Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka zawiera 13 wywiadów o fotografii i zmianie, które przeprowadził Maciej Frąckowiak z Konradem Pustołą, Krzysztofem Pijarskim, Mariuszem Foreckim, Bogusławem Biegowskim, Cecylią Malik, Wojciechem Wilczykiem, Agnieszką Pajączkowską, Anną Beatą Bohdziewicz, Katarzyną Czarnotą, Pawłem Szypulskim, Krzysztofem Millerem, Michałem Szlagą i Adrianem Wykrotą. Wywiady podsumowuje tekst Rafała Drozdowskiego.
“W rozmowach przeprowadzonych przez Macieja Frąckowiaka nikt nikomu niczego nie radzi, tym bardziej – nie poucza. Wszyscy opowiadają o sobie i przy okazji o fotografii albo odwrotnie. Prawdziwym tematem tych rozmów nie jest już jednak ani techniczno-warsztatowa strona fotografii, ani jej estetyka czy „istota”; nie są nim również historie fotografów. Zamiast tego, powodem spotkania i perspektywą opisu zdjęć oraz projektów staje się ich performatywność – potencjał sprawczy, rozumiany jako zdolność fotografii do dokonywania zmian świata, na jakimś odcinku.
W tym ujęciu, dobre zdjęcia i projekty to takie, które są więziotwórcze, upowszechniają nowe wzory solidarności, skutkują alternatywnymi formami współpracy, czy pogłębiają wrażliwość. Mają też sprawić, że powiązane ze sobą na nowe sposoby jednostki i instytucje zaczną coś robić, najlepiej razem pracować na rzecz pozytywnej różnicy.”
Rafał Drozdrowski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maciej Frąckowiak
Kruche medium.
Rozmowy o fotografii
I
Czas, który minął
Maciej Frąckowiak
Minęły ponad trzy lata odkąd przeprowadziłem rozmowy zamieszczone w tej książce. Dzisiaj gazety piszą o komisji reprywatyzacyjnej, proteście głodowym lekarzy rezydentów, o utracie wartości i poczucia sensu pracy, a także o nowych formach rosyjskich działań dywersyjnych w Polsce. W Dużym Formacie wywiad z Carlem de Keyzerem o tym, jak robić zdjęcia w objętej zakazem fotografowania Korei Północnej, a także rozmowa o wykorzystaniu gogli do wirtualnej rzeczywistości w terapii dziecięcych pacjentów z chorobami nowotworowymi. Gazeta Wyborcza donosi o rozpoczynających się procesach osób blokujących marsz ONR-u i miesięcznice smoleńskie – bronią ich synowie adwokatów działaczy KOR-u i Solidarności: Jacek Dubois i Jakub Wende. Można też poczytać o „czeskim zwrocie na prawo”, a także pozornych sukcesach Urzędu Skarbowego, który wykrywa coraz więcej wyłudzeń, ale nie ściąga należności, ponieważ pieniądze wyciekają za granicę. Sporo jest o tym, że katalońska walka o autonomię zaczyna „zarażać” niektóre prowincje włoskie. Prezentowane są też badania pokazujące skalę, rolę i percepcję pracowników z Ukrainy na polskim rynku pracy.
Przeglądam te wszystkie tytuły w tym samym miejscu, w którym trzy lata temu planowałem swoje kolejne wywiady w Warszawie. Powstawały jako część badań naukowych prowadzonych do pracy doktorskiej, przygotowywanej w Instytucje Socjologii UAM pod opieką (i przy ogromnym wsparciu!) prof. Marka Krajewskiego, a poświęconej różnym strategiom interwencji wizualnej. Nadal nad nią pracuję, ale z perspektywy czasu wydaje mi się, że będzie raczej o wyobraźni osób, które aktywnie działają na rzecz inicjowania, powstrzymywania lub po prostu – dokumentowania zmian. Pytanie o relacje łączące fotografię ze zmianą wydaje mi się o tyle istotne, że sama zmiana jest dziś, jak przypomina Peter Sloterdijk, imperatywem kulturowym – tytuł jednej z jego książek brzmi Musisz życie swe odmienić. Wszyscy zmieniają, bo taki jest wymóg systemu, w którym żyjemy. I to właśnie fotografia jest dzisiaj nie tylko narzędziem, ale również modelem myślenia o zmianie w świecie w ogóle. I w tej właśnie roli posiada, być może największą, sprawczość. Nie tylko w odniesieniu do profesjonalnych twórców, ale także osób, które praktykują ją jako codzienny rytuał. Jednocześnie, pytanie o zdolność fotografii do dokonywania zmian w świecie prowokuje do refleksji nad jej współczesną kondycją, ukorzenieniem i statusem w kulturze; działa jak papierek lakmusowy.
Pytanie o zmianę wydaje się więc ciekawą perspektywą opisu samej fotografii, ale zarazem tego, jaki wpływ na środowisko mają przeobrażenia wewnątrz tego ekosystemu. Czy myślisz, że rzeczywistość społeczną można zmienić? Od takiego pytania zaczynała się większość rozmów. Zależało mi, żeby dotrzeć do tego, jak myśli się o możliwej zmianie, jak widzi rolę jednostki w jej urzeczywistnianiu i wreszcie – w jakim stopniu może temu służyć fotografia, w jakiej formie, co w tym wszystkim pomaga, a co przeszkadza. Potem zwykle mówiliśmy o przedsięwzięciach realizowanych przez rozmówców, ale w taki sposób, by nie koncentrować się na samych zdjęciach, raczej – na kontekście, w którym przebiegają dzisiaj działania fotograficzne i który wyznacza ich horyzont. Zakładałem, że to właśnie w „życiu” tych projektów najlepiej odzwierciedlają się interesujące mnie uwarunkowania i sposoby myślenia.
Kiedy Mariusz Forecki i Adrian Wykrota, z którymi zresztą w ramach wspomnianych badań rozmawiałem, zaproponowali niedawno, by część z tych rozmów, a w zasadzie ich transkrypcji, upublicznić, prawie od razu pojawiło się pytanie o ich aktualność. Sporo się przecież od momentu ich przeprowadzenia zmieniło. W pierwszym odruchu chciałem je wspólnie z rozmówcami zaktualizować, pozmieniać to, co się w między czasie pozmieniało, być może przeprowadzić kilka nowych rozmów. Szybko jednak z tego zrezygnowałem, dostrzegając, że czas, który upłynął, będzie tu raczej sprzymierzeńcem, niż przeszkodą. Pozwala uzyskać dystans, uwidocznia zmiany, które wymagają czasu, uniwersalizuje pewne procesy. Postanowiłem więc, że najlepiej będzie po prostu do tych rozmów wrócić, ułożyć w kolejności realizacji i postarać zachować je w możliwie pierwotnej postaci, redagując językowo jedynie w takim zakresie, w którym będzie to konieczne, by stały się czytelne także poza kontekstem, w którym powstały.
Czytelnik nie dowie się z tej książki, jaką historię dopisało życie – na przykład – do przedsięwzięcia Michała Szlagi, co stało się ze stocznią i dlaczego artyści musieli się z niej wyprowadzić. Nie dowie się też, że Wojciech Wilczyk wydał jednak książkę o grafiti kibicowskim, a ta, o której opowiada Paweł Szypulski, uznana została za Fotograficzną Publikację Roku (2016) i nominowana do finału konkursu Paris Photo-Aperture Foundation PhotoBook Awards. Ani, że Bogusław Biegowski animował kolejne miejsce fotograficznych działań – Ciemnicę, czy o kolejnych projektach społecznych Cecylii Malik. Z wiedzy, której nie mieli rozmówcy, dowie się za to, że niedługo po przeprowadzonych rozmowach rozpoczął się kryzys uchodźczy, znacząco zmieniło się nastawienie do „dzikiej” reprywatyzacji, a Pix.house – miejsce dla fotografii, o którym ostrożnie mówili Mariusz Forecki i Adrian Wykrota, nie tylko przetrwało, ale rozszerza zakres działań.
Każdy, kto po książkę sięgnie, na własną rękę będzie mógł poszukiwać powiązań między tym, co wtedy i tym, co dzisiaj. Zaskoczyć może profetyczny wymiar wielu z zamieszczonych tu rozmów – pojawiają się w nich zalążki tematów, które w pełnej krasie obserwujemy dopiero teraz. Ogromnie zasmuci fakt, że dwójki wspaniałych rozmówców i świetnych fotografów – Konrada Pustoły i Krzysztofa Millera – nie ma już wśród nas. Niedawno ukazały się albumy upamiętniające ich twórczość. Z lektury Fotografii, które nie zmieniły świata dowiedziałem się, że Miller urodził się na ulicy, na której przez przypadek tę książkę kupiłem, czekając na kolejne spotkanie. Wszystko się przeplata.
Kiedy przyglądam się tym rozmowom dzisiaj, trudno pozbyć mi się także wrażenia, że zarejestrowano je jakby w innym świecie, w pewnym schyłku jakiejś politycznej i kulturowej epoki. Zmianę tę, wspólnie z Rafałem Drozdowskim, nazwaliśmy kiedy indziej „zwrotem konkretystycznym”. Rzeczywistość płynnej nowoczesności, niematerialnej gospodarki, niewidzialnej ręki rynku, czy władzy bez spektaklu, zaczęła ustępować pod naporem głosów dopraszających się o konkret we wszystkich tych obszarach. Zmiany widać także w samej fotografii. Nagrodę World Press Photo za rok 2017 otrzymało zdjęcie Burhana Ozbilici, przedstawiające Mevlüta Merta Altıntaşa, wykrzykującego coś po zastrzeleniu w ankarskiej galerii rosyjskiego ambasadora – Andrieja Karłowa. Fotografia jako świadectwo, spust, bycie na miejscu, rejestracja i odwaga. Znowu zaczyna być wykorzystywana do śledzenia przemocy i nadużyć, znów dyskutujemy o cenzurze i perswazyjnych kadrach. Kiedy rozmawialiśmy z Anną Bohdziewicz, wydawało mi się, że w tej części świata zmian trzeba już szukać raczej poza tłumem i ulicą, że te czasy się dla fotografii skończyły. Tymczasem tłumy powróciły na ulice. Gdybym podobne rozmowy przeprowadzał dzisiaj, pewnie rozmawialibyśmy o Chrisie Niedenthalu, którego zdjęcia z Marszu Niepodległości zostały niedawno usunięte z Facebooka (a potem przywrócone) albo o nagraniach na żywo z posiedzeń Sejmu. Nie oznaczałoby to wcale, że dzięki temu możemy więcej z tych sytuacji zrozumieć. Wręcz odwrotnie – może zmiany społeczne, które dziś obserwujemy, po części są efektem kryzysu wizualnego, o którym trzy lata temu, a teraz na kartach tej książki, wspomina część z moich rozmówców. Tak myślę.
Fotografia to dzisiaj dużo więcej, niż obraz fotograficzny. To pewien paradoks, ale im więcej się ich wykonuje, tym dobitniej widać, że w fotografii bardziej niż o mimetyzm, chodzi o uwagę, pewien stan skupienia, wiarę w to, że zdjęcia mogą coś powiedzieć. Zawsze tak było, ale dzisiaj staje się to oczywiste prawie dla wszystkich. Fotografia to ogromny przemysł, wielkie ilości danych, technologia i kolosalna część współczesnej kultury, wzory międzyludzkich interakcji, przestrzeń dyskusji. Postępuje proces, który określić można mianem dereifikacji fotografii, by w ten sposób podkreślić, że – nie tylko dla jej krytyków, ale przede wszystkim, użytkowników – przestaje ona oznaczać konkretną rzecz, a staje się raczej stylem i sposobem na życie. To właśnie dzięki tej zmianie fotografia stała się podstawowym narzędziem bycia w świecie, uczestnictwa, a także reagowania.
Fotografia jest więc dzisiaj krucha – już choćby dlatego, że rozpada się na ogromną ilość rozmaitych gadżetów, performansów, obrazów, zwyczajów. Mówienie o skruszonej wierze – w jej mimetyzm i obiektywizm, zakrawa już na banał. Mnożą się także strategie jej profesjonalnego wykorzystywania na polu sztuki, dziennikarstwa czy aktywizmu, nierzadko ze sobą konkurujące. Także w rozmowach, zamieszczonych w niniejszym tomie, co i rusz reaguje się sceptycznie na pytania o jej skuteczność. Jednocześnie mówi się jednak o niej, jakby była czymś, co należy objąć troską, co działa dopiero, gdy jej zaufać, stworzyć odpowiednie warunki. „Fotografia może tyle, na ile jej pozwolimy”. W tym sensie „kruchość” nie musi wcale oznaczać słabości, raczej świadomość, że obraz fotograficzny, proces, czy gest fotografowania wymaga staranności, refleksji, pracy, wreszcie edukacji i inwestowania w instytucje; że to wszystko się ze sobą łączy, tworzy pewien system. Kruche medium to zatem takie, które wymaga zbiorowych starań, by stać się czymś w rodzaju dobra wspólnego.
W ramach swoich badań przeprowadziłem około 60 rozmów. Z przyczyn oczywistych (objętościowych) nie można tu było wszystkich zamieścić. Niniejszy wybór koncentruje się na twórcach, rezygnuje (na tę chwilę) z krytyków, badaczy i organizatorów życia fotograficznego. Obejmuje też głównie dokument, jego różne przejawy, poszerzone o te pola użycia, którym bliżej do animacji, edukacji wizualnej czy aktywizmu. Do ostatnich chwil zastanawialiśmy się wspólnie z wydawcą, jakie rozmowy powinny się tu znaleźć, wahaliśmy się i cały czas nie jesteśmy pewni wyboru. Z pewnością można sobie wyobrazić inny, ale nie to jest najważniejsze.
Planując układ książki, starałem się o niej myśleć także jako o pewnym geście, zachęcie do rozmawiania i wsłuchiwania się w rozmowy o fotografiach. Niekoniecznie z osobami, które robią to zawodowo. O fotografii w kontekście zmiany warto przecież rozmawiać, choćby po to, by urefleksyjniać także te skutki jej użycia, które – choć nie powstały z tą intencją – jednak inicjują określone procesy. Jeśli mam rację i faktycznie to właśnie fotografia w największym stopniu programuje nasze myślenie o zmianie (już na tym podstawowym poziomie, formując nasze doświadczenie i uczestnictwo w świecie), warto o tym modelu dyskutować. Prowadząc te rozmowy nie mogłem się pozbyć wrażenia, że największym obciążeniem dla fotografii jest przekonanie, że obywa się ona bez rozmowy – temu zawdzięcza przecież swój sukces, że zastępuje tysiąc słów, że to wypowiedź samej natury, że do jej lektury nie potrzeba znajomości alfabetu. Tymczasem, dopiero w rozmowie udaje się przecież ujawnić to, co ogranicza jej potencje, możliwość wykorzystania dla dobra innych, objaśniania czegokolwiek. W tym sensie, nie jest aż tak ważne, które z rozmów się tu znalazły, ważniejsze, by do kolejnych zachęcić. Na końcu książki, żeby jej nie kończyć, zamieszczam przykładowy scenariusz – ten, którym się posługiwałem jako punktem wyjścia do opublikowanych w niej rozmów.
Na koniec chciałbym podziękować tym, bez których tej książki najzwyczajniej w świecie by nie było. Przede wszystkim rozmówcom, którzy zgodzili się nie tylko na wywiad, ale także na upublicznienie rozmów, powstałych pierwotnie w innym kontekście, nieprzeznaczonych do druku. Jestem im wdzięcznym tym bardziej, że przystali na zaproponowaną konwencję – powstrzymując się od dopisywania dalszego ciągu historii, o których opowiadają, poprawiania przemyśleń, a także większych zmian w treści i kolejności wątków, wkładając jednocześnie wiele pracy w autoryzację samych rozmów. Agnieszka Pajączkowska wyraziła ten trud bodaj najbarwniej mówiąc: „jak można autoryzować swój stan myśli sprzed trzech lat”. Katarzyna Czarnota przepraszała z kolei, że nie odesłała autoryzacji w terminie, ale akurat tej nocy brała udział w interwencji broniącej lokatorów, których próbowano eksmitować. Dziękuję też Karolinie Ochab i Patrycji Słomiany za pomoc w redakcji i autoryzacji wywiadów z Konradem Pustołą i Krzysztofem Millerem. Annie Molter – za życzliwość i ogromne wsparcie w pracy nad rozmowami. Basi, za zrozumienie i wsparcie wszelakie.
Każda utrwalona rozmowa okazuje się stopklatką, elementem, będącym naturalną częścią o wiele dłuższego procesu, całości. W tym sensie przypomina trochę fotografię – a przynajmniej to, jak zwykliśmy o niej myśleć.
20.11.2017
Maciej Frąckowiak – ur. 1985, socjolog, zainteresowany formami aktywności i bezczynności społecznej w miastach, edukacją w kulturze, a także obrazem, który próbuje traktować jako narzędzie i pretekst do badań oraz zmiany relacji społecznych. Autor tekstów, kurator i inicjator działań w tych obszarach. Współredaktor książek Badania wizualne w działaniu, Kolaboratorium. Zmiana i współdziałanie, Smutek konkretu. Współautor książki Narzędziownia. Jak badaliśmy (niewidzialne) miasto? W Instytucje Socjologii UAM przygotowuje pracę doktorską o strategiach interwencji wizualnej. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2017).
II
Gigantyczny aparat
poznawczy
Konrad Pustoła
Trzeba ustawić się w pozycji krytycznej, wyjść z jakiejś bazy, podstawy teoretycznej, abstrakcyjnej refleksji o świecie, nie ma innej drogi. Taka bezrefleksyjna reprodukcja świata, który zwykle i tak już jest zreprodukowany lepiej, niż my to potrafimy zrobić, jest nikomu niepotrzebna, jest nieciekawa.
Słowa kluczowe:
emancypacja, neoliberalizm, lęk, popularność fotografii, rzemiosło, oddziaływanie, dyskurs, produkcja, krytyka
Czy twoim zdaniem, rzeczywistość społeczną można zmieniać?
Jak rozumieć rzeczywistość? I co to znaczy ją zmieniać? Wyszedłbym od tego, że ona się zmienia codziennie. To takie bardzo Rancière’owskie podejście, on świetnie to ujął. Wydaje mi się, że bardzo mało widzimy, ponieważ żyjemy w świecie coraz bardziej abstrakcyjnym z racji mediów, ale też wszystko toczy się coraz szybciej. Akt widzenia potrzebuje trochę czasu i refleksji, a tego jest coraz mniej. Potencjał strefy wizualnej jest wieloraki. Jego podstawową cechą jest to, że świat staje się mniej przeźroczysty. Po pierwsze – w chwili, w której patrzymy na obraz. Po drugie – bardzo często, coraz częściej, ponieważ mamy aparaty i wszyscy fotografujemy, świat przestaje być przeźroczysty w momencie, w którym jesteśmy zmuszeni, żeby go sfotografować. Przechodząc do szczegółów, nie widzimy miasta dopóki nie musimy go sfotografować. A zatem, jeżeli czegoś nie widzimy, to nie mamy danych do tego, żeby kwestionować porządek, nie mamy dystansu, żeby powstała jakaś zmiana. Jeżeli traktujemy świat jako taki trochę matrix, to jego architektom zależy, żebyśmy tę strukturę brali za przeźroczystą.
Kto decyduje o kształcie porządku, o którym mówisz?
To nie jest jedna osoba, myślę, że jest ich wiele. To jest neoliberalny system, w którym funkcjonujemy, który swoją ekspansją wciska się w każdy możliwy kąt. Taka jest jego natura, że chce skolonizować właściwie każdy aspekt naszego życia, ponieważ każdy aspekt naszego życia jesteśmy w stanie skwantyfikować i przerobić na pewne wartości, które mogą być przedmiotem wymiany. To można optymalizować i tym system się karmi. Oczywiście, to nie jest jakaś grupa trzymająca władzę, ani żadni mędrcy Syjonu, siedzący w Nowym Jorku na wielkim wieżowcu, to raczej system, który nie ma architekta. Wydaje mi się, że akt patrzenia, zwalniania, refleksji to działanie, które samo w sobie ma potencjał krytyczny. Z jednej strony krytyczny, z drugiej emancypacyjny, a z trzeciej – taki upodmiotawiający nas w relacji do świata. To daje nam coś, co można nazwać „byciem w świecie”, czyli jego oswajaniem. Jak wiadomo, system neoliberalny w dużej mierze karmi się naszym lękiem. W momencie, kiedy jesteśmy w świecie, mamy szansę go afirmować i trochę mniej się bać. Myślę, że na tym polega fenomen fotografii, dlatego jest ona tak popularna wśród młodych ludzi. Żyjemy w środowisku, który produkuje coraz więcej ludzi zalęknionych, a aparat fotograficzny i fotografowanie daje im z jednej strony – legitymację do tego, żeby się spotkać ze światem, z innym człowiekiem, z drugiej – gwarantuje bezpieczeństwo, ponieważ są schowani za aparatem. To urządzenie, które mediuje świat. Najlepszym przykładem jest wystawa – w Leica Gallery – Vivian Maier, która była osobą bardzo nieśmiałą, dziwną, i która jak powietrza potrzebowała aparatu, żeby funkcjonować w tym świecie, ale na swoich zasadach. Ona nie wchodziła za bardzo z nim w interakcje, natomiast wszystko sobie zapisywała. Jakby kolekcjonowała ten świat, tak samo, jak kolekcjonowała relacje z ludźmi. To dla mnie ewidentny fenomen, który popycha młodych ludzi w kierunku fotografowania. Jeśli natomiast chodzi o życie z fotografii, jest ono coraz trudniejsze. To bardzo niewdzięczny zawód. Wynika to z faktu, że fotografia stała się jedną z najbardziej popularnych dziedzin na akademiach, czy w szkołach artystycznych. U mnie fascynacja fotografowaniem brała się – i bierze nadal – z tego, że aparat był moją przepustką do świata. Miałem pretekst, żeby coś zrobić, wyjść, z kimś pogadać, kogoś zaczepić, żeby coś się wydarzyło. Bez aparatu nie było motywacji.
Fotografia jest dla ciebie pretekstem do spowolnienia, zmiany, do refleksji. Czy jest to też powód jej popularności wśród osób, które trudnią się nią profesjonalnie?
Kilka lat byłem asystentem Juliusza Sokołowskiego, fotografa architektury, również miasta, który powiedział mi kiedyś: „Panie Konradzie, fotografia to nie jest zawód, to jest sposób na życie”. I to wydaje mi się bardzo znaczące. Oczywiście, fotografia to zawód, natomiast sposób spowolnienia spojrzenia, myślenia o przestrzeni, przyglądania się – staje się jednocześnie takim gigantycznym aparatem poznawczym, który stwarza system relacji ze światem. Dużo fotografuję wielkim formatem, który wygląda jak aparat sprzed stu lat. Kiedy wyciągam ten sprzęt, jestem kompletnie inaczej traktowany, niż gdyby przyszedł z małym aparatem cyfrowym. Pojawia się pewien szacunek, taki sprzęt staje się moją legitymacją, pokazuje moje intencje.
Fotografia jako model aparatu poznawczego, który porządkuje twoją relację ze światem. Skąd bierze się powszechność wykorzystania jej w ten sposób? Dlaczego nie można jej zastąpić czymś innym?
To jest kilka spraw. Byłem kiedyś w Nowym Jorku, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, zauważyłem, że ludzie nie patrzą na dzieła tylko je fotografują. W odróżnieniu od Europy, w MoMA najwyraźniej można. W Europie zakazane jest reprodukowanie dzieł. Zastanawiałem się, dlaczego ludzie to robią – nie patrzą, tylko fotografują? Myślę, że wydaje im się, że jak będą mieli dokument, dowód, że to widzieli, będą wówczas lepiej widzieć. Odwołujemy się do maszyny, która zapisze i dzięki temu będziemy mogli to później obejrzeć, czego prawdopodobnie nikt nie robi. Obecnie zmysł wzroku jest głównym instrumentem w interakcji ze światem, inne zmysły są bardziej otępiałe. Aparat może być traktowany jako taki dysk zewnętrzny, przedłużenie naszej pamięci. I to jest negatywna sytuacja, bo nie ufamy sobie, tylko temu urządzeniu, które będzie coś tam zapisywać. Teraz trochę freestyluję. Mamy dwa kierunki: patrzeć, żeby coś sfotografować albo fotografować, żeby coś zobaczyć, zapamiętać. Jestem za tym, żeby patrzeć, żeby coś sfotografować. To jest sytuacja zawodowców. Pojawia się pytanie, czy z punktu widzenia mediów społecznościowych, wymogów w stosunku do nas i do tego, co wrzucamy, bo chcemy, żeby ludzie lajkowali, może wszyscy stajemy się zawodowcami? Chcemy, żeby zdjęcia były jak najlepsze, prawda? To jest taka moja nadzieja.
Jeśli faktycznie możesz traktować obraz czy fotografowanie jako nośną formę bycia w świecie, to na ile pomaga ona też w kontaktach z innymi? Jeśli mówimy o publikowaniu zdjęć na Facebooku, to czy nie jest trochę tak, że bez nich mamy trudności w nawiązywaniu kontaktów? Nie ufamy sobie, nie widzimy dobrze, ale też nie potrafimy wchodzić w związki z innymi. Fotografii potrzebujemy jako takiego pontonu, na którym możemy w te relacje międzyludzkie wpłynąć.
Facebook Facebookiem, zobacz na Tumblr-a. To platforma, w której masz swoich followersów, lajkujesz, głównie wiąże się to ze zdjęciami. Taka forma relacji ze światem poprzez obraz. Zdjęciem możesz opowiedzieć bardzo wiele o sobie, swojej wrażliwości, emocjach, myślach, o czym tam chcesz, to nowy sposób komunikowania się.
Jesteś w sytuacji, w której możesz wykorzystać fotografię do tego, żeby przemyśleć swoją obecność w świecie. Ale z drugiej strony – wiemy, że mogą to robić nie tylko ci, którzy są „profesjonalistami”, ale w zasadzie każdy, kto zechce. Mówi się, że fotografia jest uniwersalnym językiem. Czy rzeczywiście? Może jednak wymaga umiejętności, jakiegoś treningu?
Najlepiej to widać, kiedy prześledzi się od początku rozwój technologii. W XIX wieku trzeba było być chemikiem, fizykiem i kwestie estetyczne się nie liczyły. W momencie, kiedy fotografia stała się bardziej popularna, powiedzmy na przełomie XIX i XX wieku, nastąpiła eksplozja dokumentacji, była wtedy moda na aparat Kodak. Nagle okazało się, że fotografia stała się prosta, jeżeli chodzi o kwestie techniczne. Spełniło się marzenie Kodaka: „you press the button, we do the rest”, to slogan sprzed 120 lat. Natomiast teraz trzeba by powiedzieć: „you press the button, you do the rest”. Nie dość, że robisz zdjęcie, to potem sam jesteś w stanie je opublikować. Nawet, jeśli ktoś nie ma żadnego treningu, żadnego intelektualnego przygotowania, może robić zdjęcie i jednocześnie stać się jego redaktorem, publikować je i wysyłać w świat. Przechodzi taki crash course, który fotografia przechodziła przez 150 lat. Dlatego uważam, że profesjonalna fotografia staje się rzeczą coraz trudniejszą. Z racji łatwości technologicznej oraz wymogów, które stawia nam świat, jeżeli chcemy brać udział w platformach społecznościowych, musimy być coraz lepsi. Więc bardzo szybko się uczymy, bardzo dużo oglądamy, robimy coś, co kiedyś robili tylko ludzie zainteresowani. Kupowali wtedy albumy albo siedzieli w księgarniach, bo nie było ich na nie stać. Teraz dzięki internetowi wszyscy mogą oglądać i poziom bardzo wyraźnie się podnosi. Coraz więcej osób omija kwestię produkcji obrazu, wykorzystuje tylko taki fan footage. W konsekwencji – bycie fotografem nabrało nowego znaczenia, stało się dużo bardziej wymagające, mówię tu o artystach, zawodowcach. To dobrze, bo dzięki temu mamy szansę, żeby powstawały projekty naprawdę ciekawe. Samo robienie dobrych zdjęć już nie wystarcza, żeby trzymać poziom.
Najbardziej interesuje mnie ten moment, kiedy mówimy o fotografii jako narzędziu krytyki. Co może sprawić, że krytyczne wykorzystanie fotografii będzie bardziej powszechne? Co nas od tego celu oddala?
Coraz trudniej jest robić wysokiej jakości projekty fotograficzne, artystyczne, czy powiedzmy takie społecznie zaangażowane, właśnie z racji saturacji obrazów. Trzeba ustawić się w pozycji krytycznej, wyjść z jakiejś bazy, podstawy teoretycznej, abstrakcyjnej refleksji o świecie, nie ma innej drogi. Taka bezrefleksyjna reprodukcja świata, który zwykle i tak już jest zreprodukowany lepiej, niż my to potrafimy zrobić, jest nikomu niepotrzebna, jest nieciekawa. Obraz stał się równoległym językiem komunikowania różnych idei na temat świata, który nas otacza, relacji, w których żyjemy. Teraz na przykład, jak patrzę na fotografów z Magnum, czy na to, co się dzieje w fotografii, wydaje mi się, że poziom refleksji jest coraz wyższy. Nie możemy kompletnie abstrahować od estetyki, od całego instrumentarium, które powoduje, że obrazy oddziaływają emocjonalnie, bo zwykle o to chodzi. Natomiast za działaniem, fotografowaniem, wypowiedzią wizualną, która oczywiście nie musi być narracją, ale która jest – nazwijmy to – jakimś strumieniem energii emanującej ze zdjęcia, musi stać jakaś refleksyjna i krytyczna postawa. I to dla mnie jest rewelacja.
Co sprawia, że jest coraz więcej fotografów, którzy zdają sobie z tego sprawę?
Fakt, że bardzo sprawna i dobra umiejętność reprodukcji rzeczywistości nie wystarcza, ponieważ aparaty i sprzęt są już tak dobre, że każdy właściwie jest w stanie to robić. Wszystko jest fotografowane nieprawdopodobnie atrakcyjnie, w związku z czym już się nie ścigamy. Wyścig jest zupełnie w inną stronę. Nie „jak” tylko „co”. To się zmieniło. Przez wiele lat dostęp do zawodu fotografa związany był ze sprzętem, był dla uprzywilejowanych. Fotografowie byli panami, właścicielami tych obrazów. Teraz nie są. Obecnie jest to totalnie zdemokratyzowane, w związku z czym nie chodzi już o sytuację techniczno-estetyczną, ale o intelektualno-estetyczną. Tak jest przez ostatnie 20 lat, od rewolucji cyfrowej.
Zacząłeś mówić o tym, że obrazy muszą mieć odpowiednie walory estetyczne, żeby oddziaływać. Jakie?
To moja recepta. Jak studiowałem miałem szczęście, że trafiłem w Londynie do Royal College, gdzie refleksja nad potencjałem obrazu, nad oddziaływaniem emocjonalnym jest jednym z głównych tematów. Mieliśmy dużo zajęć z psychoanalitykami, z ludźmi, którzy się zajmowali oddziaływaniem estetyki na naszą psychikę, ale też takie, związane z kompozycją, światłem, z bardzo technicznymi sprawami, np. jak budować napięcie. Uważam, że obraz nie powinien zbyt dużo pokazywać. Obraz, zdjęcie, żeby wywołać efekt zamierzony, musi spowodować, że ktoś zaczyna widzieć więcej, niż widział wcześniej. Musi poszerzać to, co postrzegalne.
Mówisz o postrzeganiu w szerszym sensie. Nie chodzi tylko o to, że pokazujesz określone miejsca w świecie, chcesz też pokazać reguły, które rządzą światem?
Tak, wychodzę z założenia, że zdjęcie jest tylko impulsem, takim zapalnikiem dla wyobraźni. Trzeba dążyć do tego, by tak skonstruować obraz, żeby zaciekawić, poruszyć, wykreować sytuację, w której ktoś musi wyjść na chwilę ze swojej strefy komfortu, bo czegoś doświadczył. Raptem jego myśli kierują się w stronę, w którą sam nigdy by nie poszedł. Zaczyna myśleć o rzeczach, które go przerażają, nie może się od tego oderwać. To jest w pewnym sensie manipulacja obrazem i wtedy powodujesz zmianę.
Takie wnoszenie nowej świadomości za pomocą obrazu?
To byłoby wnoszenie nowej świadomości za pomocą obrazu, gdybym umiał tak skonstruować obraz, żeby formatował świadomość. Jednak wszyscy się różnimy, mamy rozmaite doświadczenia, historie, zdjęcie jest w stanie tylko i wyłącznie być zapalnikiem, natomiast nie mogę przewidzieć, co taka ewentualna eksplozja wygeneruje. I dobrze, bo wtedy byśmy weszli w taką dydaktyczną sytuację, przed którą bym się wzbraniał. Ważny jest tylko moment przesunięcia. Tego, co on później wygeneruje, nie możesz już kontrolować.
Przenosząc to na codzienne doświadczenia, wyobrażam sobie taki moment, kiedy idziesz do roboty, na spacer, albo żeby się z kimś spotkać i w pewnym momencie zatracasz się w samym spacerze. Łapiesz się na tym, że przeszedłeś z pięćset metrów i nic z tego nie pamiętasz, nie wiesz nawet po co, dlaczego tę drogę wybrałeś. Fotografia w twoim wydaniu, to takie trzepnięcie kogoś w ramię, po którym zaczyna się zastanawiać „gdzie ja jestem, dlaczego idę w tę stronę?”. Nie wiesz, co dalej z tym zrobi, ale wyrywasz go z jakiejś rutyny.
Z jednej strony tak, ale z drugiej strony nasze życie jest pewnym konglomeratem różnych decyzji, spotkań, wyborów, które bardzo często musimy podejmować intuicyjnie i szybko, bo często po prostu nie mamy danych, a intuicja to wynik naszych doświadczeń i przeżyć. Jeżeli ludzie mają jakieś doświadczenia i przeżycia, związane z moimi pracami, bo powodują u nich różnego typu przesunięcia, których nawet nie czują, nie uświadamiają sobie, to jestem pewien, że później takie doświadczenie będzie wpływać na ich realne wybory. Na tym bazuje reklama, na takich podprogowych bodźcach. Wybieramy taką pastę do zębów, a nie inną, chociaż nie wiemy właściwie dlaczego. Podświadomie wydaje nam się bardziej przyjazna, ponieważ widzieliśmy ją w telewizji. To jest oczywiście duże uproszczenie. Mówię o sytuacjach ideowych, międzyludzkich, związanych z naszą tożsamością, z naszym byciem w świecie, z jakimś uśmierzeniem naszego lęku. Coś już widziałem, więc nie boję się tego tak bardzo, jak wtedy, gdy tego nie widziałem. Myślę o moim projekcie darkroomowym, to był mój dyplom na studiach. Była tam specyficzna gra świateł, kolorów, gęstości, bardzo nieoznaczonych, te zdjęcia są na wskroś abstrakcyjne. A mimo to, my ciągle wierzymy w to, co widzimy. Ktoś patrzył na te Darkroomy, nie wiedząc na co patrzy i gwałtownie się orientując. Miałem bardzo wiele rozmów z ludźmi, którzy wchodzili w interakcję z tymi pracami. Pojawiało się całe spektrum reakcji – od obrzydzenia, agresji, poprzez smutek, radość, zaciekawienie, aż po ekscytację i jakieś wręcz frywolne pragnienia. To, co pokazywałem, to były mniej albo bardziej obspermione ściany, w dziwnych, gejowskich fuckroomach.
A te zdjęcia na końcu okazują się…
Okazuje się, że opierasz się tyłkiem, łopatkami o ścianę, a ponieważ jesteś spocony, zostawiasz ślad na ścianie.
Porozmawiajmy na chwilę o twoich Niedokończonych domach. Ten cykl pokazuje, jak w warunkach niestabilności gospodarczej funkcjonuje marzenie o własnym kącie. To projekt o zabiedzonych marzeniach, przestrzelonych szansach i o tym, że to nasz system generuje taką niepewność.
Albo odwrotnie. System, który generuje sentyment i takie pragnienia, a jednocześnie usypia czujność; ładujesz się w to, a potem nagle system mówi, że nie tak się umawialiśmy. Niedokończone domy to były całe lata 90., w których była jakaś gigantyczna, turbooptymistyczna narracja. Ludzie w to uwierzyli, bo tamto pokolenie nigdy nie przeżyło żadnego załamania ekonomicznego. Dlatego, kiedy nadeszło w 2000 roku, nikt nie wiedział, jak sobie z nim radzić, mało kto był na to przygotowany. Domy, które są z jednej strony bardzo intymnym i oczywistym ludzkim pragnieniem, były też czymś super smutnym.
I to jest chyba najbardziej głęboki sens tej zmiany, o której mówiłeś. Nie chodzi o to, jaka jest relacja pomiędzy widzeniem a władzą, tak naprawdę chodzi o fotografię, która ma wyrywać, ma sprawiać przyjemność. Patrzę na estetyczne obrazy w korytarzu Centrum Sztuki Współczesnej…
W CSW Zamek Ujazdowski, w piwnicy. A w Bunkrze Sztuki na pierwszym piętrze i wszystko było wyciemnione. Tak, chciałem, żeby to była oczywiście zmysłowa przyjemność.
Gdyby pomyśleć o projekcie, który najbardziej streszcza twoje myślenie o fotografii i jej roli, wskazałbyś Darkroomy, czy Widoki władzy?
Wydaje mi się, że jeden i drugi projekt mają ze sobą więcej wspólnego, niż by się wydawało. Po pierwsze oba traktują o tym, co niewidzialne. Albo inaczej – o tym, co widzialne tylko dla nielicznych, którzy zrobią wycieczkę do darkroomu albo władzy. Występuję jako taki przemytnik tego, co niedostępne. Niedostępne także dlatego, że jest ciemno. Używam aparatu jako wytrycha, to były ekspozycje po 15 minut, czyli właściwie też nie widziałem tego, co fotografuję. Dzięki tej fotograficznej możliwości addytywnego nakładania się światła, widziałem więcej, niż sam byłem w stanie zobaczyć. Jeśli chodzi o Widoki władzy, tu też jestem takim trochę przemytnikiem. Widoki… są niby niewinnymi obrazkami, zwykle niezbyt ładnymi, ale z drugiej strony – ktoś, kto na to patrzy i to, co widzi, w pewnym sensie go określa. Jutro jadę do Rzymu na wystawę, gdzie ten projekt będzie pokazany na dużych planszach, na których zdjęcia są obok siebie. Możesz zmrużyć oczy i właściwie jednym spojrzeniem objąć Warszawę z punktu widzenia władzy. To wykorzystuje niesamowitą fotograficzną charakterystykę, która polega na tym, że można być w wielu miejscach jednocześnie. To jest kwintesencja typologii, prawda?
Pomyślałem o projekcie Niewinne oko nie istnieje Wojtka Wilczyka, który zrobił fotografie zachowanych we współczesnej Polsce budynków synagog i domów modlitwy.
Tak, oczywiście. Podobne działają Niedokończone domy. Co innego, jak widzisz jeden dom, zapominasz o tym, potem widzisz drugi, a tutaj masz piętnaście takich domów w jednej sali.
Nie widzisz domu, tylko widzisz problem.
Tak. Mechanizm, który jest ukryty nagle wychodzi na jaw. W Widokach władzy jest to informacja, wypowiedź, skierowana do urbanistów, architektów, politologów, ale też – do ludzi, którzy nie są w stanie ogarnąć tego tak teoretycznie. Wszyscy mamy widoki, również ci władcy, o których fantazjujemy, którymi się podniecamy, którzy zawłaszczają naszą wyobraźnię. I okazuje się, że oni dzielą z nami wspólną przestrzeń. Miałem potrzebę opowiedzenia o tym. Mieszkałem w Londynie i miałem dość duże problemy adaptacyjne, przez cały czas czułem się outsiderem. Zastanawiałem się, jak wygląda świat z perspektywy insidera? Tak narodził się ten projekt. Nigdy tego w Londynie nie zrobiłem, chociaż mam nadzieję, że kiedyś zrobię, to jest właśnie taka sytuacja emancypacyjna. Nie mam złudzeń, wiem, że władza ma miliony różnych narzędzi, żeby nas zniewalać.
Interesuje mnie sam proces, kiedy konstruujesz jakąś sytuację. Wybierzmy razem taki projekt, który najlepiej streszcza to, co chcesz robić z fotografią.
Teraz robię taki projekt, który jest taką składanką Widoków władzy i Darkroomów. Z Darkroomów bierze mocne przywiązanie do estetyki. Jak robię Widoki władzy to wchodzę do gabinetu, nie ja ustalam czas, więc nie mam wpływu na światło. Przychodzę, staram się wyobrazić sobie, przez które okno ten człowiek zwykle patrzy. Mam albo nie mam wyboru, stawiam statyw, używam jednego obiektywu, nie szukam kadru, tylko po prostu walę to, co widać. To tyle. Moje umiejętności nie są tam właściwie wykorzystywane. Natomiast w Darkroomach patrzyłem na światło, kolory, kompozycję.
Pokazujesz, że poza tym, że potrafisz myśleć, potrafisz też robić zdjęcia.
Akurat teraz to, że potrafisz robić zdjęcia jest wtórną kwestią. Chociaż tak naprawdę nie do końca. Ci, którzy osiągnęli sukces są w stanie połączyć bardzo dobry koncept teoretyczny z bardzo silną estetyką.
Ktoś, kto wie, że Konrad Pustoła potrafi operować światłem, kadrem i wszystkim innym, taki projekt jak Widoki władzy traktuje jako świadomą rezygnację z tych umiejętności. Świadomy wybór estetyki, a nie konieczność.
Tak. Nie możemy jednak pomijać faktu, że jesteśmy istotami zmysłowymi i bardzo na tę przyjemność zmysłową jesteśmy czuli. Tutaj mamy do czynienia z sytuacjami estetycznymi, to coś, z czego rzeczywiście można świadomie zrezygnować i zostawiać pole dla innych rzeczy, które są dużo mocniejsze – i tak jest w Widokach władzy. Projekt, do którego zmierzam, urodził się pod tytułem Narządy wewnętrzne miasta. Teraz go trochę modyfikuję. Jeżeli traktujemy miasto jak głowę, a jego wnętrze jak mózg, to chcę otworzyć czaszkę i zajrzeć do tego mózgu. Traktuję miasto, jak taki agregat namiętności, pożądania, lęku, poczucia bezpieczeństwa lub jego braku, szaleństwa itd. Żyjemy w mieście, widzimy miasto, jego fasady, natomiast ja chcę zajrzeć za tę fasadę, pokazać, co tam drzemie. Z punktu widzenia tych abstrakcyjnych rzeczy, o których Ci powiedziałem, ponieważ miasto jest sumą nas wszystkich. To może jeszcze brzmieć niezbyt jasno, ale mam tu trzy zdjęcia i właśnie z jednej strony staram się mapować, czyli stworzyć sobie sytuację teoretyczną, a z drugiej chcę zaufać estetyce. To pierwsze trzy zdjęcia, które pokazywałem na wystawie o mieście, o Warszawie. Tutaj jest bezdomność, zdjęcie zrobione nad Wisłą, niedaleko stąd. To jest Centrum Zarządzania Kryzysowego na Młynarskiej, zbudowane przed Euro 2012. Oni mają tam taki olbrzymi ekran bezszwowy. Zbudowany z bezszwowych monitorów, który ma 20 metrów, siedzą na tej sali operacyjnej i jest 600 kamer, które na nas patrzą. Ostatnio dostałem mandat za to, że stałem na skrzyżowaniu samochodem bez zapiętych pasów i gadałem przez telefon. Jakiś koleś mnie sfilmował, zrobił film. Najpierw klatka, jak gadam przez telefon, potem druga moja rejestracja, trzecia jak odjeżdżam. Dostałem 300 złotych mandatu, chociaż nikt nigdy mnie nie zatrzymał, to wszystko jest nagrane. Jest serwer, który steruje zmianą świateł w rzeczywistym czasie na Wisłostradzie i Alejach Jerozolimskich. To nowy, bardzo drogi europejski projekt, muszą zainstalować cały system fotokomórek, czujek, podczerwieni, kamer, które po światłowodzie wysyłają do tego serwera dane w czasie rzeczywistym, a on na podstawie cyrkulacji ruchu optymalizuje zmianę świateł.
Jak mi pokazałeś ten projekt, to pomyślałem, że jest tam taki, nie tylko Ranciere’owski, ale też Latourowski moment, kiedy szukasz maszyn inskrypcyjnych, które pozwalają mobilizować zasoby w mieście, żeby je kontrolować.
Moja następna wycieczka będzie do domu wariatów, czyli też do takiej zamkniętej sytuacji. Później chcę zrobić słynną pikietę w Parku Skaryszewskim. Chcę to zrobić w nocy, taką długą ekspozycję. Potem wybieram się do biura Architekta Miasta, który ma zbudowaną makietę miasta. Myślę, że te pola bardzo się tutaj zazębiają. Chodzi o to, żeby to niewidzialne miasto, stało się widzialne. To znaczy, żeby wejść do tego architekta i zobaczyć, jak to naprawdę wygląda.
Chcesz to później pokazywać?
Tak. Uważam, że to ma olbrzymi potencjał emancypacyjny. Po pierwsze – zasygnalizowanie pewnych mechanizmów, które sterują naszym życiem, o których często nie mamy pojęcia, bo się nad tym nie zastanawiamy, bo musimy płacić rachunki, zapierdalać, jesteśmy chorzy albo wszystko jedno co. Po drugie – zaspokojenie wizualne. Nie wiemy, że coś takiego jest, ktoś na nas patrzy, a ja pokazuję, jak to wygląda, co też zbyt dużo nie obrazuje, raczej podsyca naszą ciekawość.
Myślę o naszym pokoleniu, z jednej strony naczytaliśmy się i zafascynowaliśmy francuskimi filozofami, z drugiej – mamy potrzebę zmiany, szukamy jakiegoś konkretu.
Wydaje mi się, że jesteśmy pokoleniem, które bardzo dużo rzeczy, np. technologicznych, bierze za coś oczywistego, jednocześnie tracimy połączenie z ich materialnością. Internet nie jest jakąś abstrakcyjną sytuacją, tylko jest wielką halą gdzieś tam, która działa, i jak ktoś dobrze wyceluje pociskiem ziemia – ziemia, może to wszystko rozpierdolić. Jest taki album Taryn Simon, amerykańskiej fotografki, która zrobiła książkę American Index of the Hidden and Unfamiliar, który był dla mnie inspiracją. Simon zajmuje się koncepcjami, które są oczywiste i budują tożsamość Amerykanów, tropi je kamerą i pokazuje.
Jakie są kluczowe i rozstrzygające etapy powstawania twoich przedsięwzięć?
Są chyba dwa. W każdym razie dwa, które mnie kręcą. I powodują, że ciągle się jeszcze tym zajmuję. Najpierw jest etap wymyślania, w którym przychodzi mi do głowy jakiś pomysł, idea, myśl i ją drążę, staram się ją rozpisać, rozbudować, przełożyć na język wizualny. To cała koncepcyjna sytuacja przed działaniem, dla mnie bardzo ważna. Nie jestem takim fotografem, który ma jakąś intuicję – idzie, robi, a potem dopiero się zastanawia, co ma i co z tym zrobi. Ja najpierw chcę to mieć bardzo dobrze teoretycznie osadzone i potem, jak już wejdę w proces realizacji, to może się jakoś zmieniać, ale czuję się bezpieczniej i pewniej, jeżeli mam to dobrze przemyślane.
Są różne strategie pracy. Tobie pomysły przychodzą w efekcie lektur, rozmów, czy też najpierw zaczynasz nad czymś pracować, a dopiero potem szukasz?
Zaczynam od lektur, rozmów, oglądania i doświadczeń. Raczej nie od patrzenia, co robią inni.
Starasz się nie patrzeć, co robią inni?
To oczywiście zabrzmi nieskromnie, ale staram się eliminować ze swojego życia rozczarowania. A tyle jest tego wszystkiego, że trudno uchronić się przed rozgoryczeniem. Odwołam się do tego, od czego zaczęliśmy rozmowę – teraz wszystko jest tak proste i dużo ludzi fotografuje, więc staram się nie oglądać. Oglądam filmy dokumentalne, czytam, słucham muzyki, co ważne – właściwie wszystkie moje projekty biorą się z mojego doświadczenia. To jest warunek podstawowy i konieczny. Potem staram się to intelektualizować. Niektórzy twierdzą, że za bardzo, ale ja tak mam. Jestem też ekonomistą z wykształcenia, przez wiele lat z moją byłą żoną, która była socjologiem, tworzyliśmy tandem, który pracował tekstem i obrazem, to było zawsze bardzo mocno obecne w moim życiu. To jest pierwszy podstawowy moment, który jest dla mnie ważny. A potem jest drugi – nazywam go momentem „wolności” – w którym robię zdjęcia. Proces twórczy jest dla mnie taką chwilą w życiu, może nie jedyną, jest jeszcze kilka innych, kiedy czuję się naprawdę wolny. Wolny i potężny. Muszę zdać się na siebie i się nie bać, to mi sprawia olbrzymią przyjemność. Idę do świata, konfrontuję się z nim. Używam swoich instrumentów, swojej wrażliwości, głowy, doświadczenia, żeby coś z tego wyniknęło. To daje dużo radości. Jest jak granie na fortepianie. Całymi miesiącami ćwiczysz, później wychodzisz na koncert, nie myślisz, tylko jesteś muzyką. Jak idę robić zdjęcia, to za bardzo nie myślę, tylko jestem takim łącznikiem pomiędzy światem abstrakcyjnym, który siedzi w mojej głowie, a światem realnym, który stoi przede mną. Jestem katalizatorem, który powoduje, że z tego powstaje jakaś całość.
Symptomatyczne, że nie pojawił się w twoich punktach kluczowych moment, w którym pokazujesz to, co zrobiłeś. Interesuje cię samo doświadczenie, nie odbiór, albo efekt?
Interesuje mnie odbiór, ale wystawy to dla mnie – mniejsze albo większe – rozczarowanie, szczególnie przez ograniczenia finansowo-instytucjonalne. Moje prace są trudne, to jest bomba z opóźnionym zapłonem. Na wystawy, wernisaże ludzie przychodzą, ale nie wiem, jak reagują. To nie jest tak, jak z przedstawieniem albo koncertem, gdzie później dostajesz oklaski. Ja tego nie dostaję i jestem do tego przyzwyczajony. Sama wystawa jest czymś, w co musisz włożyć bardzo dużo energii. Jeśli do tego doda się brak informacji o reakcji odbiorców, to powoduje kompletne wyczerpanie, dla mnie to zbyt wyczerpujące.
Zacząłeś mówić o metaforze klaskania. Jeśli zależy ci na tym, aby dokonywać szturchnięć, przesunięć, to po czym możesz poznać, czy osiągnąłeś jakiś efekt?
Mogę chociażby po tym, że tutaj siedzisz i ze mną gadasz. To znaczy, że są ludzie, którzy to widzą i są w stanie to docenić. Myślę, że moje rzeczy działają, tylko bardzo dyskretnie. Ludzie coś przeżywają, ale nie bardzo umieją to nazwać i ogarnąć. Stawia mnie to w dość kiepskiej sytuacji z punktu widzenia rynku sztuki, gdzie trzeba produkować obiekty, które wywołują pożądanie, takie materialne, żeby ktoś chciał to mieć. Chciałbym, aby ludzie byli bardziej przenikliwi i mogli moje rzeczy docenić, ale tak nie jest. Nie narzekam jednak, prace się sprzedają.
Mówiłeś przy okazji Darkroomów o reakcjach odbiorców…
Darkroomy bezapelacyjnie były moim największym komercyjnym sukcesem. Sprzedałem ich bardzo dużo, w porównaniu do innych prac. To był projekt, który szybko generował najwięcej emocji. To był też bardzo intensywny okres w moim życiu. Pełen napięć, takich pęknięć, przekroczeń i różnych dziwnych rzeczy. Myślę, że jedno z drugim ma bardzo wiele wspólnego. Jestem osobą refleksyjną, wycofaną – w związku z czym nie wiadomo, co się w moim życiu będzie działo. To bardzo dobrze widać po tym, co robię.
Abstrahując od reguł, którymi się rządzi, rynek sztuki jest też jednym z mechanizmów obserwowania skutków tworzenia. To, że jest zainteresowanie lub go nie ma, odnosi się do konceptu, ale pewnie również do jakości estetycznej tych przedstawień?
Jeżeli chodzi o rynek, to na pewno do jakości estetycznych. Co do konceptu – to zależy, o jakim rynku mówimy.
Chodzi mi o to, że fotografia, która próbuje zmieniać postawę albo otwierać, nie wie, czy odnosi skutek. Po czym ty próbujesz to poznać? Czy twoja fotografia ma taką ambicję trafiania do osób, które się bezpośrednio językiem fotograficznym nie interesują?
Oczywiście, że tak.
W tym kontekście chciałem zapytać o billboardy, które towarzyszyły Widokom Władzy.
O właśnie! Moją ambicją nie jest prowadzenie jakiegoś dyskursu ani ze światem fotograficznym, ani ze światem sztuki, to jest mało podniecające. Niedokończone domy, Widoki władzy, Darkroomy i na przykład mój projekt z Jezusem w Świebodzinie, te wszystkie rzeczy publikowane są zwykle w kontekście pewnego zjawiska. Dzięki temu, wchodzą do naszych wyobraźni, do instrumentarium nazywania świata. W momencie, w którym interesuję się pokazywaniem systemów, to chcę ten system pokazać, żeby ludzie go zobaczyli. Jak go zobaczą, wydaje mi się, że będą w stanie zrozumieć ten świata i to generuje zmianę.
Robisz coś w określonym celu. Potem czytasz w sieci komentarze ludzi, niekoniecznie zajmujących się fotografią albo starasz się rozmawiać z ludźmi po swoich wystawach, czyli, krótko mówiąc, śledzisz, jak się ten dyskurs zmienia pod wpływem twoich prac?
Oczywiście. Jak pokazałem Niedokończone domy to zadzwonił Mariusz Szczygieł, że chce zrobić artykuł o tym i żebyśmy pojechali, zrobili dochodzenie, co tak naprawdę tam się stało. Później przyszedł do mnie koleś i powiedział: „słuchaj, chcę zrobić film dokumentalny o tym”. Nie wiem czy go zrobił, ale to pokazuje takie mocne przełożenie na uniwersalną platformę. Patrzę, jak to ludzie komentują, widzę, że to zawłaszczają i potem używają, tworzy to pewną figurę stylistyczną, która używana jest w oderwaniu od mojego projektu. Darkroomy też stworzyły, są dwie książki o tym. Widoki władzy miały wpisane w projekt spotkania. Było tak – jest mój research, są zdjęcia, potem są billboardy i media rzucają się na temat i zaczynają o tym pisać. W tygodniu po billboardach robię spotkanie z mieszkańcami, na którym rozmawiamy, co o tym myślą, czy mój wybór był trafny, a także – o przeźroczystości władzy, o wszystkich jej aspektach, mieście, estetyce itd. Więc moje projekty są jak najbardziej zwrócone w stronę nie tylko specjalistów, ale właśnie nas wszystkich. I to jest bardzo ważne. Pytałeś o ważne momenty dla mnie, jako twórcy – są te dwa, o których ci opowiedziałem. Teraz, przy projekcie Narządy wewnętrzne ciągle mam niedosyt rozmawiania o tym, jeszcze nie widzę tego do końca. Myślałem, że to jest zamknięty koncept, ale potem doszedłem do wniosku, że to jest już nieco przestarzały sposób patrzenia na miasto. Nie interesuje mnie fotografowanie ścieków, ulic, mam wrażenie, że to już było. To, co mnie naprawdę kręci, to wchodzenie w podświadomość miejską.
To, co mi pokazałeś nie kojarzy się z podświadomością. Ten psychoanalityczny język trochę mi przeszkadza. Chyba jest tak, że pokazujesz – jeśli się trzymać tej mózgowej metaforyki – synapsy. Miejsca, w których dochodzą połączenia nerwowe, które są najbardziej znaczące dla sposobu, w którym miasto się zmienia. Ale chciałem cię teraz zapytać, jakie umiejętności okazują się kluczowe w twojej pracy. Widoki władzy to przecież także skomplikowane przedsięwzięcie organizacyjno-logistyczne. Myślę o organizacji tych wszystkich wydarzeń. Jak to planujesz i koordynujesz?
Staram się delegować pewne zadania. Widoki… robię z Bęc Zmianą i gdyby nie oni, na pewno by się nie udało, ponieważ im jestem starszy i więcej pracuję, tym bardziej widzę, że delegowanie jest wspaniałym wynalazkiem. Wydaje mi się, że to nie jest złe, jak nie kontrolujesz wszystkiego sam. Zdarzają się różne rzeczy, które nie do końca są po twojej myśli, ale musisz na nie reagować, to świat, który jest elastyczny. Nie jest tak, że mam wizję super sformatowaną i jak ona mi nie wyjdzie, dostaję szału. Jestem elastyczny, ponieważ wiem, że moja działka to są te dwa punkty. Punkt wymyślenia i punkt późniejszej egzekucji.
Miałeś takie momenty, że któreś z twoich przedsięwzięć np. rozważane tu Widoki władzy, zmieniły niespodziewanie kierunek?
Tak. W przypadku Widoków… ich kwintesencją jest to, że ktoś musi przekonać tych władców, żeby pozwolili mi zrobić zdjęcie. Ci, którzy dzwonili, nagle zaczęli mieć swoje preferencje. Na jedną osobę bardziej naciskały, na inną mniej. Sami zaczęli interpretować, przekonywać, że przecież ta osoba ma małą władzę, to po co do niej dzwonić, czyli wcinali się w moje kompetencje. Lista, z którą ja wychodzę jest subiektywna, niekompletna i moja, ale im bardziej ona jest subiektywna i niekompletna, tym później lepszy powód do dyskusji. Każdy z nas ma jakąś swoją listę. Są jakieś socjologiczne, politologiczne metodologie budowania rankingów, prawda? Wszyscy prześcigają się w tym, ale mój projekt wzbudzał emocje i to było niesamowite. Zwykle jest mało pieniędzy i paradoksalnie ten projekt jest bardzo prosty. Trzeba mieć telefon i maila, a oprócz tego muszę wejść na 15 minut do gabinetu i nie potrzebuję, żeby był tam ten człowiek, tylko musi mnie wpuścić sekretarka. To nic nie kosztuje, muszę tylko tam pójść z aparatem, zrobić zdjęcia, a później już billboardy. To jest największy koszt, ale zwykle można się dogadać i dostać duże zniżki, ten projekt jest naprawdę niedrogi.
Projekt był finansowany ze środków publicznych, czy sam wyłożyłeś pieniądze?
Nie, był finansowany ze środków publicznych.
Tymi rzeczami sam się zajmujesz? Czy to jest już rola innych.
Staram się, żeby to była rola producenta. Producent jest też od tego, żeby znaleźć źródło finansowania, zwykle to jest przypisane do takich artystycznych festiwali czy eventów, które wpisują to w swój budżet.
Wyobrażasz sobie taką sytuację, a wiemy, że są to coraz bardziej popularne sposoby finansowania przedsięwzięć kulturalnych, kiedy piszesz wniosek w konkursie sztuki wizualne?
To nie jest kwestia wyobrażania sobie. Na przykład książka, którą wydaliśmy z Bęcem powstała dzięki temu, że po edycji krakowskiej Bogna napisała projekt, że zrobimy edycję warszawską i dostaliśmy dofinansowanie z miasta – na projekt i książkę. Natomiast ja sobie tego nie wyobrażam. Nie dostałem nigdy żadnego stypendium, oprócz stypendium w Anglii. Jestem beznadziejny w pisaniu wniosków. Próbowałem, zwykle były odrzucane ze względów formalnych. Nie jeżdżę na stypendia, ponieważ jestem dość dużym przeciwnikiem tzw. „grantozy”, to znaczy robienia rzeczy, na które jest zapotrzebowanie. Uważam, że jest to prostytucja oraz korupcja intelektualna. Mam dużo wątpliwości do tego, co robię przez cały czas. To, co robię, polega w dużej mierze na takim rozsypywaniu się i składaniu się na nowo. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym to napisać. Mam ileś tam projektów w szufladzie, szukam agenta, osoby, która mogłaby to robić za mnie, miałaby z tego swój procent i po prostu by produkowała.
Nim chwycisz za aparat, masz zawsze bardzo dobrze przemyślany koncept. Z pewnością masz też opracowaną strategię fotografowania. Pisanie wniosków powinno więc iść bardzo sprawnie.
Na początku to nigdy nie jest tak, jak ci to teraz opowiadam. Muszę mieć wszystko przemyślane, ale jednak rozmawiamy o moich projektach a posteriori, co samo w sobie stanowi dowód, że jednak o nich myślę. Ale co z tego wyjdzie, na początku nigdy nie wiem. Jednak moja odpowiedzialność polega na tym, że jak wszystko wyjdzie, bardzo ładnie ubiorę to w teorię i opiszę. Może wynika to właśnie z tego, że ileś tam lat byłem na uniwersytecie, a tam uczą jednak zupełnie innego myślenia niż na akademii. Dla swojej higieny i bezpieczeństwa muszę wszystko ustrukturyzować. Wyniknie z tego ileś tam projektów, które właściwie mają już wymyśloną wspaniałą teorię, ale które nigdy nie powstały, z różnych powodów. Być może masz rację, gdybym był trochę lepiej ogarnięty, miałbym ich dużo, jak Sebastião Salgado, mógłbym właściwie z tego zrobić taki przemysł, manufakturę projektową.
To jest jednak ciekawe napięcie. Z jednej strony cały system grantów i projektów, który lubi bardzo konkretnie opisywane działania, z drugiej – grupa osób, które działają w sposób „projektowy”, a jednak kiepsko się w nim komponują.
Bardzo dobrze widzisz te napięcia. Jestem pełen napięć na bardzo różnych polach, między innymi na tym też. Prawda jest taka, że jeżeli chodzi o życie z tego, co wymyślam, to jest to kompletny dramat. Bo z tych projektów nie ma życia.
Zawsze można się pocieszyć, że przynajmniej czegoś uczą. Na pewno są rzeczy, które zrobiłbyś inaczej. Pamiętasz sytuacje, po których zmieniało się twoje myślenie o fotografii?