Gustloff. Tajemnica bursztynowej komnaty - Krzysztof Piersa - ebook + audiobook

Gustloff. Tajemnica bursztynowej komnaty ebook i audiobook

Krzysztof Piersa

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

MS Wilhelm Gustloff. Niemiecki statek szpitalny. W  styczniu czterdziestego piątego poszedł na dno wraz z  dziesięcioma tysiącami pasażerów. Historycy wierzą, że to właśnie w  jego ładowni spoczęła słynna Bursztynowa Komnata.

Policja w  Gdańsku staje przed serią niewyjaśnionych zabójstw starszych ludzi, których mieszkania są doszczętnie plądrowane. Gdy ofiarą staje się Ryszard Ginlet, weteran drugiej wojny światowej, rozwój śledztwa odsłania zaskakującą prawdę: Ryszard sam wpuścił do domu napastnika i  przegryzł ampułkę z  cyjankiem, pozostawiając wnukowi drogocenny zegarek i  zaszyfrowane Enigmą wiadomości, które prowadzą do tajemniczej intrygi z  czasów wojny. Tomasz Ginlet razem z  Brainem, zwolennikiem teorii spiskowych, oraz aspirant Kornelią Jędrzejczyk wyruszają na niebezpieczną wyprawę przez Bałtyk aż do Królewca, by zmierzyć się z  historią zaginionego skarbu.

Kto zaplanował zatopienie Gustloffa? Gdzie została ukryta Bursztynowa Komnata? Jaki ma z  tym związek nazistowska elita i  Judenrat – rada żydowskich kolaborantów?

„Gustloff” to pełna napięcia opowieść sensacyjna o  poszukiwaniu prawdy i  rodzinnych sekretach, gdzie literacka fikcja stoi niepokojąco blisko rzeczywistości. Krzysztof Piersa tworzy skomplikowaną sieć tajemnic i  intryg, która sprawia, że nie sposób oderwać się od lektury aż do ostatniej strony. Idealna powieść dla fanów Dana Browna

Podziwiam, autorowi po mistrzowsku udało się połączyć historię z teraźniejszością w powieści sensacyjnej. Gorąco polecam! Vincent V. Severski

Sensacja w iście amerykańskim stylu! Współczesna Polska i koniec II wojny światowej splecione w świetną intrygę. Bawiłem się znakomicie! Robert Małecki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 56 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,2 (189 ocen)
98
49
27
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlutkaKosson

Nie polecam

porażka
20
eneduerabe123

Z braku laku…

Trudne Sprawy wśród podobnych sobie książek. Liczba luk w logice, idiotyczne zachowania bohaterów, brak jakiejkolwiek konsekwencji w ich działaniu i w ogóle kreowaniu, dialogi niczym z filmu klasy C, wątek romantyczny rodem z gimnazjum... Ależ to było słabe. Słowo foliarz padło tyle razy, że autor wyeksploatował je na 5 pokoleń do przodu. Proszę nie wierzyć polecajkom z okładki, porównanie do Siembiedy to nieporozumienie. Może uszłoby jako powieść młodzieżowa gdyby nie budzące zażenowanie fragmenty erotyczne. Polecam wyłącznie jako lekturę do czytania ironicznego.
20
MargiM

Nie oderwiesz się od lektury

To książka, która spodoba się zarówno mężczyznom, jak i kobietom. Fabuła jest pełna napięcia, zagadek i ciekawych zwrotów akcji, a wątek historyczny dodaje jej dodatkowej głębi. Mamy tu świetnie skonstruowaną intrygę, interesujących bohaterów i szybkie tempo wydarzeń. Autor potrafił stworzyć historię, która wciąga od pierwszych stron i trzyma w napięciu aż do końca. Idealna zarówno na wieczór z książką, jak i jako prezent dla każdego, kto lubi kryminały z historią w tle.
10
SelenaX

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłam oderwać się od tej książki, a szczególnie od śledztwa prowadzonego przez głównego bohatera, który stara się rozwikłać zawiłą rodzinną tajemnicę. Z każdą kolejną stroną kibicowałam mu coraz bardziej, bo zagadka była naprawdę niełatwa i pełna niespodzianek. Powiązania niemieckie, które pojawiają się w fabule, szczególnie te związane z II wojną światową, dodają tej książce wyjątkowego klimatu. Podobało mi się, jak autor wplótł te elementy w fabułę, tworząc pełną napięcia i emocji opowieść. Historia statku Gustloff i tajemnice z nim związane były świetnie przedstawione, a ich rozwikłanie przynosiło prawdziwą satysfakcję. To kryminał, który zdecydowanie warto przeczytać!
10
Sroczka61

Nie oderwiesz się od lektury

Przyciąga uwagę i trzyma w napięciu od początku do końca. Autor umiejętnie łączy wątki kryminalne z historycznymi, tworząc opowieść pełną emocji, tajemnic i zagadek. Zatonięcie niemieckiego statku oraz związane z tym tajemnice stanowią fascynujące tło dla śledztwa, które prowadzą główni bohaterowie. Każda strona książki odkrywa nowe elementy układanki, co sprawia, że nie można się od niej oderwać. To połączenie wciągającego kryminału z pasjonującą historią sprawia, że książka jest wyjątkowa i wartą przeczytania. Zdecydowanie polecam ją wszystkim miłośnikom dobrze skonstruowanej fabuły i tajemnic historycznych.
10

Popularność




Copyright © 2024 KRZYSTOF PIERSA

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © 2024 WYDAWNICTWO INITIUM

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW

Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt okładki, projekt typograficzny, skład i łamanie: PATRYK LUBAS

Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, IZABELA NESTIORUK-NAROJEK, OLGA KOZŁOWSKA, SYLWIA WĘGIELEWSKA

Fotografia wykorzystana na okładce: SHUTTERSTOCK

Lektor audiobooka: Wojciech Masiak

WYDANIE I

ISBN 978-83-68205-02-2

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

PROLOG

Zawsze pamiętaj o szczurach. Szczury nie zapomną nigdy

Jak na dziewięćdziesięcioletniego staruszka z przestrzeloną wątrobą zaskakująco długo trzymał się przy życiu.

Siła postrzału rzuciła go na podłogę, łamiąc mu przy tym biodro i dwa żebra. Plama karmazynowej krwi sączyła się przez wyświechtany, zszarzały sweter, powoli obejmując podłogę wyłożoną równie zszarzałym dywanem. Szok obezwładniającego bólu ustępował posępnej świadomości krwawego końca.

A mimo to spoglądał na swojego zabójcę, uśmiechając się złośliwie.

Gdy tylko zobaczył pistolet… nie, znacznie wcześniej… gdy dostrzegł w oczach tego człowieka chęć zabijania… już wtedy wiedział, kim jest jego oprawca i czego szuka. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. To nie był jakiś tam włamywacz, plądrujący mieszkanie losowego staruszka w poszukiwaniu emerytury. Przyszedł pod bardzo konkretny adres w bardzo konkretnym celu.

– A teraz w końcu będziesz współpracować? – Postać w długim płaszczu powoli schowała dymiący pistolet do kabury. Wiedziała, że ten jeden strzał w zupełności wystarczył. – Odwiedziłem już pozostałe szczury i każdy bez wyjątku wyjawił swój sekret.

Starzec się uśmiechnął.

– Gdyby inni cokolwiek wyjawili, w ogóle byś do mnie nie przychodził – wychrypiał, z trudem wycierając strużkę krwi spływającą kącikiem ust. – Nigdy nie zdradziliby tajemnicy. Ode mnie też nic nie dostaniesz.

– To było prawie osiemdziesiąt lat temu. Nie chcesz, żeby w końcu sprawiedliwości stało się zadość? Nie gryzie cię sumienie?

– Sprawiedliwość? – Emeryt splunął krwią na stary dywan. Próbował podciągnąć się na łokcie, by lepiej widzieć swojego oprawcę, ale każde drgnięcie mięśni zapewniało zupełnie nowy atak bólu. – Tam nie znajdziesz sprawiedliwości. Pakt zdrajców i morderców przeciw innym zdrajcom i mordercom. Nie chodzi ci zresztą o sprawiedliwość. Pragniesz skarbu, jak wszyscy przed tobą. Skarbu, który nie ma znaczenia wobec tego, co zrobiliśmy. – Wziął głęboki oddech. – Pytasz, czy gryzie mnie sumienie? Nie. Ono już dawno pożarło resztkę mej duszy, którą śmiałem nazywać ludzką. Jestem już tylko powłoką ze skóry i kości, jak porcelanowy imbryczek. Jednak mściwy Bóg nie pozwolił mi zapomnieć ich twarzy. Nie pamiętam, jak miała na imię moja żona, ile miałem dzieci, kim właściwie jestem… ale nie pozwolił mi zapomnieć o nich.

Mężczyzna w płaszczu stanął tuż nad nim. Ciężki odór papierosów i taniej wody kolońskiej drapał w gardło.

– I tak znajdę wszystko, czego szukam – przekonywał. – Przetrząsnę całe mieszkanie. Wywrócę je do góry nogami. Nic się przede mną nie ukryje. Co się zaś tyczy ciebie… myślisz, że tak po prostu sobie skonasz? Myślisz, że ból, który teraz czujesz, to wszystko, na co mnie stać? To mogą być długie i wyjątkowo bolesne ostatnie godziny twojego życia.

Starzec uniósł się na łokciach. Spojrzał w oczy swojego zabójcy i uśmiechnął się lekko. Nie obawiał się ani bólu, ani śmierci. Z radością witał ich towarzystwo. Jego warta wreszcie dobiegła końca. Żałował tylko, że nie zadzwonił wcześniej do Ryśka. Miał to zrobić przedwczoraj. Teraz jednak było to już nieistotne. Domyśli się, tak czy inaczej.

Oprawca warknął zawiedziony i usiadł na kanapie przykrytej starym welurowym kocem. Odpalił papierosa. Gęsty dym objął pokój, a zapach tytoniu i prochu doskonale uzupełniały się z odorem krwi. Tak pachniała śmierć.

Na liście miał jeszcze jedno najważniejsze nazwisko. Ryszard Ginlet.

***

Myślał wyłącznie o śmierci. Nieważne, czy robił sobie herbatę, spacerował po osiedlu, czy tak jak teraz oglądał wiadomości, czekając na wnuka z zakupami. Bez ustanku myślał o tym, jak długo jeszcze będzie czekał na śmierć.

Gdy skończył siedemdziesiąt lat, uznał to za wyjątkowe szczęście. Wielu jego znajomych popełniło samobójstwo niedługo po wojnie. Gdy dobił do osiemdziesiątki, poczuł, że wystarczająco długo chodził po świecie. Widział, jak Polska popada w niewolę i podnosi się z kolan komunistycznej okupacji. Obserwował, jak zmienia się świat, jak dorasta jego syn, jak pojawia się wnuk. Odwiedził to, co miał odwiedzić. Spisał każde przemyślenie. Pozostało mu wyłącznie czekać. W zeszłym roku skończył jednak dziewięćdziesiąt lat i życie wciąż złośliwie tliło się w jego sercu. Każda czynność sprawiała mu już trudność. Proste przygotowanie herbaty było zajęciem na prawie pół godziny. Rzadko wychodził z domu, obawiając się schodów. Życie stało się dla niego smutną wegetacją.

Pochował nawet własnego syna, który umarł w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Zwyczajnie, ze starości. Większość jego znajomych już dawno tulił piasek, no, może z wyjątkiem „szczurów”. Tak… szczury nie zamierzały tak łatwo sczeznąć. Mają rację ci, którzy mówią, że złego diabli nie biorą. Po co im konkurencja w piekle?

Ale największą karą było to, że jego umysł wciąż pozostawał ostry. Wielu staruszków zapominało o przeszłości i teraźniejszości. Z uśmiechem na ustach witali kolejny dzień, racząc się budyniem z tapioki. Niestety nie on. On pamiętał wszystko. Każdą osobę odwożoną pociągiem w stronę obozów koncentracyjnych. Każde dziecko, któremu z uśmiechem na ustach kłamał, że wszystko będzie dobrze. Każdą rodzinę, której dom wywłaszczał, i wszystkich wdzięcznych oficerów dziękujących za oddanie. Zawsze, gdy o tym myślał, tatuaż pod nadgarstkiem palił niczym blizna przypominająca o grzechach przeszłości.

A jednak wiedza o tym wszystkim musiała przetrwać. Zwłaszcza dotycząca Gustloffa. Nie zdążył przekazać tego synowi. Za bardzo się bał. Teraz będzie musiał porozmawiać z Tomkiem, gdy tylko przyjedzie. Tak, wszystko mu dzisiaj opowie, modląc się, by zrozumiał.

Pukanie do drzwi.

Już jest? Szybciej skończył pracę? Może zapomniał zrobić zakupy? To nic, najważniejsze, że był tu na miejscu.

Otworzył drzwi.

To nie Tomek. Mężczyzna był wyższy i dużo szerszy. Ubrany w długi płaszcz. Spojrzał mu w oczy. Wystarczyła jedna sekunda, by staruszek zrozumiał, kim jest ten człowiek, czego oczekuje i co się za chwilę stanie. Nie zawahał się ani nie przestraszył. Z uśmiechem akceptacji otworzył szerzej drzwi.

– A więc to dzisiaj… – westchnął, gestem zapraszając gościa. – No cóż… mówi się trudno… nie może być inaczej… jednak się doczekałem… prawda?

Mężczyzna wszedł do środka, powoli zamykając za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 1

Wszyscy jesteśmy grzesznikami

Tomasz Ginlet spojrzał na zegarek po ojcu, wskazywał pięćdziesiąt minut do końca pracy. Był pilotem wycieczek w gdańskim Muzeum Drugiej Wojny Światowej. Codziennie oprowadzał szkolne wycieczki i prywatne grupki, przedstawiając wydarzenia najkrwawszego konfliktu w historii świata. Obecna rodzina z dwójką dzieci miała być ostatnia.

Muzeum przypominało bardziej plan kolejnego filmu o powstaniu warszawskim niż typowe muzeum pełne piedestałów, czarno-białych fotografii i krótkich multimedialnych sekwencji próbujących udawać nagrywki Wołoszańskiego. Czołgi wyjeżdżające ze ścian, manekiny w mundurach, karabiny maszynowe, rekonstrukcje zrujnowanych ulic – to wszystko robiło niezłą robotę. Ginlet czasami narzekał, że w tym pompatycznym podejściu ginęła prawdziwa historia pełna dat, liczb i nazwisk, ale nie mógł odmówić muzeum, że efekciarskie instalacje przyciągały tłumy dzieciaków. Wśród dorosłych z kolei szczególną popularnością cieszyła się część upamiętniająca ofiary obozów koncentracyjnych, zwłaszcza sala wypełniona niekończącą się listą nazwisk. Dopiero wtedy wielu zaczynało pojmować grozę drugiej wojny światowej. Piękne mapy wypełnione strzałkami ilustrującymi natarcie nie oddawały skali straconych żyć.

Zawsze zastanawiał się, co w umysłach Polaków sprawia, że to właśnie Auschwitz wywoływało to wielkie „ooo” pełne ciekawości, a wręcz fascynacji. Czy to moda na „obozową literaturę”, pełną romansów poprzekładanych charakterystycznymi niebiesko-białymi pasami? A może uwielbienie dla cierpienia i samej śmierci leżało w fetyszach polskiego narodu? Z lubością rozpamiętywaliśmy przegrane powstania, zapominając o Wiedniu, Grunwaldzie czy całej wojnie z bolszewikami. Nawet Święto Zmarłych w oczach wielu przybrało formę lokalnych dożynek.

Zaciekawiona wystawą rodzina rozeszła się po następnym pomieszczeniu. Odliczył na zegarku kolejne trzy minuty i postanowił kontynuować lekcję historii:

– Wraz z atakiem pierwszego września na terenie całego kraju ogłoszono mobilizację. Każdy obywatel miał obowiązek stawić się w obronie ojczyzny.

– Kobiety również? – zapytała matka dwóch znudzonych ośmiolatków, wyraźnie marzących już tylko o zakończeniu wycieczki.

– Oczywiście – odparł Tomasz. – Kobiety pomagały przy organizacji zapasów. Mężczyzn od razu wcielano do wojska, ale nawet seniorzy pomagali chociażby przy budowie okopów. Każda własność prywatna mogła zostać przeznaczona na rzecz obrony przed nowym niebezpieczeństwem.

– I ludzie tak po prostu się zgadzali? – zdziwił się mąż, bardziej interesujący się wykładem niż dziećmi.

– Nie mieli wyjścia. Niesubordynacja groziła sądem wojskowym, a nawet śmiercią. W znacznej większości jednak ludzie sami zgłaszali się do pomocy. W latach trzydziestych i czterdziestych każdy młodzieniec chciał walczyć. Bycie żołnierzem oznaczało szacunek społeczny. Matki pękały z dumy, a panny przysłowiowo ustawiały się sznurem za mundurem. Odmowa walki była traktowana jak skrajne tchórzostwo, więc wielu wstępowało w szeregi armii z czysto pragmatycznych pobudek, ze strachu przed ostracyzmem. Jednocześnie dezercja była karana śmiercią, więc ludzie pragnęli walczyć… ale też nie mieli innego wyjścia.

Mężczyzna prychnął złośliwie.

– I gdzie ten upór nas zaprowadził? Warszawa zrównana z ziemią. Kraj w ruinie. Oficerowie wymordowani w obozach i młodzież rozstrzelana w powstaniach. Elita narodu poginęła, zostało to, co mamy dzisiaj.

– No mamy to, co mamy – zachichotała kobieta, obejmując męża. – Ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma, prawda?

Powoli zbliżał się koniec wycieczki, więc Tomasz postanowił zaprowadzić rodzinkę do swojego ulubionego eksponatu. W rogu jednej z sal stał niepozorny zardzewiały dzwon, sięgający mu do pasa. Nie był szczególnie wyeksponowany, ot kawałek żelastwa wyłowiony z dna Bałtyku.

– Czy wiedzą państwo, jaka była największa katastrofa morska w historii świata?

– Titanic! – odparli chórem bez chwili zawahania.

– Nic bardziej mylnego. – Uśmiechnął się triumfalnie, wskazując zabytek. – To, przed czym obecnie stoimy, to pamiątka aż dziesięciokrotnie większej tragedii. Przedstawiam dzwon ze statku MS Wilhelm Gustloff, zatopionego trzydziestego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku.

Aż wstrzymali oddech. Nic tak nie przyciągało uwagi zwiedzających jak opis nagłej i niewyjaśnionej śmierci. Ginlet kontynuował:

– Wilhelm Gustloff służył jako wycieczkowiec, a później jako statek szpitalny. Pod koniec wojny zaś, gdy armia radziecka zbliżała się do ówczesnego Königsbergu, brał udział w operacji „Hannibal”, masowej ewakuacji ludności cywilnej z Prus Wschodnich. Ponad tysiąc oddelegowanych statków przetransportowało wtedy blisko dwa miliony ludzi. Był to niemiecki odpowiednik lepiej wszystkim znanej Dunkierki. W królewieckim porcie na pokład Gustloffa weszło ponad dziesięć tysięcy pasażerów. Nikt nie zna precyzyjnej liczby, ponieważ wielu dostało się nań dzięki łapówkom. Pewne jest natomiast, że statek był znacznie przeładowany. Miał popłynąć do portu w Gdyni na Oksywiu, a później do Niemiec.

– Jak zatonął? – zapytał błyskawicznie zainteresowany chłopczyk.

Tomasz wziął kolejny głęboki oddech.

– Sowiecka łódź podwodna S-13 dowodzona przez podporucznika Aleksandra Marineskę czekała na Gustloffa na płyciźnie w okolicy Łeby. – Ściszył nieco głos. – Był środek nocy. Prószył śnieg, a przezorna załoga w obawie przed atakiem wyłączyła wszystkie światła. Drugi dowódca Walter Zahn wydał jednak rozkaz uruchomienia lamp pozycyjnych. Śmiertelny błąd. S-13 był na głębokości peryskopowej, gotowy do strzału. – Tomasz klasnął w dłonie, aż dzieciaki podskoczyły. – Trzy torpedy trafiły statek kolejno w dziób, burtę i maszynownię na rufie. Lodowata woda wlewała się do środka. Natychmiast opuszczono grodzie przeciwzalewowe. Nadano sygnał SOS. Pasażerowie niższych pokładów zginęli na miejscu. Pozostali ruszyli na górę, uciekając jak najdalej przed śmiercionośnym żywiołem.

Wycieczka w jednej chwili przełknęła głośno ślinę. Tomasz uśmiechnął się ponuro. Teraz miała nastąpić najlepsza część tej mrocznej opowieści.

– Proszę spróbować to sobie wyobrazić. Dwudziestostopniowy styczniowy mróz, smagający z każdej strony. Tysiące spanikowanych ludzi pędzących po pokładzie. Żurawiki opuszczające szalupy kompletnie zamarznięte, liny tak zimne, że zrywały skórę z dłoni. Nikt nie miał wątpliwości, że szalup nie wystarczy, choćby dla połowy. Woda była coraz bliżej. Nieprzenikniona ciemność nocy i czerń bezlitosnego Bałtyku. W czasie krótszym niż praca klasowa z matematyki statek zatonął. Blisko dziesięć tysięcy osób znalazło się wtedy w wodzie. Mieli co najwyżej kilka minut, nim umrą z wychłodzenia. Krzyk tysięcy gardeł stopniowo przechodzący w szept. Pędzący w ich stronę eskortowiec był zbyt daleko. Spośród dziesięciu tysięcy pasażerów wyłowiono ledwie tysiąc dwieście piętnaście osób. Blisko dziewięć tysięcy martwych. Dla porównania w katastrofie Titanica utonęło prawie tysiąc pięćset osób.

Rodzina z zaciekawieniem wpatrywała się w potężny dzwon, mosiężny pomnik morskiej nekropolii. Wtedy w jednej chwili ojciec rodziny odwrócił się w stronę Tomka. Jego rozszerzone z ekscytacji oczy zdradzały temat poruszany tysiące razy, gdy tylko wspominany był Gustloff.

– Bursztynowa Komnata! Podobno na Gustloffie była Bursztynowa Komnata! No wie pan, ten pokój wykonany z czystego bursztynu, co go Niemcy zrabowali i wywieźli.

Tomasz westchnął ciężko. Zaczęło się.

– Oczywiście wokół Bursztynowej Komnaty również urosło wiele mitów i legend. Wierzy się, że wspomniane skarby zostały zawiezione do Królewca, a stamtąd zostały przewiezione na pokładzie Gustloffa do Gdańska. Później skarb miał trafić do Niemiec, ale w wyniku zatopienia statku Bursztynowa Komnata poszła na dno.

– Ale z tego, co pamiętam, Rosjanie wielokrotnie penetrowali wrak. No i teraz nie można w ogóle nurkować wokół statku. Przypadek? Nie sądzę! – Nie odpuszczał turysta, w którego głowie musiały właśnie odżyć wszystkie filmy z Indianą Jonesem i poszukiwaniem zaginionych skarbów.

Nic tak nie rozpalało wyobraźni zwiedzających jak nazistowskie złoto, zwłaszcza to wciąż nieodnalezione. Tomek ponownie zerknął na zegarek. Znowu spóźni się do dziadka.

– Nurkowanie wokół Gustloffa zostało zabronione, ponieważ został uznany za morską mogiłę. Bałtyk, choć bardzo ciemny i zimny, wciąż jest chętnie wybierany przez nurków. Średnia głębokość poniżej sześćdziesięciu metrów i niskie zasolenie sprawiają, że wraki są naprawdę dobrze zachowane i można do nich zejść samodzielnie. To jednak trochę jak zwiedzać cmentarz.

– A jakoś do Auschwitz przyjeżdżają wycieczki – kontrował mężczyzna. Z coraz większą ciekawością przyglądał się dzwonowi, spodziewając się pewnie, że za chwilę odnajdzie ten jeden jedyny szczegół, na który nikt wcześniej nie zwrócił uwagi. Wskazówkę, która może zaprowadzić go do skarbu. – No, ale Komnata wciąż pozostaje nieodnaleziona, tak? Rosjanie nic nie znaleźli we wraku, prawda?

– Zgadza się. Lokalizacja skarbu po dziś pozostaje tajemnicą, rozpalając wyobraźnię historyków i turystów. Sama tajemnica zatopienia Gustloffa, na którą składało się wiele czynników, również pozostaje w sferze spekulacji. A teraz – dodał, ponownie zerkając na zegarek, lecz tym razem wystarczająco wymownie, by turyści przypomnieli sobie o upływającym czasie – proponowałbym państwu powoli zmierzać do wyjścia. Zwykle goście naszego muzeum poświęcają najmniej czasu na ostatnie zabytki, a one również są warte uwagi.

Obserwował, jak pobudzona rozmową rodzina zmierza w stronę kolejnych eksponatów. Tuż obok zbierali się pozostali turyści wciąż kręcący się po salach. Wszyscy mozolnie kierowali się do wyjścia. Tomek cieszył się, że ludzie tak licznie odwiedzają muzeum, ale czy musieli to robić do ostatniej minuty jego czasu pracy? Zresztą… i tak nie miał wielkich nadziei na leniwy wieczór. Po drodze musiał jeszcze zajechać do Biedronki i zrobić zakupy dla dziadka Ryśka. Ten z kolei na pewno będzie zachęcał go do wypicia herbaty, zjedzenia kilku ciasteczek i przydługiej rozmowy o minionych czasach.

Będzie miał jeszcze kilka minut między sklepowymi półkami na znalezienie wymówki, by tylko zostawić jedzenie i wrócić do domu.

***

– Dobra, Mariusz, to co my tu mamy?

– Mężczyzna. Dziewięćdziesiąt dwa lata. Postrzał w wątrobę. Biedak mógł wykrwawiać się nawet kilka godzin. Wstępna obdukcja wykazała kilka złamań. Nie widać jednak śladów pobicia. Żadnych siniaków ani szarpaniny. Prawdopodobnie leżał tak na podłodze i konał, podczas gdy skurwiel przeglądał jego mieszkanie.

– Wygląda, jakby przeszło tędy tornado! Widać, czy czegoś brakuje?

– Na pierwszy rzut oka nie. Telewizor, stare dvd, książki… nawet pieniądze w portfelu zostały. Możliwe, że szukał czegoś konkretnego, jakichś większych sum albo starych akcji, obligacji…

– To by wyjaśniało rozprute meble.

– Trzeba zapytać rodzinę, czy dziadek mógł chować emeryturę. W zeszłym miesiącu byłem u jednej babci, której włamywacz zabrał ukryte pod obiciem fotela pięćdziesiąt tysięcy złotych i słoik złotych zębów.

– Słoik zębów?!

– Poważnie! Twierdziła, że kupowała je regularnie na targu.

– No dobra, czyli mamy martwego staruszka i brak pomysłu, co mogło zginąć z mieszkania… Co więc wiemy o samym zamordowanym?

– Kombatant drugiej wojny światowej. Jeden z ostatnich żyjących. Chyba nawet oglądałem gdzieś jego relacje, jak to Niemcy w trzydziestym dziewiątym napierdalali z wybrzeża.

– Cholera, to już trzeci weteran w tym kwartale. Zaraz prasa podłapie, że mamy jakiegoś łowcę majątków albo, co gorsza, pieprzniętego neonazistę. Oni uwielbiają takie smaczki.

– A to akurat brzmi jak całkiem niezła teoria, Bogdan.

– Niezła? Chyba raczej foliarska. Neonazista? Skarby drugiej wojny? Mariusz, naoglądałeś się Discovery o starożytnych kosmitach? Bądź łaskaw ponownie wylądować na ziemi.

– Ej, ale nie nabijaj się. Jak się tak łączy kropki na temat piramid, to wciąż zostaje więcej pytań niż rzetelnych odpowiedzi.

– A połączyłeś już kropki w temacie tego, jak ktoś może strzelać w mieszkaniu w samym centrum Przymorza, w pieprzonym falowcu, a my się dowiadujemy o tym dopiero kilka godzin później?

– Bo mieszkają tu wyłącznie starzy ludzie i młodzi studenci. Jedni i drudzy ledwo kontaktują, zwłaszcza po zmroku. Raz jebło, potem cisza, trudno, można dalej oglądać Netflixa. Byłem kiedyś w Pruszczu na sprawie, gdzie babcia zadzwoniła po policję, że padła ofiarą włamania, ale kazała przyjechać najlepiej na drugi dzień, bo ona będzie teraz piec ciasto dla gości.

– Dobra, nieważne. Coś jeszcze? Jakieś znaki szczególne ofiary, coś, o czym powinienem wiedzieć, zanim pojadę do domu?

– Przy wstępnych oględzinach zobaczyliśmy tatuaż na nadgarstku. Strasznie zamazany, ale kształtem przypomina gwiazdę Dawida.

– A więc staruszek miał żydowskie korzenie? Cholera, tak jak poprzedni…

– Teoria o neonazistowskim mordercy nie jest już taka foliarska, co?

– Mariusz, błagam cię…

***

Herbata owocowa, słoik miodu lipowego, polędwiczki z kurczaka, ziemniaki, cebula, pomidory… jeszcze ulubione maślane ciastka dziadka. Tomasz chodził po sklepie tam i z powrotem, kompletując wszystkie produkty, o które poprosił senior. Zawsze starał się dobrać coś dodatkowego. Smakołyk, którego dziadek jeszcze nie próbował. Jakieś oliwki, krewetki albo ser pleśniowy. Trudno było jednak namówić go na coś zupełnie nowego. Miał swoje przyzwyczajenia i tyle. Z drugiej strony kto by ich nie miał w takim wieku?

Jak się nad tym zastanowić, to właśnie dziadek zaszczepił w nim pasję do historii. Godzinami opowiadał o agresji niemieckiej, o tym, jak przejmowano kolejne miasta, jak wyczekiwano odpowiedzi ze strony Wielkiej Brytanii i jak okrutnie bolała zdrada ze strony Rosjan. Jego relacje pobudzały wyobraźnię lepiej niż najdroższe hollywoodzkie filmy, zdradzając szczegóły i punkt widzenia, którego próżno było szukać w podręcznikach.

Dla zwykłych ludzi wojna pozostaje zbieraniną dat i nazwisk. Armia przychodzi, zdobywa i jedzie dalej. Zapominają, że przez długie lata okupacji życie musiało toczyć się dalej. Rolnik musiał obsiać pole, a piekarz wyrabiać chleb, mając na uwadze, że gdzieś w innej części kraju czołgi i samoloty równają z ziemią stolicę.

Tomasz kierował się już do kasy. Zwykle wydawał więcej, niż dziadek mu zostawił, ze względu na wciąż rosnące ceny, lecz zachowywał ten szczegół dla siebie. Dziadek dawał stówkę i on wydawał stówkę, reszta była gratis. Zobaczył jeszcze w promocji czteropak miodowej Perły i zapakował ją do wózka. Będzie mały bonus. Może nawet wpadnie do dziadka w weekend i napiją się zimnego piwa?

– A niech to – westchnął, zerkając na zegarek. Szybka chroniąca tarczę pękła. Będzie musiał zabrać go do naprawy, jeśli zegarmistrz w ogóle zdoła naprawić blisko stuletni mechanizm. – Cóż – stwierdził beznamiętnie – nic nie jest wieczne…

***

– A co to, kurwa, było, Pączek?!

Aspirant Kornelia Jędrzejczyk oparła się pięściami o biurko policjanta. Jego koszula z trudem utrzymywała w ryzach ogromne ciało. Kobieta dziwiła się, jak ktoś taki przechodził testy sprawnościowe. Nie to było jednak jej obecnym zmartwieniem.

– A co?

– A chujów sto! – Łupnęła o biurko. Kilku kolegów Pączka stanęło bliżej nich, jakby spodziewali się konfrontacji. Jędrzejczyk czuła, jak złość pali ją w gardle. – Nie strugaj idioty. Nagadałeś komendantowi, że nie chcesz uczestniczyć ze mną w patrolach. Zresztą nie tylko ty. Twoi koledzy również.

– Tak? Nie. Nie wiem, znaczy… – tłumaczył się niemrawo.

– A co to za mobbing wobec kolegi z pracy? – Podszedł do nich znacznie szczuplejszy i wyższy mężczyzna.

– Pierdol się, co wy żeście sobie wymyślili? – warknęła Kornelia, która musiała zadzierać głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Nagle nikt nie może jeździć ze mną na patrole? O co chodzi, Pączek? – Znowu spojrzała na siedzącego za biurkiem aspiranta, który wywracał nerwowo oczami.

– Każdy policjant ma prawo zgłosić, z kim chce, a z kim nie chce jeździć na patrol. To chyba naturalne, nie?

– I co, nagle połowa komisariatu nie chce mojego towarzystwa? Kpisz sobie?

– Trzymaj lepiej nerwy na wodzy. To ważna umiejętność, pamiętasz? – zwrócił jej uwagę wysoki.

Kobieta zacisnęła zęby, aż ją zabolała szczęka. Zrobiła krok naprzód i choć była o głowę niższa, zachowywała się, jakby to ona mogła za chwilę pobić policjanta.

– Chodzi o Fabryczną, prawda? O pierdoloną Fabryczną, jakby to była moja wina, jakby…

– A czyja? – warknął policjant. – Do mnie też byś powiedziała, że to nie twoja wina? Pierdolę, z babą nigdzie nie pojadę! Potem świeć oczami…

– Co ty, kurwa…

– Jędrzejczyk, do mnie!

Na tę barwną wymianę zdań wszedł komendant Witold Zasada. Cała ekipa natychmiast się wyprostowała, a przypatrujący się plotkarze wrócili do swoich zajęć. Kornelia rzuciła Pączkowi nienawistne spojrzenie i ruszyła w stronę szefa.

– Słucham?

– Pojedziesz na zgłoszenie – zdecydował. – Wilanowska siedem. Ryszard Ginlet. Morderstwo. Na miejscu są już Bogdan z Mariuszem.

– Ja za godzinę kończę zmianę! – protestowała. – Przecież ktoś inny powinien to wziąć.

– Wiem, ale i tak jedź. Ja w tym czasie porozmawiam sobie z chłopakami, bo widocznie najebało prądu w kitę, jak to mawiał mój szkoleniowiec – powiedział komendant wystarczająco głośno, by pozostali również to usłyszeli. – Jedź i ochłoń.

– Ochłonąć to ja sobie mogę w domu pod kocykiem, z Magdą Gessler na ekranie, a nie w terenie.

– Koniec dyskusji. Jedziesz do Mariusza i Bogdana. Ogarnijcie miejsce i do domu. Szybka akcja. Za pół godziny wracasz.

– Kurwa!

Spięta do granic, ruszyła z powrotem do swojego biurka. Włożyła kurtkę, przypięła kaburę, schowała odznakę do kieszeni i sięgnęła po klucze służbowej kijanki.

– Jędrzejczyk – dodał cicho komendant – Fabryczna to nie jest twoja wina. Wiesz o tym, prawda? To nie jest twoja wina. Nie myśl tak.

Kiwnęła głową bez przekonania i skierowała się na podziemny parking. Zamknęła drzwi od samochodu, na moment odcinając się od zgiełku codzienności. Łupnęła otwartą dłonią w kierownicę.

– Chuj! Niech to wszystko chuj!

Wzięła głęboki oddech i przekręciła stacyjkę. Kia zamruczała posłusznie.

– Nie była moja wina… Pierdolenie…

Przedarcie się przez miasto zajęło jej na szczęście niecały kwadrans. Wilanowska była spokojną ulicą zamieszkiwaną przez młodych rodziców i emerytów, poza głównymi arteriami miasta, gdzie jedyne wezwania policyjne wywoływali pijani studenci lub turyści przez zakłócanie ciszy nocnej. Tym bardziej więc była zaskoczona tym, co zobaczyła, parkując obok drugiego radiowozu i pogotowia. Tłum gapiów przed klatką schodową wpatrywał się w mieszkanie na parterze.

Bez słowa przepchnęła się do otwartych drzwi klatki. Od razu dostrzegła krzątającą się ekipę stojącą na korytarzu drugiego piętra.

– Co tu się, kurwa, stało? Powojenny niewypał? – jęknęła, wchodząc do zdemolowanego mieszkania.

Każda szuflada była wyciągnięta. Niezliczone kartki, zeszyty i ubrania walały się po podłodze. Drzwiczki od komody zostały zupełnie wyrwane, a kanapa rozpruta na wylot. Na samym środku tego pobojowiska leżał zaś obrócony twarzą do podłogi staruszek z przyciśniętymi do ciała rękami.

– Zasadniczo można tak powiedzieć – wtrącił Bogdan Windt.

Kornelia już kilka razy z nim pracowała. Stary policjant ucieleśniający wszystkie wady i zalety wieloletniej służby. Z jednej strony potrafił odciąć się od wszelkich rozpraszaczy. Nie wdawał się w dyskusje ani sprzeczki. Zwyczajnie robił swoje. Z drugiej jednak strony… straszny seksista. Jędrzejczyk zawsze czuła, że widział w niej tylko policjantkę zza biurka, a nie pełnoprawnego funkcjonariusza na interwencjach.

– Godzinę temu ktoś włamał się do tego mieszkania, zamordował staruszka, przeszukał całe lokum i uciekł. Nie użyto broni palnej, a przynajmniej sąsiedzi nic nie usłyszeli. Nie wiemy jeszcze, co skradziono.

– Jak dla mnie to kolejna zbrodnia tego neonazisty – wtrącił Mariusz Maniura, poczciwy partner Bogdana. – To nie jest pierwsza sprawa ze starszą osobą w ostatnich tygodniach.

– Mariusz, zlituj się. Męcz Jędrzejczyk swoimi teoriami, jak ja już stąd odjadę, dobra? – zaproponował, jednocześnie poprawiając czapkę, jakby chciał dać do zrozumienia, że właśnie kieruje się do wyjścia. – Poradzisz sobie ze wszystkim?

– A co mam sobie nie poradzić? – fuknęła Kornelia.

– Dlatego pytam.

Wzięła głęboki oddech. Komendant miał rację. Trochę nadgodzin dobrze jej zrobi.

– Poradzę sobie.

– Świetnie – odparł Bogdan, sekundę później schodząc już po schodach.

***

– Ten dziadek nawet nie próbował udawać, że nie wie, o co chodzi. Zaprosił mnie do środka. Zaproponował mi nawet herbatę! Na początku normalnie rozmawialiśmy, jakbym przyszedł po szklankę cukru!

– Odważny stary pryk…

– Odważny to mało powiedziane. On sam się otruł!

– Co?!

– Zaprosił mnie do środka. Gdy zamknąłem drzwi, powiedział, że zna powód mojej wizyty, ale zaznaczył, że nic nie wskóram, bo jest gotowy na śmierć, ale z chęcią zrobi mi coś do picia, zanim przejdziemy do rzeczy. Zacząłem się wtedy naigrawać, że nie takim cwaniakom rozwiązywał się język, i wtedy… cholera, że też o tym nie pomyślałem!

– Co takiego?

– W jednej chwili zaczął drżeć. Z ust pociekła mu piana i zwalił się na podłogę. Jak podbiegłem do niego… było już po wszystkim.

– Co on zażył? Cyjanek?

– Tak podejrzewam, ale kiedy miałby to zrobić? Nie widziałem, żeby wkładał coś do ust, a przecież mu się przyglądałem! Nie sięgał do niczego z szafek, nie zaglądał do kieszeni.

– Może miał ampułkę pod plombą, jak niektórzy esesmani?

– I trzymałby pastylkę śmierci w ustach przez ostatnie siedemdziesiąt lat?

– W przypadku szczurów nic mnie nie zdziwi. Nic ci nie powiedział?

– Nie. Minutę po tym, jak przyjechałem, leżał już martwy na ziemi. Zacząłem natychmiast przeszukiwać mieszkanie. Strasznie tam wszystkiego pełno. Bibeloty, gazety, ksera dokumentów, dosłownie wszystko na temat drugiej wojny światowej. Wywalałem to z szuflad na szybko, co tylko pogorszyło sprawę.

– Pośpiech? To do ciebie niepodobne.

– Nie miałem kiedy dokładnie przeszukać mieszkania.

– Dlaczego? Przecież on powinien mieszkać sam?

– Tak, ale kwadrans później ktoś przyjechał i zapukał do drzwi. Jakiś Tomek, że przywiózł zakupy. Jak nie usłyszał odpowiedzi, zaczął dzwonić na komórkę. Później wezwał karetkę i próbował wyważyć drzwi. Wymknąłem się balkonem w ostatniej chwili.

– Czyli dupa…

– Tak. Zaraz po karetce przyjechała policja.

– Ten cały Tomek może się jeszcze przydać. Może nas do czegoś doprowadzi…

– Poobserwuję go trochę.

***

Kornelia stanęła naprzeciwko faceta przed czterdziestką. Wysoki szczupły brunet z wyraźną szczęką, bardziej przywodzący na myśl bibliotekarza niż sportowca. Przystojnego bibliotekarza… Skarciła się w myślach, nie czas na takie myśli. Mężczyzna wpatrywał się w chodnik, cały czas ściskając reklamówkę z zakupami. Bezwiednie podał jej dowód osobisty. Tomasz Ginlet. Musiał być wnukiem zamordowanego.

– Trzyma się pan?

– Słucham?

Wzięła oddech, wspinając się na wyżyny empatii. Komendant miał rację. Praca w terenie dobrze jej zrobi.

– Aspirant Kornelia Jędrzejczyk. Chciałabym zadać kilka pytań. Przepraszam, ale odpowiedzi na świeżo są najważniejsze – wyjaśniła, oddając dokument.

Drżącą ręką otarł pot z czoła.

– W porządku.

– Jak rozumiem, przyjechał pan do ofiary z zakupami. Czy często odwiedzał go pan tutaj?

– Ja… średnio raz w tygodniu. Dziadek jest już niedołężny. To znaczy był… cholera.

– Czy ofiara miała jakichś wrogów?

– Poza reumatyzmem? – burknął. – Miał dziewięćdziesiąt lat. Jak taki człowiek może mieć wrogów?

– Może miał zachomikowane pieniądze? Opowiadał o tym komuś? Chwalił się na osiedlu?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– A jakieś niesnaski w rodzinie?

– Jak w każdej. Raczej w normie.

Kornelia westchnęła ciężko. Gość był w ewidentnym szoku.

– Mieszkanie jest pełne pamiątek z drugiej wojny światowej. Pana dziadek był weteranem?

– Tak. To znaczy nie był żołnierzem, ale działał w jakichś służbach, z tego, co rozumiałem. Czasami opowiadał o obronie Gdańska, o nazistowskiej okupacji…

– Może miał w domu jakieś cenne eksponaty z tamtego okresu? Jest pan w stanie sporządzić listę, żebyśmy sprawdzili, czy coś zginęło?

Ginlet się zamyślił.

– W domu dziadka można znaleźć mnóstwo takich rzeczy. Dokumenty, notatki. Swojego czasu skrupulatnie spisywał wszystko w zeszytach. Jakieś medale, łuski po nabojach… wszystko to może i miało jakąś wartość kolekcjonerską, ale czy był to majątek? Ot jedna wielka graciarnia. Wątpię, by miał tam coś bardzo cennego.

– Ale nie wie pan na sto procent? Może miał jakieś papiery wartościowe albo dobrze zachowane eksponaty kolekcjonerskie?

– Ja… przepraszam, trudno mi zebrać myśli.

– W porządku, rozumiem. Gdyby jednak coś pan sobie przypomniał, proszę zadzwonić na komendę. Każda, nawet najbardziej błaha informacja może pomóc w śledztwie. Współczuję panu straty. Dołożymy wszelkich starań, by wyjaśnić tę sprawę. – Starała się, by wyświechtany oficjalny frazes zabrzmiał odrobinę bardziej ludzko.

Mężczyzna zerknął na zegarek z pękniętym szkiełkiem.

– Zepsuł się dzisiaj. Dostałem go od ojca, a on właśnie od dziadka. Jakby wiedział, że coś złego się wydarzy.

Kornelia chwyciła go za drżące ramię.

– Na razie proszę wracać do domu. Jeżeli pojawią się jeszcze jakieś pytania, będziemy się z panem kontaktować.

***

– Tak, mamo, też jestem w szoku. Tak, zajmę się tym. Nie płacz. Wszystko będzie dobrze. Do usłyszenia.

Był jak w amoku. Palce wybrały numer telefonu. Usta wypowiadały dźwięki przekuwane w słowa. Ciało siedziało na kanapie w salonie. Umysł jednak dryfował, zupełnie oderwany od rzeczywistości. Jeszcze tego samego dnia obdzwonił całą rodzinę. Będzie musiał zorganizować pogrzeb, kupić kwiaty, zgłosić się do szpitala po akt zgonu, zadbać o mieszkanie, dowiedzieć się, czy dziadek Rysiek nie spisał testamentu…

Dziadek został zamordowany.

To brzmiało tak obco, tak nienaturalnie. W muzeum codziennie mówił o śmierci, o masowej tragedii, jaka spotkała Polaków w czasie drugiej wojny światowej. Zetknięcie się z nią na żywo było jednak czymś zupełnie innym.

Nic mu nie pomagało. Zrobił sobie drinka ze schłodzonej wódki, chociaż nigdy nie miał ciągot do alkoholu. Kiepski drink z colą i lodem drażnił mu gardło, lecz przyjemnie tępił zmysły. Przeskakiwał na Spotify pomiędzy Pink Floyd a Beethovenem, szukając czegoś, na czym mógłby zawiesić ucho, lecz żadna melodia nie wydawała się odpowiednia. Ostatecznie towarzyszyła mu wyłącznie cisza.

Spoglądał na pęknięty zegarek.

Powinien częściej dzwonić. Powinien więcej rozmawiać. Dbać o kontakt, który spychał na dalszy plan przez całe lata. Zawsze było coś ważniejszego do zrobienia, a przecież nic by się nie stało, gdyby dzwonił choćby na pięć minut, by zapytać „co słychać?”. Obecność dziadka wydawała się czymś naturalnym i choć ten dożył naprawdę sędziwego wieku, Tomasz nigdy na poważnie nie myślał o tym, że może go stracić. Był wczoraj i przedwczoraj, więc jutro też powinien być. Zawsze istniał kolejny dzień, na który można było przerzucić kontakt.

Zawsze było jutro.

Przynajmniej do teraz.

– Cholera – zaklął głośno, odstawiając szklankę i jednocześnie sięgając po papierosa. Dawno nie palił, ale czuł, że tym razem musi. Drżącą ręką próbował uruchomić zapalniczkę. Emocje kotłujące się w sercu zaatakowały go w jednej chwili, wszystkie naraz. Smutek, złość, rozczarowanie i niemoc. Ta przeklęta niemoc. Nic już nie mógł zrobić. Niczego nie naprawi. Nie cofnie czasu.

Wtedy coś usłyszał.

Stukot, jakby coś spadło na podłogę albo ktoś zrobił cięższy krok. Coś? A może ktoś? Nie, to przecież niemożliwe. W bloku zawsze był hałas, jak nie sąsiad z góry, to rodzina za ścianą. Jednak ten trzask, ten jeden trzask wydał mu się nie tylko podejrzany. Był niebezpieczny. Ta myśl w jednej chwili wyklarowała się w głowie.

Ktoś jest w mieszkaniu.

Serce momentalnie załomotało mu w piersi. Próbował się uspokoić. Wdech i wydech. To alkohol. To na pewno alkohol. Jest w szoku i coś sobie wmawia. Powoli wstał z kanapy i ruszył na obchód mieszkania. Nogi miał jak z waty, ale mozolnie stawiał kolejne kroki. W kuchni niczego nie znalazł. Sypialnia również była czysta. Został jeszcze trzeci pokój. Instynktownie zacisnął pięści, jakby za chwilę miał zacząć się bronić. Powinien zabrać coś z kuchni. Jakiś nóż albo tłuczek. Lub…

„To z nerwów”, przekonywał samego siebie, lecz wcale mu to nie pomagało.

Pokój z biblioteczką. Ostatnie miejsce. Jeśli coś… jeśli ktoś mógł jeszcze być w domu, to właśnie tutaj. Może jednak cofnąć się po ten nóż? Który jest najostrzejszy? Który zapewni mu obronę? Nie, spokojnie, to tylko omamy. Omamy i alkohol. Niestety i tak musiał to sprawdzić. Wstrzymał oddech i pociągnął za klamkę.

Otwarte okno. To ono musiało wydać ten stukot. Zapomniał je zamknąć przed pracą? Niedobrze. Z parteru mógł do niego wskoczyć jakiś kocur albo szczur, albo…

Stanął przy oknie.

Ciemne osiedle było skąpane w żółtym świetle lamp chodnikowych. Nikogo nie dostrzegał. Przez moment przyglądał się krzakom i wysokim drzewom, jakby spodziewał się wypatrzyć tam jakiegoś bandziora. Nikogo takiego jednak nie było. Czuł się jednak obserwowany. Czuł, że ktoś tam był, i choć nie potrafił tego udowodnić, każdy nerw na skórze ostrzegał go o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Pośpiesznie zamknął okno, szarpiąc, czy na pewno pozostaje domknięte, jakby chciał udowodnić wszystkiemu, co czai się na zewnątrz, że tędy nie wejdzie. Już nie.

– Nikogo tam nie ma – przekonywał się na głos, wracając do salonu.

Nieproszony gość z kolei odetchnął z ulgą. Poczekał za krzakami jeszcze kilka minut, a potem ruszył chodnikiem jak gdyby nigdy nic.