Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od inwazji Księżycowej Szarańczy minęło dziesięć lat. Zdruzgotany po stracie żony Yonzi Chamarovitch bezskutecznie próbuje znaleźć sposób na odbudowanie Kolosa i naprawienie Novy, zaniedbując córkę. Pewnego dnia zbuntowana i nieszczęśliwa nastolatka ucieka z domu. Jej celem jest odnalezienie „Odysei” i admirała Vermoniego Verganzy, marzy bowiem o gwiezdnych podróżach przy jego boku. Mezmer Tornov piastujący urząd namiestnika Cesarstwa Soryjskiego przemienił kraj w jedną wielką manufakturę wojny. Przekonany jest o nieuchronnym nadejściu kolejnej konfrontacji z Księżycową Szarańczą. Tymczasem Casandrę trawią wyrzuty sumienia z powodu tragedii, do której sama się kiedyś przyczyniła. Z każdym dniem coraz bardziej traci kontrolę nad żarłocznymi owadami, a pierwsze skrzypce zaczyna grać wśród nich Księżna – według niej wszystko, co żyje, jest tylko pożywieniem dla roju. W kierunku Sory zbliża się krążownik z Alamalu. Twórcy żywych maszyn opuścili swój świat w poszukiwaniu mechanicznej abominacji i wszystkich jej świadków. Czy mieszkańcy Sory potrafią się zjednoczyć pod rozkazami generała Hajmira Genzelmayera w obliczu nowego, stokroć większego zagrożenia? Alamalczycy bowiem tylko z daleka wyglądają jak aniołowie…
Najbardziej wyczekiwana historia polskiej fantastyki powraca i to w wielkim stylu! Krzysiek Piersa pokazał już, że można napisać humorystyczną fantastykę (steampunk w kosmosie? Dlaczego nie!) i to bez kompleksów. Teraz wraca z kontynuacją losów swoich jakże niebanalnych bohaterów. Większą, bogatszą, chwilami śmieszniejszą, chwilami jednak mroczniejszą. I na pewno mądrzejszą. Nie oderwiecie się od tej książki, gwarantuję!
- Arkady Saulski, autor bestsellerowego cyklu „Zapiski Stali”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Grzechy przeszłości
Jak wyglądałaby dzisiaj Sora, gdybyśmy dziesięć lat temu nie polecieli na Avelię, nie poznali Novy i nie zatrzęśli w posadach całą machiną Światozbioru? Dziś słyszę zgrzyt zębatek i lękam się tego.
Yonzi Chamarovitch
Dzień Cesarski stał się wyjątkowym świętem dla mieszkańców Herzenstadt, odkąd Księżycowa Szarańcza pożarła połowę świata.
Święto zostało ogłoszone z woli obywateli, by wyrazić ich wdzięczność wobec władcy Alfonsa VI oraz jego doradcy i namiestnika, Mezmera Tornova, dzięki którym kraj wkroczył w złoty wiek rozwoju. Jarmarczne atrakcje, kramy, kuglarze i wojskowa parada stały się nieodzownymi elementami święta.
Mezmer siedział w wysokiej loży tuż obok marionetkowego władcy, Alfonsa, oraz marszałka Ignacego Carcasnova. Machał do poddanych i odwzajemniał uśmiechy. Parada żołnierzy miarowym krokiem stukała o brukowany dziedziniec. Stalowe napierśniki błyszczały w słonecznym blasku. Długie karabiny zakończone bagnetami i granaty na paskach aż nadto symbolizowały rewolucję technologiczną. Konnica z krótkimi karabinkami i pistoletami. Dalej opancerzone bryczki z moździerzami i armatkami. Niebo wypełniały ogromne balony i sterowce przynajmniej na razie służące do zwiadu, choć już trwały prace nad odpowiednią artylerią.
I pomyśleć, że jeszcze dziesięć lat temu maszerowaliby z mieczem i tarczą u boku, zaśmiał się w duchu Mezmer.
Parada wojskowa cieszyła oczy Mik-Maka. Wspaniały pokaz siły, umacniający wiarę ludzi w bezpieczeństwo Cesarstwa. Wieść o rosnącej potędze militarnej miała dotrzeć zarówno do Federacji, jak i samej Szarańczy. Wszyscy mieli wiedzieć, że z cesarskimi się nie zadziera.
Namiestnik zlikwidował większość szlachty, rozdając jej majątek najbiedniejszym, zapewniając sobie w ten sposób dozgonne wsparcie mieszczaństwa. Wielu magnatów kwestionujących „bobrowatego” przy boku cesarza zostało straconych lub popadło w niełaskę. Bezrobotni otrzymali zajęcie przy budowie fortyfikacji i wydobyciu żelaza. Manufaktury włókiennicze, cegielnie i huty wyrastały każdego dnia. Powstawały nowe fabryki zbrojeniowe, działające wyłącznie pod licencją cesarskiego doradcy. Mezmer chciał mieć pewność, że ludzie produkują dokładnie to, czego aktualnie potrzebuje. Z radością przyglądał się kwitnącemu mocarstwu. Nigdy nie przypuszczał, że jego życie potoczy się w takim kierunku.
Eksperyment w Segenburgu.
Śmierć tysięcy za nieśmiertelność jednego. Dusze przetransformowane w energię zamieszkującą jego ciało.
Już niemal całkowicie zapomniał o bólu. Odzywał się tylko od czasu do czasu, niczym dawna kontuzja. Przyzwyczaił się do bezsennych nocy spędzanych w laboratorium. Szukał sposobu na poskromienie siły, której nadal nie pojmował. Wiedział jednak, że opanowanie tej energii otworzy mu drzwi do technologii niedostępnej nikomu w Światozbiorze.
Zastanawiał się jednak czasami, ile energii sam już zużył. Czy poczuje, gdy zacznie zbliżać się do dna własnego naczynia? Czy będzie w stanie się „naładować”? A jeśli zapragnie swego końca, czy będzie mu on w ogóle dany?
– Imponujący widok, mości namiestniku – komplementował marszałek Ignacy Carcasnov.
Błękitny garnitur szyty na miarę, ozdobiony złotą nitką, podkreślał jego pozycję. Mezmer nie stronił od gustownych ubrań, lecz trudno mu było konkurować z marszałkowskim szykiem, choć zauważył, że mężczyzna mocno posunął się w latach. Ostatnie dziesięciolecie przerzedziło mu włosy i naznaczyło twarz siateczką zmarszczek. Mezmer w cichości podziwiał tego niezwykle śliskiego człowieka. Pozbawiony poparcia społecznego i części majątku, potrafił lawirować pomiędzy politycznymi przeciwnikami wystarczająco dobrze, by pozostać na stołku.
– To dopiero początek, marszałku. – Mezmer się ukłonił. Obaj całkowicie zignorowali cesarza, głupkowato uśmiechającego się na tronie. – W laboratoriach opracowujemy już nowe karabiny z amunicją łuskową. Koniec z nabijaniem panewki. Wkładasz pocisk i strzelasz!
– Tak jak w tych dużych sześciolufowych karabinach? – dopytywał Carcasnov. Mik-Makowi imponowało, że pomimo sędziwego już wieku i tysiąca spraw na głowie, marszałek nadal doskonale orientował się we wszystkim.
– Dokładnie tak. Pracujemy też nad pancerzem ze wspornikami. Wyobraża sobie marszałek ludzi zakutych w stal, uzbrojonych w TAKIE działa? – spytał, wskazując moździerz na dachu stalowej karocy.
– Co więc stoi na przeszkodzie?
– O dziwo… czas – westchnął Mezmer. – Ludzie potrzebują czasu, by nauczyć się i przekonać do nowego stylu życia. Jak długo grymasili na widok muszkietów i ręcznych granatów? Wciąż mają się dobrze pasjonaci walk na miecze, a że…
Wtem cesarz Alfons VI zaczął kaszleć, przerywając dyskusję możnych.
Delikatnie przetarł twarz chusteczką, zostawiając na niej krwawy ślad.
***
– Na miejsca! – krzyknął sędzia.
Późną nocą, gdy ulice Gawen pustoszały, na miasto wyjeżdżali młodzi pasjonaci prędkości. Kilka miesięcy po wojnie braciom Lemmar udało się stworzyć niewielkie ścigacze napędzane silnikiem rakietowym. Nazywano je ścigaczami lemmarskimi lub po prostu lemmarami. Były niezwykle szybkie, zwrotne i śmiertelnie niebezpieczne.
– Gotów!
Silnik rakietowy ze sterem i statecznikami. Pomysł, choć interesujący, okazał się bardzo trudny w obsłudze. Ogromne przyśpieszenie i wrażliwe manetki sprawiły, że niejeden rozbił się o kamienicę jako żywa torpeda i choć dorośli szybko przestali interesować się tymi maszynami, nie zniechęcało to mik-maczej młodzieży. Z tego też powodu, jazda lemmarami została ograniczona jedynie do zmagań na torach wyścigowych. Oczywiście znaleźli się również szaleni pasjonaci, którym zmagania w legalnych rajdach nie wystarczały.
– Lemmary!
Tak powstały nielegalne wyścigi, śmiertelnie niebezpieczne i bezwzględnie karane przez służby porządkowe. Dziesięć ścigaczy przygotowywało się właśnie do wyścigu. Słup czarnego dymu unosił się w powietrze. Pomimo siąpiącego deszczu, milicja z pewnością musiała już wiedzieć o zgromadzeniu.
– START!
Ścisnęli manetki. Ogień buchnął z silników. Ogłuszający ryk wypełnił całą dzielnicę. Dziesięć maszyn wystrzeliło jak z procy, zostawiając w tyle wiwatujących kibiców.
Już na pierwszych zakrętach odpadły trzy ścigacze. Jeden rozbił się na stercie śmieci. Drugi zbyt ostro zahamował, tym samym pozwalając, by jego własny korytarz powietrzny zatrząsł pojazdem. Zarył w ścianę kamienicy, znacząc drogę ogniem. Trzeci z kolei za mocno wcisnął sprzęgło i jego lemmar wbił się w bruk niczym wiertło. Pozostali nadal mknęli naprzód, nie zważając na nic poza szaleńczą prędkością.
Wjechali na targowisko. Wschodnia część Gawen najbardziej ucierpiała podczas pamiętnej obrony przed Szarańczą dziesięć lat wcześniej. Budynki w większości rozebrano, a na ich miejscu powstał wielki plac, na którym wraz z upływem lat zaczęli gromadzić się wędrowni kupcy i lokalni handlarze.
Tysiące stolików i namiotów stanowiły doskonały sprawdzian pilotażu. Trudne do zauważenia, zlewające się z otoczeniem, przypominały ostre skały pośród morskich fal.
Zwłaszcza takie, które marynarz dostrzega odrobinę zbyt późno.
Jeden z pilotów odbił w bok, chcąc popisać się przed publicznością, lecz przecenił swoje umiejętności. Materiał niedopiętego namiotu zahaczył o ścigacz, ściągając go tym samym z głównego toru. Zanim lemmar w końcu się zatrzymał, zdążył przebić się przez kilkanaście stolików, ciągnąc za sobą podarte namioty i markizy.
Na prowadzenie wysuwała się smukła, biała maszyna. Wyraźnie zmodyfikowany lemmar z dłuższym statecznikiem i krótkimi płatami skrzydeł. Pilot doskonale manewrował na każdym zakręcie, dając gazu, gdy tylko mógł i hamując w ostatniej chwili. Gromadzący się wzdłuż całej trasy kibice wiwatowali, gdy śnieżny pocisk mknął przed siebie, rozcinając gęsty deszcz i mrok późnej nocy.
Większość zgromadzonych wiedziała, że za sterami siedzi młodziutka Mik-Maczka. Wykorzystywała siłę odrzutu maszyny, cały czas korygując kurs. Deszcz zdawał się być lodowymi igiełkami bębniącymi o gogle. Maleńkie krople odbijały światło miejskich latarni, błyszcząc niczym gwiazdy. Przy tej prędkości kontury kamienic znikały, zlewając się w jedną brunatną masę. Ścigacz pędził przed siebie, omijając wszelkie przeszkody. Z każdą chwilą reszta peletonu zostawała coraz bardziej z tyłu.
Finałowy odcinek trasy. Długa prosta kierująca do otwartej, północnej bramy. Niejeden pilot dał się ponieść prędkości i własnemu ego, gdy mając zwycięstwo w garści, zamiast triumfalnie przekroczyć metę, rozbijał się na murze.
Trzymała się środka drogi, omijając zaparkowane karoce i monoślady. Silnik chodził na pełnych obrotach, wyjąc wściekle.
Jeszcze trochę i pobiję rekord prędkości na trasie, pomyślała, gdy krople deszczu dudniły o kask i gogle.
Ścigacz przemknął przez bramę, a publiczność zakrzyknęła radośnie. „Biała Strzała” wygrała trzeci wyścig z rzędu.
Puściła gaz, na co silnik z wdzięcznością zamruczał. Wyjechała poza miasto, podskakując na wybojach i delektując się nocnym krajobrazem. Patrzyła na jasny księżyc i tysiące gwiazd. Gdzieś tam była Avelia, Restermarchia, z której przyleciał wujek Mar-Kir, niezbadane Amerliw, Alamal i Bergul. Cały Światozbiór do przemierzenia.
Zrobiła nawrotkę, przyglądając się Gawen. Symbol współpracy ludzi i Mik-Maków. Miejsce powołania do życia Armii Federacyjnej i dom Yonziego Chamarovitcha, wielkiego bohatera Sory.
Wracała z powrotem do północnej bramy spacerowym tempem. Żaden ścigacz do niej nie dołączył. Podejrzewała, że wycofali się z wyścigu, nie widząc szans na wygraną, albo po prostu się rozbili. Zbliżając się, uniosła pięść w geście zwycięstwa. Nie przywitali jej jednak fani, lecz służby porządkowe.
Dostrzegła zasadzkę o kilka sekund za późno.
Stalowa siatka wystrzeliła ze szczytu muru, przygwożdżając ją do bruku. Szamotała się na wszystkie strony, lecz na próżno.
Chwilę potem milicja była już przy niej. Dwóch mężczyzn rasy ludzkiej, ubranych w płaszcze przeciwdeszczowe, z pałkami w dłoniach. W porównaniu z Mik-Maczką byli wręcz gigantyczni.
– Ściągnij hełm i gogle! – rozkazał jeden z funkcjonariuszy, świecący latarnią. Niechętnie odpięła kask i zsunęła okulary ochronne na czoło.
Milicjanci westchnęli, patrząc na nią z zakłopotaniem. Dobrze znała te spojrzenia oceniające ją przez pryzmat ojca.
– Merina Chamarovitch… – jęknął milicjant.
***
Hajmir Genzelmayer odwiedził Yonziego pierwszy raz od prawie roku, toteż wieczorna kawa szybko zamieniła się w nocny rum. Siedzieli wpatrzeni w trzaskające w kominku polano, słuchając kropli deszczu dudniących za oknem. Hajmir rozejrzał się po domu Mik-Maka i westchnął ciężko.
– Tak w ogóle, to przydałoby ci się od czasu do czasu wynająć sprzątaczkę, bo widzę, że sam z mopem i ścierką nie masz za dużo do czynienia – wytknął, spoglądając na zakurzone meble zagracone stertą planów i notatek. Piętrzące się talerze, niedojedzone posiłki, ubrania rzucone w nieładzie. Jedyne czyste przestrzenie wydarte mieszkaniu były obwarowane książkami niczym falochronem. Narzędzia, śrubki i niedokończone projekty walały się po każdym zakątku mieszkanka.
– Nie będę kryć, troszkę się zapuściłem – westchnął Yonzi, zatopiony w fotelu. Co chwila kręcił nerwowo niedbale zapuszczonym wąsem i drapał w kubek, wyglądający w jego łapkach jak kufel do piwa.
Minęło dziesięć lat od Rozejmu pod Seblington, pomyślał Hajmir. Zostałem dowódcą nowo uformowanej armii federacyjnej. Razem z Maxwellem, Artero i pozostałościami cesarskiego oddziału zabójców stworzyliśmy podwaliny mik-maczego wojska. Ba! Każdy zabójca kieruje obecnie własnym elitarnym oddziałem!
Yonzi w tym czasie został mianowany honorowym obywatelem Gawen, a że już dwukrotnie odmówił kandydatury na burmistrza, wciągnięto go do rady miasta. Otrzymał również najnowocześniejszy warsztat jaki tylko Gawen mogło zapewnić. Połowa inżynierów chciała pomagać przy budowie kolejnego kolosa, na którego wszyscy czekali. Federacja nie zamierzała szczędzić funduszy na tę niezwykłą broń.
Mik-Mak miał wszystko, co wynalazca mógł sobie wymarzyć.
Hajmir cenił rozmowy z Yonzim, ponieważ był jednym z niewielu znających prawdę o hucznie świętowanym „Rozejmie”. Raptem kilka osób wiedziało, że stalowy gigant śpiący pod Seblington był pustą skorupą. Mik-Maki wierzyły w armię Federacji i najnowsze wynalazki, lecz główny filar ich motywacji stanowił właśnie kolos.
Kolos, którego w rzeczywistości nie było.
Świadomość tego pożerała Chamarovitcha od środka i Hajmir czuł, że z jego przyjacielem jest coraz gorzej.
– Jeżeli planujesz zapytać „Jak tam budowa nowego kolosa” to ostrzegam, że wepchnę ci głowę w palenisko! – zagroził Yonzi, na co Hajmir wybałuszył oczy.
– Przecież nic nie powiedziałem! – zaprotestował.
– Ale chciałeś!
– Nigdy w życiu!
– To skomplikowany proces! – tłumaczył się Mik-Mak, coraz mocniej ściskając drewniany kubek z rumem.
– Yonzi, na Sorę, o nic cię nie pytam i nie zamierzam pytać, jeśli sam nie zechcesz mówić. Nie jestem państwowym urzędnikiem, który patrzy ci na ręce… Jestem twoim przyjacielem, pamiętasz? – wyrzucił z siebie Hajmir. Czuł w kościach, że bobrowatego kompana gryzł temat, o którym z nikim nie mógł porozmawiać. Podtrzymywane od dekady kłamstwo zbierało swoje żniwo. Każde wspomnienie i ledwie muśnięcie tematu odbierał jak atak na niego.
Mik-Mak kilkoma łapczywymi haustami osuszył już trzeci kubek rumu.
– Cały czas są problemy z rozruchem silnika… właściwie silników… przekazaniem energii do kończyn… poprawiam po asystentach… ja… nie mogę tego rozgryźć… – wyrzucał z siebie nieskładnie. – Robimy kolejną próbę, wszyscy schodzą się, czekają, wyrywają wąsy z nerwów, a potem nic. Wielkie fiasko. Patrzą na mnie, a ja muszę ich uspokoić, że wszystko gra, tak miało być, to po prostu kolejny etap testów i wszystko idzie zgodnie z planem…
– A nie idzie, jak rozumiem? – spytał Hajmir przyjacielskim tonem. – Nie masz jakiś planów albo notatek? Nie masz kogo poprosić o pomoc? Innych wynalazców? Lemmarów? Vanvazauera? Menritcha?
– Wątpię, by mogli pomóc… – westchnął Mik-Mak. – Budowałem kolosa prawie dwadzieścia lat temu. Głównym konstruktorem był mój ojciec, Heiro Chamarovitch, i jego przyjaciel Wizma Sereinov. Myślałem, że znam tę maszynę do ostatniej śrubki, ale… jest tyle zmiennych! Tyle modyfikacji! Napięcie, hydraulika, ciśnienie…
Cóż za gorzki chichot losu, pomyślał Hajmir. Po prostu były potrzebne plany konstrukcyjne, a takowe nie istniały. Trudno zbudować tak skomplikowaną maszynę z pamięci! Mik-Maki nigdy nie robiły planów ani schematów budowy własnych wynalazków, bo i tak zaraz je modyfikowały. Wzory produkcyjne i patenty wprowadzono raptem dziesięć lat temu podczas utworzenia Armii Federacji. Yonzi nie miał jednak odtworzyć prostego pistoletu, a dwudziestometrowego stalowego golema! Jedynego w swoim rodzaju!
To tak jakby budowniczy miał z pamięci postawić pałac.
– Nadal też nie wiem jak naprawić Novę – bełkotał Yonzi, zapatrzony w ognisko. – Przygotowałem już dziewiętnaście różnych wynalazków. Doładowania, rozruszniki… na ślepo próbuję zgadnąć, co będzie mogło mu pomóc.
– Wiesz, że w każdym momencie mogę zorganizować tajną wyprawę do Seblington? – spytał Hajmir.
– I co nam to da? A jeśli Szarańcza nas zauważy i uzna to za złamanie paktu? Jeżeli wszystkie próby zawiodą i nie uruchomię Novy? Co wtedy, Hajmir? Jak wrócę do Gawen? Jak spojrzę wszystkim w oczy?
Hajmir nie odpowiedział. Sytuacja z Księżycową Szarańczą faktycznie balansowała na ostrzu noża. Każdego dnia ginęły ostatnie niedobitki Przymierza Zjednoczonej Sory. Poświęcili jedno królestwo, by pozostałe dwa mogły przeżyć. W końcu jednak Szarańcza pożre wszelkie życie na swoich terenach, zmieniając tym samym jedną trzecią Sory w jałową pustynię. Gdzie wtedy uderzy? Na Cesarstwo?
Słyszeli o militarnych osiągnięciach północnego sąsiada. Mezmer Tornov, który w niewyjaśnionych okolicznościach stał się prawą ręką cesarza, wprowadzał modernizację całego kraju.
Pomimo Mik-Makowych wynalazków, Hajmir nie był pewny, czy sprostaliby im w boju. Wielką nadzieję pokładano oczywiście w słynnych kolosach Chamarovitcha.
Problem w tym, że jeden nadal nie działał, a drugi nigdy nim nie był.
– Wiesz, że Mar-Kir organizuje regularne wypady na Restermarchię? Podobno po naszej wizycie wybuchł tam bunt. – Hajmir uśmiechnął się, próbując rozgonić ponure myśli w głowie przyjaciela.
– Słyszałem to i owo od Meriny – odpowiedział Yonzi. – Często odwiedza „wujka Mar-Kira i kuzynkę Mar-Ayę”. Ich miasteczko nieźle już się rozrosło, wiesz? Nazwali je Gun-Hara. Stale wysyłają transporty drewna i ryb na handel, ale Vermoni z kolei osiadł na mieliźnie. Zadokował „Odyseję” na skraju ich osady i tak tam został. Z nikim się nie widuje, jedynie kupuje jedzenie.
Hajmir nie dziwił się Verganzie. Gdy Szarańcza rozpoczęła inwazję na jego ojczystym świecie, poprosił Avelijczyków o pomoc, za walutę mając swoją wieloletnią służbę i przyjaźń dwóch ludów.
Tego dnia Avelia odwróciła się od Sory, co zdruzgotało Mik-Maka.
– Aaa… gdzie w ogóle jest Merina? Dawno jej nie widziałem – wtrącił Hajmir, szukając jakiegokolwiek pozytywnego tematu, gdyż każda dotychczasowa próba zdawała się rozdrapywać kolejną ranę w sercu Yonziego.
– Gdzieś… wyszła – wydukał Mik-Mak.
– Nie wiesz, gdzie jest twoja córka?
– Jest dużą dziewczynką. Nic jej nie będzie. Zresztą, kto by śmiał skrzywdzić „córkę wielkiego Yonziego Chamarovitcha” – prychnął.
Hajmir zamilkł, ściskając mocniej kubek z rumem. Wiedział, że Yonzi nigdy nie wybaczył sobie śmierci żony, Laili. Czy Merina również uważała, że odpowiada za los matki? Przypuszczał, że tak, bo on… On sam obwiniał się o śmierć Wilgi i Gertry. Matka i córka, jego córka, obie zginęły wraz z innymi mieszkańcami Sagenburgu. Co tam wówczas zaszło, nie wiedział nikt, pewne było tylko to, że ludne, gwarne miasto w jednej chwili stało się jedną wielką zbiorową mogiłą. Minęły jednak lata, pył zasypał tamtejsze domy, które kruszyły się i waliły w gruzy, ulice zarosły trawą, zadbane niegdyś ogrody zamieniły się w dzikie gąszcze. Ludzie powoli zapominali o niezrozumiałej tragedii, która dotknęła Sagenburg. Tylko on zapomnieć nie mógł. Czasami zastanawiał, czy gdyby plunął na obowiązujące wówczas reguły i przyznał się do mezaliansu, wziął z Wilgą legalny ślub, to czy dziś jego córka olśniewałaby urodą wszystkich okolicznych młodzieńców, czy przyjaźniłaby się z Meriną, tak jak on z Yonzim? Czy mógł jednak wtedy postąpić inaczej? Nie. Otrzymał rozkaz, musiał go wykonać. Ale i tak bolało. Taki ból jest irracjonalny, wiedział o tym, lecz to niczego nie zmieniało, żadne rozsądne argumenty nie pomagały.
Tak jak Yonziemu nie pomagało to, że wciąż mu powtarzał, że to nie była jego wina. Jak miał zapobiec inwazji? Jak niby miał ją przewidzieć? I tak zrobił wiele, więcej niż ktokolwiek. Porozumiał się z Królową Roju. Ocalił Federację. Wdzięczny naród uważał go za bohatera.
Yonzi widział w sobie jedynie oszusta i kłamcę.
Na szczęście pukanie do drzwi rozładowało ciężką atmosferę. Hajmir natychmiast poderwał się z fotela, choć musiał bardzo uważać, by nie uderzyć przy tym o sufit. Mik-Maki starały się budować w miarę wysokie mieszkanka z myślą o odwiedzających ich ludziach, ale nadal daleko im było do ludzkiego standardu wysokości.
Chwycił klamkę i pociągnął.
– Generał Genzelmayer! – Funkcjonariusz w długim brązowym płaszczu i spiczastej czapie zasalutował natychmiast.
– Spocznij – odpowiedział poważnym tonem Hajmir. – Jaki jest powód waszej wizyty w środku nocy?
– Cóż… – westchnął milicjant, wprowadzając umorusaną Merinę Chamarovitch.
***
Merina, zdziwił się Hajmir. Ledwo ją poznał w mroku nocy. Skórzana kurtka, zmierzwiona grzywka, kajdanki na łapkach i wściekłe spojrzenie, jak u rozwydrzonego szczeniaka.
To naprawdę jest Merina?
– Udział w nielegalnych nocnych wyścigach, zakłócanie porządku, wandalizm i… stawianie oporu przy zatrzymaniu – wyliczał zakłopotany stróż prawa, co Merina kwitowała prychaniem. – Normalnie odwieźlibyśmy ją na komisariat, ale…
Hajmir wiedział, co chcą powiedzieć. Córka Yonziego Chamarovitcha, honorowego obywatela miasta, nie powinna trafić do aresztu.
– Rozumiem. Macie słowo generała, że obecna sytuacja więcej się nie powtórzy – zapewnił, klękając na jedno kolano, na co Mik-Maczka prychnęła wściekle. Złapał Merinę delikatnie za kurtkę. Gdy tylko kajdanki zniknęły z jej łapek, wprowadził ją do środka.
– Przepraszamy za najście, generale – wyjąkał policjant, poprawiając czapkę. – Postawiliśmy jej ścigacz tuż przy ścianie – dodał, wskazując cudaczny pojazd.
– To ja przepraszam za zamieszanie – pożegnał się Hajmir, zamykając drzwi.
Scena jak z teatru, pomyślał. Na środku zagraconego saloniku stała młoda Mik-Maczka, ociekająca wodą i błotem jak kot zostawiony na huraganie. Z drugiej strony Yonzi, siedzący nadal w fotelu, nachylił się do przodu, jakby chciał wyskoczyć z trzymającego go siedzenia.
– Jesteś cała mokra. Przeziębisz się… – zaczął niepewnie. – Znowu brałaś udział w wyścigach?
– Cześć, wujku Hajmirze – powiedziała Merina, zupełnie ignorując Yonziego. – Gdybym wiedziała, że dzisiaj przyjdziesz, to darowałabym sobie nocne eskapady i posprzątała tu trochę. Co słychać w armii? Wprowadzacie już siły powietrzne? Wysyłałam ci list o militarnym zastosowaniu ścigaczy w zwiadzie – dodała dziarsko uśmiechnięta.
– Tak, czytałem. Kawał dobrej roboty, ale pozwolisz, że porozmawiamy na ten temat za chwilę? – spytał Hajmir, próbując zgarnąć choć odrobinę mokrego piasku i kurzu brudzącego dywan. Miał wrażenie, że tylko on przejął się przyjściem milicji w środku nocy. Ubłocona dziewczyna bez ceregieli strzepywała grudki błota na ziemię. Miała ciemnorude futro rozjaśnione na końcach, co dawało wrażenie iskrzących płomieni. Przywodziła Hajmirowi na myśl członka młodocianego gangu.
– Zrobić ci coś do picia? Mój ojczulek zaproponował ci coś w ogóle? – burknęła wojowniczo w stronę Yonziego, który zdawał się kurczyć w sobie.
– Policja mówiła, że ścigasz się nocami – wymamrotał Yonzi. – To bardzo niebezpieczne. Już teraz mogli zamknąć cię w areszcie.
– Ale nie zamknęli. W końcu jestem córką pierwszego obywatela, prawda? Ja to mam szczęście… – prychnęła butnie, na co Hajmir złapał ją za kurtkę. Przez moment się szamotała, ale ręka żołnierza ani drgnęła.
– Merina, gdybym ja odezwał się tak do swojego ojca, z pewnością leżałbym już na ziemi i zbierał zęby z podłogi – wycedził, powoli tracąc cierpliwość wobec zachowania młodej damy. – Jesteś dla mnie jak córka, ale zachowuj się tak dalej, a osobiście dopilnuję, żebyś na trzy miesiące wylądowała w obozie reedukacyjnym dla trudnej młodzieży.
– Puszczaj! – pisnęła histerycznie, zmieniając ton głosu, na co Hajmir rozluźnił uścisk.
Poprawiła kurtkę i odgarnęła długie, tworzące grzywkę ogniste futro do tyłu, odsłaniając pokryte krótkim futrem czoło. Łzy mimowolnie zebrały się w jej oczach.
– Przynajmniej dla ciebie jestem jak córka – burknęła, maszerując przez całe mieszkanie do swojego pokoju i zatrzasnęła drzwi.
Zapanowała cisza, zakłócana jedynie kroplami deszczu dudniącymi o parapet. Yonzi westchnął głęboko, siorbiąc małe łyki z kubka.
Hajmir z kolei stał jak wryty, nie mogąc odnaleźć się w tej sytuacji.
– Często prowadzicie takie… rozmowy? – spytał, siadając z powrotem w fotelu i wskazując na drzwi. – Długo już tak macie?
– Trudno mi powiedzieć… Chyba odkąd weszła w ten nastoletni bunt.
Hajmir wiedział, że żadne wyrzuty nie mają tu sensu. Yonzi wystarczająco winił się za śmierć żony i stan kolosa. Merina znalazła się na straconej pozycji. Słusznie miała żal do ojca, ale na Yonzim, przytłoczonym własnymi problemami, najwyraźniej nie mogło to wywrzeć należytego wrażenia.
– Wiesz, że naprawdę mogę zabrać ją na obóz dla rekrutów? Trzy miesiące w terenie. Nic nie nastraja tak pozytywnie, jak fedrowanie tunelu o czwartej rano! Ba! Mogę nawet zabrać ciebie na taki obóz. Też by ci się przydało przewietrzyć futro.
Yonzi uśmiechnął się, wracając do wspomnień sprzed dziesięciu lat. Odyseja. Restermarchia. Vermoni Verganza.
– Świat strasznie się skomplikował. Cudownie by było zostawić to wszystko… choć na chwilę…
To nie czasy się zmieniają, lecz my sami, pomyślał Hajmir.
Chcąc wrócić do przeszłości, pragniemy ponownie spotkać samych siebie. Odważniejszych, beztroskich, goniących za wyzwaniem. Tęsknota mówi nam, że początek był dobry, lecz po drodze zbaczamy z kursu. Cała sztuka polega na trzymaniu się właściwej drogi.
Tego jednak Hajmir nie zamierzał wypowiadać na głos.
Redakcja:
Sonia Korta
Piotr T. Dudek
Korekta:
Joanna Czarkowska
Projekt okładki:Joanna Halerz
Skad wersji elektronicznej:
Paweł Czarkowski
Wydanie I, Warszawa 2024
ISBN 978-83-66767-51-5
Copyright © by Krzysztof Piersa, 2023
Copyright © for all editions by Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o., Warszawa 2023
Wydawnictwo Alegoria sp. z o.o.
Tel. 600 762 716
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwo-alegoria.pl