Krwawe dożynki. 1943 - Mariusz Nowik - ebook

Krwawe dożynki. 1943 ebook

Nowik Mariusz

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Największa masowa egzekucja w historii niemieckich obozów koncentracyjnych.

Dwa dni, 3 i 4 listopada 1943 roku. Ponad 42 tysiące zamordowanych w jednorazowej akcji likwidacyjnej, zaplanowanej w najdrobniejszych szczegółach, w niemieckich dokumentach opisanej pod kryptonimem Aktion Erntefest (akcja „Dożynki”). Krwawe dożynki.

Szpalery nagich więźniów: mężczyzn, kobiet i dzieci. Prowadzonych całymi rodzinami na rozstrzelanie. Zmuszanych do układania się w dołach śmierci – jeden przy drugim, ciasno, na stygnących martwych ciałach. Każdy miał zginąć. Po kolei. Jedna kula – jedno życie.

Głośna, wesoła muzyka, którą zbrodniarze zagłuszali strzały.

I trzy kobiety, którym udało się wyjść z grobu…

Ciała ofiar spalono dopiero kilka dni po zakończeniu akcji. Do wykonania tego zadania zmuszono pozostawionych przy życiu więźniów, których później też zgładzono.

Książka Mariusza Nowika to rekonstrukcja tego nadal mało znanego ostatniego etapu akcji „Reinhard”.

Mariusz Nowik– na co dzień dziennikarz. W wolnych chwilach pisarz. Historyk z wykształcenia. Wielbiciel dobrych reportaży. Autor książek o II wojnie światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 337

Oceny
4,2 (6 ocen)
3
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Największa masowa egzekucja w historii niemieckich obozów koncentracyjnych. Dwa dni, 3 i 4 listopada 1943 roku. Ponad 42 tysiące zamordowanych w jednorazowej akcji likwidacyjnej, zaplanowanej w najdrobniejszych szczegółach, w niemieckich dokumentach opisanej pod kryptonimem Aktion Erntefest (akcja „Dożynki”). Krwawe dożynki. Szpalery nagich więźniów: mężczyzn, kobiet i dzieci. Prowadzonych całymi rodzinami na rozstrzelanie. Zmuszanych do układania się w dołach śmierci – jeden przy drugim, ciasno, na stygnących martwych ciałach. Każdy miał zginąć. Po kolei. Jedna kula – jedno życie. Głośna, wesoła muzyka, którą zbrodniarze zagłuszali strzały. I trzy kobiety, którym udało się wyjść z grobu… Ciała ofiar spalono dopiero kilka dni po zakończeniu akcji. Do wykonania tego zadania zmuszono pozostawionych przy życiu więźniów, których później też zgładzono. Książka Mariusza Nowika to rekonstrukcja tego nadal mało znanego ostatniego etapu akcji „Reinhard”.
00
TessZwierz

Nie oderwiesz się od lektury

Bolesna część naszej historii i wlasnie dllatego nie może zostać zapomniana czy zmanipulowana na rzecz polityki. Ciezko sie czytało, czulam gniew doczytując sobie o losach sprawców po wojnie, ich bezkarnosci i cynizmie. Mimo wszystko warto. Polecam
00

Popularność




Copyright © Mariusz Nowik, 2023

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Katarzyna Kusojć

Małgorzata Denys

ISBN 978-83-8352-583-9

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Marcie,

bez której nic by się nie udało...

Na początek

Ta historia nie dawała mi spokoju. Szarpała myśli, nie pozwalała zasnąć, wracała w chwilach zapomnienia, w czasie samotnych spacerów czy jazdy samochodem. Nie potrafiłem się jej pozbyć. Wiedziałem, że w końcu będę musiał się z nią zmierzyć. Inaczej nie odpuści.

Bo historii Ludwiki Fiszer i Estery Rubinsztejn nie da się zapomnieć. Gdyby spróbować zawrzeć ich przeżycia w trzech słowach, można powiedzieć, że miały wielkie szczęście. Czy jednak wyjście z grobu, spośród stosów ciał, gdzie pozostali ich przyjaciele i bliscy, można nazywać szczęściem? Polski język w obliczu losów Ludki i Tusi jest nieprecyzyjny, niepełny znaczeniowo, wręcz bezsilny.

Dlatego opisanie tego, co je spotkało, było trudnym wyzwaniem. Tym trudniejszym, że nie mogłem z nimi porozmawiać. Musiałem wspierać się leżącymi w archiwach relacjami, tym, co chciały przekazać i pozostawić po sobie. Znajdowałem ich ślady także w innych świadectwach – w jednych widoczne wyraźniej, w innych kładące się nikłym cieniem, podsycającym niedosyt i wątpliwości. Przeglądając ich spisane zeznania, szybko odkryłem fragmenty, które wolałyby w swoich historiach pominąć milczeniem – prawdopodobnie zbyt bolesne lub wstydliwe. Kilka słów niewiele mówiących wyjaśnień, wielokropkowe odskocznie zawieszające opowieść, z których można było się wybić i trafić prosto do kolejnego wątku. Nie wiadomo, czy pochylony nad zeznaniem urzędnik lub urzędniczka prosili, czy mog­liby zatrzymać na chwilę nurt narracji, zrobić krok wstecz, rozwiać mgłę niedopowiedzeń, uzupełnić nazwisko, dodać z pozoru nieistotny element układanki. A może było im wszystko jedno, może nie dbali o takie szczegóły, może w ogromie ludzkich tragedii pozwalali ofiarom także pomilczeć. Bo milczenie może być bardziej wymowne niż najgłośniejszy krzyk.

Dlatego dokumenty potrafią być łaskawe. Mówi się, że papier przyjmie wszystko. Papier jest cierpliwy, epistola non erubescit1. Przyjąłby i te opowieści z całym ich emocjonalnym bagażem. Z całym bólem. Ze łzami. Ale przyjął tyle, ile mu dano, bo niektóre okruchy wspomnień lepiej nosić w sobie, nawet jeśli uwierają, nawet jeśli krwawią od wewnątrz. Wydobyte, ujawnione, odsłonięte mogą wyrządzić więcej szkody. Trzeba to uszanować, opisując czyjeś życie. Ochronić tak, jak chcielibyśmy chronić własne raniące okruchy przeszłości.

Dokumenty jednak bywają bezlitosne. Sprawozdania sprawców cynicznie maskują rzeczywistość. Zabitych nazywają przesiedlonymi, liczbę ofiar wpisują w raporty o pogodzie, zamieniają stosy ciał w wykresy temperatury, liczbą zwłok wypełniają tabelki z wysokością opadów. Masowość zbrodni przykrywają definicją akcji specjalnych, a ludobójstwo określają ostatecznym rozwiązaniem kwestii, która wymaga pilnego rozstrzygnięcia. Wyrazy nasiąkają fałszem, który w nich zasycha, twardnieje od środka, zmienia ich znaczenie. Już się nie wykruszy.

Na przykład dożynki. Święto żniw, wiejska zabawa, śmiech, taniec i muzyka, radość z dobrze wykonanej pracy i zapowiedź wytchnienia. Co złego można znaleźć w tradycyjnym obrzędzie dziękczynienia naturze za udane plony?

Dlatego to dobre słowo. Dobre do ukrycia tajemnicy. Świetnie wygląda w dokumentach, znakomicie brzmi w ustach niemieckiego oficera. Erntefest. Aktion Erntefest. I jakże jest pojemne. Pomieści kilkadziesiąt tysięcy zabitych i nie utraci dźwięczności, nie rozplami się krwią, nie wypełni płaczem prowadzonych na śmierć, nie zabrzmi hukiem wystrzałów.

Majdanek – osiemnaście tysięcy.

Poniatowa – czternaście tysięcy.

Trawniki – dziesięć tysięcy.

Wszystko rozegrało się w pierwszych dniach listopada roku czterdziestego trzeciego. Wszędzie obowiązywał identyczny scenariusz – czy to w obozie koncentracyjnym na Majdanku, czy w obozach pracy w Poniatowej i Trawnikach, czy w mniejszych nebenlagrach2, do których także dotarli mordercy z SS. Wszędzie chodziło o to samo – o zabicie wszystkich Żydów, jak najsprawniej, jak najszybciej. Pozostawiono przy życiu tylko nielicznych, którzy mieli zająć się ciałami pomordowanych. Ale i oni nie mieli wątpliwości, jaki los ich czeka.

Rozkaz do przeprowadzenia akcji wydał Heinrich Himmler, Reichsführer, dowódca SS i całej nazistowskiej policji. Wykonaniem polecenia zajął się jego sprawdzony, zaufany współpracownik Jakob Sporrenberg, SS-Gruppenführer, pan i władca dystryktu Lublin. Przystąpił do tego z gorliwością neofity, którym czuł się niewątpliwie na zajmowanym zaledwie od września stanowisku dowódcy lubelskiego SS i policji. Ochoczo puścił w ruch machinę śmierci.

Majdanek i Trawniki – trzeciego listopada. Poniatowa – czwartego.

1 Epistola non erubescit (łac.) – dosł.: Papier się nie rumieni.

2 Nebenlager (niem.) – podobóz.

Rozdział 1

LUDWIKA,

SZEŚĆ GODZIN PÓŹNIEJ

Była naga. Biegła przed siebie, potykała się, przewracała, a potem znów podnosiła się i biegła. Szyszki i wystające z mchu gałęzie cięły jej stopy, igliwie wbijało się w rany, ale nie czuła tego. Niewidoczne w mroku gałęzie smagały ją bez litości, drzewa ciemne i wilgotne jak ta noc stawały na jej drodze, obijały jej wątłe ciało, chciały zatrzymać, zawrócić, kazać biec z powrotem do mogiły. Tam, gdzie jej miejsce.

Oddychała ciężko. Nie czuła zimna, nie czuła nawet tego dławiącego, szarpiącego płuca wysiłku ani kryształków mrozu wdzierających się przez ściśnięte przerażeniem gardło. Nie mogłaby krzyczeć, nie zdołałaby wydobyć z siebie głosu. Nie chciała. Nie było takiego dźwięku, który mógł wydać człowiek i który oddałby to, co ją spotkało. Krew łomotała jej w głowie, wybijała dziki rytm, a jej ciało mu się poddawało, bezwiedne, ale posłuszne najstarszemu, najbardziej pierwotnemu instynktowi – woli przetrwania. Nawet jeśli nie była pewna, czy jeszcze żyje i czy chciałaby żyć, ten rytm popychał ją do przodu. Byle dalej.

Ścigały ją głosy. Przedzierały się przez dudnienie, wyczuwały moment między jednym uderzeniem serca a drugim, wdzierały się do jej głowy i krążyły w niej jak spłoszone wrony, obijające się o czaszkę, wypełniające ją wrzaskiem i bólem, szukające ujścia.

Przystanęła na chwilę. Głosy natychmiast ją dopadły, otoczyły gwarem, oplotły szeptami, odebrały dech, osiadły ciężarem na ramionach. Osunęła się, zadygotała. Słabła. Wydawało jej się, że mokry mech wsysa ją, że zgniłe liście rozsuwają się, zapraszają do wnętrza tłustej, lepkiej ziemi. Oparła się na dłoniach, pochyliła głowę. Jeszcze nie teraz… Jeszcze zdąży… Jeszcze spróbuje…

Wpiła palce w pień drzewa, zachrobotała palcami po korze. Podnieść się, podnieść i biec – tłukło się jej w głowie. Kolana nie poddawały się tej woli, nie chciały utrzymać wychudzonego ciała, zachowywały się jak niezależne, zbuntowane byty, uginały się pod nią, składały to w lewo, to w prawo. Gdyby nie ten pień, upadłaby, a mech wessałby ją na zawsze.

Zacisnęła zęby. No już… Wstawaj…

Gdzieś nad nią, w konarach mrocznych drzew zadygotał blask. Ogień. Za plecami zostawiała pożar podsycany krzykiem, monotonnym, wypełnionym bólem wrzaskiem, głuchy huk płomieni i suche klaśnięcia wystrzałów. Ten straszny biały szum, ta muzyka śmierci wyprzedzały ją, pędziły niesione wiatrem, rozciągały nad lasem, przenikały między drzewami. Były obok niej i w niej. Chyba już nigdy się od nich nie uwolni.

Wtedy je zobaczyła. Siedziały pod krzakiem, dwie jaśniejsze plamy na tle ciemności. Czuła na sobie ich wzrok. Dwie nagie kobiety.

Rozdział 2

FRANCISZEK,

OSIEM GODZIN PÓŹNIEJ

Ogniomistrz Franciszek Furtas3 przyłożył dłoń do czoła, jakby chciał osłonić oczy przed słońcem. Było już jednak ciemno, listopadowy zmierzch nadchodził szybko, ciągnąc za sobą przejmujący chłód. Furtasowi pełniącemu służbę na wieży było zimno. Nie pomagał postawiony kołnierz i nasunięta głęboko czapka. Wcisnął głowę w ramiona, bo na górze zawiewało ostrymi podmuchami. Zmrużył oczy, jakby oczekiwał, że w ten sposób wzrok mu się wyostrzy. Zamrugał powiekami. Próbował wychwycić dziwny poblask na horyzoncie. Szosa na Lublin, pomyślał. Chyba coś się pali, ale daleko. Poniatowa? – zastanawiał się.

Im robiło się ciemniej, tym większej nabierał pewności, że to jednak pożar. Zszedł ze skrzypiącej wieży i zastukał w drzwi naczelnika. Nie czekając na pozwolenie, uchylił je, zajrzał.

Czesław Myczkowski dowodził strażą pożarną w Opolu Lubelskim. Kiedy rozległo się pukanie, właśnie kończył czytać gazetę. W czwartki zawsze zostawał trochę dłużej w jednostce, ale właśnie zamierzał złożyć gazetę, wyłączyć lampkę i pójść do domu.

– Panie naczelniku… – Furtas chrząknął, wyrywając go z zamyślenia. – Chyba coś się pali, widać z wieży, musi pan to zobaczyć.

– Co się pali? – Naczelnik uniósł głowę.

Ogniomistrz wzruszył ramionami.

– Nie wiem – odparł. – Daleko.

Cofnął się za próg. Komendant sięgnął po palto.

– Rzeczywiście – powiedział Myczkowski, przyglądając się łunie przez lornetkę, kiedy wyszli na zewnątrz.

Teraz poblask było widać wyraźniej. W zapadającym zmierzchu nabierał intensywności, rozlewał się czerwienią po mgle ciągnącej od pól. Furtas przejął lornetkę od naczelnika.

– Chyba Poniatowa – powiedział.

– Może – przyznał Myczkowski i rzucił: – Biegnij na posterunek, powiedz lejtnantowi, że pali się w Poniatowej. Po drodze ściągnij chłopaków. Leć już.

Franciszek wpadł na posterunek żandarmerii, potykając się na progu. Granatowy policjant siedzący w dyżurce pokazał mu palcem drzwi pokoju dowódcy. Zastukał.

– Nigdzie nie jedziecie – powiedział stanowczo lejtnant Rudolf, kiedy Furtas, mnąc czapkę w dłoniach, tłumaczył, że pali się w Poniatowej. – Nigdzie nie jedziecie, macie czekać na rozkazy – powtórzył, widząc pytający wzrok ogniomistrza, po czym odwracając się do niego tyłem, rzucił: – Skończyłem.

Furtas na wszelki wypadek pobiegł po kolegów ze straży. Ściąg­nął jeszcze trzech. Nie powiedział im, że lejtnant zabronił jechać do pożaru. Teraz siedzieli przy stole w remizie, gotowi do wyjazdu, w mundurach, w pełnym rynsztunku. Milczeli. Furtas zszedł z wieży.

– Pali się coraz mocniej – zwrócił się do naczelnika.

Ten nie odpowiedział. Bębnił tylko palcami po blacie. Westchnął, przeciągnął dłonią po twarzy. Takie bezproduktywne czekanie go męczyło, denerwowało.

– Idź jeszcze raz do żandarmerii – zwrócił się do Furtasa. – Albo nie, czekaj. Ja pójdę.

Wtedy skrzypnęły drzwi. Wszedł policjant, Polak nazwiskiem Ligman.

– Pan lejtnant pozwalają jechać gasić – powiedział.

Zerwali się.

– Szybko, chłopcy – rzucił Myczkowski, łapiąc za hełm.

Skoczyli za nim. Ligman nie zdążył zejść im z drogi, odepchnęli go, zatoczył się na ścianę.

***

Furtas wskoczył na siedzenie pasażera z przodu. Kierowca manewrował lewarkiem skrzyni biegów, próbując wyrwać się długim chevroletem ze skrzyżowań podmiejskich uliczek. Nie było to łatwe. Wychylał się całym ciałem na boki, wyprowadzając ciężką maszynę na wąskich zakrętach. Stękał, zapierając się nogami o podłogę, spinał się cały, jakby wykręcał kutrem pod falę, a nie wozem strażackim na śliskim bruku. Wyjechali wreszcie na prostą, silnik ryknął dziarsko i zaczęli nabierać prędkości. Nie ujechali jednak daleko. Minęli ostatnie zabudowania Opola Lubelskiego, gdy na tle czarnej połaci drogi zamajaczyły jakieś sylwetki. Furtas wytężył wzrok, a siedzący obok niego kolega pochylił się do przodu, jakby w ten sposób chciał przebić ciemność, ledwo rozpraszaną przez mlecznożółte słabe światło reflektorów. Ktoś przebiegł przez szosę, potem kolejna sylwetka przecięła blady snop blasku. Teraz już byli pewni, że jest ich więcej. I wtedy niespodziewanie wyjechali wprost na blokadę.

Kierowca wdusił pedał hamulca, skontrował kierownicą, ale i tak ciężkim chevroletem zarzuciło, machnęło strażakami siedzącymi na podłużnych fotelach. Furtasowi przez chwilę się wydawało, że polecą do rowu. Zacisnął z całej siły dłoń na uchwycie drzwi.

– Co, do jasnej cholery… – zaklął kierowca, ale natychmiast umilkł.

Czarne mundury.

– Halt!4 – rozległo się gdzieś przed nimi. Kierowca posłusznie wyłączył silnik i powoli uniósł ręce do góry. Było ich coraz więcej, wynurzali się z mroku jak drapieżniki. Obstąpili ich. Rozstąpili się, gdy za ich plecami pojawił się podoficer. W jego dłoni błysnęła latarka.

– Wy kto? Pożarnyje? – Zajrzał do szoferki, zaświecił kierowcy w twarz. Kałmuki. Własowcy, pomyślał Furtas. I przestraszył się tej myśli.

Własowcy. Tak w okolicy mówiono o Rosjanach i Ukraińcach w niemieckiej służbie. W rzeczywistości nie mieli nic wspólnego z generałem Andriejem Andriejewiczem Własowem, który przeszedł na stronę Niemców i pod ich kontrolą założył składającą się z Rosjan antykomunistyczną Rosyjską Armię Wyzwoleńczą. Kałmuki wołali na siebie Trawnikimännern, czyli ludzie z Trawnik. Niemcy określali ich nieco bardziej pogardliwie: askarysi albo hiwis.

Trawniki. Tam znajdował się ich obóz szkoleniowy. Der SS und Polizeiführer im Distrikt Lublin Ausbildungslager Trawniki.

– Kuda wy sobirajeties? – spytał podoficer. Ściągnięte brwi nadawały jego pociągłej twarzy jeszcze groźniejszy wyraz. – Kuda? – powtórzył.

– No, do… pożaru. Pożar… – Myczkowski nachylił się ku Rosjaninowi. Szukał odpowiednich słów, nie wiedząc, w jakim języku podjąć komunikację. – Feuer, Herr Offizier – powiedział nieskładnie, ale to wystarczyło. Podoficer pokiwał głową.

– Ja, ja znaju – odparł niemiecko-rosyjskim. Zrobił krok w tył, machnął przyzwalająco ręką. Kierowca zapuścił silnik, dodał gazu, żeby drapieżniki w czarnych mundurach się rozstąpiły. Ruszył ostrożnie, jakby się bał, że któryś skoczy za nimi.

– Teraz jedź wolniej – przestrzegł go naczelnik. – Cholera wie, kogo jeszcze spotkamy.

Spotkali Wehrmacht. Przynajmniej tak im się wydawało, że to frontowi żołnierze, choć równie dobrze mogli być policjantami. Na pewno Niemcy. Stali na krzyżówce, na przecięciu dróg, gdzie skręcało się w prawo, jeśli chciało się dojechać do oddalonych o osiemnaście kilometrów Bełżyc. Ci byli już bardziej drobiazgowi. Sprawdzili dokumenty. Oficer świecił latarką w papiery, które podał mu komendant. Plama światła błądziła po kartce, potem skoczyła na twarz Myczkowskiego. Zmrużył oczy, ale nie zaprotestował. Milczał. Niemcy też nic nie mówili. Furtas dostrzegł żołnierzy stojących głębiej, w ciemności. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z ich obecności. Otaczali ich, karabiny trzymali wycelowane prosto w strażaków. Zrozumiał, że jeden gest dłoni obciągniętej miękką, elegancką rękawiczką wystarczy, żeby wszyscy zginęli w jednej chwili.

Niebo rozbłyskiwało pomarańczowymi refleksami. Pożar się rozprzestrzeniał, ale na Niemcach nie robiło to żadnego wrażenia. Oficer oddał Myczkowskiemu dokumenty, odwrócił się i odszedł. Za nim w ciemność cofnęły się ziejące czernią lufy karabinów.

– Jedziemy, jedziemy… – szepnął komendant.

Paliło się w obozie, tak gwałtownie, jakby właśnie rozpoczęła się apokalipsa. Płomienie sięgały wysoko, otulały stojące najbliżej baraki, pożerały je, rozżarzały ściany, strzelały iskrami z zapadających się dachów. Trudno było w pierwszej chwili zrozumieć, co się dzieje. Powinni zachować się jak strażacy, wyskoczyć z wozu i pobiec do pożaru. A oni siedzieli jak sparaliżowani. Jęzory ognia wydobywały z ciemności kształty leżących na placu ciał. Dziesiątek ciał.

Zatrzymali się przed kordonem oddzielającym Arbeitslager5 Poniatowa od reszty świata. Buchający gorącem i żarem obóz wypalał się w wilgotnej nocy takim kontrastem, jakby brama pilnowana przez grupę esesmanów była w istocie wejściem do piekła.

Naczelnik Myczkowski w końcu drgnął, wysunął się z wozu. Stał przez chwilę w miejscu, jakby zapomniał, co chciał zrobić, po czym ruszył do stojącego najbliżej, odwróconego do niego tyłem oficera. Widać było, że nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jakby szedł na dwóch klocach drewna. Chwiał się, zmierzając w stronę Niemców. Oficer spojrzał przez ramię. Wydawał się zaskoczony obecnością strażaków, wręcz oburzony, że ośmielili się go oderwać od oglądania tak niecodziennego przedstawienia. Ogniomistrz Furtas nie dostrzegał wyraźnie jego twarzy, ale gwałtowne gesty nie pozostawiały wątpliwości: nie powinno ich tu być, nic takiego się nie działo, co uzasadniałoby wezwanie straży pożarnej.

– Ogień nie jest zagrożeniem… – oznajmił głośno oficer. Słowa połykały huczące płomienie. – Budynki zakładu są bezpieczne… Musicie odjechać…

Głośny trzask przedarł przez świst i hurgot ognia. Furtas pomyślał, że to strzeliła krokiew. Walił się dach jednego z baraków, iskry wybuchły, rozkwitły pięknie i groźnie w ciemne niebo. Ale to nie krokiew strzeliła. Na placu między ciałami stał Niemiec nieruchomy jak pomnik. Na tle szalejących języków ognia wydawało się, że drży, że podryguje, ale to tylko gorące powietrze rozmywało kontury jego postaci. On był niewzruszony, podobnie jak ciała u jego stóp. Złożony do strzału, napięty, czujny. Idealne przedłużenie przyciśniętego do policzka karabinu. Myśliwy przyczajony na ofiarę.

W jednej chwili Furtas zrozumiał, na kogo czeka Niemiec.

– Chryste… – wyszeptał.

Nie chciał w to uwierzyć, ale im dłużej przyglądał się tej scenie, tym mocniej dochodziło do niego, że się nie myli. W środku byli ludzie. Płonęli żywcem.

W ścianie ognia zamajaczyła ciemna nieregularna plama, zakołysała się, wystąpiła naprzód i zmaterializowała się w postać. Skuloną, niemal nieludzką. Ktoś próbował się wydostać z płonącego baraku.

Huknęło. Niemiec nawet nie zmienił pozycji. Człowiek runął w tył, prosto w ogień, z którego przed chwilą wychynął. Zaraz pojawił się drugi. Ruszył w stronę Niemca, starając się skrócić niebezpieczny dystans potrzebny do oddania czystego strzału. A wtedy Niemiec zrobił krok w tył i płynnie jak maszyna obrócił karabin, po czym uderzył ofiarę. Kolbą. Potężnie. Raz. Celnie i skutecznie. Tamten zwiotczał, osunął się pozbawiony przytomności, a może życia. Niemiec pochylił się nad nim. Furtas nie dostrzegł szczegółów z tej odległości, ale wydawało mu się, że widzi na twarzy uciekiniera krwawe refleksy. A może to ogień wszystko tej nocy zamieniał w pomarańczowy, buchający gorącem koszmarny sen.

Do pochylonego nad leżącym podszedł drugi Niemiec. Chwycił więźnia za ręce, tamten zarzucił sobie karabin na plecy i szarpnął bezwładną postać za nogi. Unieśli. Chude ramiona, nogi pozbawione łydek, za duża głowa, jakby nabrzmiała, nieproporcjonalna do reszty tego wysuszonego ciała, kołysząca się bezwładnie w rytm ich kroków. Rozpięta bluza ciągnęła się po ziemi.

Furtas pomyślał, że ułożą go z boku, oszczędzą, udzielą pomocy. Może zmienili zdanie, jeden drugiemu powiedział „dość” i obaj otrzeźwieli, wyrwali się z tego obłędu zabijania. Ale oni po prostu wrzucili go w płomienie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

3 Franciszek Furtas, Zeznanie, Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Lublinie (AIPN Lu), sygn. OKL/Ds. 35/67.

4 Halt! (niem.) – Stać!

5 Arbeitslager (niem.) – obóz pracy.