Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Długo oczekiwane zakończenie bestsellerowego cyklu Kroniki Belorskie!
Prawdziwa gratka dla wszystkich tęskniących do przygód ze świata Belorii! Po raz pierwszy w Polsce, wyjątkowe Kroniki Belorskie, w których spotkamy się ze starymi przyjaciółmi, poznamy nowych niesamowitych bohaterów i przeżywać będziemy kolejne niezwykłe przygody.
Rozległe są ziemie Belorii i zawsze jest na nich miejsce na wielkie czyny! Albo chociaż wesołą opowieść. Czy warto wierzyć w horoskopy? Czy aby na pewno niemowlęta są nieszkodliwe? Czy można komuś sprzedać pomyślny los? Na jaką przynętę łapie się nekromantów? Jak pozbyć się konkurencji? Co jest silniejsze: magia, wiara czy dębowa laga? Jeśli chcecie otrzymać odpowiedzi na te i inne pytania, oraz spotkać się ze starymi przyjaciółmi i poznać nowych, to jest książka dla was!
To ostatni tom cyklu belorskiego, na który składają się następujące tomy: Zawód Wiedźma, Wiedźma Opiekunka, Wiedźma Naczelna, Wiedźmie opowieści, Wierni wrogowie i Kroniki Belorskie.
Ostatnia szansa na spotkanie z całą plejadą waszych ulubionych bohaterów, wyruszenie w niezapomniany świat przygód i humoru, który gwarantuje proza Olgi Gromyko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 609
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jaśnie pan raczą spać – powtórzył po raz szósty asystent astrologa, chłopisko o gabarytach szafy, zdolny nawet bez maczugi pokazać natrętnemu klientowi gwiazdy w jasny dzień. Szlachetne pochodzenie gościa (a jeszcze bardziej jego miecz dwuręczny) wymuszało jednak uprzejmość, która z kolei skutkowała koniecznością ciągłego drapania się, wzdychania i dreptania w miejscu, żeby przynajmniej czymś zająć mięśnie.
– Jak to spać?! Przecie się umawialiśmy! O wschodzie słońca!
– Znaczy... – Asystent ziewnął, rozdziawiając usta aż po sam żołądek. Rycerski rumak nerwowo tupnął kopytem. – Zmęczyli się byli. Caluteńką nockę w niebo patrzyli, coby nie przegapić ani jednego ruchu... hyk...! ciał niebieskich.
Gość przeniósł spojrzenie na tylne drzwi, z których akurat wyfruwało jedno ze wspomnianych ciał – zaczerwienione, rozczochrane, próbujące upchnąć okazałe piersi głębiej do stanika.
– Ale przecież ja mu dałem zaliczkę!
Opuchnięta gęba asystenta dobitnie świadczyła, że pieniądze klienta wydane zostały z pożytkiem.
– A horoskop?! Czy przynajmniej horoskop ułożył?
– No, chyba się tu było cuś walało – zlitowała się nad rycerzem babulka-służąca, powoli szurająca miotełką zarówno po podłodze, jak i po krzesłach dla gości. – O tamej, na stole z brzeżku...
– Dawaj mi tu! – Gość wyciągnął rękę.
Asystent westchnął ciężko, ale ze szlachetnym panem nie ośmielił się kłócić. Szurając nogami po dopiero co zmiecionym w kupkę kurzu, dotarł do stołu i tak samo powoli wrócił.
Rycerz niecierpliwie wyrwał mu pergamin, zdarł z niego i rzucił na podłogę złotą kokardkę. Zgadza się, to ten. W górnym lewym rogu dużymi literami ktoś wykaligrafował: „Dla w.sz.p. Melryka”, a dalej – dobre trzy łokcie drobnego maczku. „Hy.. ho-ro...skop, ułożony... sie... siódmego dnia miesiąca we... wi...”. A niech cię! Rumak przestąpił z nogi na nogę i osłona zatrzasnęła się z łoskotem. Czytanie to nie jest zajęcie dla rycerza! Szczególnie na ulicy, w siodle i jeszcze w pośpiechu.
– Czytaj – rozkazał Melryk wyniośle, wpychając pergamin w ręce asystenta, który właśnie zamierzał zatrzasnąć drzwi.
– Ale panie...
– Za te pieniądze, co żem wam, oszustom jednym, zapłacił, to powinniście mi poemat ułożyć i wykonać przy muzyce, a nie smarować coś na zgniłym skrawku skóry, jak ten kulawy kurak pazurem! – ryknął rycerz. (W sumie tu Melryk nieco przesadził, bo jednak pergamin był z tych drogich, szakkarskich, z monogramami na rogach).
Drągal wtulił głowę w ramiona, śpiesznie rozwinął pergamin, wgapił się w niego i zaczął czytać, śpiewnie, prawie że wierszem, którego sobie rycerz przed chwilą zażyczył.
– „Słońce na pana karcie astralnej znajduje się w znaku Skryby, co wskazuje na zapobiegliwość, odpowiedzialność i emocjonalną beznamiętność... W chwili pana urodzin Wilcze Oko znajdowało się w najniższym możliwym punkcie nad horyzontem, jak gdyby przechodząc od opadania do wznoszenia się, co przypuszczalnie spowodować może wykształcenie u pana manii wielkości albo, w najlepszym przypadku, skłonności do samooszukiwania się i nieposkromione dążenie do przepychu, ale jeżeli kiedykolwiek zrozumie pan konieczność służenia ludzkości w zgodności z prawami niebieskimi...”
Przez około pięć minut Melryk słuchał z uwagą, potem dotarło do niego, że do końca zostało jeszcze sporo, a on już dawno stracił wątek.
– Dobra, dobra, to ja i sam wiem – przerwał czytającemu. – Ty mi tylko weź powiedz od razu: czy dzisiaj jest szczęśliwy dzień dla dokonania bohaterskiego czynu?
– Szczęśliwy – stwierdził asystent stanowczym tonem, prześlizgnąwszy się spojrzeniem po pergaminie. – Szczególnie od dziewiątej rano do trzeciej po południu, bo w tym czasie gwiazdy ułożą się w wyjątkowo panu sprzyjający znak...
Rycerz westchnął z ulgą i z zadowoleniem zatarł ręce w pancernych rękawicach, aż zaskrzypiało. Pomocnik drgnął i śpiesznie dodał:
– Ale pana plany uwieńczone zostaną sukcesem wtedy tylko, jeżeli w myślach pana panować będą miłość i wiara w cuda!
Melryk prychnął pogardliwie – miłość i wiara nigdy go nie opuszczały, wchodząc w skład godła, wymalowanego na tarczy. Rycerz rzucił na ziemię drobną monetę, zawrócił konia i zapominając o zabraniu zwoju, ruszył kłusem w stronę miejskiej bramy.
Asystent potępiająco pokręcił głową, podniósł datek i zamknął drzwi.
* * *
Chyba jednak lepiej by było, gdyby gwiazdy poczekały ze swoimi znakami do wieczora. Słońce prażyło coraz mocniej, a rycerz nie chciał przed pojedynkiem zmęczyć konia. Tak więc czekały go jeszcze jakieś dwie godziny powolnej jazdy zakurzoną drogą.
Na skraju lasu rycerz zsiadł z konia i owinął mu kopyta szmatami, a sam zdjął hełm i wpakował go pod pachę, przyciskając łokciem dzwoniącą osłonę. O nie, nie zamierzał podkradać się do śpiącego smoka, by zdradziecko przebić go włócznią! Melryk prędzej rzuciłby się na własny miecz, niżeli tak zbrukał cześć rycerską.
Za lasem leżała wieś, a przeklęta jaszczurka zachowywała się wyjątkowo podle! Mianowicie nie kradła owiec, tylko płaciła za nie dźwięczną błyszczącą monetą, w dodatku po cenach powyżej rynkowych. Tak więc do kompletu ze smokiem rycerz na głowie miał też problem z aspołeczną miejscową ludnością, która już zdążyła poczęstować dębowymi lagami trójkę amatorów bohaterskich czynów.
Melryk zatrzymał się w pobliżu wysokiego pagórka, śpiesznie doprowadził siebie i konia do porządku, wlazł na siodło, położył miecz w poprzek kolan, po czym wzniósł do ust róg rodowy, odmawiając w myślach modlitwę do bogów i gwiazd.
Dźwięk wyszedł mu wysoki i piskliwy – albo róg z wiekiem zawilgotniał, albo po prostu należało umieć w niego trąbić.
Zresztą to już było nieważne: z jaskini jak strumyk rtęci wypłynął smok, ciemnomiedziany w złote żyłki. Niezbyt wielki, ale zależy z czym porównywać. Jeżeli z rycerzem – to był nawet całkiem spory.
– To ty jesteś wstrętne krwiożercze bydlę, które trzyma w strachu całą okolicę? – zapytał sir Melryk z pogardą, jak nakazywał obyczaj rycerski.
– Nie, ja jestem cudnej urody nieskalaną panną – odezwał się smok złośliwym tonem, przeciągając się z zadowoleniem i prostując skrzydła. – W dodatku zaczarowaną przez złego czarnoksiężnika.
Z jaskini doleciał stłumiony chichot.
– No, do boju, mój rycerzu! – dodał smok kokieteryjnie, pochylając łeb ku ziemi i z niecierpliwością poruszając ogonem, jak pies czekający na smaczny kąsek.
– Jestem cała twoja.
Sir Melryk był człowiekiem bezpośrednim i o poczuciu humoru miał pojęcie dosyć mgliste, zaś hełm zatrzaśnięty na głucho zniekształcał intonację rozmówcy do tego stopnia, że nie dawało się jej rozpoznać. A już w świetle horoskopu...
Tak więc rycerz zlazł z konia, uroczyście opadł przed smokiem na jedno kolano, złapał w dłonie pokryty łuskami pysk, zamknął oczy i z namaszczeniem ucałował wprost w wargi.
Oczy gada niemal wyskoczyły z orbit. Smok odskoczył, przysiadł na ogonie i chaotycznie zaczął drapać ziemię łapami, próbując odpełznąć od zboczeńca jak najdalej. Trafiwszy grzbietem na skałę, wzdrygnął się, rozejrzał dookoła i w końcu przypomniał sobie, że umie latać. Rozwinął skrzydła, podskoczył i uciekł bez spoglądania do tyłu, co chwilę spluwając czarnym płomieniem.
Z jaskini lękliwie wyjrzała panna. Już nie tak bardzo nieskalana, ale nadal niczego sobie. Ze zdumieniem zmrużyła oczy, patrząc w kierunku plamki, która znikała właśnie w błękicie nieba, a jej odpowiednio przypudrowana i podmalowana we właściwych miejscach twarzyczka wykrzywiła się z wściekłości.
– Oszust! Drań! Krzywołapa jaszczurka! Żeby ci wszystko powyłaziło, albo nie, poodpadało! A... hm?
Sir Melryk nadal klęczał z zamkniętymi oczyma i wyciągniętymi rękoma, oczekując na wynik.
Panna przyjrzała mu się dokładniej, okiem zawodowca oceniła wartość miecza i rumaka czystej krwi, jak również rodowy herb na czapraku. Z namysłem przygryzła wargę, potem mściwie pogroziła pięścią w kierunku niebios, po czym zdecydowanym krokiem podeszła do rycerza i zapukała kostkami palców w jego hełm.
– O szlachetny nieznajomy! Uratowałeś mnie przed tym byd... straszliwym losem. Jak mam ci się odwdzięczyć?
Sir Melryk z nadzieją otworzył najpierw jedno oko, potem drugie i jego twarz rozjaśniła się jak słońce. Sypiąc komplementami, posadził damę w siodle za sobą i mało nie pękając z dumy, poprowadził konia w kierunku miasta.
Piękna panna obejmowała go w pasie (parę razy mimochodem omsknęła się jej ręka, aby sprawdzić coś trochę niżej) i kombinowała, jakby tu bezproblemowo przeprowadzić noc poślubną.
* * *
Astrolog przypomniał sobie o sir Melryku dopiero późnym wieczorem, gdy znalazł pergamin, który w międzyczasie zleciał ze stołu i wtoczył się pod krzesło.
– Hej! A ten tam, czarniawy taki... sir Melryk...! – zawołał asystenta. – Nie przyszedł, czy jak? Przecież wczoraj zapłacił potrójną cenę za horoskop ekspresowy.
– Ano przyszedł – mruknął zapytany. – Z samiutkiego rana, jak wyście jeszcze raczyli odpoczywać.
– No to czegoś mu w takim razie nie oddał zwoju?
– Bo ja, znaczy... tego... – Pomocnik uciekł spojrzeniem w bok. Po wytrzeźwieniu poranny żarcik już nie wydawał mu się aż tak zabawny. – Słownie żem mu wszystko powiedział.
– I w jakiż to, durniu, sposób? – jęknął astrolog. – Ty przecie czytać nie umiesz!
– A czego tam czytać... – Asystent wzruszył ramionami. – Mało żem ja pana w ciągu tych pięciu lat słuchał? Naplotłem mu o różnych pozycjach, o Skrybie z niebiańskimi domami...
Astrolog wymierzył mu siarczysty policzek.
– Czy ty w ogóle, bezmózgu jeden, rozumiesz, co żeś narobił?! Jeśli wierzyć gwiazdom, ten cały Melryk dziś w ogóle nie powinien z domu wychodzić! A on się wybierał na smoka, rozumiesz, smo-ka! Tego właśnie, co już więcej durniów pokaleczył niż ty, paskudo, palców masz! Takiego dobrego klienta żeś nas pozbawił, kretynie! No co za duuureń...
Asystent stękał ze skruchą.
Gwiazdy złośliwie mrugały z nieboskłonu.
Specjalnie dla was, panie i panowie, stwór paskudny, straszliwy pomiot mroku – zdzierał gardło jarmarczny naganiacz, stojący tuż przy wejściu krzywego namiotu z brudnego samodziału, niebezpiecznie chwiejącego się na wietrze.
Przechodzący obok mag skrzywił się z obrzydzeniem. Smród ze środka „atrakcji” przywodził na myśl płatny szalet dla wyjątkowo niewybrednych klientów... albo przynajmniej takich, których naprawdę przypiekło.
Mimo to znalazło się paru chętnych, by zajrzeć do środka. Najpierw za usłużnie przytrzymaną płachtę weszła gruba baba, która natychmiast z piskiem wyskoczyła z powrotem, bez przerwy się żegnając. Potem jej śladem weszła dwójka urwisów. Ci zamarudzili dłużej, a jednego właściciel musiał wyciągnąć za ucho, by zwolnić miejsce dla kolejnego klienta.
– Kto się odważy zobaczyć krwiożerczego potwora na wyciągnięcie ręki, splunąć w jego bezwstydne oczy?!
„Nie, jednak nie szalet – pomyślał mag z roztargnieniem, szukając potrzebnego straganu. – Pewnie złapał jakąś pomrokę i teraz pokazuje, strzygę albo trupojada. Oj długo jeszcze będziemy to piwo pili... za późno zareagowaliśmy...”.
Przez wojnę namnożyło się potworów, więc magowie-praktycy mieli mrowie pracy, czasami trzeba było ściągać do pomocy nawet adeptów ze starszych roczników.
– Dobrzy ludzie, takie atrakcje tylko u nas! Nie pożałujecie! – Krzykacz dawał z siebie wszystko. – Stwór wredny, okrutny, paskudny i przebiegły, sam się wzdragam patrząc!
Dalej mag już nie słuchał. W końcu udało mu się znaleźć stragany z nabiałem. Wybrał najbardziej czystą i budzącą sympatię babinę, bez targowania zakupił od niej garniec świeżego koziego mleka („dopierom udoiła, cieplutkie jeszcze!”), ostrożnie przelał je do flaszki przy pasie i ruszył wprost w kierunku wyjścia, zamierzając możliwie szybko wrócić do gospody, w której godzinę temu wynajął osobny pokój na noc.
Droga powrotna przebiegała obok widzianego wcześniej śmierdzącego namiotu. W zasadzie „obok” miało być jak najbardziej dosłowne, ale naganiacz akurat wypuścił z rąk rąbek płachty, którą wiatr natychmiast uniósł nad daszek, pozwalając przypadkowemu spojrzeniu na wślizgnięcie się do środka.
Widok był tak niespodziewany, że mag zmylił krok. Odwrócił się na pięcie, gwałtownym ruchem odciągnął już opuszczoną płachtę, zignorował oburzone krzyki właściciela i zrobił krok do środka, demonstracyjnie nie patrząc na dłoń wyciągniętą po opłatę.
W niskiej klatce z połączonych na sztywno prętów – nie wyglądało, by były w niej jakiekolwiek drzwiczki – siedział zgarbiony wampir. Nagi, brudny, pokryty siniakami i oparzeniami, umęczony do tego stopnia, że jego organizm zaprzestał regeneracji. Zresztą, o czym tu w ogóle mówić – biedak był za słaby nawet na zwinięcie skrzydeł, które zwisały wzdłuż pleców nierównymi płatami skóry. W poprzek piersi, a raczej wystających żeber, ciągnęła się szeroka karmazynowa blizna. Czyli jednak zdołał wyleczyć jedną, najgorszą ranę, a i to nie do końca. Pewnie właśnie z jej powodu trafił do niewoli.
Wojna się skończyła, ozdobiony pieczęciami traktat pokojowy został uroczyście odczytany na wszystkich placach, ale rozdrażnieni i żądni krwi ludzie żądali ciągu dalszego, nie rozumiejąc, dlaczego nie pozwolono im na dobre wytępić wszystkich przeklętych istot.
Dlatego nieszczęsny półżywy wampir siedział w szczelnie zamkniętej klatce i powoli konał bez wody i jedzenia, we własnych odchodach, stanowiąc atrakcję jarmarczną dla żądnego rozrywek tłumu. Ile on już tu tkwił? Dwa tygodnie? Miesiąc? Wampiry są bardzo żywotne, a ten może i nie miał jasnych włosów, ale stanowczo walczył. Strażnik? Chyba tak.
Mag postukał po jednym z prętów czubkiem buta, ale więzień nawet nie odwrócił głowy.
– Szanowny pan go rozżarzonym żelazem – zaproponował usłużnie właściciel budy, nadal mając nadzieję na datek. – O tamoj stoi, w garze z węglami!
Czyli to stąd oparzenia.
Mag z gwizdem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, popatrzył wprost na klatkę i gwałtownie machnął rękami.
Więzień do tego stopnia osłabł, że nawet się nie poruszył, gdy pręty z jednej strony z umęczonym skrzypieniem odgięły się do góry. Jego oczy były otwarte, ale patrzyły w przestrzeń kompletnie bez wyrazu, więc mag tylko pokręcił głową, pochylił się, złapał wampira pod pachy i wyciągnął z klatki. Krzykacz wyleciał z namiotu, jakby go kto gonił. Mag z trudem powstrzymał się, by nie rzucić jego śladem tak z pięciu piorunów, ale ograniczył się do soczystego przekleństwa. Obciągnięty skórą szkielet okazał się nienaturalnie lekki, ledwo ciepły i do tego stopnia zesztywniały w skulonej pozycji, że wybawiciel musiał nieźle się wysilić, by rozłożyć go na płaszczu i szybko, póki wełna jeszcze trzymała ciepło właściciela, owinąć. Żyłka na szyi wampira pulsowała słabo i nierówno, więc mag czując, że ma niewiele czasu, po prostu zarzucił długi pakunek na ramię i szybkim krokiem ruszył do wyjścia.
Tam już czekał niewielki tłumek, któremu przewodził wyraźnie ośmielony wampirzy oprawca.
– Tu jest! Przeklęty czarownik co to strzygę uwolnił i teraz z nią ucieka! – wrzasnął z bezpiecznej odległości, potrząsając w kierunku planowanej ofiary kołkiem, zapewne wyciągniętym z płotu. Pozostali uczestnicy równo podzielili pomiędzy sobą lagi i kamienie, chociaż mag z pewną pogardą zauważył też dwójkę rycerzy z mieczami i jednego dajna, który co prawda w milczeniu stał sobie obok, czekając na rozwój wydarzeń. Przedstawiciele innych ras uciekali spojrzeniami i śpiesznie wymijali miejsce przyszłej bijatyki, by przypadkiem nie trafić w łapy rozwścieczonego tłumu.
Oczywiście, mag mógł skorzystać z zaklęć bojowych, co prawie na pewno skończyłoby się solidną górką trupów oraz długim procesem sądowym, a może nawet więzieniem. Mógł tchórzliwie krzyknąć „ratunku, mordują!”, ale nie spodziewał się jakichkolwiek efektów – straż miejska i bez jego pomocy widziała wydarzenia na targowym palcu, tylko jakoś nie spieszyła z interwencją. Ostatecznie mógł ze złością zrzucić swój ładunek pod nogi prowodyra, skorzystać z wynikłego zamieszania, by otworzyć pojedynczy teleport i uciec wprost do gospody, po czym możliwie szybko zniknąć z miasteczka, bo oszukany tłum natychmiast ruszyłby na jego poszukiwania, po drodze parokrotnie zwiększając rozmiary.
Szczęśliwie dla niego, do Rady Konwentu Magów nie przyjmowano idiotów.
– Faktycznie – potwierdził obojętnym tonem. – Jestem czarodziejem. I na mocy pełnomocnictwa, udzielonego mi przez Konwent i jego królewską mość Wasara VII, konfiskuję tego stwora do celów alchemicznych doświadczeń. Oczywiście, jego właścicielowi należy się odszkodowanie oraz wyrażone przeze mnie osobiście podziękowania za udział w złapaniu monstrum.
Wyjął z kieszeni na oko przyjemnie wypchaną sakiewkę i podał ją krzykaczowi. Ciekawość i chciwość przeważyły, więc ten natychmiast pożałował, że wciągnął w swoje sprawy handlowe tyle osób, opuścił rękę z kołkiem, a drugą złapał woreczek. Niestety, gdy tylko spróbował zapoznać się z jego zawartością dno się rozpruło i pod nogi tłumu spłynęło drobne, ale przez to bynajmniej nie mniej kuszące srebro. Zebrani natychmiast zapomnieli o czarownikach i wampirach, rzucili na ziemię prowizoryczną broń i padli na kolana, zamierzając zgarnąć możliwie dużo ulicznego błocka z połyskującymi monetkami. Rozpaczliwe krzyki prawowitego właściciela nie budziły już najmniejszego współczucia, biedak został po prostu odepchnięty na tyły, tak więc mógł już tylko biegać dookoła tłumu i z rozpaczą rwać włosy z głowy.
Tymczasem mag spokojnie odwrócił się i odprowadzany chmurnym spojrzeniem dajna bez przeszkód dotarł do jarmarcznego koniowiązu, nie śpiesząc się zapłacił stajennemu, wskoczył na spokojną gniadą kobyłkę i tyle go widzieli.
* * *
Pierwsze (i chyba zarazem ostatnie) oznaki życia wampir zaczął dawać dopiero w balii z gorącą wodą – poruszył się, otworzył spękane usta w bezgłośnym jęku i spróbował złapać cieknące po twarzy strumyki. Mag odczepił od pasa flaszkę, przytrzymał biedakowi głowę i pomógł upić kilka desperackich łyków, po których wampir ponownie stracił przytomność.
Próby leczenia czy bandażowania jego ran mijały się z celem, więc mag po prostu umył umierającego, owinął go kołdrą i położył na łóżku. W zamyśleniu spojrzał na przedśmiertnie zaostrzoną twarz, która kolorem niezbyt różniła się od szarego spranego samodziału, po czym z westchnieniem sięgnął do torby po krótki obrzędowy sztylet.
* * *
Tej nocy, jak zresztą i dwóch poprzednich, mag spał urywkami, nabierając coraz większego szacunku dla Katissy Łabskiej, zasłużonego bakałarza magii bojowej drugiego stopnia, która nie przerywając pracy zawodowej zdążyła trzykrotnie wyjść za mąż i wychować dwójkę dzieci. Teraz już nie dziwił się jej paskudnemu charakterowi!
Gdy o świcie w końcu udało mu się znaleźć parę minut również dla wampira, ten leżał na brzuchu, z głową odwróconą w kierunku ściany. Oddechu nie było słychać, ale mag poczuł, jak z serca spada mu ciężki kamień. Umierający nie próbują układać się wygodniej, a już tym bardziej nie rzucają na pochylonych nad łóżkiem ludzi. Co prawda ten drugi dowód żywotności wampira bynajmniej go nie ucieszył. Sczepieni mężczyźni poturlali się po podłodze. Szczęśliwie dla człowieka, jego przeciwnik był jeszcze zbyt słaby, ponieważ w przeciwnym razie z łatwością urwałby mu głowę, nie bawiąc się w duszenie. Szczęśliwie dla wampira rzucanie czarów, będąc wcale skutecznie duszonym, okazało się cokolwiek niewygodne.
Siły były w zasadzie wyrównane, ale stalowy uchwyt na gardle nieoczekiwanie osłabł i mag, nadal kopiąc na oślep, odpełzł na bok, desperacko próbując skupić się na formule potrzebnego zaklęcia, które w tym momencie i tak było już nieprzydatne.
– Sssukinsssyn... niewdzięczne byyydlę... – wychrypiał człowiek, drżącą ręką obmacując gardło. Wampir siedział, oparty o przeciwległą ścianę i również ciężko dyszał. W odpowiedzi na takie epitety spojrzał na maga spode łba, po czym wykrzywił wargi w pogardliwym grymasie „dziękuj, że w ogóle puściłem”, ale nieoczekiwanie wykrztusił niechętne:
– Przepraszam.
Nagie ciało nadal niezbyt odróżniało się od szkieletu, ale oparzeliny znikły, a po bliźnie został tylko wąski jasny ślad. Mag spojrzał na wampira, który nadal drżał, próbując otulić się skrzydłami, i cała wściekłość gdzieś uciekła.
– Wstawaj – polecił z westchnieniem, sam nie bez trudu podnosząc się z podłogi. Gardło nieco odmawiało posłuszeństwa, jak po nieudanym samobójstwie, kiedy pod ciężarem wisielca łamie się gałąź, a w dopiero co zabliźnionym nadgarstku pulsował tępy ból. – I weź z mojej torby zapasowe spodnie. Nie jestem pewien co do koszuli, ale chyba też powinna być. W międzyczasie pójdę po śniadanie.
* * *
Gdy mag wrócił z pełną tacą, wampir był już ubrany i siedział na brzegu łóżka, otulony własnymi ramionami. Ale na widok jedzenia natychmiast ożywił się i rzucił w jego kierunku z wilczą żarłocznością. Mag darował sobie uwagę, że jeden z talerzy miał być dla niego, tylko ostrożnie spytał:
– Nie będzie ci potem niedobrze?
Wampir nie przerywając żucia przecząco pokręcił głową. Dopiero gdy ostatni kawałek chleba zniknął w jego wyraźnie napęczniałym pod koszulą brzuchu, a palce zostały dokładnie oblizane, mag zaszczycony został badawczym spojrzeniem.
– Człowieku, czego ty ode mnie chcesz?
– Niczego. – Słowa te nieco mijały się z prawdą. W tej konkretnej chwili faktycznie niczego nie chciał, ale nieoczekiwanie zrządzenie losu tak idealnie współgrało z jego namiarami, że głupio byłoby z niego nie skorzystać.
Uratowany sceptycznie uniósł brew.
– To czemu zawdzięczam tę... hm... opiekę?
– Przypadkiem przechodziłem obok.
Kolejnemu pytaniu towarzyszył gorzki uśmiech.
– No cóż, to dziękuję, że nie przeszedłeś. Jeśli nie tajemnica, to gdzie się udajesz?
– Do Dogewy. – Mag nie miał zamiaru się wykręcać.
– Po co? – Wampir natychmiast wzmógł czujność.
Ale nagle ze stojącego na krześle kosza doleciało senne chlipnięcie, a po nim – cienki niemowlęcy płacz.
– Znowu?! – jęknął człowiek tonem skazańca, ale bez chwili wahania ruszył do sprawdzania i ratowania sytuacji. – No a jak! Gdzie ja ci znajdę tyle szmat, co?!
Wampir z pewną ciekawością (nie codziennie widuje się maga bojowego, który w skupieniu wącha niemowlęce pieluchy) podszedł bliżej.
– Twój?
– Wasz. – Mag wyciągnął z torby czystą szmatę i delikatnie, chociaż cokolwiek niezręcznie, przewinął dziecko, szczególnie uważając na krótkie szare skrzydełka, które co i rusz próbowały zagiąć się pod niewłaściwym kątem.
– Ale on... – Wampir gwałtownie wciągnął powietrze i ni to usiadł, ni to padł na kolana przed koszem.
– Dokładnie.
O ile tradycyjnie niebieskie oczy niemowlaka powoli zyskiwały szary kolor, o tyle włosy już ostatecznie się zdecydowały i były złocistolniane.
– Władca... – szepnął wampir z nabożnym szacunkiem, ale natychmiast z pretensją rzucił się na maga: – Skąd go masz?!
– Uratowałem w czasie rzezi na przygraniczu. Przez kilka miesięcy ukrywaliśmy go w Szkole Magii, a teraz, skoro w końcu mamy pokój, uznaliśmy, że wrócimy do doliny.
– Dlaczego w takim razie od razu się tam nie teleportowałeś? – brzmiało to cokolwiek nieufnie.
– Z takim małym dzieckiem, na dokładkę nielu... – mag zająknął się – ...innej rasy? Nie byłem pewien, czy dobrze zniesie teleportację, więc uznałem, że nie będę ryzykował.
– To czemu nie dostałeś eskorty od Konwentu? – wampir nadal nic nie rozumiał. – Przecież wiedzą, jak cenne jest dla nas to dziecko!
– Ukradłem je – przyznał człowiek z prostotą. – Moi koledzy ciągle przeciągali sprawę, że niby poczekamy jeszcze z rok, póki się wszystko nie ułoży i nie uspokoi..., ale po trzech zamachach uznałem, że w dolinie będzie mu lepiej. Przynajmniej nie wpuszczacie tam ludzkich fanatyków i magów-renegatów.
– Chcesz powiedzieć, że magowie ze Starminu mieli zamiar szantażować Dogewę naszą ostatnią nadzieję?! – Wampir aż zachłysnął się z oburzenia.
Mag filozoficznie wzruszył ramionami.
– Nie przyznawali tego na głos, więc nie wydaje mi się, by Konwent miał bardzo się zezłościć na mój malutki pokaz samodzielności.
– Oficjalnie może i nie. – Z tych słów wprost tryskał jad. – Wiesz co, chyba nie będę nadużywać twojej dobroci i sam zawiozę małego do Dogewy. A jeśli chcesz otrzymać jakąś nagrodę, to opisz wszystko na papierze. Przekażę list do Rady Doliny i jeżeli twoje żądania okażą się rozsądne, w miarę sił spróbujemy je wypełnić. Osobiście tego dopilnuję.
– Nic mi nie trzeba. – Mag zdecydował się nie zdradzać, że taka odpowiedź go nieco uraziła. – Do Dogewy masz dwa dni drogi, przy czym nie bardzo będziesz mógł korzystać z traktów. Ludzie są zbyt wściekli o tę przegraną, nawet jeśli istnieje tylko na papierze, więc dowolny podejrzany mężczyzna może w każdej chwili zostać zatrzymany i poproszony o pokazanie zębów. Odmowa zakończy się ukamienowaniem. A w lasach jest pełno maruderów, którzy dla kilku monet zaatakują nawet ludzką kobietę, co dopiero wampira.
– Mogę zmienić postać.
– A dziecko? W zębach będziesz niósł? Tym bardziej że ono minimum sześć razy na dobę potrzebuje świeżego mleka. Skąd masz zamiar je brać?
Argumenty były wcale przekonywujące i po chwili namysłu wampir z rezygnacją potrząsnął głową.
– Czyli pojadę do Dogewy razem z tobą. Tak czy siak muszę możliwie szybko tam wrócić. Przy okazji dopilnuję, by dziecko dotarło gdzie powinno.
– Nie ufasz mi?
– Nie ufam. – W odpowiedzi nie było nawet cienia wstydu.
– To doskonale. – Mag nieoczekiwanie się uśmiechnął.– Uczciwie mówiąc, sam miałem zamiar cię o to prosić. Nie znam dogewskich lasów, a nie chciałbym zacząć rozmowy ze strażnikiem od jego uprzedzającego strzału w moje plecy. Przy okazji, mam na imię Ksander.
– Oroen.
Mężczyźni wymienili uścisk dłoni nad koszykiem. Dziecko znowu zapiszczało – tym razem z głodu. Podczas gdy wampir z zapartym tchem karmił malca z flaszeczki, Ksander znowu zszedł na dół i ugadał się z właścicielem gospody odnośnie do wynajęcia drugiego konia, a przy okazji zapłacił za pokój i kupił trochę jedzenia na drogę. Znalazł też nieco wyświechtane, ale nadające się do noszenia buty, które udało mu się zakupić za parę srebrniaków. „Na zapas, bo moje chyba zaczęły przeciekać”.
Zadowolony z siebie wrócił na górę, ale nie śpieszył się z oddawaniem nowemu towarzyszowi „zapasowych” butów.
– W takiej postaci nie wyjdziesz z miasta. Wczoraj mi się udało oszukać tłum, ale jeśli dziś ktoś rozpozna ciebie albo mnie, to obaj mamy przesrane. Oczywiście mogę lekko zmienić twoją twarz, ale każdy mój towarzysz tak czy siak wywoła podejrzenia i zostanie dokładnie sprawdzony. Nawet mogą go zaciągnąć do świątyni w celu poświadczenia. Z dajnami od lat idziemy na noże, więc tylko się ucieszą, mogąc utopić konkurenta.
– Co proponujesz?
Mag wyjaśnił, krótko, ale treściwie.
– Dobra. – Wampir bez sprzeciwu zrzucił ubranie, przykucnął i rozwinął skrzydła.
* * *
Sytuacja okazała się jeszcze gorsza, niż Ksander sądził. Tłum dowodzony przez wczorajszego krzykacza był wyraźnie wściekły na sprytnego czarownika i już czekał pod bramą zajazdu. Tyle dobrego, że pojawił się tam dosłownie minutę przed tym, jak całkowicie spakowany mag wyszedł z budynku, więc obeszło się bez pogromu. W prawej ręce człowiek niósł pleciony kosz z piszczącym dzieckiem, a przy jego lewej nodze, na solidnej skórzanej smyczy, biegł walijski owczarek o chytrym rudym pysku i kudłatym ogonie.
Tłum wyraźnie nie spodziewał się tak sielankowego obrazka, więc zastygł w zaskoczonym milczeniu i nie przeszkadzał w spokojnym osiodłaniu obu kobył. Pies spokojnie siedział nad koszem.
– A gdzie strzyga? – padło niepewne pytanie, gdy mag już wyprowadził konie za bramę, bezczelnie wręczył wodze pierwszemu z brzegu „bojownikowi o sprawiedliwość” (który z braku lepszych pomysłów pokornie oddał swoją lagę sąsiadowi i je złapał), po czym wrócił po kosz i psa.
Ksander nawet nie zniżył się do udzielenia odpowiedzi, tylko zmierzył pytającego pogardliwym spojrzeniem, mówiącym „sam nie widzisz, że nie tutaj?”.
Na „strzygę” czy zwykłego obcego tłum rzuciłby się bez wahania, ale nikt nie miał specjalnej ochoty na walkę z magiem bojowym. Ludzie patrzyli po sobie i wymieniali komentarze, ostatecznie obrabowany krzykacz znowu musiał wziąć inicjatywę w swoje ręce: nieoczekiwanie wykonał zamach i uderzył pałką powietrze kilka dłoni nad głową psa. Owczarek przysiadł z przestrachem, ale natychmiast wyszczerzył kły i ujadając rzucił się w kierunku atakującego. Mag ledwo zdążył owinąć sobie smycz dookoła ręki i zaprzeć się nogami.
– Szanowny pan to do reszty rozum postradał? – spytał Ksander zimno, gdy w końcu udało mu się poradzić sobie z psem i zmusić go, by usiadł przy nodze. – Życie się znudziło?
– Kto tam was czarodziejów wie? – W głosie chłopa brzmiała obawa, ale i upór. – Wy to potraficie zwykłemu człowiekowi namieszać w głowie i ukryć tego potwora. A nuż on tu obok stoi, tyle że go nie widzimy?! No to dla pewności pojechałem pałką.
– Przekonał się pan? – Ton maga był zupełnie lodowaty. Pies nie ruszał się z miejsca, ale wyraziście szczerzył zęby i warczał. Krzykacz podejrzliwie główkował, czując, że coś jest nie tak, ale nie rozumiejąc co by to mogło być.
– A po co ci druga kobyła?
– Zmienna – uciął Ksander, przywiązując smycz i wodze zapasowej wierzchówki do łęku swojego siodła. Włażenie na konia z ciężkim koszem w rękach okazało się niezbyt proste, ale jakoś sobie poradził. – Jeszcze jakieś pytania?
– Pokaż zęby – niepewnie zażądał ktoś z tłumu. Mag pokazał co innego, a wyraz jego twarzy był przy tym tak sugestywny, że dalsze pretensje odpadły same z siebie. Ludzie niechętnie rozstąpili się, dając drogę. Chłop, który zdążył już z powrotem odebrać swoją pałkę, w oszołomieniu patrzył na rzuconą przez maga drobną monetę.
* * *
Ksander wyjechał kawałek za miejską bramę i niedbałym ruchem dłoni zdjął iluzję. Teraz obok konia bez żadnej smyczy rześko przebierał łapami wychudzony wilk o chmurnym pysku.
– Nie miałem pojęcia, że wilki umieją szczekać – zauważył mag dobrodusznie, skręcając z drogi w zarośla leszczyny.
– Nie umieją – odburknął Oroen chwilę później, wyciągając z sakw na „zapasowym” koniu swoje ubranie. – Ale ludzie nie są psami, więc nie potrafią odróżnić prawdziwego szczekania od udawanego.
„I na nasze szczęście mało kto wie, że wampiry zmieniają się w wilki nie tylko po śmierci, ale też na życzenie” – pomyślał mag. Mimo groźnego wyglądu, kły nie były najlepszą bronią, więc obrońcy dolin ruszali do walki wyłącznie w skrzydlatej postaci.
Po krótkiej dyskusji podróżni zdecydowali się skorzystać z wiejskich dróżek, gdzie można spokojnie ruszyć kłusem, ale nie wywoła się szczególnych podejrzeń u napotykanych podróżnych – w kierunku Dogewy prawie nikt nie jechał, przeważnie głównym traktem do Belorii wracali ostatni żołnierze, w jeszcze paskudniejszym i mniej przyjaznym nastroju niż zostawiony za miejską bramą tłum.
Podróż mijała w milczeniu, tylko czasami padały krótkie, rzeczowe frazy jak „podaj flaszkę”, „krótki postój”, „gdzie lepiej skręcić na rozwidleniu”?
Bo przecież nie bardzo wypadało się dowiadywać, kto i w jaki sposób uczestniczył w walce o Dogewę, z przesadną beztroską pytać o plany na przyszłość czy wykłócać, czyje kobiety są ładniejsze – żołnierze, wdzierający się do wsi, zwykle nie patrzyli ani na wygląd, ani na wiek...
Zresztą niemowlę nie pozwalało towarzyszom na nudę, gromko żądając uwagi prawie co pół godziny i przenosząc się z siodła na siodło. Więc o pełnym napięcia milczeniu też nie było mowy.
W ciągu jednego dnia bez szczególnych problemów udało im się pokonać prawie połowę drogi, zakończoną postojem na nocleg przy rzadkim brzozowym lasku. Zdecydowali, że będą trzymać wartę po kolei: wampir do godziny po północy, a mag do świtu. Po chwili namysłu Ksander zrezygnował z wykorzystania magicznego konturu ochronnego – nie wątpił, że był poszukiwany, może i niejawnie, ale to niewiele zmieniało. Tak więc ściąganie na siebie uwagi kolegów gwałtownym rozbłyskiem magii nie było wskazane.
Dziecko chyba nie zamierzało spać w ogóle. Leżąc w koszu, darło się tak, że w lasku nie cichło echo, na rękach u Oroena – trochę ciszej i z minutowymi przerwami. Upilnowanie czegokolwiek w tej sytuacji było niemożliwe, a po paru godzinach takiego „odpoczynku” mężczyznom było już jednakowo obojętne, czy ktoś ich zaatakuje. W każdym razie zwykłe środki ostrożności, takie jak cisza czy bezdymny płomień, odpadły same z siebie. Ksander poważnie zastanawiał się nad rozdzieleniem wśród podległych mu magów zasłużonych nagród i wręczeniem Katissie orderu za męstwo (nie precyzując, jakie konkretnie). Wampir cichym i łagodnym głosem, w ramach kołysanki, ze szczegółami opowiadał niemowlakowi, co konkretnie myśli o jego kompletnie niegodnym Władcy zachowaniu...
W końcu mag zasnął ciężkim nierównym snem. Obudził się w grobowej ciszy. Z niesamowitym trudem udało mu się otworzyć oczy, po czym zobaczył wampira, który siedział obok w milczeniu i wbijał w niego dziwnie nieprzyjemne, oceniające spojrzenie.
– O co chodzi?
– Tak sobie myślę, że może powinienem cię zagryźć, zakopać i ruszyć dalej sam – odparł powoli Oroen. – Do Dogewy została mniej niż setka wiorst, jakoś sobie poradzę...
– Jak już się zdecydujesz, to mnie obudź – mruknął Ksander, próbując przekręcić się na drugi bok, ale wampir ze śmiechem przytrzymał go za ramię.
– No nie, skoro się obudziłeś, to wstawaj! Twoja kolej pilnować, właśnie miałem cię szturchnąć.
Mag z westchnieniem odrzucił koc i usiadł, czując się głupio jak rzadko kiedy. Zresztą, gdyby potrafił czytać w cudzych emocjach jak w otwartej księdze, to też nie przepuściłby szansy zażartowania z rozmówcy, który może nic po sobie nie pokazał, ale nieco się przestraszył.
Gdy tylko ustąpił wampirowi wygrzane legowisko, rozprostował nogi w trakcie niewielkiego obchodu i dorzucił parę polan do ogniska, niemowlę zdecydowało, że starczy tego dobrego i znowu wybuchło głośnym płaczem.
– Skąd w tobie tyle siły? – spytał mag z rezygnacją, biorąc je na ręce. Mały na chwilę zamilkł, nieufnie przyglądając się człowiekowi, a potem dobitnie zademonstrował, że koncert przed chwilą bynajmniej nie był szczytem jego możliwości wokalnych.
– Po co go drażnisz? – nie wytrzymał Oroen, który bezskutecznie próbował się zdrzemnąć.
– Ja? – warknął Ksander, czyniąc niepewną próbę ukołysania ciągle wydzierającego się zawiniątka. Niestety zdołał doprowadzić tylko do tego, że ryk stał się urywany i działał na nerwy jeszcze bardziej. – Sam byś spróbował go uspokoić!
– Próbowałem, trzy godziny pod rząd! – Wampir uznał, że nie będzie próbował powtórzyć tego bohaterskiego czynu i małostkowo nakrył się kocem po czubek głowy. Wynik był cokolwiek nieoczekiwany: wrzaski bez najmniejszych przeszkód przenikały przez grubą tkaninę, ale za to mag nie miał szansy zrozumieć mamrotania otulonego towarzysza. Tym bardziej że chyba już zdążył ogłuchnąć na prawe ucho, które znajdowało się nieco bliżej źródła dźwięku. Tęsknie spojrzał na posłanie, na którym miał ochotę podrzemać w oczekiwaniu świtu i nie wytrzymał:
– Tak w zasadzie, to nadzieja twojej doliny, tak więc wstań i spróbuj ją uspokoić!
– Ale twoja kolej, by pilnować! – Wampir nie pozostał dłużny.
Mag westchnął, bez większej nadziei potrząsnął zawiniątkiem i już poważnie dodał:
– Jeśli on nie przestanie się wydzierać, za pół godziny będziemy tu mieli wszystkie okoliczne pomroki. Płacz niemowlaka działa na nie jak magnes, żaden stwór nie odmówi takiego poczęstunku.
Po takim stwierdzeniu wampir, chociaż cokolwiek niechętnie, musiał jednak porzucić swoje wątpliwe ukrycie i przyłączyć się do towarzysza niedoli. Dziecko zareagowało na to kilkoma dodatkowymi decybelami, żeby żadna z nianiek nie poczuła się przypadkiem zignorowana.
– Za mojej zmiany tak nie krzyczał – zaniepokoił się Oroen. – Może trzeba mu zmienić pieluchę?
– Sprawdzałem, wszystko jest w porządku – odparł Ksander z irytacją. – Jeść również nie chce. Z braku innych opcji próbowałem nawet go uśpić zaklęciem.
– Na jasnowłosych magia nie działa. Instynktownie ją odbijają.
– No co ty nie powiesz? – odparł mag zgryźliwie. – W życiu bym na to nie wpadł!
– A na mnie się czemu wściekasz? – obraził się wampir.
– Przecież nie na niego. Jakie jeszcze problemy może mieć wasze niemowlę?
– Takie same jak wasze. – Oroen wzruszył ramionami. – Czegoś się przestraszył, brzuch go boli...
– Brzuch? Przecież wy od dwustu lat w ogóle nie chorujecie!
– Ale to przecież nie choroba. Zwykła niemowlęca kolka, może mleko było zbyt tłuste albo kwaśne. Albo za dużo wypił.
– I co mamy z tym teraz zrobić? – Zadane pomiędzy dwoma kolejnymi wrzaskami pytanie zabrzmiało cokolwiek desperacko.
– Nic. Tu trzeba zielarki – westchnął wampir. – Jak sobie z nim wcześniej radziłeś?
– Przez pierwszy miesiąc w ogóle nie było go słychać. – W głosie maga zabrzmiała nuta tęsknoty. –g Potem zajmowali się nim moi pomocnicy, ja tylko wpadałem od czasu do czasu. A ty masz dzieci?
Oroen pokręcił głową. Ta ukochana i jedyna, z którą chciałby je mieć, wyszła za mąż za innego i już dawno się z tym pogodził... Co prawda w tej konkretnej chwili nie wydawało mu się to aż tak wielką stratą.
– Mam wrażenie, że ciebie nie ma co pytać?
– Mogę odpowiedzieć. I nigdy nie będę miał!
Mężczyźni tęsknie spojrzeli po sobie i w przypływie nieoczekiwanej sympatii pomyśleli, że przepaść pomiędzy wampirami a ludźmi wcale nie jest aż tak głęboka, skoro mostkiem przez nią może stać się zwykły koszyk z niemowlęciem...
* * *
Jeszcze nie przyjaciele, ale już nie wrogowie z trudem wytrzymali do świtu i ponownie wspięli się na siodła. Gdy tylko konie ruszyły z miejsca, krzyk przeszedł w płacz, potem w rzadkie chlipnięcia, a w końcu w wytęsknioną ciszę, której ani mag, ani wampir nie naruszyli nawet szeptem, komunikując się ze sobą na migi.
Po kilku godzinach wzeszło słońce. Zrobiło się gorąco. Nad wypalonym, dopiero co zarastającym młodą trawą polem zabrzmiały trele skowronków. Kobyła Ksandera nadepnęła na kawałek kolczugi, zaplątała się i z przestrachem uciekła na bok, wlokąc za kopytem dzwoniącą koronkę. Mag śpiesznie ściągnął wodze, zeskoczył i odczepił przeszkadzającą „ozdóbkę” od poluzowanej podkowy. Wypowiedział krótkie zaklęcie, żeby nie odpadła ostatecznie na samym środku drogi jako znalezisko na szczęście dla kolejnych podróżnych, po czym wsłuchał się z obawą. Nadal było cicho. Jak również po dziesięciu minutach, po godzinie, po dwóch.
Oroen nie wytrzymał jako pierwszy.
– Słuchaj, a może on już chce jeść? Ale w nocy tak zdarł gardło, że teraz nie może nawet pisnąć?
Mag zwrócił w jego kierunku wychudzoną twarz z czerwonymi od niedospania oczyma. W nocy nie pojawił się żaden potwór – pewnie bały się, że doprowadzeni do ostateczności podróżni zaprzęgną go do niewdzięcznego zadania lulania niedoszłego obiadu. Ale Ksander wolałby radzić sobie z dziesiątką strzyg niż z jednym wydzierającym się niemowlakiem!
– Jeżeli będzie czegoś chciał, dowiemy się o tym natychmiast! – powiedział z pasją.
Wampir nie śmiał nalegać. Sam dopiero co przysnął w siodle, tak że kolejne pół godziny również upłynęło w ciszy – ale niestety teraz już nie wydawała się ona aż tak błoga. Ksander z trudem powstrzymywał się od pokusy wypatroszenia obwiązanego szmatą kosza i sprawdzenia, że mały drań śpi sobie słodko, a nie umiera, czy – co gorsza! – nie został przypadkiem zapomniany w miejscu postoju.
Ostatecznie mag poddał się, przyhamował i ostrożnie zajrzał do środka.
Eksperymentu tego więcej nie powtórzono. W odróżnieniu od dorosłych, niemowlę zdążyło doskonale wypocząć, tak że przez następne cztery godziny spokojnie przekroczyło dzienną normę krzyków.
– Dlaczego mnie w nocy nie zagryzłeś?!
– Co za szczęście, że tego nie robiłem! – W tej chwili kosz znajdował się na siodle maga, a jego kobyła bynajmniej nie była tym zachwycona. Poprzednio wampir przez jakąś godzinę czekał na Ksandera koło wsi, do której ten poszedł po mleko, po czym nieopatrznie wrócił i już nie mógł uniknąć honorowego ciężaru.
W chwili zapadnięcia zmroku do Dogewy zostawało tylko kilka wiorst, ale towarzysze nie chcieli przeprawiać się przez pobliski las w nocy. Tym bardziej że nawet wampir nie mógł zagwarantować, iż jego krajanie przywitają nieoczekiwanych nocnych gości z otwartymi ramionami. Z otwartymi szczękami było znacznie bardziej prawdopodobne, tak więc ranek wydawał się znacznie lepszą porą na pierwszy... no niech będzie, że nie przyjacielski, ale chociażby neutralny kontakt.
Tym razem pierwszy dyżur trafił się magowi. Oroen pokręcił się przez jakieś pół godziny, ponarzekał, ale jednak usnął. Dla odmiany niemowlę również. Na wszelki wypadek nie wypuszczając go z rąk, Ksander powoli zaczął odpływać.
I parę godzin później za to zapłacił. Inkasenci wyglądali jak oddział byłych legionistów, w dzisiejszych czasach będący bandą maruderów z naładowanymi kuszami. Gdy Ksander uniósł głowę, a strażnik nawet w głębokim wampirzym śnie poczuł obecność obcych, poruszył się niespokojnie i otworzył oczy, rozbójnicy już otoczyli obozowisko, stwierdzili, że nie napotkają poważnego oporu i zdecydowanie nabrali animuszu.
– No i tak... – Herszt pewnym siebie krokiem podszedł do ogniska i zajrzał do kociołka. – Siedzą sobie, kochasie. Grzeją w ciepełku. I patrzcie, już nawet nam obiad zrobili... A ty chłopie siedź, siedź, nie martw się, sami się obsłużymy!
Maruderzy wybuchli rechotem, niezgodnym, ale przez to nie mniej paskudnym.
– A co my tu mamy? Nie mówcie, że strzygę? – Rozbójnik końcem miecza zmusił wściekle wyszczerzonego Oroena do podniesienia głowy. – Nie no, chłopaki, dziś to dopiero mamy szczęście! Za te kły dostaniemy od znachora garść monet, do tego akurat mi brakowało jednego futra na kurtkę...
– Wojna się skończyła – powiedział mag zimno, przyciskając do siebie niemowlę, które znowu dało znać o sobie. – I w razie czego będziecie sądzeni zgodnie z regularnym prawem jako rozbójnicy i mordercy.
– Co tam gadasz? – Herszt z szyderczym uśmiechem przystawił dłoń do ucha. – Co się temu wypierdkowi skończyło? Nic nie słyszałem! Ale powiem ci, że las dookoła głuchy, królewscy heroldzi z wieściami się zawsze spóźniają, a my ludzie mali – kazali nam zabijać potwory, to służymy ojczyźnie, co nie chłopcy?!
Banda odezwała się zgodnym pomrukiem i przysunęła jeszcze bliżej. Dwóch opryszków, bynajmniej nie krępując się obecnością właściciela, grzebało w sakwach przy siodle, wyrzucając przedmioty z ich punktu widzenia niepotrzebne.
– A nie moglibyście tak zabrać pieniędzy oraz koni i się stąd zawinąć? – zaproponował Ksander. Czuł się paskudnie, poniżając w ten sposób przed tymi ludzkimi śmieciami, ale wycelowane ze wszystkich stron kusze oraz ręce zajęte niemowlakiem niwelowały wszelkie zdolności magiczne. – My jesteśmy pokojowymi lu... podróżnymi i nie będziemy wam czynić przeszkód.
– Oj nie, kochany. – Herszt pokręcił głową. – Coś mi się widzi, że ty tu próbujesz nas biednych oszukać. Myślisz, że nie widzę żeś czarownik? I że się nie rzucasz tylko póki cię mamy na celowniku? A jak będziemy głupi, weźmiemy pieniążki i odwrócimy się plecami, to zaraz dostaniemy w nie jakimś piorunem. Nic z tego, i trzeba cię biednego załatwić razem ze strzygą....
Ksander ani na chwilę nie zwątpił w powagę ich gróźb. Maruderzy faktycznie nie potrzebowali świadków – mógł iść o zakład, że za jakiś tydzień czy dwa, gdy chlebne dni powojennego bałaganu się skończą, planowali wrócić do domów jako bohaterzy. Bo przecież nie powiedzą żonom i dzieciom, że przywiezione złoto nie zostało zdobyte w walce z wrogiem, tylko zdjęte z trupów jak najbardziej pokojowych... a na dokładkę w większości ludzkich...
Twarz maga wykrzywiła się z przerażenia, spróbował coś wybełkotać, ale natychmiast zbladł, przewrócił oczami i padł na wznak, wypuszczając dziecko – i to tak pechowo, że wypadło ono z kosza na ziemię. Gdyby na miejscu Oroena znajdowała się kochająca mamusia niemowlęcia, to sama by zemdlała albo, nie bacząc na kusze, rzuciła się sprawdzać, czy z ukochanym dzieciątkiem wszystko w porządku. Zaś rozbójnicy bez chwili wahania naszpikowaliby całą trójkę strzałami. Ale, dokładnie tak jak Ksander przewidywał, po drugiej stronie ogniska siedział może i oddany, ale wściekły, niewyspany i z tego powodu wyjątkowo wkurzony wampir, który bez namysłu rzucił się w kierunku najbliższego rozbójnika, a ten zupełnym przypadkiem był hersztem. Bandyta zdążył zwolnić cięciwę, ale Oroena to nie powstrzymało – złapał człowieka za kark, po czym jednym ruchem odwrócił do jego kumpli, którzy też śpiesznie rozładowali kusze. Herszt nie zdążył nawet pisnąć, tylko wygiął się w łuk i zachrypiał, trafiony przez cztery bełty równocześnie.
Nikt nie wpadł natomiast na to, by dla pewności strzelić w nieprzytomnego maga – co również było błędem. Ksander obawiał się, że trafi wampira, więc ograniczył do zwykłej fali mocy, która uderzyła napastników w kolana, pozbawiła równowagi i wybiła z rąk broń. Przygotował się do walki mieczem, ale pozbawieni przywództwa rozbójnicy nie podjęli walki, tylko uciekli na różne strony.
– Ścierwo! – splunął mag, chowając miecz i schylając się po dziecko. Sądząc z intonacji – jeśli można zastosować to słowo do wibrującego trelu – oraz wyrazu wykrzywionej twarzyczki, mały był nie tyle przestraszony, co oburzony i zamierzał długo, okrutnie mścić się za tak bezczelne potraktowanie.
Oroen po chwili wahania puścił martwe ciało, które upadło do jego stóp jak worek. Skrzywił się, wymacał sterczący w boku bełt, wyciągnął go i wrzucił do ogniska.
– No to teraz sam go uspokajaj – powiedział do pechowego wartownika, po czym wrócił na posłanie i z głową schował się pod derką.
Ksander zaczął poważnie rozważać prawdziwe omdlenie.
* * *
Las spłonął niedawno – z góry nadal padały czarne strzępki liści, gorzkie, siwe powietrze drapało w gardle. Ocalały tylko najwyższe i zielone drzewa – te suche zajęły się aż po czubki i teraz leżały na ziemi w postaci martwych kłód, a po młodych zostały tylko zwęglone pręty.
Oroen rzucił na maga szybkie spojrzenie, które nie wyrażało wyrzutu, ale Ksander ze wstydem przygryzł wargę i wbił wzrok w ziemię. Może przyczyną pożaru nie były wcale pulsary czy inne ogniowe zaklęcia, bo nie używano ich w lesie, a magowie już miesiąc wcześniej odmówili udziału w wojnie, ale to niewiele zmieniało. Ludzie doskonale poradzili sobie przy użyciu katapult i płonących kubłów smoły.
Tak, jestem magiem. I jako pierwszy wystąpiłem na Radzie z gniewną, płomienną mową, która przekonała międzyrasowy Konwent magów, upierający się przy pozostawaniu z daleka od polityki, by przerwał wojnę, stając po stronie wampirów.
Ale jestem też człowiekiem. I nadal czuję się winny tego, że nie zadziałałem wcześniej..., że pozwoliłem, by ta wojna w ogóle się rozpoczęła...
– Orroen?! T-ta irra, kasshen!
– Trenn, in’sa! – odparł zapytany chętnie i machnął niewidzialnemu strażnikowi na powitanie. – Thail’letta, na rren, weris Lan Kielanna!
– Klea, dsai w’est!
Z krzaków nikt nie wyszedł, ale wampir wyraźnie się ożywił:
– Poinformuje Radę o naszym przybyciu i zadba, żebyśmy bez przeszkód dotarli do miasta.
– Doskonale. – Mag odetchnął z ulgą i w końcu pozwolił sobie na rozprostowanie ramion. Chociaż był doskonale świadom, iż strzała naprawdę nie widzi różnicy, w jakie plecy ma trafić – proste czy zgarbione.
Jeszcze nie raz po drodze widzieli ruiny domów i wypalone kawałki lasu. Ale były również skrupulatnie oczyszczone polanki, zaorane pola i świeże, dopiero co postawione ściany z belkami pod przyszłe dachy. Dolina powoli się odbudowywała. A teraz, wraz z powrotem Władcy, miała zyskać prawdziwą nadzieję na odrodzenie.
Serca miasta wojna prawie nie ruszyła. Przy efektownej fontannie na środku placu stała bardzo szczupła kobieta w czarnym obcisłym stroju. Złożyła ręce na piersi i bez najmniejszego entuzjazmu patrzyła na zbliżającego się maga. Lekki wiaterek czochrał jej krótkie, nierówno ostrzyżone włosy – ni to spalone, ni to pośpiesznie obcięte nożem, by nie przeszkadzały w walce.
Ksander spojrzał jej w oczy i zadrżał. Czarne, przenikliwe, głęboko zapadnięte ze zmęczenia i tak samo starej nienawiści... i kompletnie martwe. Pomyślał, że gdyby Dogewę czekała jednak decydująca, w ostatniej chwili odwołana, bitwa, to ta kobieta bez namysłu ruszyłaby na wroga nawet z gołymi rękami – by bez najmniejszej litości zemścić się za tych, których utraciła.
Nie było przy niej żadnej ochrony, ale wszystkie przechodzące przez plac wampirzyce (Ksander nie zauważył ani jednego mężczyzny, prawdopodobnie wszyscy zajęci byli odbudową Doliny, a i tak niewielu ich zostało) na wszelki wypadek zatrzymały się i czujnie obserwowały człowieka, gotowe w razie czego natychmiast ruszyć zielarce z pomocą.
A dziecko wybrało wręcz idealną chwilę, by poinformować świat, że jednak za nim nie przepada.
To była ostatnia kropla, która przepełniła czarę. Wymęczony, ledwo trzymający się na nogach mag, który przez kilka dni przygotowywał przemówienie dyplomatyczne, nieoczekiwanie zrozumiał, że jest mu całkowicie obojętne, co pomyśli o nim najwyższa dogewska zielarka, nieoficjalnie stojąca na czele Rady Doliny. Niechby go nawet zagryzła na miejscu, w końcu będzie miał okazję poleżeć w ciszy i spokoju!
I bez żadnych ceremonii zrobił krok do przodu, w milczeniu podając jej kosz.
Wampirzyca skrzywiła się ze wstrętem, zdziwiona, spojrzała na piszczący pakunek... Po czym nagle wytrzeszczyła oczy i ze zwierzęcym rykiem skoczyła w kierunku maga, wyrywając mu niemowlę. Zaskoczony Ksander zachwiał się, a Oroen ledwo zdążył przytrzymać go za łokieć. Tymczasem zielarka wypatroszyła zawiniątko, przekonała się, że to nie był tylko wytwór jej wyobraźni, podniosła piszczące dziecko do góry i załamującym się głosem krzyknęła kilka słów w alladarze. Okrzyki zdziwienia błyskawicznie przeszły w wyrazy radości, kobiety obstąpiły ją dokoła, gadając jedna przez drugą i próbując dotknąć chociażby pieluchy.
O mężczyznach zapomniały. Zupełnie. Procesja, gaworząca i szczebiocąca z zachwytem (ze środka dolatywały protestujące wrzaski niemowlaka, który nieco poniewczasie zrozumiał, w co się wpakował) przecięła plac i zniknęła w Domu Narad, pozostawiając bohaterów w dumnej samotności.
– Może piwko? – zaproponował nieoczekiwanie Oroen, wskazując znajdujący się niedaleko odpowiedni przybytek.
Ksander, nadal jeszcze nie wierząc w wybawienie od źródła ich wspólnej męki, popatrzył na swoje puste ręce, po czym wzniósł oczy ku niebu i z głębi serca odmówił modlitwę dziękczynną do wszystkich bogów hurtem, mimo że do dnia dzisiejszego miał wątpliwości odnośnie do istnienia chociażby jednego z nich.
– O tak, to jest zdecydowanie dobry powód do świętowania!
Wampir i człowiek, opierając się o siebie nawzajem, resztkami sił ruszyli w kierunku gospody.
Ale to już zupełnie inna historia...
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl