Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stęsknieni za światem Belorii? Chcecie wiedzieć, co nowego u W. Rednej? Macie ochotę na nową porcję jej zabawnych przygód? Mamy dla Was lekarstwo - Wiedźmie opowieści, które po praz pierwszy trafiają do rąk polskich czytelników.
Strzeż się kobiet! Zwłaszcza, jeśli spotkasz dyplomowaną wiedźmę, przemierzającą belorskie wsie i lasy w poszukiwaniu pracy, a co gorsza - przygód! Wasylisa Najmędrsza nie lepsza i nie rekomendujemy ożenku z nią, nawet jeśli jesteś potężnym Kościejem. Inaczej pożałujesz, że jesteś nieśmiertelny! Ogólnie, ratuj się kto może! W przeciwnym wypadku możesz umrzeć... ze śmiechu.
Wiedźmie opowieści to świat, który doskonale znacie z poprzednich opowieści o przygodach wiedźmy Wolhy Rednej. Przy okazji poznacie też nowych bohaterów oraz nowe historie, które zadowolą każdego fana twórczości Olgi Gromyko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Około południa nad łąką rozlewał się słodki, gęsty aromat białej koniczyny. Niebo pokryte wolno płynącymi chmurkami od czasu do czasu rozjaśniało się słonecznymi promieniami, biegnącymi na wyścigi z cieniem. Burza przeszła obok, połyskując piorunami na horyzoncie i ograniczając się do ryknięcia grzmotem na przycichłe ptaki. O jej nieudanej wizycie przypominał tylko nienaturalnie mocny i gorzki zapach zawiedzionych w swoich oczekiwaniach kwiatów na łące, umęczonych wielodniowym upałem.
Leżałam na środku jeziorka koniczyn jakieś czterdzieści łokci od traktu, rozciągnięta całą swoją długością na ciepłej ziemi, z dłonią osłaniającą twarz i zamkniętymi oczyma. Po drugiej stronie drogi koniczyna zlewała się w jednolity dywan z rzadkimi miotełkami krwawnika – idealne miejsce na odpoczynek dla zmęczonej wędrowniczki, ale tam pasło się czyjeś bydło, klekocące dzwonkami na szyjach. Nie miałam żadnych zastrzeżeń do sąsiedztwa paru krów, ale nie byłam pewna, jaki stosunek do moich rudych włosów będzie miał potężny czarny byk, stojący na czele małego stada.
Tak więc po bratersku podzieliliśmy tę wspaniałą łąkę i w pełnej harmonii ze światem rozkoszowaliśmy się zasłużonym odpoczynkiem do wtóru treli skowronka, cykania pasikoników i rzadkiego dźwięku kopyt mojej kobyłki, spożywającej koniczyny.
Na trakcie panowała cisza. Nie było w tym nic dziwnego – początek lata to kiepski okres dla handlu, rolnicy na polach i pastwiskach pracowicie zasuwają przy orce i pieleniu albo po prostu leżą sobie w cieniu, popijając kwas z plecionej manierki i skarżąc się: „Kiedy w końcu zejdą te przeklęte upały?!”, a kupiec doskonale rozumie, że do czasu zebrania plonów nie dostanie od chłopa nawet miedziaka, chyba żeby sprzedał coś na kredyt.
Ale jednak była to często uczęszczana droga, więc niespecjalnie się zdziwiłam, słysząc w oddali skrzypienie kół, wręcz przeciwnie, jeszcze wygodniej ułożyłam się na plecach. Skrzypienie zabrzmiało bliżej, na równi ze mną, potem nieco dalej i w końcu zostało przerwane głośnym „Prrr!” i oburzonym prychaniem konia. Skrzywiłam się, gdy zrozumiałam, że obute w łapcie stopy właśnie niosą swojego właściciela w moim kierunku.
Po przebyciu jakichś siedmiu łokci chłop zatrzymał się niepewnie, przestępując z nogi na nogę. „A żeby cię pokarało!” – pomyślałam z pretensją, ale nie wzmocniłam tej myśli odpowiednim zaklęciem.
Chłop zakaszlał delikatnie.
– Czego? – spytałam nieprzyjaźnie, nie czekając, aż kaszel zmieni się w ostatnią fazę zapalenia płuc.
– Pani wiedź... yyy... czarodziejko!
– Czego?
Przybysz zrozumiał, że nie zamierzam otwierać oczu bez ważkiej przyczyny, a on zdecydowanie do takowych nie należał.
– Mam sprawę – rzucił bez długiego wstępu.
– No to proszę się nią zająć – rzuciłam w odpowiedzi nieuprzejmie. – Chłopie, czego ci trzeba? Nie jestem mawką na łące, nie spełniam trzech życzeń za „dziękuję”, potrafię tylko wysłać sam wiesz gdzie, może tam będziesz miał więcej szczęścia...
O dziwo, nie obraził się, a nawet podejrzanie ożywił.
– A jak godziwie zapłacę? – zapytał z nadzieją, podchodząc bliżej.
– Ech-haha-ch... – ziewnęłam z pogardą, ponieważ chłop przy kasie latem to zwierzę spotykane równie często co komar w zimie. – Nie przyjmuję ani zeszłorocznych ziemniaków, ani kapusty. Kabaczków również proszę nie proponować. Niestety, nie żywię specjalnej miłości do barteru.
– Dlaczego ziemniaków? – chłop był lekko urażony. – Ja o pieniądzach mówię!
W pamięci trzymałam tysiące zaklęć, ale najskuteczniejszym z nich było, jest i będzie słowo „pieniądze”. Wskrzesza martwych, uzdrawia żywych i jest najsilniejszym możliwym antidotum na kategoryczne „nie”. Zabrałam rękę z czoła, otworzyłam lewe oko i z lekkim zezem zerknęłam na rozmówcę. Wbrew oczekiwaniom był całkiem nieźle ubrany, można nawet powiedzieć, że modnie – nowa czerwona koszula w zielone grochy, zielone wzorzyste spodnie bez nawet jednej łaty, białe onuce i zupełnie nowe, solidne łapcie. I to w środku dnia roboczego! Na kupca nie wyglądał, a jak na poborcę podatkowego miał zbyt prostą i dobrotliwą twarz. Nie ma co, zagadka.
Usiadłam, otoczyłam rękoma kolana i wyczekująco spojrzałam na petenta:
– Trzy pytania: co to za praca i za jaką płacę?
– A trzecie pytanie? – nieśmiało zająknął się chłop.
– Dlaczego uważasz, że jestem wiedźmą? – słowo „czarodziejka” mnie samej niezbyt się podobało.
– Znaczy się... tego... – Klient uciekał wzrokiem. – Szanowna pani bardzo czarodziejsko wygląda: rude włosy, tyle amuletów i proszę tylko spojrzeć, jaka kobyła wredna, paskuda nieziemska, bogowie uchowajcie...
Smołka uniosła łeb i opaliła chłopa przenikliwym spojrzeniem żółtych wężowych oczu o pionowych źrenicach.
– A ponadto mój siostrzeniec Grińka widział, jak wasza czarodziejska mość swoimi strasznymi zaklęciami zawróciła na zachód burzową chmurę z piorunami! –chłopina nieco się rozzuchwalił.
– Nie mów tylko, że masz do mnie o to jakieś pretensje? – skrzywiłam się.
– Ależ skąd – zaprzeczył rozmówca w pośpiechu. – Nam nic do tego... Na ziemi nie siedzimy, to deszcz nie nasza sprawa, niechaj sobie idzie bokiem, tak nawet lepiej. Bo jeszcze jakiś pechowy piorun fabryczkę trafi.
Chłop, któremu w czasie letnich upałów przeszkodziłby deszcz? A to coś nowego.
– Komu, wam? – spytałam.
– Znaczy, warokczanom – wyjaśnił rozmówca z pewnym zdziwieniem, jak gdybym zapytała o fakt znany nawet pięciolatkowi. – Nasza wieś się nazywa Warokcza, może szanowna pani słyszała?
– A, czyli wy warzycie to całe piwo? – zrozumiałam. No to już wiadomo, skąd miał pieniądze. – I co dalej?
– Jak to co? – nie zrozumiał chłop.
– Czego ode mnie chcesz? – przypomniałam cierpliwie. – I co ja z tego będę miała?
– A... znaczy się... – poskrobał się po potylicy – Sprawę mam...
– Jaką?!
– Znaczy się sprawę... Leszy ją tam wie, jaką...
– No to, jak się z nim skonsultujecie, to proszę wrócić do mnie. – po wyrwaniu z objęć słodkiej drzemki irytowałam się z byle powodu.
– Tylko jak byśmy mieli sobie bez szanownej pani poradzić?! – rzucił chłop błagalnie. – Szanowna pani wiedźmo, proszę jechać ze mną! Czy to naprawdę dla pani takie trudne? Przecież to niedaleko! Wieś nawet stąd widać, za tamtym laskiem!
– Jeszcze czego! – parsknęłam z pogardą. – Póki mi pan nie wyjaśni, o co chodzi, to się z miejsca nie ruszę.
– Ale co ja mam wyjaśniać, toć trzeba patrzeć! – stwierdził klient z przekonaniem.
– No to proszę przynajmniej opowiedzieć w przybliżeniu, dobrze? – zaciekawiłam się trochę. – Sąsiad po nocach wyje do księżyca? Na cmentarzu niespokojnie? Ktoś zachorował? Zniknął? Czy po prostu mu śliczna, acz niezdobyta panna w oko wpadła? Ale w takim wypadku to przepraszam, jak wpadła tak wypadnie. Nie handluję lubczykami. Ani zielem zapomnienia. Mogę zaproponować środek na pryszcze.
– Szkodnik nam się zalągł w cechu – burknął chłop. – A jaki, leszy go wie. I właśnie dlatego trzeba patrzeć, a nie gadać po próżnicy.
Już zdążyłam się obudzić, powrócić do swojego zwykłego pogodnego nastroju i dlatego zignorowałam niezbyt uprzejmą uwagę rozmówcy.
– No i od tego trzeba było zaczynać. Dobra, jedziemy. Spojrzę na tego waszego szkodnika.
Brodata twarz chłopa rozpłynęła się w szczerbatym uśmiechu, śpiesznie wpakował bat pod pachę i podał mi rękę, żeby pomóc mi podnieść się z ziemi.
* * *
Mocny kwaskowaty zapach piwnego słodu wisiał nad wsią, jak oddech zielonej żmiji, której portret widniał na szyldzie nad piwiarnią. Stojąca w pobliżu fabryczka wesoło dymiła z komina. Chłop, który jak dowiedziałam się po drodze, miał na imię Browyka, wyhamował przed wejściem i śpiesznie obiegł wóz dookoła, by pomóc mi przeleźć przez burtę.
Zostawiliśmy wóz i Smołkę pod opieką rozespanego chłopca stajennego i weszliśmy do piwiarni, w której z racji na wczesną porę było trochę pustawo. Browyka natychmiast przyuważył kogoś znajomego i z radosnym wrzaskiem rzucił się do niego z uściskami, po czym przedstawił mi go jako Kołota, swojego brata przyrodniego i partnera.
Kołot okazał się mężczyzną znacznie bardziej roztropnym i inteligentnym. Połyskując chytrym czarnym spojrzeniem spod grzywy gęstych kędziorów rozsypał się w uprzejmościach, ucałował mą dłoń, szarmancko zaprowadził do stolika naprzeciwko okna i zgrabnie odsunął krzesło, żebym mogła usiąść. W porównaniu z nim brat przyrodni wyglądał jak niezgrabny niedźwiedź na tle eleganckiego lisa.
Rozejrzałam się z ciekawością. Piwiarnia wyglądała całkiem przyzwoicie – jasna, czysto zamieciona, o rzeźbionych stolikach i porozwieszanych na ścianach karykaturach. Przewijał się jeden motyw – chłopi pijący piwo. Wszystkie obrazki ozdobione były nieskładnymi podpisami w rodzaju: „Pij piwo z rana, jak żeś wczoraj nie dopił, a jak wczoraj dopiłeś, to z rana pij nowe”.
– Piwa dla pani wiedźmy! – wydarł się Kołot, klaskając w dłonie.
– I nie tylko dla niej! – dodał Browyka w pośpiechu. – Po jasnym dla wszystkich!
– Dla mnie nie trzeba! – odparłam zdecydowanie. Nie cierpię piwa. Jak ktokolwiek w ogóle może pić ten gorzki, zalatujący wódą płyn koloru... hmm... wiadomo czego.
Ale mojego protestu nikt nie potraktował poważnie. Na stole jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki pojawiło się pięć wysokich kufli piwa z widocznymi żółtawymi czapkami gęstej piany. Do piwa podano tradycyjną zakąskę – kurze skrzydełka zapieczone w cieście i biały ostry sos. Moi nowi znajomi zachłannie przywarli do upragnionych naczyń.
– Ech, dobrze jest! – stwierdził Kołot po dwudziestu sekundach, odstawiając pusty kufel i ocierając wargi z piany. – Co by nie mówić, udało nam się piwko!
– W sam raz – potwierdził Browyka, oblizując się i sięgając po skrzydełko. – A szanowna pani wiedźma niech pije, a się nie krępuje. To dobre piwo, warzone zgodnie ze starą recepturą. Jeszcze mój pradziadek takie piwo woził do królewskiego dworu. Nazywa się Trzmiel, warzone na dziesięciu leczniczych ziołach i doprawione lipowym miodem.
Nieśmiało pociągnęłam łyk z kufla... Ojej... Dopiero w tym momencie zrozumiałam, że płyn podawany w stolicznych karczmach nie jest godzien, żeby nawet stać w jednej piwniczce z tą ambrozją! Lekkie, mocne w smaku, „Piwo” z dużej litery samo ciekło do gardła, grało wszystkimi odcieniami smaku i zapachu – od chmielnej goryczy po cierpki miodowy posmak.
– I jak? – spytali bracia chórem.
– Wspaniałe... – szepnęłam z namaszczeniem, z trudem odrywając się od kufla. – Doskonałe piwo. Wprost niesamowite. W życiu niczego podobnego nie próbowałam.
Piwowarzy z zadowoleniem spojrzeli po sobie. Chyba udało mi się zrobić na nich wrażenie wielkiej znawczyni tematu.
– No to wróćmy do rzeczy, znaczy do szkodników – powiedziałam, delikatnie zagryzając skrzydełkiem. – Szanowni panowie, słucham was uważnie.
– Ale czego tu słuchać? – odezwał się Kołot skwapliwie. – Sama szanowna pani powiedziała, szkodzi w cechu jakaś paskuda.
– Oj szkodzi... – Browyka z rozpaczą pokręcił głową.
– Przewraca kotły – zaczął wyliczać Kołot, zaginając palce. – Rozsypuje chmiel, miesza zioła, z beczek pokrywki zdejmuje i miód podjada...
– Do zacieru szcza... – wtrącił Browyka w nienajlepszym momencie.
Zakrztusiłam się, rozlewając piwo. Kołot usłużnie poklepał mnie po plecach.
– Nie mogliście wcześniej powiedzieć? – wychrypiałam, kiedy już udało mi się odzyskać oddech. – I co, wprost w biały dzień... do zacieru?
– Nie, tylko po nocach – zapewnił mnie Kołot śpiesznie. – Za dnia to w cechu ludno, czyli on krępuje się szkodzić i czeka do zmroku...
– No to w czym problem? – roześmiałam się. – Zostawiajcie wartownika na noc!
Chłopi zgodnie zamilkli i spojrzeli gdzieś pod nogi.
– Znaczy się... tego... próbowaliśmy... znaczy zostawiać...
– I co? – popędziłam ich.
– Za ciężkie to dla naszego brata...
– Pilnować?!
– Pilnować piwa, a go nie posmakować... – przyznał Browyka z rozpaczą.
Tym razem roześmiałam się od serca.
– Cóż, jeśli to tylko o to chodzi... niech wam będzie, popilnuję przez jedną noc tej waszej produkcji.
– Łarko! Jeszcze pięć ciemnego! – wrzasnął Kołot radośnie, niebezpiecznie pochylając się w lewo. Browyka w ostatniej chwili złapał go za ramię i posadził prosto. – Och, szanowna pani wiedźmo to nam taki o wielgachny głaz z duszy zdjęła, ponieważ nasza fabryczka to ma duże zamówienie od króla, a z tym szkodnikiem w żaden sposób się w terminie nie wyrobimy. Niech go pani złapie albo postraszy tak, co by szkodzić przestał, a my nie zostaniemy dłużni.
– Trzymam za słowo – zauważyłam, dopijając Trzmiela. – Nie lubię, jak ktoś jest mi coś winien.
– Herold – ogłosił Kołot z namaszczeniem, gdy zamiast pustych kufli postawiono przed nami pełne. – Mocne ciemne piwo, całe do ostatniej kropli idzie za granicę, wysyłamy je aż do trzech państw. W stolicy takiego piwa się nie dostanie, chyba że za walutę.
Dźwięcznie stuknęliśmy się kufami i po ich drewnianych bokach pociekła piana. Ten przytulny przybytek podobał mi się coraz bardziej i nawet obrazki na ścianach przestały mi się wydawać aż tak tandetne – wręcz przeciwnie, dostrzegłam w nich sens, głęboki, zagadkowy i nieokreślony, dokładnie jak stan upojenia alkoholowego.
Po Heroldzie nastąpiło Pieniste i Stołowe, po nich – Lecznicze. Po Leczniczym ilość ludzi przy stoliku znacznie wzrosła, a bracia z nieznanego powodu zaczęli zwracać się do mnie w liczbie mnogiej: „szanowne panowie wiedźmy”.
– Ot-to jest-t piwo... – ciągnął Kołot plączącym się językiem, stukając paznokciem w brzeg kufla. – Do tego stopnia dla organizmu korzystne, każdą chorobę lik... hik... widuje lepiej niż dowolny lekarz...
Następnie przez dłuższą chwilę próbował złapać kufel za rączkę, ale ostatecznie dał sobie spokój i zażądał od karczmarza kolejnego, jak to wyjaśnił, „bardziej zgodnego”.
Tymczasem ja z Browyką wdaliśmy się w dyskusję naukowo-teologiczną o roli wiedźm w ekosystemie religii, przy czym dowodziłam, że nas wszystkie należy utopić, a jeszcze lepiej spalić na ogniskach z osikowych polan. Proponowałam nawet, że dokonam aktu samolikwidacji, podczas gdy Browyka ze łzami w oczach błagał o możliwość bycia moim uczniem.
Z piwiarni wyszliśmy objęci i zygzakami ruszyliśmy w kierunku fabryczki, co chwila pytając o drogę i natychmiast się gubiąc. Po wielu próbach udało nam się w końcu określić, które z trzech drzwi prowadzą do cechu, następnie poradzić sobie z niesamowicie skomplikowaną budową zasuwy i wejść do środka. Następnie bracia przez dłuższą chwilę spierali się, który zostanie pilnować, a ja kokieteryjnie próbowałam się wymigać i sugerowałam ciągnięcie losów.
Ostatnim, co pamiętam było to, jak Kołot z Browyką bezskutecznie starali się przekonać mnie, że o tamto malutkie szare, które w takich ilościach skacze po ścianach i podłodze cechu to nie są mrakobiesy tylko nieszkodliwe zajączki... o tak, właśnie, zajączki. Potem chórem zaśpiewaliśmy: „W lesie kwitnie nam sitowie...”, a zaraz potem moi nowi znajomi gdzieś zniknęli, a ja chyba zostałam pilnować mrakobiesów żeby nie uciekły, bo jutro nie będzie czym doprawić zacieru...
* * *
Ostatecznie okazało się, że po pierwsze pilnować miałam nie mrakobiesów, tylko szkodnika, a po drugie piwo faktycznie było najprzedniejszego gatunku, bo nie zostawiło nawet cienia kaca ani wspomnień o poprzednim wieczorze. Po trzecie natomiast... szkodnik nie uznał mnie za poważną przeszkodę. Akt wandalizmu widoczny był gołym okiem.
Chmiel pokrywał ziemię równą warstwą. Na ścianie miodem wymieszanym z sadzą namalowany był paskudny pysk, na który patrząc nie można było powstrzymać się przed niekontrolowanym śmiechem. Garnce z zakwasem zostały ustawione w wielgachną – pod sam sufit – nierówną wieżyczkę, do której bałam się nawet podejść. Nie wspominając już o tym, że moje długie rude włosy zostały starannie zaplecione w setki kudłatych warkoczyków i to na mur, bo nie sądziłam, żeby dało się je doprowadzić do ładu – splecione były po trzy włosy, potem po dziewięć, po osiemdziesiąt jeden i tak dalej.
...zacieru nawet nie wąchałam...
Kołot, Browyka i nieznany mi łysy chłop pochmurnie oglądali cech. Ku mojemu wstydowi i ich honorowi nie zganili mnie ani słowem, ani docinkiem, ani nawet niezadowolonym spojrzeniem, a wyłącznie ze smutkiem kręcili głowami, oceniając szkody, które poniosła warzelnia.
– No cóż... – Browyka przerwał przedłużające się milczenie. – Czyli trzeba popilnować jeszcze nockę, skoro teraz nie wyszło...
Niepewnie skinęłam głową.
– Koniecznie. Jak trzeba będzie, to dwie również popilnuję. I trzy. Tyle, ile będzie potrzeba.
– Niech się szanowna wiedźma tak bardzo nie przejmuje. – Kołot próbował mnie pocieszyć. – Nie pierwszy raz. Chodźmy lepiej się napić piwa, od razu się pani lepiej poczuje...
W tym momencie wieża garnców z zakwasem runęła do naszych stóp i kwaśna fala przetoczyła się wzdłuż ścian aż do drzwi.
Uparcie zacisnęłam wargi i pokręciłam głową.
– O nie, dziękuję bardzo. Chwilowo się wstrzymam.
Kołot wykazał zrozumienie.
– W takim razie może raczy pani zjeść ze mną w karczmie? Też od rana nie miałem w ustach nawet okruszka, bo się śpieszyłem tutaj. A na pusty żołądek to nie tylko szkodnika, ale i kociaka nie idzie złapać.
Przystałam na zjedzenie posiłku, więc wspólnie ruszyliśmy do karczmy. Browyka i jego łysy zastępca zostali pilnować brygady zaspanych chłopów o smętnych, zapitych twarzach, którzy zebrali się przy browarze, czekając na otwarcie. Wyglądali na degustatorów produktu o wieloletnim stażu.
* * *
Przy śniadaniu zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że w produkcji piwa biorą udział dwie warzelnie – ta druga znajduje się trzy wiorsty stąd, w wiosce Kozia Ścieżka. Kiełkują tam jęczmień, potem prażą go, oddzielają kiełki, a całą resztę mielą na zacier, który wiozą do Warokczy, gdzie jest warzone właściwe piwo. Oprócz tego Kozia Ścieżka słynie ze swoich pól jęczmiennych, pasiek i plantacji chmielu.
Fabryczka w Koziej Ścieżce należała do Kołota, ta w Warokczy – do Browyki. Na wieść o szkodniku ten pierwszy natychmiast pośpieszył tutaj, zobaczyć czy nie uda mu się jakoś pomóc bratu, ale ten już znalazł swój ratunek w postaci przepięknej, miłej i dobrej czarodziejki. W tym momencie zakaszlałam ze skrępowaniem i zmieniłam temat – podziękowałam za śniadanie i poprosiłam o odprowadzenie mnie do fabryczki.
Na trzeźwo zdecydowanie nie poznawałam pomieszczenia, w którym spędziłam noc. Mówiąc w uproszczeniu, było ono gigantyczną stodołą bez strychu, zastawioną kotłami, w których warzono piwo. Podgotowany i sfermentowany półfabrykat rozlewano do beczek, które turlano do zimnych piwniczek, gdzie następnie trzymano przez dwa albo trzy miesiące. Wzdłuż ścian na jedną trzecią ich wysokości wznosiły się worki z chmielem i zmielonym jęczmieniem.
O ile dobrze rozumiałam, do nocy nie miałam tu kompletnie nic do roboty, więc podziękowałam Kołatowi za wycieczkę, osiodłałam Smołkę i ruszyłam wspólnie z nią pokręcić się po okolicy. Gołym okiem widać było, że wieś jest bogata – zamiast słomianych strzech dachówki, świeżo malowane ściany, rzeźbione okiennice. Nie zauważyłam na napotkanych mieszkańcach ani jednego brudnego czy wyświechtanego ubrania: praca w fabryczce zapewniała ich rodzinom stały, solidny dochód.
Z ogółu wybijał się tylko jeden domek – chociażby dlatego, że trudno było nazwać go domkiem. Pojęcie „domiszcze” było znacznie bliższe prawdy. Wyjątkowo pozbawiona wdzięku willa, wymalowana na wściekły, prosiaczkowy kolor, o okienkach różnej wielkości i dachówkach wręcz płonących czerwienią. Drogie i kapryśne elfie róże na otoczonych marmurem klombach sąsiadowały z niechlujnymi grządkami koperku. Długonogi, dość mocno obszarpany kogut dźwięcznie darł się z głowy posągu jakiejś na wpół nagiej panny z obtłuczonym nosem, która miała udawać ni to boginię miłości, ni to ofiarę syfilisu.
Zatrzymałam się przy niskim płocie, żeby chwilę popatrzeć na bezsensowny budynek. Smołka natychmiast zainteresowała się dekoracyjnym pnączem, które oplatało płot, ale jeszcze nie zdobyła się na nic więcej prócz wąchania.
Nie minęła nawet minuta, a mnie i kobyłkę ogłuszył dziki ryk, wydawany przez tłustego, łysego i wyjątkowo nieprzyjemnego typka w długim kubraku i domowych kapciach, który wyskoczył z domu jak pies łańcuchowy z budy.
– Spadaj mi stąd, żebraczko! – darł się w biegu, bryzgając śliną. – Do kogo ja mówię? Znikaj! Nie masz tu co łazić, złodziejskie nasienie!
Smołka rozstawiła nogi szerzej i z całych sił pociągnęła za zielony pęd. Płot zachwiał się od mocnego szarpnięcia. Chamski typ odskoczył od niego, jakby go kto ugryzł, chyba obawiając się, że spadnie mu na pierś.
– Natychmiast przestać! – wydarł się jeszcze głośniej, potrząsając desperacko zaciśniętymi pięściami.
Ściągnęłam wodze, nie tyle wzięta z zaskoczenia przez atak psychiczny właściciela płotu, ile w trosce o żołądek kobyły – w kwestii stawiania oporu jej zębom pnącze mogło śmiało stanąć w szranki z rzemiennym biczem.
– Zabieraj się stąd, póki nie zawołałem służby! – głos typka zmienił się w dyszkant.
– Niech pan woła! – ten pomysł wywołał we mnie nieudawany entuzjazm. – Heeej, ludzie!
Na moje zawołanie z rozłożystych krzaków bzu, osłaniających wejście do gmaszyska wynurzyła się dwójka barczystych chłopa – rudy i czarniawy – skutecznie udających obrońców pańskiego majątku.
– Niech mi szanowni powiedzą, czyj to dom? – spytałam uprzejmie, nie pozwalając im się opamiętać.
– Znaczy się... tego... naszego pana... – odparł rudy po chwili wahania. – Zresztą oni to tutaj stoją naprzeciwko szanownej pani. Nazywają się Łękomir Miłobędzki!
– A ja wiedźma jestem – przedstawiłam się z czarującym uśmiechem. – Wiedzą może panowie, to takie wredne i paskudne stworzenia, które rzucają klątwy, kradną dzieci, zmieniają praworządnych obywateli w ropuchy i szczują konie na cudze płoty. Miłobędzki, mówicie? A nie wygląda. Ale tak czy siak, bardzo, bardzo mi miło pana poznać...
Chłopi jakoś od razu stracili chęć do obcowania ze mną. A przynajmniej zdjęli czapki i cofnęli się spod płotu, pozwalając mocodawcy samodzielnie zażegnać konflikt.
– No patrzcie państwo, taka śliczna kobieta i wiedźma? – Łękomir rozciągnął usta w fałszywym uśmiechu. – Czemu pani nie powiedziała od razu? Moglibyśmy uniknąć tego małego nieporozumienia. Jedz koniku, jedz...
Ale Smołka już straciła zainteresowanie pnączem. Obwąchała płot, po czym niespodziewanie odgryzła czubek deski i z wyrazem stoickiego spokoju na pysku zaczęła chrupać nim jak dziecko karmelkiem.
Świeżo zdobyty spokój Łękomira godny był pozazdroszczenia.
– Czy szanowna pani wiedźma zgodzi się dotrzymać swemu pokornemu słudze towarzystwa przy skromnym posiłku? – zaproponował, udając, że w całej historii hodowli koni ich ukochanym przysmakiem były wierzbowe kołki.
– Dziękuję uprzejmie, już jadłam – odparłam takim samym tonem.
– I nawet kawy się nie raczy napić?
– Nie raczy.
– A posiedzieć i porozmawiać w miłym towarzystwie?
– Jak tylko pani wiedźma znajdzie jakieś miłe towarzystwo, to powiadomi o tym fakcie szanownego pana – odparłam z wyszukaną uprzejmością.
– I długo szanowna pani wiedźma ma zamiar zabawić w tych okolicach?
– Jak się uda.
– A może planuje tu również pracować? – Łękomir rozwinął myśl.
– Ano planuje – potwierdziłam zgodnie, samodzielnie zatrzaskując za sobą drzwiczki pułapki.
– A wie może szanowna wiedźma, kogo jego królewska mość Naum I upoważnił do zbierania podatków od, jak to szanowna pani raczyła zażartować, praworządnych obywateli tej wioski? – dokończył Łękomir uroczyście.
– No niech ja zgadnę – uśmiechnęłam się oślepiająco – Czyżby pana?!
Rozmówca skinął głową, a pojedynek na nieszczere uśmiechy sięgnął szczytu.
– Jeden drobniutki błąd, panie Miłobędzki. – uśmiechnęłam się jeszcze bardziej czarująco, a w moich oczach zapłonął wściekły żółty ogień, pochłaniający źrenice. – NIE jestem praworządną obywatelką. I zbyt lubię taki stan rzeczy, by go zmieniać, zniżając się do płacenia podatków... I to jeszcze takiemu chytremu oszustowi jak pan.
– W takim razie... – Łękomir również nie przestał się uśmiechać, co samo w sobie wróżyło nie najlepiej. Poza tym wychylił się do przodu, jak gdyby chciał wyznać mi gorące uczucie. – Będę musiał z ogromną przykrością powiadomić o pani niegodnym zachowaniu Konwent magów, który bez wątpienia ma na panią pewien wpływ. Mało prawdopodobne, by wyraził zadowolenie na wieść o tym, że jego posłuszne dziecko uchyla się przed świętym obowiązkiem obywatelskim – płaceniem podatków. Możliwe, że nawet zostanie pani wydalona...
– Dobrze, starczy już – klepnęłam się w kolano. – Ile pan chce?
– A ile pani dostanie? – nie dał się łatwo wykiwać.
– Jeszcze nie omawialiśmy tej kwestii.
– No to kiedy dyskusja już się zacznie – Łękomir ponownie uśmiechnął się tak, że poczułam ciarki na plecach – proszę mieć na uwadze, że cenę należy podwoić, aby na koniec nie była pani stratna.
– Jakoś sobie poradzę – odszczeknęłam z pogardą. – To wszystko, co miał mi pan do powiedzenia?
– Jak najbardziej, moja śliczna – ten drań wyraźnie śmiał mi się prosto w twarz! – I bardzo się cieszę, że dobrze się zrozumieliśmy.
– Nie jestem pewna, czy ma się pan z czego cieszyć – rzuciłam ciężko i trąciłam boki Smołki obcasami.
* * *
Resztę dnia spędziłam na zabawie z włosami. Tam, gdzie zaklęcia okazały się bezskuteczne, doskonale poradził sobie olej z korzenia łopianu – nasiąknięte nim warkoczyki rozplatały się i udało się je rozczesać. Nie bez trudu i teraz włosy zwisały smętnymi soplami, ale medycyna ludowa twierdziła, że olej ma wspaniały wpływ na ich strukturę, wzmacnia i nadaje trwały połysk oraz jedwabistość.
„Wszystko ma swoje dobre strony” – podsumowałam filozoficznie, gdy ciepła woda w garncu się skończyła, a olej na włosach jeszcze nie.
Lekko osuszyłam włosy, oddałam pannie służebnej mokry ręcznik i zawołałam Browykę, który cierpliwie czekał w saloniku.
– Tak, pani wiedźmo? – odparł z gotowością.
– Kim jest ten cały Łękomir? Naprawdę jest upoważnionym przez króla?
Browarnik zauważalnie spochmurniał:
– Dokładnie tak... Co prawda, nie mam pewności, kto tego krwiopijcę upoważnił do równania królewskiego skarbca z własną kieszenią. Przez jakiś czas mnie i Kołota tak przycisnął podatkiem, że ze stratą robiliśmy, trzeba było fabryczkę zastawić i prawieśmy z torbami poszli, ale nas wypadek poratował. W okolicy przebiegało królewskie polowanie i się zatrzymali w Warokczy na nocleg. No to żeśmy ich ugościli jak należy... Przez trzy dni gościliśmy, wszystkie beczki wytoczyliśmy z piwniczki – jak święto to święto. A czwartego poranka dostaliśmy od króla całkowite i kompletne zwolnienie ze wszystkich podatków pod warunkiem, cobyśmy każdego roku dostarczali do pałacu dziesięć beczek piwa ponad to, co zamówią.
– No i tak zasmuciliście Łękomira, że postanowił odegrać się na biednej wiedźmie – dokończyłam.
Niedobrze, zdecydowanie niedobrze. Groźby szantażysty nie były tak do końca puste. Faktycznie miał wystarczającą władzę, żeby jego ewentualna skarga do Konwentu nie wylądowała w koszu.
– Rozumiem. Dobrze, Browyko, potrzebuję od was... Świece woskowe – siedem sztuk. Sznurek konopny – siedem łokci i możliwie solidny worek z płótna... Moment, mało nie zapomniałam. Jeszcze spodek ze śmietaną.
Chłop wytrzeszczył oczy:
– Tylko tyle? A jakiej mam szukać śmietany? Niedźwiedziej, psiej albo... ludzkiej?
Odpowiedziałam szczerym śmiechem:
– Ech, panie piwowar, nasłuchał się pan babcinych bajek o wiedźmach. Nie, potrzebuję najzwyklejszej w świecie śmietany – krowiej. Kozia też może być, nawet niezbyt świeża, żeby tylko nie była doszczętnie zepsuta.
Klient w zadumie podrapał się po potylicy:
– Nie no, szanowna wiedźma to ma wymagania... ale skoro już teraz mówi jakich narzędzi trzeba to wie przeciwko czemu idzie?
Lekko wzruszyłam ramionami.
Gdyby nie te pięć kufli piwa, to pierwsza noc w fabryczce zeszłaby mi na recytacji zaklęć i bieganiu dookoła budynku z każdym amuletem po kolei, bo przecież kto to wie, co czyha na życie wędrownej wiedźmy w mroku nawiedzonej stodoły. Ale szczęśliwie skończyło się na zaplecionych włosach, które to pozwoliły mi mniej więcej dokładnie określić rodzaj szkodnika. Bo zdecydowanie nie było to coś, co mógłby zrobić człowiek. Ale za to mały bies w rodzaju podchałupnika, gwizduna albo szusza – jak najbardziej. Te szkodliwe stworzenia są bardzo powszechne, szczególnie w lasach liściastych, a ostatnimi czasy nabrały zwyczaju zakradania się do chat, żeby przezimować w cieple. Czasem niezbyt słusznie nazywa się je skrzatami domowymi.
– No to w takim razie może ustalmy od razu zapłatę – zaproponował piwowar. – Ile szanowna pani sobie życzy za swoje wiedźmie usługi? Srebrem czy miedź też się nada?
– Wszystko się nada... A można w naturze? – spytałam.
– Ale przecież sama szanowna wiedźma mówiła... – pogubił się Browyka – Że niby ani ziemniaków, ani kiszonej kapusty... I proszę się nie krępować, nie jesteśmy jakimi biedakami, mam pieniądze, więc proszę tylko powiedzieć, ile trzeba, zapłacę. I mogę jeszcze dać połowę awansem, bo widzę że z pani to solidny człowiek i prawdziwy czarownik, a nie jak te gaduły, co to noszą na pokaz naszyjniki ze smoczych zębów, a żywego smoka na oczy nie widziały...
– Widzieć smoka, to ja widziałam – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ale wątpię żebyśmy mieli rozstać się jako przyjaciele, gdybym wybiła mu ząb. Nie, szanowny Browyko, nie chodzi mi o nieśmiałość, tylko o wspólną korzyść. Umówmy się tak: dostanę od was worek tego, co sama będę chciała zabrać z fabryki. Umowa stoi?
Browarnik zamyślił się na dłuższą chwilę, pewnie próbując przypomnieć sobie czy nie ma przypadkiem zakopanego gdzieś pod podłogą skarbu ze złotych sztabek.
– Ale przecież tam nie ma nic oprócz chmielu i słodu... – wydukał w końcu, drapiąc się po głowie.
– To czemu się pan niepokoi?
– Jakoś mi tak niezręcznie... Chciałbym szanownej pani za trudy zapłacić jak człowiekowi, żeby krzywdy nie robić...
– No co też pan, szanowny Browyko, żadna to krzywda – zapewniłam chłopa, drapieżnie uśmiechając się do własnych myśli. – Wręcz przeciwnie, obopólna korzyść. Umowa stoi?
– Niech będzie, jak sobie szanowna pani życzy. – Browyka wzruszył ramionami i ufnie wyciągnął do mnie szeroką dłoń.
* * *
Jedni uważają magię za ścieżkę dla wybranych, drudzy za narzędzie zła. Dla kogoś jest niedosięgłym cudem, a dla innych ścisłą nauką o nienaruszalnych zasadach i oczywistych skutkach. Niektórym wydaje się pustym, głupim i przestarzałym zabobonem, podczas gdy zdarzają się też tacy, którzy nie potrafią bez niej żyć. Natomiast dla mnie to tylko praca, ciężka i żmudna, ale też potrzebna i ciekawa.
Związałam ze sobą końce sznurka i ułożyłam go na ziemi w okręgu, mocując rozszczepionymi na dole świeczkami. W odległości wyciągniętej ręki postawiłam spodek ze śmietaną (nie mogłam powstrzymać się, żeby nie spróbować... Pychota! Żeby tylko przetrwała do właściwej godziny!), klęknęłam w środku okręgu i pstryknęłam palcami, zapalając płomienie na knotach. Po czym zastygłam, krzyżując ręce na piersi.
We wsi zaszczekały psy. Ktoś ciężko szedł w kierunku drzwi nawet specjalnie się z tym nie kryjąc. Zazgrzytała zasuwa i skrzypnęły zawiasy.
– Szanowna wiedźmo? – w szparze pokazała się kudłata głowa Kołota. – Szanowna wiedźmo, gdzie pani jest? Przyniosłem kolację, pewnie przez noc pani zgłodnieje...
Dokładnie rozejrzał się po pomieszczeniu, beznamiętnie patrząc wprost przeze mnie.
– Wyszła gdzieś – podsumował i przymknął drzwi.
Uśmiechnęłam się z zadowoleniem. Zaklęcie działało jak należy.
Pytanie tylko, czy uda mi się tak samo łatwo oszukać to stworzenie, na które było obliczone?
Psy nijak nie chciały się uspokoić – pewnie wyczuły lisa skradającego się do kurnika albo w czyjejś izbie za szczelnie zamkniętymi okiennicami trwała powolna i męcząca zmiana kształtu dziennej postaci wilkołaka. Gdybym miała więcej czasu... i mniej znajomych w rodzaju Łękomira, to zostałabym w Warokczy jeszcze na kilka dni. Wyjątkowo ciekawe miejsce. Miałam wrażenie, że nawet tutejsze powietrze przesiąknięte było czarami – i nie była to ani wściekłość nekromancji, ani niszczycielska moc magii białej, tylko coś zagadkowego, jakiś wyraźnie nadprzyrodzony duch, niby dobroduszny, ale równocześnie oceniający człowieka nieco z góry. Sprawiało to, że patrzyłam w tańczące cienie za granicami kręgu palących się świec z zachłanną ciekawością.
Ech, nie tam powinnam patrzeć.... Zerknęłam na miskę zupełnym przypadkiem i prawie jęknęłam. Śmietany zostało już ledwo na dnie i znikała z niesamowitą szybkością, wręcz rozpływała się w powietrzu.
Magowie mają takie żartobliwe powiedzenie – nie złapany, nie bies. Bo faktycznie, póki biesa nie dotkniesz, pozostaje niewidzialny, chyba że sam ma ochotę się ujawnić. Ostrożnie wycelowałam, po czym wyrzuciłam z kręgu prawą rękę i na oślep złapałam skrzata za kark.
Nie jestem pewna, kto przestraszył się bardziej – ja, w momencie gdy po naruszeniu granic kręgu zrobiłam się z powrotem widoczna... czy istota, której godność tak nieostrożnie naruszyłam.
W odróżnieniu od żywych istot wielkość i wygląd pomrok zależy nie od ich wieku tylko od mocy, którą mają w naszym świecie. Toplik rośnie z każdą połkniętą ofiarą, strzyga na tych samych zasadach obrasta w ciało, a mawka zyskuje możliwość życia przez dłuższy czas bez wody i poruszania się po lądzie. Ale nie wszystkie stwory w celu zwiększenia rozmiarów muszą kogoś zagryźć, wyssać czy rozszarpać na drobne kawałeczki. Na przykład leszy żywi się ludzkim strachem, zagub leśny – rozpaczą, a skrzat domowy musi poczuć się gospodarzem, żeby zyskać na sile i urosnąć wprost w oczach.
Nie raz miałam okazję polować na domowe biesy i wiedziałam, że osiągają wielkość trzymiesięcznego jagnięcia. I po raz pierwszy w życiu trzymając za szeroki kark stwora wielkości solidnego basiora byłam, łagodnie mówiąc, zdziwiona. Trochę jakbym znalazła w pułapce na myszy łup wielkości prosiaka.
Szczęśliwie szusz – a był to właśnie on – to istota wyłącznie trawożerna, i na dokładkę tak samo nieszkodliwa, jak strachliwa. Moja ofiara pisnęła z zaskoczenia, szarpnęła się i zaczęła szaleńczo miotać, gnana jedynie chęcią, by uratować swoje czarne futro. Z zaskoczenia moja ręka ześlizgnęła po gładkim grzbiecie i tyle bym szkodnika domowego widziała, gdyby moje palce nie zacisnęły się na samym pędzelku długiego ogona. Ponieważ byłam świadoma, że drugi raz tak po prostu szusza nie złapię, złapałam za tenże ogon z całych sił.
Nie była to najmądrzejsza decyzja. Po pierwsze, szusz jak każdy bies niezbyt odróżniał podłogę od sufitu i tak samo skutecznie przemieszczał się głową w górę i w dół. Po drugie, wylatując z kręgu zaplątałam się nogą w sznurek i teraz wlókł się za mną ogon z solidnie zaczarowanych świec, przylepionych do niego stopionym woskiem. Przeklęty bies zamiótł mną całą podłogę, wytarł pajęczyny pod dachem, przewrócił kilka ławek i pozrzucał jakieś graty z półek. Świat dookoła wirował, przemykał, dzwonił, grzmiał, rozlatywał się na skorupy i szczapy. Miałam wrażenie, że szalony wyścig nie będzie miał końca. Wisząc na ogonie nieujeżdżonego skrzata bardzo trudno o dobry pomysł i niespecjalnie można upleść zaklęcie, więc zostawało mi tylko zamknąć oczy i modlić się, żeby ta głupia historia możliwie szybko dobiegła końca i w miarę możliwości nie została wstydliwą plamą w mojej biografii...
* * *
Sprytny siostrzeniec Browyki, dwunastoletni Grińka tej nocy również nie spał. Jak tylko pobożne mamrotanie babki, odmawiającej modlitwę na noc zmieniło się w znacznie mniej melodyjne chrapanie, błyskawicznie zleciał z pieca i wyskoczył przez okno, nie dowierzając skrzypiącym zawiasom w drzwiach. Bardzo chciał zobaczyć, jak wiedźma będzie łapała szkodnika w browarze wujka.
Pod oknem na Grińkę czekał Kodka, jego najlepszy przyjaciel i szkodnik większy od wszystkich pomrok razem wziętych.
– Pewnie ta wiedźma kłamie! – szepnął, gdy na wyścigi biegli do fabryczki. – Napije się piwa za darmo, prześpi całą noc, a rano powie, że tyle czarowała i się zmęczyła, że nad ranem ledwo doszła do siebie.
– To może jej zrobimy jakiegoś psikusa? – zaproponował Grińka.
– Aha! Póki śpi wysmarujemy mordę dziegciem, a na wierzchu przysypiemy pierzem. Dopiero rano będzie zabawa!
– Tylko skąd mamy niby wziąć pierza i dziegciu? – westchnął chłopak.
– No coś ty! Pierza zawczasu naskubałem z poduszki tatka. A dziegciu zaraz zgarniemy z wiaderka przy kuźni.
– Ty to masz łeb! – zachwycił się Grińka.
– A jak! – odparł Kodka z dumą.
Chłopcy z chichotem otworzyli drzwi, wsunęli w szparę swoje chytre umorusane twarzyczki... i zamarli.
Koszmar!
Widok ten na zawsze pozostawił ślad we wrażliwych dziecięcych umysłach. Gdyby mieli zobaczyć taki koszmar we śnie, na ciepłym piecu własnej chaty, to oblaliby się zimnym potem i pobiegli do matki schować się pod pierzyną!
Wiedźma otoczona jaskrawymi płomieniami z wyciem i rechotem jak ten leszy latała po powale i ścianach!
Chłopcy wydarli się chórem, odwrócili i rzucili do ucieczki, gonieni przez świst wiatru w uszach. Już nigdy więcej nie śmiali się z wiedźm. Nawet mówili o nich wyłącznie szeptem i uważnie rozglądając dookoła...
* * *
Szusz zaczął się męczyć. Jego ruchy robiły się wolniejsze, a skoki mniej gwałtowne, po czym w końcu bez sił padł na podłogę. Przez chwilę leżeliśmy bok przy boku, patrząc na siebie z nienawiścią, ciężko dysząc.
Ostatecznie udało mi się nie wypuścić kudłatego ogona, który niespodziewanie zaczął topnieć w dłoni – szusz ostatecznie się poddał i przybrał swoją prawdziwą postać. Stękając i pocierając wolną ręką stłuczenia zebrałam się na kolana, bez trudu trzymając w powietrzu istotę wielkości kota, porośniętą czarną jedwabistą sierścią.
Wiszący na ogonie szusz poruszył łapkami i rozpaczliwie jak kot, paskudnie i monotonnie zawył, wytrzeszczając na mnie nieproporcjonalnie duże żółte oczy z zieloną otoczką dookoła źrenicy.
– No co, draniu jeden, koniec tego dobrego? – westchnęłam, podnosząc do nosa biesika wolną pięść.
– Uuu... – cienko zaskamlał szusz, powoli kręcąc się na ogonie. Zachciało mi się śmiać. Zapomniałam o zemście i kulejąc przeszłam się po fabryczce, niedbale machając szuszem jak kadzidłem. Znalazłam worek, wpakowałam spokorniałego biesika do środka, ściągnęłam otwór sznurem i przyklepałam sprawę zaklęciem ogólnego posłuszeństwa.
Po czym do samego świtu siedziałam na workach z chmielem, lecząc stłuczenia i skaleczenia leczniczą mieszanką eliksirów, zaklęć oraz soczystych wyrażeń, nie mających nic wspólnego z naukami magicznymi...
* * *
Z ręką na sercu zapewniłam piwowarów, że już ani jedna kadź ze słodem nie zostanie zbezczeszczona przez pomrokę. Nie bez przyjemności wysłuchałam ody chwalebnej pod swoim adresem, po czym pożegnałam się, uprzejmie odmawiając wypicia „po jednym na pożegnanie”. Dokładnie tak jak się spodziewałam, chociaż miałam nadzieję, że się mylę, Łękomir czekał na mnie przy furtce swojego domu. Oczywiście mogłam opuścić wieś od drugiej strony, ale doskonale wiedział, że tego nie zrobię – o ile nie mam ochoty na obiecane nieprzyjemności.
– Masz? – zapytał z wyzywającą wręcz bezczelnością.
– A jak... Najpierw faktycznie chciałam szanownemu panu oddać połowę, ale potem zmieniłam zdanie (na twarzy poborcy podatkowego wykwitł paskudny grymas)... i uznałam, że oddam całość. (Grymas nabrał niepewnie-zdziwionego odcienia).
Łękomir rozwiązał sznur i z ciekawością zajrzał do worka. Ze środka tchnęło wiatrem, jak gdyby ktoś zwinny i puszysty przeskoczył mu koło twarzy. Trawa w kierunku okienka piwnicznego schyliła się pod malutkimi łapkami, wyznaczając wąziutką ścieżkę.
– Ale tu nic nie ma! – zawołał poborca po chwili wahania.
– Ano, już nic tam nie ma – zauważyłam z udawanym współczuciem. – Widzi pan, nawet w naszych okrutnych czasach istnieje takie pojęcie, jak altruizm. Że niby trzeba pomagać bliźniemu swemu i takie tam... Nie wierzy mi pan? To proszę sprawdzić w papierach! W raportach browaru w Warokczy widnieje worek z płótna, jedna sztuka, wartość nominalna – jedna miedka. Cenna rzecz, wyjątkowo przydatna w gospodarstwie. Można powiedzieć, że od serca sobie odejmuję...
Ale Łękomir nie docenił mojej ofiary. Zaklął z emfazą i zatrzasnął furtkę, nawet nie fatygując się, by powiedzieć słowo pożegnania. Chociaż worek zabrał. I nawet sznurem nie pogardził.
...okienko piwnicy cichutko skrzypiało, chwiejąc się w zawiasach tam i z powrotem...
* * *
Oczywiście z tym altruizmem to był żart. Uczciwi przedsiębiorcy nie dali mi spokoju, póki nie udało im się wręczyć mi niewielkiej sakiewki z monetami. Zgodnie uznaliśmy ją za „Prezent z dobrego serca, nie podlegający opodatkowaniu”.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl