe w pierwszej chwili trwogi, wprost z pokojów króla J. M.
Król bowiem J. M. Stanisław August, bawił naówczas w Kaniowie nad Dnieprem, i — jakby na przekór wszystkim wymaganiom etykiety, pożar właśnie wybuchnął, gdy N. Pan nie strachu, a rozrywki potrzebował. Gniewali się też wszyscy na ten niesforny żywioł, który sobie pod bokiem pańskim z wyuzdaną swawolą popisywać się pozwalał, a mocniej nad innych niecierpliwiła się tym wypadkiem siostrzenica króla, pani Mniszchowa, przywiązana doń mocno i dbała o to, ażeby ubóstwiany wujaszek dobrej był myśli i humoru.
Gniewała się na ogień, na ludzi, na drewniane spalone kramy, na powolny ratunek, na wiatr, który płomienie rozdmuchał i na lamenta poszkodowanych, które ucho pańskie nieprzyjemnie drażnić mogły. Znała dobrze króla, który przedewszystkiem potrzebował spokoju i rozrywki, który największemi ofiarami okupić je był gotów, a taki był czuły na wrażenia, a tak nieszczęśliwy, a tak dobry i godzien miłości!
Mówiła to sobie pani Mniszchowa i gniewała się na cały Boży świat, na ludzi, żywioły, przeznaczenie, na niewdzięczność tych, co otaczali najlepszego pana, odbierali odeń dobrodziejstwa, a płacić za nie nie umieli lub nie chcieli.
Pożar można było w pierwszej chwili — tak sądziła marszałkowa koronna — zdusić i zarzucić czapkami, muzyką należało zagłuszyć krzyki żydowstwa, ażeby najjaśniejszych uszu nie doszły; okna trzeba było pozasłaniać, aby w nie łuna nie biła. Tymczasem król widział pożar, i strapił się nim i zgryzł, i wyszedł nań patrzeć, więc się mógł zaziębić, bo powietrze wiosenne było zdradliwe, wilgotne i chłodne.
Ci ludzie! ci ludzie! — mruczała pani Mniszchowa, stojąc w oknie — niewdzięczni! a tak dobrego, tak anielskiego mają pana!
Od dwóch czy trzech dni chmury jakieś przeciągały po pańskiem obliczu. Król ziewał, był roztargniony, nic go nie bawiło, nawet spiew i gra marszałkowej, nawet bilard z Platerem i Tyszkiewiczem, nawet rozmowa ze starostą Mielnickim, który, jak uważała marszałkowa, przestał być dowcipnym.
Coś na to przecież poradzić było potrzeba! Król się nudził! król mógł z nudów zachorować... a wówczas w coby się obróciły wszystkie rachuby wojewodziny podolskiej i spekulacye pana marszałka, którym szkatuła wuja w pomoc przyjść miała.
Król się nudził! król się najoczywiściej nudził; na nudy, same z siebie niebezpieczne dla zdrowia, przypadł przestrach, obudzony pożarem, zniecierpliwienie, zaziębienie... wydatek na pogorzelców w chwili, gdy tyle a tyle potrzeba było pieniędzy na opędzenie kosztów podróży i zakupienie tabakierek kameryzowanych na podarki! Pani Mniszchowa zadumana smutnie, westchnęła z głębi duszy. Oczy jej z łuny pożarnej spadły na posadzkę pokoika, w którym zdawała się oczekiwać na kogoś.
Była jeszcze piękną, twarzyczkę miała wdzięczną, choć zmęczoną — któż wie, choć siostrzenica, zgodziłaby się była może na rozpędzenie nudów uśmiechem, słówkiem czułem i przymileniem serdecznem... ale do tej miłej twarzyczki król był przywykł od jej dzieciństwa; rozkwitła ona i zwiędła pod jego oczyma, a Stanisław August miał (człowiek śmiertelny) jednę wielką, bardzo wielką wadę. W pierwszej chwili i najmniej nawet piękna, byle okraszona młodością, twarzyczka każda, czyniła na nim potężne wrażenie; gotów był dla jej uśmiechu poświęcić wszystko, nawet najświętsze węzły potargać — cóż po tem, gdy z każdym dniem gasły dlań jej uroki i wkrótce obojętniał, ostygał, zamarzał, że go i najgorętszych uczuć oznaki odżywić nie mogły. Pani Mniszchowa przypominała sobie pewne chwile złudzeń rozwianych i westchnęła znowu. Tej natury nic zmienić nie mogło, niestety, trzeba jej było ulegać, należało ją zaspokajać... Był tak dobrym! serce miał tak czułe — sam nie winien był pewnie temu, iż go życie takim uczyniło. Życie, ludzie, doznane zawody, przeniewierstwa... wiek może!
Pani marszałkowa uniewinniała go... Znękanego pana trzeba było zabawić i rozbudzić. Dziwne myśli chodziły jej po główce rozmarzonej.
Wielkie panie w atłasach i koronkach, w całym blasku swych umiejętnie pielęgnowanych wdzięków, nie czyniły już na nim wrażenia. Świeża, wiejska natura jedna jeszcze żywiej w nim krew poruszyć mogła. Wszakże w Wiszniowcu, Marysia, panienka respektowa, ściągnęła była na trzy dni oczy majestatu i... otrzymała na wyjezdnem brylantowe kólczyki.
Pani Mniszchowa ruszyła ramionami.
— Co w niej upatrzył? Doprawdy nie wiem! — szepnęła. Ha, młodość! tę niepowrotną, a tak drogą młodość, która tak prędko gaśnie i przechodzi, gdy ją płomień gorącej namiętności owionie...
Spojrzała na drzwi oczekująca pani i tupnęła nóżką w zgrabny trzewiczek na korku obutą, potem na własną tę nóżkę, która była prześliczna, a wysunięta naprzód, już nie czyniła wrażenia; potem na bieluchne swe rączki, świecące brylantami, wśród których pałał niegdyś od króla otrzymany soliter... wkrótce po ślubie...
Właśnie wśród tych dumań drzwi się powoli otwarły, i w progu stanął cale niepoczesny mężczyzna.
Na pierwszy rzut oka poznać w nim było można podrzędną figurę sługi dworskiego. Człek był już dobrze podżyły, twarz miał nic nieznaczącą, trochę pofałdowaną, rysy pospolite i grubo wyciosane, czoło niskie, usta szerokie, nos jakby obrzękły, tylko z oczów szarych i głęboko osadzonych pod nawisłemi brwiami, spryt patrzał i wytrawność. Zimny miał pozór i zobojętniały wyraz twarzy, jak ci, co się o wielkości świata ocierać zwykli i których już nic nie dziwi, nic nie przestrasza, a nie bardzo co ucieszyć może.
Suknia niewytworna francuska wprawdzie ujść mogła i na pokojach N. Pana, ale świeżością ani smakiem niczyichby nie zwróciła oczów. Z niej sądząc, oskarżyć można było przybywającego o zbytnią oszczędność, trwałą bowiem być musiała i na wszelkie przygody obrachowaną. Stalowy jej kolor wytrzymać mógł pył i słotę, a guziki z perłowej macicy zastępowały zwykłe naówczas kosztowniejsze cacka, któremi przyozdabiali się eleganci.
Skłonił się we drzwiach wchodzący obojętnie dosyć, kapelusz, który trzymał w ręku, włożył pod pachę, palcami machinalnie ujął łańcuszek od zegarka, wywieszony z kamizelki, i czekał. Dworski nałóg nie dozwalał mu pierwszemu dostojną panię zagadnąć.
Marszałkowa niecierpliwie podstąpiła ku niemu.
— A, jakżeś panie stanowniczy, długo na siebie czekać kazał! — zawołała.
— Pani marszałkowa przebaczy — suchym, nieco ochrypłym głosem ozwał się przybyły — musiałem być przy pożarze... tylko co powróciłem.
— Słyszana to rzecz — mówiła żywo pani Mniszchowa, żeby teraz właśnie, gdy król tu mieszka, mogły się zapalić kramy! Pan wiesz, jak N. Pan jest wrażliwy.
— Ależ pożar do mieszkania J. królewskiej Mości dojść nie mógł na żaden sposób — odparł stanowniczy.
— Niemniej król się przestraszył, a czułe jego serce musiało na tem ucierpieć — ciągnęła pani marszałkowa — ucierpi i kieszeń, bo król do zbytku jest dobroczynnym. Kto wie, jaki to wpływ wywrze na jego zdrowie...
Ruszyła ramionami.
— Ale któż z nas co temu winien? — szepnął Szuszkowski i ramionami ruszył — ani ja, ani...
— Wszyscy, wszyscy; pan, ja, my... wszyscy, powiadam panu — gorąco odezwała się pani marszałkowa — bośmy wszyscy nocą i dniem czuwać, strzedz, pilnować powinni. Cóż za przyczyna pożaru?
— Któż ją wie! W żydowskie rupiecie padła iskra, może, z pozwoleniem, baba garnek z węglami nieostrożnie wysypawszy zarzewie, w budzie zamknęła.
Wyrażenie „z pozwoleniem, baba”, nieprzyjemnie zatętniało w uszach marszałkowej, która się zżymnęła, lecz musiała je „prostej kondycyi” człowiekowi przebaczyć, bo pan Szuszkowski, choć szlachcic, w obliczu marszałkowej był bardzo prostym człowiekiem. Gdyby nie konieczność, aniby się z nim nawet zadać, mówić i zbliżyć raczyła.
Szuszkowski nie umiał po francusku... ale na wierność jego dla króla, na poświęcenie jego dlań, na dyskrecyę wreszcie rachować było można, w tym względzie był nieoszacowanym i stawał się niezbędnym.
— Pożar ugaszono, szkoda nie tak znowu wielka, dodał stanowniczy.
I ręką w powietrzu zamachnął, a oczyma w mroku szukać się zdawał wejrzenia pani Mniszchowej, aby z niego odgadnąć, po co został wezwanym; mimo bowiem klocowatej powierzchowności, Szuszkowski przebiegłym był niezmiernie i łatwo się domyślał wszystkiego.
Milczący, niepozorny, zimny, był to najniebezpieczniejszy dworak i intrygant, choć pod tą skorupą niktby go był o to nie posądził.
Pani marszałkowa nie spieszyła z zapytaniem nowem, choć Szuszkowski niby nieznacznie, ale z intencyą spojrzał na zegarek, który był darem króla J. Mości.
— Nie spiesz się, panie stanowniczy — odezwała się po chwili, odchodząc ku oknu — mamy z sobą do pomówienia o rzeczach ważnych. Wiem, że na was rachować można, wiem, iż do kochanego naszego pana przywiązani jesteście.
— A, to pewno! — mruknął Szuszkowski à parte.
— Pan widzieć musisz, jak ja — dodała, powracając od okna znowu, jakby nie wiedziała co z sobą zrobić, marszałkowa — pan sam to musisz widzieć, że król nasz kochany się nudzi.
Szuszkowski podniósł głowę nieco zdziwiony.
— Ale tak jest, ja go znam od dzieciństwa, ja w jego twarzy czytam jak w książce otwartej; król się nudzi!
— N. Pan się męczy — poprawił Szuszkowski — o, co to, prawda.
— Właśnie dlatego czemś go rozerwać koniecznie potrzeba — kończyła pani marszałkowa.
— Toć na rozrywkach nie zbywa, na odwiedzinach też, na ludziach najmniej... Muzyka, gorgi, bilard, czytanie i tacy mądrzy towarzysze jak IMks. biskup Naruszewicz, tacy zabawni jak podkanclerzy, tacy dowcipni jak pan starosta Mielnicki...
— Dajże mi waćpan z nimi pokój. Wszyscy aż do Littlepage już się królowi przejedli. Król czegoś nowego potrzebuje.
Odkaszlnęła pani marszałkowa, spojrzała na Szuszkowskiego, którego siwe oczy w mroku błysnęły. Ruszył ramionami. Zbliżyła się doń bardzo, oglądając do koła.
— Pan mnie rozumieć nie chcesz...
Szuszkowski chwilę milczał, jakby myśli zbierał i słowa ważył.
— Pani marszałkowa przebaczy... jakoś istotnie wyrozumieć nie mogę, o co idzie. Boć rozrywki są różne, a na tych co je wymyślają, nie brak.
— Waćpan mnie rozumieć bo nie chcesz! — powtórzyła, wedle zwyczaju swego nogami tupiąc, pani Mniszchowa.
Szuszkowski się uśmiechnął.
— E! — rzekł — choćbym zrozumiał, to nie poradzę. Nie mam co w bawełnę obwijać. Pani marszałkowa mi daruje (powtórzył to już raz trzeci, jakby z nałogu), N. Pan nasz czasem bywa nie do rozbawienia i nie do rozerwania; kto może zgadnąć, czem go poruszyć? Niekiedy dzieciństwo go zajmie, a innego dnia, choćby mu... (tu się zakrztusił) choćby mu z chmur bóstwo zstąpiło, ziewaniem je powita.
— Przecież, panie stanowniczy, zdajesz się odgadywać myśl moją — przerwała pani Mniszchowa. Bóstwo! tak, bóstwa właśnie potrzeba... ale nie z chmur, nie z chmur.
— Tego tu jest dosyć — uśmiechnął się Szuszkowski.
— Wszystko to znane twarze, które nie robią na nim wrażenia, panie stanowniczy; jego biednego, tego naszego męczennika, bawi tylko nowe, tylko świeże, tylko...
Stanowniczy ręką się po brodzie pogładził.
— Już to pan starosta — szepnął cicho — Esterkę był wyszukał i pokazał, wcale nieszpetną, ale gadać nie umiała.
— A cóż to było, bo waćpan wszystko naturalnie najlepiej wiedzieć musisz, z tą pozawczorajszą przejażdżką i odpoczynkiem w tej chacie? — po cichu zagadnęła marszałkowa. Cuda prawią.
Szuszkowski jak gdyby mówić nie chciał, z nogi na nogę parę razy przestąpił i cmoknął.
— Mówże mi pan szczerze.
— Nie ma mówić o czem... to daremne zachody, niepotrzebne bałamuctwo.
— Ale mówią, ze król powrócił w takiem usposobieniu, tak ożywiony, tak promienisty, jak go nie widziano dawno. Śpiewał nawet, chodząc po bilardowym pokoju. — Siadaj, panie stanowniczy, siadaj — nagle opamiętawszy się, że go na nogach trzymała, poczęła marszałkowa, i sama zająwszy miejsce przy oknie, wskazała na przeciw siedzenie Szuszkowskiemu. Mów mi pan otwarcie, ja nie mam dziecinnych przesądów. Król dla mnie wszystkiem... jemu wolno, co drugim byłoby zdrożnem. Pan mnie rozumiesz. Śmiesznemby było się wzdragać, gdzie należy służyć i pomagać. Dla króla wszystko.
Stanowniczy usiadł na brzeżku krzesła, dobył tabakierki, popatrzał na nią i odetchnął ciężko.
W tej chwili jakby dla obudzenia ochoty do poufalszych zwierzeń, pani Mniszchowa coś w rękę gościa wcisnęła.
Ręka ta niby się chciała cofnąć, potem skurczyła konwulsyjnie i weszła do kieszeni, a głowa skłoniła się z dziękczynieniem.
— Ja to wszystko lepiej pono wiem — odezwał się zmienionym nieco, poufnym jakimś głosem stanowniczy — lepiej niżeli pan starosta Mielnicki, który też szpieguje krok każdy. To moje rzemiosło, a król dla mnie jeden człowiek na świecie. Ani żony, ani dzieci, ani żadnej rzeczy, która jego jest, nie mam... jego kocham i wielbię.
— A któżby go nie kochał i nie uwielbiał! — potwierdziła pani marszałkowa.
Westchnęli oboje unisono.
— Jakże to było, panie Szuszkowski? — zapytała pani Mniszchowa.
— Ja tu tak dalece teraz nie mam co robić — mówił stanowniczy — kwatery wyznaczywszy zrana, cały boży dzień mógłbym drzemać lub ziewać. Ale to już nie w mojej naturze. Człowiek się do ruchu urodził; gdy robić nie ma co, przynajmniej włóczy się a patrzy. Dni temu z pięć, przychodzi do mnie Zużeł, furyer stary. Pani marszałkowa może go kiedy widziała, bo był z królem w Wiszniowcu.
— Ale go nie pamiętam.
— Stary, ogromny, siwy, wąs po pas, a mimo to — ciągnął Szuszkowski — z pozwoleniem pani, tylko za kobietami patrzy. W podróży ledwie na parę godzin staniemy, już on zwietrzył gdzie białe liczko i pewnie tam siedzi. Otóż przychodzi Żużeł do mnie i powiada: Panie stanowniczy, jeszczem jak żyw tak urodziwego stworzenia nie widział, jak wczoraj. A ja w śmiech, bo jemu aby co młodego, każda u niego piękna.
Marszałkowa ze spuszczonemi oczyma słuchała, ale tok rozmowy ją nie zrażał. Cel uświęcał środki.
— Daj ty mi pokój ze swemi ukraińskiemi pięknościami — rzekłem. Wyglądają wszystkie jak murzynki. — A no, zobacz no pan Bondarywnę — odparł — chodzą na nią ludzie patrzeć jak do cudownego obrazu, bo to osobliwość taka piękność w chacie ukraińskiej. Tylko że tam przystęp trudny.
Roześmiałem się znowu, ale jak mi począł opowiadać a przysięgać, że to warto choć zobaczyć raz w życiu, obudził moją ciekawość. Począłem rozpytywać, gdzie i jak tego cudu szukać, i dowiedziałem się, że na drodze do Spasa stoi chata za miastem, a w niej mieszka bogaty chłop, Ukrainiec, którego Bondarem zowią, choć nie robi beczek, i że tam ta piękność się kryje. Zapowiedział mi tylko Żużeł, że tam przystęp trudny, bo kozacza natura butna i wcale na suknię i państwo żadne względu nie ma.
Dobrałem tedy chwili wolnej, i przypasawszy szablę a kij wziąwszy do ręki, udałem się wedle wskazania na drogę do Spasa. Chatę mi łatwo było znaleźć, ale stała zaparta, nikogo koło niej.
Po budowie i obejściu znać było zamożność gospodarza. Chata świetlana i porządna, obielona i posmarowana, okna w niej spore, obory i stajnie, ogród co się zowie. Ubogiemuby szlachcicowi nie wstyd w niej mieszkać, gdyby ganek miała.
— Siadłem z dala na murawie, rozmyślając, jak się to tam dostać, bom także Bondarywnę sławną chciał widzieć; a już mi o niej po Żużlu nagadali inni, którzy ją widzieli, gdy do cerkwi przychodziła. Dworscy nasi latali za nią jak poszaleli, lecz odchodzili, napasłszy oczy, ze spuszczonymi nosami. Ani było przystąpić do chaty. Pomyślałem sobie, że mnie staremu ujdzie pono pójść o wodę poprosić. Podszedłem tedy, próbuję drzwi — zaparte. Pukam.. i w oknie się pokazała głowa kobieca w białej chuście i znikła. Pukam znowu — przetworzyły się nieco drzwi; stara, z pozwoleniem baba, nos wystawiła i mruczy po rusińsku:
— A czego tam?
— Wody proszę. Popatrzyła na moją twarz, na suknię i puściła drzwi; wszedłem tedy za nią. Sień była bez podłogi, to prawda, ale przestąpiwszy próg do izby, w której nie było nikogo, poznałem, że gospodarz bardzo zamożnym być musiał. W izbie czyściusieńko; stół i ławy porządne, umieciono, osmarowano, obrazy złociste w kącie, i lampa przed nimi. Na stole nakrycie białe, chleb i nóż. U drzwi wiadro i czerpak. Wymysłów tam wielkich nie ma, ale czuć dostatek. Baba, co mi otworzyła, ogromnego wzrostu, dumnej postawy, zmierzyła mnie oczyma, w milczeniu wody zaczerpnęła z wiadra i podała. Pić mi się nie chciało, ale musiałem. Poprosiłem tylko o pozwolenie, żeby przysiąść na ławie. Postawiłem kij i nieopodal od okna przycupnąłem, rozpatrując się. Baba naprzeciw mnie stanęła, ręce założyła na piersiach i słowa nie mówiąc, zdawała się czekać. Piłem powoli, odpoczywając naumyślnie; a nuż się zjawi owa piękność, albo rozmowę zawiązać się uda. Począłem ni to ni owo, ledwie mi odpowiedziała. Jużem był prawie zdesperował, żeby mi się mej ciekawości dogodzić udało, gdy od alkierza drzwiczki popchnięte, otworzyły się z trzaskiem i w progu stanęła dziewczyna, zdziwiona i jakby niepewna, czy iść dalej, czy się wrócić? Oczy podniósłem i oczom mi się wierzyć nie chciało — pani marszałkowo, dobrodziejko.
Uśmiechnęła się pani Mniszchowa.
— Cóż tedy? — spytała.
— Co? choć przed nią klękać! — zawołał Szuszkowski. Tajemnica natury, jak się co podobnego w prostej chacie chłopa urodzić i wyrosnąć mogło. Bóg widzi, nie przesadzam, pani marszałkowo, chyba opisać nie potrafię.
— Istne cudo! co? — szepnęła niedowierzająco pani Mniszchowa.
— Tak jest, cudo, słowa nie tracąc — mówił Szuszkowski — cudo. Biała jak lilia, smukła jak topola, oczy czarne jak dwa dyamenty, a rzęsy nad niemi! a brwi jak dwa łuki, a usta malinowe, a...
— Wstydźże się, panie stanowniczy — śmiejąc się przerwała marszałkowa — przecie nie młody jesteś, a w Warszawie wiele pięknych widzieć miałeś zręczność.
— A, gdzie! Tomatys, Bacciarelli, Lullier, jak dawniej było... wszystko to w kąt, jak Bóg miły — zapalając się nieco, mówił Szuszkowski. Piękne one, nie przeczę, ale to wszystko powiędłe, wątłe, a w tej dziewce, z pozwoleniem, przy tej krasie takie życie, taka siła... aż mi się amazonki przypomniały. A, piękna! osłupiłem. Matka widząc to, z politowaniem spojrzała na mnie i usta sobie ręką i fartuchem przysłoniła, aby się z mojego osłupienia nie roześmiać. Boć było z czego. Dziewczę też popatrzało na mnie trochę, a potem nagle furknęło do alkierza, śmiejąc się do rozpuku, i drzwi za sobą zatrzasnęło. Postawiłem czerpak z wodą i wstałem. Hej — rzekłem do starej — a toć chyba przebrana królewna!
— Nie, to moja rodzona donia — odezwała się kiwając głową. Pan Bóg mi ją dał, a powietrze ukraińskie taką hożą wykarmiło. Na psa urok! I plunęła czegoś.
— Można wam powinszować — rzekłem. Jakże waszej królewnej imię?
— Natałka — odparła dumnie baba — ano ją ludzie Bondarywną tylko nazywają, i na okół na dwadzieścia mil znają to cudo, gołąbka mojego kochanego.
— Dajcież mi się staremu choć popatrzeć dłużej na nią, odezwałem się. Baba rozśmiała się, ramionami ruszając.
— Idźcie z Bogiem — rzekła. Wodyście się napili, oczy uradowali, na ławce spoczęli, to i dosyć. U mnie córka nie na to, aby ja ją pokazywała.
— Chciałem w żart obrócić rzecz i dukatem położonym na stole przekupić starę, ale mi go rzuciła pod nogi rozgniewana, i musiałem za drzwi wyjść markotny. Aliści, gdy już je za mną ryglowała, a jam się oglądnął jeszcze, okno się otworzyło i Bondarywna w niem siadła, śmiało patrząc mi w oczy. Znać rozmowę z matką słyszała i chciała się przedemną popisać z pięknością.
— Kokietka! — mruknęła pani Mniszchowa.
— A któraż kobieta, z przeproszeniem pani marszałkowej, nią nie jest? — odezwał się głos zniżając Szuszkowski. Moja przygoda na tem się skończyła.
— Czyście wy o Bondarywnie królowi co szepnęli? — po cichu spytała marszałkowa.
— Ja?... ani mi się śniło — żywo odparł stanowniczy. Ja w tych sprawach delikatnych (tu zniżył głos) nigdy nadaremnie kroku nie robię, żebym N. Pana draźnił, nie będąc pewien sukcesu. Z Bondarywną, jestem przekonany, choćby wiedzieli, iż sam N. Pan zaszczyca ją swym afektem, nie ma co poczynać. Król się rozmarzy, z tego wszystkiego nic nie będzie i w zysku utrapienie.
— Ale król tam był, król tam był! Król tam przeszło pół godziny siedział i posłał jej sznur korali, ja wiem. Któż to zrobił, kto ukartował? Jestem niezmiernie rada, ale nie mniej zazdrośna, i chciałabym wiedzieć. Przyznaj się waćpan, panie Szuszkowski.
Stanowniczy krok się cofnął.
— Nie wypierałbym się, gdyby tak było — rzekł — lecz powtarzam, ja się do tego mięszać nie chcę, bo ludzi trochę znam i wiem, że z tego wyniknie tylko utrapienie i niepotrzebna gadanina. Daremna rzecz, tu u nas na dworze nic a nic się nie utai. Długie języki... najlepsi przyjaciele króla JM. zdradzają.
— Cóż to znowu tak strasznego — przebąknęła marszałkowa — więc choćby i gadano, to cóż? Czyż znękanemu rządami, panowaniem, dźwigającemu na ramionach cały ciężar losów kraju, nie byłoby wolno się rozerwać? I o kogoż idzie? o prostą kozaczkę! Toć śmieszne.
Pani Mniszchowa poczęła chodzić po pokoju. Szuszkowski milczał i machinalnie rękawy sukni gładził, wyciągał i poprawiał.
— Więc któż królowi wskazał chatę, powiedział o Bondarywnie? — spytała marszałkowa. Jak waćpan sądzisz?
— Nic nie wiem — rzekł Szuszkowski — na uczciwość nie wiem.
— Ale się choć domyślasz?
— Ani to nawet — dodał stanowniczy. Możnaż odgadnąć, kto się N. Panu chciał przypodobać? Od Żużla począwszy do pana starosty... wszystko możliwe, a i traf też.
— Traf być nie może! — zawołała pani Mniszchowa.
— To już nie wiem — zakończył Szuszkowski — a tyle tylko rozumiem, iż się ja do tej sprawy mięszać nie będę.
— Dlaczego?
— Bo znam ten lud i jego usposobienia — dodał stanowniczy. Król JM. się rozmarzy, jak to mu, z przeproszeniem pani marszałkowej, nie trudno.
Pani Mniszchowa ramionami ruszyła.
— Nie rozumiem waćpana — rzekła po cichu. Zbyt sobie wielką sprawę robisz z prostego dziewczęcia chłopskiego.
Szuszkowski głową pokiwał. Marszałkowa poczęła się niecierpliwie przechadzać po pokoju.
— Proszę was — rzekła, podchodząc ku niemu — wywiedz się bliżej o bytności króla w tej chacie i kto to sprawił. Ja to wiedzieć potrzebuję.
— Dowiedzieć się mogę — odezwał się stanowniczy — ale pomagać nie będę, powtarzam jasnej pani. Znam ten lud; buta okrutna.
Rozmowa, w której obie osoby niezupełnie były szczere i wypowiedzieć myśli swych się wahały, byłaby może pociągnęła się dłużej jeszcze, choć w pokoju ciemno się robić zaczynało, gdy drzwi się otworzyły i paź królewski przyszedł oznajmić, że król JM. wzywał panią marszałkowę na pokoje.
Szybko szepnąwszy coś Szuszkowskiemu, który się skłonił i odszedł, pani Mniszchowa zadzwoniła na służącę i poprawiwszy fryzurę, w chwili potem siedziała przy klawikorcie, otoczona słuchaczami.
Dnia tego, cudem jakimś, nie było gości z Kijowa, nikt nie przyjechał, kresy z Warszawy nie nadeszły, korespondencyi pilnych nie było, muzyka nie trwała długo, czytanie Tauryki ks. Naruszewicza nie zdawało bawić się N. Pana, i w chwili gdy podano wieczerzę, król się jak zwykle, uśmiechem pożegnawszy swych gości, cofnął do swojego pokoju.
Jeszcze się kolacya nie skończyła, gdy paź szepnął panu staroście mielnickiemu, że król go do siebie prosi. Starosta, który właśnie wysączał kieliszek węgrzyna i zdawał się w nim smakować, równie jak w wesołej rozmowie z generałem Komarzewskim, dopił wina szybko, namarszczył się trochę, ale wstał i otarłszy usta serwetą, powolnym krokiem powlókł się dosyć niechętnie ku królewskim pokojom.
W pierwszym z nich nie znalazł nikogo, w drugim świeciła przysłoniona lampa alabastrowa. Król Stanisław siedział w fotelu, na pół rozebrany, narzuciwszy na siebie niebieski szlafrok jedwabny, podbity leciuchnem futerkiem.
Starosta wszedł do gabinetu krokiem człowieka, który jest pewnym, że zostanie dobrze przyjęty, wykłuwając zęby maleńkim sztylecikiem ze słoniowej kości, dobytym właśnie z kamizelki.
Pan starosta mielnicki był człowiekiem w sile wieku, bardzo pięknej postawy, budowy olbrzymiej niemal, twarzy przystojnej, ale wszystko w nim wydawało hulakę. Chód, wejrzenie, mowa, ruchy, postawa zaniedbana, miały w sobie coś żołniersko-rubasznego. Umiał być dworakiem w potrzebie, choć natura stworzyła go raczej na myśliwca, siłacza i wesołego kuma. Nawet przy królu, z którym był na bardzo poufałej stopie, nie umiał się zmusić do przyzwoitego zachowania. Słów nie cedził, przymilać się bardzo nie lubił, chyba do kobiet. Nie obawiał się ani ludzi ani niedźwiedzi, i z obojgiem szedł chętnie w zapasy. Walka i wesoła biesiada były dlań najupodobańsze, a w dodatku gra namiętna. Otwarty do zbytku, cyniczny często, starosta mielnicki miał wszystkie wady i cnoty charakterów tego rodzaju. Rzucał pieniądzmi i uczuciami, nie wahał się życia stawić; po swojemu honor rozumiał, płaszczyć się nie potrafił, lecz nie pojmował oporu w ludziach przeciwko sobie. Był mocno przekonanym, że świat dla niego został stworzonym, z naiwnym używał go egoizmem, pewien, że miał prawo do tego.
Król go kochał, słabym był dlań, a że starosta dość miał energii, ulegał mu, bo się go po troszę obawiał nawet.
Jedno spojrzenie na Stanisława nauczyło przybyłego, że powinien go był rozerwać czemś się starać. Król był zmęczony, smutny, roznerwowany.
— Stawię się na rozkazy — rzekł po żołniersku salutując żartobliwie, starosta.
— Siadaj, mój drogi, siadaj — odparł król. Nudno mi było, ty mię może rozerwiesz, a przynajmniej nie dozwolisz, aby mną czarne myśli owładły.
Starosta siadł wygodnie na kanapce, nogę na nogę założył, rękę jednę do góry podniósł nad głowę i w takiej postawie słuchał zamyślony.
— Nie uwierzysz, jak ja jestem nieszczęśliwy — dokończył król i westchnął.
— Ale wierzę, wierzę, bo W. kr. Mość wieczerzy nie jesz i wina nie pijesz, et sans soupers il n’y a pas de bonheur sur la terre — rzekł starosta — to dowiedziona rzecz.
— Bałamut z ciebie — ciągnął Stanisław August — bałamut! Ty nie zestarzejesz nigdy.
— Niech mnie Bóg od tego strzeże! — przerwał starosta.
— Zazdroszczę ci, naprawdę ci zazdroszczę — mówił król dalej. Nie wiesz, co to jest być królem, a jeszcze w takim jak nasz kraju. Gdybyż choć na chwilę można o tych złotych kajdanach zapomnieć i ciężar zrzucić z karku; ale purpura ściga i mści się, mój starosto. Jest to szata Dejaniry.
— Cóż się stało? — zapytał starosta. Mnie się zdaje, że W. kr. Mość miałbyś prawo właśnie w tej chwili się cieszyć; wszystko idzie po myśli, nawet nieprzyjaciele przychodzą do opamiętania.
Król ręką rzucił.
— Pozwól mi na chwilę o nich zapomnieć — rzekł — wszystko to dręczy mnie, wyczerpuje, nuży, a nic nie bawi. Pragnąłbym się czemś odświeżyć.
— N. Panie, nie ma na to innego lekarstwa, tylko się zakochać na dni kilka. Ale w kim?
Spojrzał bystro i szydersko.
— Dodam — rzekł, że dla odmiany trzebaby szukać przedmiotu nie w tych sferach, w których wszystko jest znane i oklepane, gdzie się z góry wie poczynając miłość, którego dnia i jak się ona zakończy.
Król się zarumienił i zmięszał, popatrzał na starostę.
— Słuchaj, ty niepoczciwy już o czemś wiesz. Przyznaj się! — zawołał żywiej.
— A jakże, N. Panie — dosyć obojętnie począł starosta. Wiem, że w ciągu samotnej przechadzki na spaskiej drodze trafiła się chata, żeś W. kr. Mość zaszedł do niej spocząć i wody się napić, że ją podała piękna jak Hebe Ukrainka i że jej obraz utkwił w pamięci królewskiej.
Uśmiechnął się Stanisław August.
— Czy już o tem plotą? czy już wiedzą? toby było fatalnem. Zaprzecz temu, starosto. To nie ma sensu. Nie chcę, aby o tem mówiono.
— Zabronić i przeszkodzić trudno, ale nie ma co dbać o to — rzekł starosta. Pomiędzy królem a dziewką ukraińską zbyt przestrzeń wielka, aby kto W. kr. Mości nawet o fantazyę posądził. Ludzie pogadają i ustaną.
Spojrzał na króla szydersko.
— Widziałeś ją, panie starosto? — zapytał cicho Stanisław — to istne cudo, to kwiat tej bujnej ziemi tak osobliwy, tak nadzwyczaj piękny, tak czarujący.
— Jeszczem jej nie widział, alem ciekawy bardzo — mówił starosta — domyślam się jednak, że znudzonemu N. Panu świeżość i młodość starczyła za piękność istotną, bo w prostej dziewczynie zkądby się znowu wziąć miała taka krasa?
Król podniósł się na krześle i pochylił ku mówiącemu.
— Ale waćpan nie masz pojęcia — zawołał z ogniem. Nie chłopska to piękność, choć silna i bujna; piękność posągu greckiego. Egzaminowałem okiem znawcy wszystkie kształty. Najszlachetniejsza w świecie krew; nóżka, powiadam ci, maluśka, drobna, rączki przedziwnych kształtów, kibić zachwycająca, popiersie bogini Guida, a co za wyraz w tych oczach!
Starosta śmiać się począł.
— I w dodatku lat piętnaście.
— Mylisz się, dziewiętnasty zaczęła; pytałem o to, choć nie wygląda na szesnaście. Znać się tu późno i powoli rozwija to plemię — mówił król z zajęciem wielkiem.
— A głupiutkie to być musi — wtrącił starosta.
— Ani odrobinę nie głupsze jak nasze panie — przerwał Stanisław August — owszem spryt z oczów jej patrzy, na czole rozum. Nie umie po francusku, nie czytała Voltaira, ale ówby sam staruszek Fernejski zachwycił się tą perłą ukraińską.
Starosta śmiał się coraz głośniej.
— Prawda, masz słuszność — począł król — sam to czuję, śmiesznym się staję z tem mojem uwielbieniem dla piękności, alem się urodził artystą. Nie mogę chłodno patrzeć na arcydzieło arcymistrza, na twór bożej ręki.
— Czy ją weźmiemy z sobą do Warszawy? — spytał starosta niedbale — boć dla samego Bacciarellego by się przydała jako model do obrazu i w mieście prędkoby się ukształciła. A kto wie, jakieby ją tam szczęście spotkać mogło. Wydaćby ją tylko trzeba za jakiego poczciwego gapia i męża wysłać do Konstantynopola.
— Nie żartuj — rzekł król — lepszego losu jest warta, a zdaje mi się, że żadnego i najświetniejszego nie przyjmie. Chcę, byś ją zobaczył. Pewien jestem twej dyskrecyi, pójdziesz tam ze mną jutro.
— Za ten zaszczyt mocno jestem wdzięczen — odpowiedział starosta — ale nuż na mnie także uczyni wrażenie. W. kr. Mość nie będziesz zazdrośnym?
Król zamilkł chwilę, jakby nie słuchał lub nie słyszał. Zadumał się.
— Ona budzi we mnie zajęcie wcale innego rodzaju, niż sądzisz — rzekł. To fenomen do obserwacyi.
— A, a! — śmiał się gość królewski.
Stanisław August wstał z krzesła.
— Nie ma większej niewoli nad kajdany panowania — zawołał jakby sam do siebie. Otoczeni jesteśmy szpiegami, kroku swobodnie uczynić nie można. To okropne, to nudne, to nieznośne!
— Abdykujmy — rzekł starosta.
Melancholicznie król nań spojrzał.
— Dawno się z tą myślą noszę — odparł wzdychając. Wyjechać do Włoch i tam pod tym pięknym klimatem, w ciszy, zajmując się sztuką, uwielbiając arcydzieła, dokończyć skołatanego żywota. Toby był raj.
— Którybyś W. kr. Mość z panią jenerałową siostrą swoją, podzielać musiał — szepnął starosta szydersko.
Wspomnienie jenerałowej zdało się króla wytrzeźwiać.
— Niewątpliwie — dodał sucho — uczucia i obowiązki, jakie mam dla niej, naruszonemi być nie mogą.
— A piękna Bondarywna? — niedosłyszanym, pełnym sarkazmu szeptem wtrącił starosta.
Na to nie było odpowiedzi. Król był zamyślony.
— Co to za szkoda — odezwał się — że pod ręką nie mam nikogo. Chciałbym ją malować kazać. Uczyń mi tę przysługę, nieznacznie postaraj się sprowadzić Plerscha. Maluje właśnie w Wiszniowcu kopie z tych ogromnych, mazanin, wystawiających historyę Maryny. Cesarzowa się o nich od kogoś dowiedziała i mieć je zapragnęła.
Ruszył ramionami.
— Historycznie to coś warto, ale malowanie, pożal się Boże! — dodał król. Plersch mógłby tę robotę na jakie dni kilka porzucić i odmalować mi tę śliczną Ukrainkę. Takich twarzy mało jest na świecie, a wprędce to zwiędnie. Niechby choć na płótnie pamięć po niej została.
— O Plerscha najłatwiej, rzekł Szydłowski; powiedzieć pani Marszałkowej, każe go pod ciupasem dostawić natychmiast, bo nie ma nic do odmówienia W. kr. Mości...
Z pewnym przekąsem wyrzekł te wyrazy starosta, król bystro nań spojrzał i przekąsu niechciał zrozumieć, dodając prędko:
— Kochana marszałkowa w istocie jest najmilszą z siostrzenic moich, ale niemniej kobietą; nie wytrzyma, żeby o tem nie powiedziała komu co na ucho, a tego ja nie chcę..
Szydłowski się uśmiechnął.
— Plerscha dla samych tabakierek z portretami, które W. kr. Mość tak hojnie rozdajesz, sprowadzić by należało, więc podejrzenia nie będzie. Zobaczy wypadkiem piękną Ukrainkę i jako malarz, zdejmie sobie jej konterfekt na wzór kochanki Pygmaliona...
Zadumany król nie odpowiedział nic... a starosta sądząc, że się rozmowa skończyła, wstał z kanapki, — pilno mu było wrócić do kieliszka i rozmowy, — ziewnął bez ceremonii.
— Cóż to ci tak pilno? spytał król chłodno — starosta usiadł znowu, ale głowę podparł na ręku, jak by był bardzo znużony.
Oba razem westchnęli i spojrzeli sobie w oczy. Poniatowski wzdrygnął się niby od dreszczu, — wieczór wiosenny był dość chłodny — i otulając szlafrokiem padł na krzesło.
— Okropne życie, począł półgłosem — panowanie ma chwile miłe i upajające, to prawda, ale je drogo opłacać potrzeba — wierzaj mi, mój drogi, na bok odłożywszy ambicyę, ani warto ono tego, co się za nie płaci. Panujemy, ale niewolnikami jesteśmy, ani dnia ani godziny nie mamy swobodnej. Wymagania, obowiązki, zwyczaje, żelazną ściskają obręczą — uśmiechać się musimy, gdy się najbardziej chce płakać — całować, gdyśmy uderzyć powinni, a do koła fałsz, obłuda, pochlebstwo...
— Stare dzieje — przerwał ziewając znowu Szydłowski, wiemy o tem dawno, przecież śmieje się każdemu ta łaźnia, o której jeden z poprzedników W. kr. Mości powiedział, że się najmocniej poci, kto w niej najwyżej siedzi.
— I miał słuszność, mówił król — bo nam ludźmi być nie wolno, posągami być trzeba i stać okurzani kadzidłem, na niewygodnym postumencie.
— A co najgorzej, uśmiechnął się Szydłowski, nie można, gdy się zechce, pójść incognito do pięknej Bondarywny...
Król się rozśmiał, ale jakby z przymusem i dla uznania dowcipu pana starosty...