Krypta Bestii - Alfred Elton van Vogt - ebook

Krypta Bestii ebook

Alfred Elton van Vogt

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

A.E. Van Vogt (ur. 1912) należy do klasyków literatury science-fiction. W tym wydaniu prezentuje 13-cie swoich wybranych opowiadań: 
 
• Potwór z morza (The Sea Thing) 
• Krypta Bestii (Vault of the Beast) 
• Nie tylko umarli... (Not Only Dead Men) 
• Odtwarzanie przeszłości (The Search) 
• Daleki Centaur (Far Centaurus) 
• Obrona (Defence) 
• Kooot! (The Cataaa!) 
• Zmartwychwstanie (Resurrection) 
• Integracja (Fulfilment) 
• Precz z Ziemianami! (Humans, Go Home!) 
• Duplikaty z kryształu (Reflected Men) 
• Namiastka nieśmiertelności (Ersatz Eternal) 
• Tajemnica farmy (Footprint Farm) 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wielkopolskim 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Krypta Bestii

 

 

 

 

17BibliotekaFantastykiScienceFiction

 

A. E. von Vogt

Krypta Bestii

przełożyłaEwa Kieruzalska-Gewartowska

Wydawnictwa „ALFA“Warszawa 1988

Opowiadania zawarte w niniejszym zbiorze pochodzą z następujących tomów:

„The Sea Thing“, „Not Only Dead Men“, „Resurrection“, „Vault of the Beast“ — Monsters, Corgi Books, London 1968 „The Search“, „Far Centaurus“, „Defense“ — Destination Universe, Pellegrini and Cudahy, New York 1952

„The Cataaa“, „Fulfilment“ —

The Far-out Worlds of A.E. Van Vogt,

Ace Books, New York 1968

„Humans, Go Home!“, „Reflected Men“ —

More Than Superhuman, Dell Books, New York 1971

„Ersatz Eternal“ —

The Book of Van Vogt, DAW Books, New York 1972

„Footprint Farm“ —

Pendulum, DAW Books, New York 1977

For the Polish edition

Copyright © 1988 by Wydawnictwa ALFA

Ilustracja na okładce

Dariusz Chojnacki

Projekt znaku graficznego serii

Ryszard Z. Fiejtek

Redaktor

Wiktor Bukato

Redaktor techniczny

Ewa Guzenda

ISBN 83-7001-209-4

WYDAWNICTWA ALFA WARSZAWA 1988 Wydanie I. Nakład 60.000+250 egz.

Format A5. Ark. wyd. 20.90. Ark. druk. 19.00

Skład: Zakład Poligraficzny Wydawnictw ..Alfa" Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa

Zam. 736/1100/88. U-68

Potwór z morza

Stwór wygramolił się z wody i stał przez chwilę, słaniając się jak odurzony na ludzkich teraz nogach. Wszystko zdawało mu się dziwnie niewyraźne; zaćmiony umysł usiłował przystosować się do nowej postaci i chłodnego dotyku mokrego piasku pod stopami.

Z tyłu, od oświetlonej księżycem plaży, dochodził szmer fal. A przed nim...

Było mu dziwnie nieswojo, gdy tak patrzył przed siebie, w mrok. Czuł niechęć, bezmierną, przygnębiającą niechęć do wyjścia poza linię wody. Dręczący niepokój targnął jego rybie nerwy, gdy uświadomił sobie, że nadrzędny cel nie pozostawia mu innej możliwości, jak tylko iść naprzód. Nigdy dotąd strach nie miał przystępu do jego chłodnego rybiego umysłu, a teraz...

Zadrżał, gdy powietrzem ponurej nocy wstrząsnął chrapliwy, rubaszny śmiech. Ten przyniesiony przez łagodny ciepły pasat, dziwacznie zniekształcony przez odległość, bezcielesny śmiech przeszył półmrok księżycowej nocy z drugiej strony koralowej wyspy. To właśnie ten gardłowy, arogancki śmiech wywołał chrapliwy odzew z gardzieli potwora. Lodowaty, bezlitosny, szyderczy grymas wykrzywił jego twarz, tak że przez krótką straszliwą chwilę przypominała ona pysk rekina tygrysiego, jego twardy, dziki łeb, ledwie zachowujący ludzki kształt. Stalowe zęby kłapnęły z metalicznym odgłosem jak szczęki rekina atakującego ofiarę.

Dysząc spazmatycznie potwór nabrał powietrza w płuca. Po tej krótkiej chwili częściowego powrotu do pierwotnej, rybiej postaci powietrze wydało mu się dziwnie nieprzyjemnie suche i gorące; doznał przykrego uczucia dławienia, które wywołało męczący atak kaszlu, krztuszenia się oparami białej piany. Wpił się silnymi — ludzkimi teraz — palcami w szyję i stał tak przez straszliwą chwilę walcząc z ciemnością ogarniającą jego umysł.

Brała go dzika furia na tę ludzką postać, jaką przybrał. Nienawidził swego nowego wcielenia — tej bezradnej istoty wyposażonej w ręce i nogi, w małą, okrągłą, fatalnie sklepioną czaszkę i w żmijowatą szyję przytwierdzoną nietrwale do niemal solidnej bryły kruchego ciała i szkieletu; w ciało nie tylko nieprzydatne w wodzie, ale prawdopodobnie również bezużyteczne i w innych okolicznościach.

Myśl ta pierzchła, kiedy z napięciem zaczął się wpatrywać w niewyraźne kontury wyspy. Nie opodal ciemność gęstniała fantastycznie w jeszcze głębszy mrok — drzewa! Dalej były też inne skupiska ciemności, ale nie mógł rozróżnić, czy są to drzewa, wzgórza... czy budynki.

Jedno z nich z całą pewnością było budynkiem. W otworze niskiego, rozłożystego baraku migotało nikłe żółtopomarańczowe światło. Właśnie wtedy, gdy potwór ogarniał go posępnym wzrokiem, w otworze przesunął się jakiś cień, przesłaniając światło. Cień człowieka!

Ci biali zdecydowanie przewyższali aktywnością ciemnoskórych krajowców z okolicznych wysp. Jeszcze nie zapadł świt, a oni już byli na nogach i szykowali się do pracy.

Potwór prychnął z raptowną głuchą złością na samą myśl o tej ich pracy; zapiekło go to żywym ogniem. Jego usta wykrzywiły się w odrażającym grymasie niepohamowanego gniewu na te ludzkie istoty, co ośmielają się polować na rekiny i zabijać je.

Lepiej niech się trzymają lądu i żyją tam, gdzie ich miejsce. Bezkresny żywioł — morze — nie jest stworzony dla tego gatunku, a ze wszystkich stworzeń morskich to właśnie rekiny — władcy — są święte, nietykalne. Nie wolno na nie ciągle urządzać polowań! Samoobrona to pierwsze prawo natury.

Warcząc przez zęby z niewypowiedzianą furią potwór szedł wielkimi krokami wzdłuż ciemnoszarego brzegu, a potem skierował się w głąb lądu, prosto w kierunku żółtego światła migoczącego blado w przedświcie wczesnego poranka.

Niknący opasły księżyc żeglował na falach ku zachodowi, gdy Corliss dźwignął swe zwaliste cielsko i wspiął się stromym urwiskiem z tego miejsca nad brzegiem morza, gdzie się mył, w stronę kuchni. Idący przed nim Holender Progue przestąpił próg chaty, a jego potężna sylwetka przesłoniła mdłe żółte światło żarówki.

Corliss usłyszał jego przenikliwy ryk:

— Co, śniadanie jeszcze nie gotowe?! Tylko byś spał na okrągło, ty obiboku zasmarkany!

Corliss zaklął w duchu. Właściwie to nawet lubił tego potężnie zbudowanego Holendra, jednak czasami był on irytujący wskutek porywczego, groźnego usposobienia.

— Zamknij się, Progue! — zawołał ostro.

Progue odwrócił się w drzwiach i burknął:

— Jestem głodny, szefie. Niech cholera weźmie tego londyńskiego cwaniaka za to, że każę mi czekać! Ja... — urwał.

Corliss widział, jak tamten rozgląda się na boki. Oczy lśniły mu słabym żółtym blaskiem, gdy patrzył na bladą, bezkrwistą kulę księżyca.

— Powiedz mi, Corliss, jesteśmy tu wszyscy, prawda? — W jego głosie brzmiał dziwnie natarczywy ton. — Cała szesnastka? Tu, po tej stronie wyspy?

— Tak było jeszcze przed chwilą — odpowiedział Corliss ze zdziwieniem. — Widziałem całą bandę, jak się gramolili z baraku i szli się myć. A bo co?

— Popatrz na księżyc — rzucił Progue nerwowo. — Może zrobi to jeszcze raz.

Jego ogromne ciało aż zesztywniało, tak intensywnie wpatrywał się w księżyc; Corliss na chwilę zdusił więc w sobie wszelkie pytania. Podążył śladem jego wzroku.

Sekunda wlokła się za sekundą; do duszy Corlissa wkradło się pełne grozy uczucie niesamowitości. Widoczna na pierwszym planie wyspa jawiła się ciemnym kształtem z wyjątkiem tego miejsca, gdzie posępna biała ścieżka księżycowa biegła w gęstym, mrocznym pokosie w głąb cichego, ciemnego lądu.

Za wyspą widać było ciemny błysk wód laguny, za nią ciemniejszy jeszcze ocean, a w oddali, na bezkresnych wodach tajemniczy blask księżyca kładł świetlną drogę.

Był to niesamowity widok — ta noc pod ciemnobłękitnym niebem Południa. Plusk fal o nadbrzeżny piasek; daleki, stłumiony, posępny ryk fal, które waliły z niespożytą siłą o płytko zanurzone skały otaczające wyspę poszczerbionym pierścieniem ochronnym. Fale zaś, widoczne w ciemności jako długa, rozpryskująca się, połyskliwa biel, niczym pokruszone szkło, kłębiły się i opadały, pękały i nacierały, ryczały i łomotały, w odwiecznym zawziętym boju morza z lądem.

A ponad nimi wisiało nocne niebo; księżyc, tak jasny i blady, z wyglądu nasycony, opuszczał się leniwie za ocean, na zachód.

Corliss z wysiłkiem oderwał wzrok od morza, kiedy Progue odezwał się półszeptem:

— Mógłbym przysiąc... przysięgam, że widziałem sylwetkę mężczyzny w świetle księżyca.

Corliss uwolnił się spod uroku tego wczesnego poranka.

— Wariat — mruknął. — Człowiek tutaj, na tym odludziu? Na Pacyfiku? Masz halucynacje.

— Możliwe — mruknął Holender. — Rzeczywiście, jeśli tak rzecz ująć, wygląda to na szaleństwo. — Odwrócił się niechętnie. Corliss poszedł za nim na śniadanie.

Potwór zwolnił instynktownie, gdy źółtopomarańczowe światło ze szpary pod drzwiami zalało mu stopy. Wewnątrz słychać było ludzkie głosy; przytłumiony szmer rozmowy. Dochodziły stamtąd także inne dźwięki i słaba woń nieznanych potraw.

Zawahał się na chwilę, a potem wszedł prosto w krąg bladego światła. Cały spięty, stanął w otwartych drzwiach, wpatrzony swymi rybimi oczami w scenę, jaka się przed nim rozpościerała.

Wokół olbrzymiego stołu siedziało szesnastu mężczyzn obsługiwanych przez siedemnastego.

Właśnie ten usługujący, kościsty chudzielec, odrażająca karykatura człowieka w białym zatłuszczonym fartuchu, spojrzał w górę, wprost w oczy wchodzącego.

— A niech mnie! — wykrzyknął — jakiś obcy! Skąd się tu, u diabła, wziąłeś?

Szesnaście głów poderwało się w górę. Szesnaście par oczu mierzyło przybysza chłodnym, twardym wzrokiem, pełnym zdziwienia i domysłów. Pod tymi badawczymi, czujnymi spojrzeniami potwór odczuł nieokreślony niepokój, jakby cień trwogi, lodowate przeczucie, że tych mężczyzn nie będzie można tak łatwo zamordować, jak mu się to wydawało.

Mijały sekundy. Potwór odniósł nagle niesamowite wrażenie, że ma przed sobą nie kilkanaście, ale milion par oczu, wodzących za nim, błyszczących — milion utkwionych w nim badawczych, podejrzliwych spojrzeń. Zwalczył w sobie to uczucie, a wtedy nastąpiła pierwsza przykra reakcja na pytanie małego londyńczyka. Ledwie to nieprzyjemne wrażenie dotarło do jego świadomości, już inny mężczyzna powtórzył pytanie:

— Skąd się tu wziąłeś?

Skąd! Pytanie to utorowało już sobie ścieżkę w mózgu potwora. No oczywiście, że z morza. A skądby? Jak okiem sięgnąć, tu, na tym dzikim, mrocznym pustkowiu było tylko morze; jego fale wznosiły się i opadały w nieprzerwanym rytmie, lśniące w słońcu niczym szlifowane klejnoty za dnia, nabrzmiałe i posępne nocą. Odwieczne morze, co szemrze i faluje, skrywając nieodgadnione tajemnice.

— No co — powiedział Progue ostro, zanim Corliss zdążył się odezwać — nie masz języka w gębie? Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś?

— Ja — zaczął obcy niezdecydowanie — ja...

Uczuł, że jego rybie nerwy przenika paraliżujący strach. Jak to możliwe, że nie przygotował sobie wcześniej żadnych wyjaśnień? Co powinien odpowiedzieć, żeby rozwiać podejrzenia tych szorstkich, dociekliwych ludzi?

— No, ja — zaczął znów rozpaczliwie, szukając gorączkowo w pamięci zasłyszanych opowieści o tym, co może przytrafić się ludziom. Nasunął mu się obraz łodzi. Skwapliwie podjął próbę: — M... moja łódź... wywróciła się. Wiosłowałem i...

— Wiosłował! — parsknął Progue. Corliss odczuł w głosie potężnego Holendra urazę, jakby to wyjaśnienie obrażało jego inteligencję. — Ty parszywy łgarzu! Wiosłował o tysiące mil od najbliższego portu! Co ty kombinujesz, co? Kogo chcesz nabrać?

— Uspokój się, Progue! — wtrącił się Corliss. — Nie widzisz, co spotkało tego faceta?

Dźwignął swą majestatyczną, imponującą postać z krzesła i obszedł stół. Chwycił z wieszaka ręcznik i rzucił go obcemu.

— Masz, rozgrzej się.

Odwrócił się do siedzących za stołem:

— Czyż nie widzicie, że on przeszedł piekło? — powiedział na pół oskarżycielsko. — Pomyślcie tylko, płynął w tej wodzie, gdzie aż się roi od rekinów, i przypadkiem trafił na naszą wyspę. Musiał być bliski obłędu. Dlatego trochę mu się pokręciło w głowie, stracił pamięć. Nazywają to amnezją. Masz tu suche ubranie.

Szarpnął z wieszaka parę starych spodni i grubą popielatą koszulę, i przyglądał się, jak przybysz mozolnie się z tym zmaga.

— Patrzcie — odezwał się ktoś — on wkłada spodnie tyłem na przód!

— Sami więc widzicie — surowo stwierdził Corliss, gdy obcy niepewnie naprawił swą pomyłkę — że nie przyszedł jeszcze do siebie. Zapomniał nawet, jak się wkłada ubranie. Dobrze, że chociaż rozumie, co się do niego mówi. Chodź tu — zwrócił się do obcego — siadaj i zjedz coś gorącego. To ci dobrze zrobi po tym, co przeszedłeś.

...Jedyne wolne miejsce znajdowało się na wprost Progue’a. Obcy usiadł tam niepewnie i — równie niepewnie — przysunął sobie pełen talerz, który postawił przed nim kucharz; posługiwał się nożem i widelcem, tak jak zaobserwował, że robili to inni.

— Nie podoba mi się gęba tego faceta! — mruknął Progue pod nosem. — Te jego oczy! Może on jest i teraz słaby na umyśle, ale założę się, że wyrzucili go za burtę z jakiegoś przepływającego tędy statku. Te jego ślepia — aż mnie ciarki przechodzą!

— Zamknij się już! — ryknął Corliss w napadzie nagłej furii. — Żaden z nas nie jest odpowiedzialny za swój wygląd, za co powinieneś Bogu dziękować.

— Ba! — Progue mruczał coś jeszcze po cichu, ale do uszu Corlissa dochodziły tylko poszczególne słowa: — Gdybym to ja był szefem... wierzcie mi, ta załoga... Cholerny błąd... kiedy ja komuś nie ufam, to jest pewne... pewnie mat z jakiegoś parowego trampa... nie mogli z nim wytrzymać, więc wyrzucili go za...

— Wykluczone! — kategorycznie stwierdził Corliss. — Żaden tramp tu nie kursuje. W ogóle nie będzie tu żadnego parowca do czasu przybycia naszego, za pięć miesięcy. Wyjaśnienia tego człowieka, chociaż mgliste, są jednak wystarczające. Płynął łodzią. Wiecie równie dobrze jak ja, że na południe od nas znajduje się kilka większych wysp z nieliczną ludnością tubylczą i paru białymi. Mógł przypłynąć stamtąd.

— Taa! — Krzepka twarz Progue’a poczerwieniała brzydko. Corliss rozpoznał ten rys uporu sprawiający, że czasem potężny Holender był nie do zniesienia. — On mi się nie podoba. Słyszysz, ty?

Przybysz podniósł na niego wzrok; czuł, jak wzbiera w nim głucha wściekłość. We wrogości tego człowieka, jego podejrzliwości dostrzegł niebezpieczeństwo, groźbę, że każdy jego ruch będzie śledzony. Poczuł, że dławi go w gardle dzika nienawiść.

— Tak — warknął — słyszę!

Po czym zerwał się na równe nogi. Błyskawicznym ruchem sięgnął przez stół, chwycił Progue’a za klapy koszuli rozchylającej się na tęgiej szyi — i szarpnął!

Holender zawył z wściekłością, kiedy stalowe mięśnie uniosły go w górę, grzmotnęły nim o stół i jednym zamaszystym ruchem cisnęły, głową naprzód, za drzwi.

Kilka naczyń spadło z brzękiem na cementową podłogę, ale zrobione z mocnej gliny nie potłukły się.

Jakiś mężczyzna powiedział z podziwem w głosie:

— Może i on jest słaby na umyśle, ale teraz wierzę, że mógł przepłynąć taki kawał.

Pośród śmiertelnej ciszy obcy usiadł i zabrał się znowu do jedzenia. W mózgu wirowało mu mordercze pragnienie, by rzucić się na tamtego oszołomionego człowieka i rozszarpać go na kawałki, Z ogromnym wysiłkiem powściągnął tę dziką, palącą żądzę. Zorientował się, że zrobił wrażenie na tych twardych ludziach.

Corlissowi ciążyła ta cisza. Żółtopomarańczowe światło, spływające z lamp zwisających z sufitu, padało niesamowitym, upiornym blaskiem na napięte twarze mężczyzn zebranych wokół stołu z surowego drewna. Ledwie zdawał sobie sprawę, że z okna po lewej stronie sączy się światło poranka, rozlewając się na podłodze matową kałużą.

Z zewnątrz dobiegał odgłos skrobania: to Progue z wściekłością zdzierał z siebie skorupę błota. Czuło się w tym gniew zmieszany z wściekłością, furię gwałtownej, nieposkromionej natury, szalejącej teraz z upokorzenia. Corliss wiedział, że Holender jest nieobliczalny. Zdolny do wszystkiego.

Wstrzymał na moment oddech, gdy nadchmurzona twarz Progue’a ukazała się w drzwiach. Mężczyzna wszedł do środka, a jego potężna sylwetka górowała nad otoczeniem.

— Nie zaczynaj znowu, Progue — powiedział ostro Corliss donośnym, rozkazującym tonem — jeśli chcesz zachować mój szacunek.

Holender łypnął na niego straszliwym wzrokiem, z twarzą chmurną i groźną.

— Niczego nie zaczynam. Coś mnie napadło. Ale wciąż nie podobają mi się te jego oczy. I tyle.

Obszedł stół. To dziwne, pomyślał Corliss, że pomimo łatwości, z jaką ten obcy go poskromił, olbrzym nie stracił w oczach pozostałych nic ze swego autorytetu. Nie odnosiło się wrażenia, że Progue wycofał się w strachu, ponieważ było aż nazbyt oczywiste, że nie zna tego uczucia.

Usiadłszy na miejscu Progue odchrząknął i zaczął ładować do ust jedzenie w szalonym tempie. Corliss niczym echo powtórzył westchnienie ulgi, jakie wydali pozostali mężczyźni: ledwie słyszalne, jakby słaby syk. Oczyma wyobraźni zdążyli już bowiem ujrzeć barak kucharza rozniesiony na strzępy.

Jeden z mężczyzn — smagły Francuz Perratin — odezwał się pośpiesznie i właśnie ten jego pośpiech wskazywał, że bardziej mu zależy na rozładowaniu napiętej atmosfery niż na powiedzeniu tego, co miał do powiedzenia:

— Szefie, wydaje mi się, że dwóch z nas powinno pójść i sprawdzić, czy ta bestia, którą widzieliśmy wczoraj, wypłynęła. Przysięgam, a le bon Dieu mi świadkiem, że trafiłem ją prosto między ślepia.

— Co za bestia? — zapytał wysoki kościsty mężczyzna o pociągłej twarzy, z końca stołu. — O czym ty mówisz?

— Widziano ją z łodzi numer dwa — wyjaśnił zwięźle Corliss. — Perratin opowiadał mi o tym wczoraj wieczorem, ale byłem zbyt śpiący. Jakiś wielki potwór z płetwami jak płaszczka.

— Sacre du Nom! — zawołał Perratin — płaszczka to łagodny baranek w porównaniu z tym stworem. Był cały szaroniebieski, a więc ledwie widoczny, i miał długi, groźny pysk rekina i ogon... — urwał raptownie. — Co ci jest, Mądralo? Wybałuszasz gały, jakbyś już kiedyś spotkał takiego potwora.

— Nie, ale słyszałem — odpowiedział niechętnie wysoki kościsty Anglik.

Było coś szczególnego w tonie jego słów. Corliss spojrzał na niego uważnie. Czuł głęboki respekt dla Mądrali Stapleya. Mówiono o nim, że skończył uniwersytet. Jego dawne dzieje okrywała tajemnica, ale nie było w tym nic wyjątkowego: każdy z obecnych tu mężczyzn miał za sobą jakąś przeszłość.

— Może ty tego nie wiesz, Perratin — ciągnął Stapley — ale stwór, jakiego opisałeś, to naturalna postać mitycznego władcy rekinów. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś usłyszę, iż on naprawdę istnieje...

— Na litość boską! — wtrącił się ktoś — czy mamy słuchać tych bzdur o przesądach tubylców? Mów dalej, Perratin.

Francuz popatrzył na kościstego Stapleya z niemym respektem, jaki dla tego człowieka żywił wraz z kilkoma jeszcze osobami. Ponieważ Stapley milczał, najwyraźniej pogrążony w myślach, Perratin powiedział:

— Denton ujrzał go pierwszy. Ty im o tym opowiedz, Denton.

Denton był niewysokim mężczyzną, o bystrych ciemnych oczach. Mówił jak zwykle szybko, urywanym głosem:

— Jak więc powiedział Perratin — podjął wątek — siedzieliśmy w łodzi; wielki płat mięsa dyndał w wodzie na przynętę. Musieliśmy wczoraj wziąć ciemne mięso, wiecie o tym. Wiecie też, jak strachliwe są rekiny, gdy widzą ciemne mięso. No i tak było: krążyły wokół, mało nie oszalały od zapachu, ale wystraszone, bo mięso było ciemne. Naliczyliśmy z piętnaście sztuk. Nagle dostrzegłem błysk w wodzie — i wypłynął ten potwór. W dodatku nie sam: towarzyszyło mu stado ryb-młotów, największych, najgroźniejszych rekinów, jakie w życiu widziałem. Wielkie, potężne, długachne bestie z takimi złośliwymi pyskami, wiecie, i cielskami jak torpedy. Parę z nich ustrzeliliśmy, więc wszyscy je oglądaliście. W każdym razie ten ogromny płetwiasty potwór płynął sobie pośród nich jak król.

Wiem, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Widywaliśmy już nieraz miecznika pływającego z rekinami, a także rozmaite inne rekiny trzymające się razem, jakby wiedziały, że są spokrewnione. Chociaż, prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nie spotkałem płaszczki pośród rekinów, a przecież należą do jednej rodziny.

W każdym razie ten potwór tam był, wielki jak skała. Zatrzymał się i popatrzył na przynętę w wodzie, a potem, jakby chciał powiedzieć „Nie ma się czego bać!“, zanurkował wprost na nią. I wtedy całe stado podpłynęło i zaczęło szarpać mięso jak diabli — na to tylko czekaliśmy.

Corliss zauważył, że obcy wpatruje się w Dentona w napięciu, jak urzeczony. Przez ułamek sekundy pojął odrazę Progue’a. Przemógł się jednak i powiedział:

— Denton chciał powiedzieć, że stwierdziliśmy, iż kiedy rekiny atakują, zanika u nich strach bez względu na liczbę zabitych towarzyszy. Cała nasza robota tutaj — czyhamy na ich niesłychanie mocną skórę — jest możliwa dzięki temu.

Obcy spojrzał na niego, jakby na znak, że zrozumiał.

Denton mówił dalej:

— To właśnie się nam przytrafiło. Gdy tylko woda się uspokoiła, zaczęliśmy je wyciągać...

— Wtedy zauważyłem — przerwał mu niecierpliwie Perratin — że ten olbrzym odpływa na bok i obserwuje nas... to znaczy, tak to przynajmiej wyglądało. Mówię wam, po prostu sobie leżał i mierzył nas takim zimnym, uporczywym wzrokiem, zupełnie spokojny. Trafiłem go prosto między ślepia. Rzucił się jak użądlony muł i zapadł w głębinę niby ciężar z ołowiu.

Mówię ci, szefie, trafiłem go. Do tej pory już na pewno wypłynął na powierzchnię. Dwóch z nas powinno tam pójść i przyholować go.

— Hm! — Corliss zmarszczył brwi, jego silna ogorzała twarz zasępiła się. — Możemy posłać najwyżej jednego. Musisz wziąć małą łódź.

Potwór wlepił wzrok w Perratina. Drżał cały przejmującym, wewnętrznym dreszczem całej swej dzikiej natury. To ten człowiek strzelał z broni i zadał mu ogłuszający cios. Czuł, jak drży w nim każdy nerw na to przelotne, straszliwe wspomnienie oszałamiającego bólu od ciosu w głowę. Rozpierało go dzikie pragnienie, by rzucić się na tego mężczyznę. Z wysiłkiem stłumił w sobie tę szaloną żądzę i powiedział słabym głosem:

— Chętnie z nim pójdę. W ten sposób mógłbym zapracować na jedzenie. Mogę pomagać przy każdej fizycznej robocie.

— Dzięki — odpowiedział Corliss. Miał nadzieję, że po tej pełnej dobrej woli propozycji obcego Progue poczuje się słusznie zawstydzony... — Aha, przy okazji: skoro nie znamy twojego prawdziwego nazwiska, będziemy mówić do ciebie „Jones“. A teraz, chłopcy, idziemy! Czeka nas ciężki dzień!

To łatwiejsze, niż przypuszczałem, myślał intensywnie potwór idąc za rybakiem w parnym półmroku wczesnego świtu. Zakręciło mu się w głowie od trawiącej go gorączki pożądania. Napięte stalowe mięśnie drżały z piekielnej radości na samą myśl, co spotka tego człowieka, gdy zostaną sami w małej łodzi.

Drżąc w przypływie ataku żądzy krwi szedł śladem mężczyzn — przez miękko uginającą się trawę, przez mroczny, pogrążony w mgle teren aż do miejsca, gdzie występ lądu sięgał szarych wód laguny. Majaczył tam jakiś długi, niski kształt, który wkrótce rozpłynął się w jednopiętrową drewnianą szopę z platformą sięgającą wody.

Z budynku zalatywało fetorem. Kiedy pierwsza fala przenikliwej ostrej woni uderzyła w nozdrza potwora, ten stanął jak wryty. Martwy rekin! Cierpka woń gnijącej ryby. Oszołomiony, znowu ruszył naprzód. Kręciło mu się w głowie od natłoku natrętnych myśli, a w miarę jak smród przybierał na sile, ten strumień niezdrowych myśli z każdą chwilą stawał się coraz bardziej niepohamowany, coraz bardziej żywiołowy.

Wbił w plecy idących gorący, rozpłomieniony wzrok. Walczył z diabelską pokusą, by rzucić się na najbliższego i zatopić ostre jak brzytwa zęby w jego miękkiej szyi, a potem zaatakować następnego — rozedrzeć go z okrutną, morderczą siłą na kawałki, zanim pozostali zdążą przyjść do siebie.

A kiedy wreszcie zdadzą sobie sprawę z tego, co się stało... Warknął niedosłyszalnie, z dziką nienawiścią. Już niemal uległ swej żądzy krwi; czuł, jak pulsuje nią każdy nerw, tak był zafascynowany myślą o pogromie wśród tych mężczyzn i wypruciu wnętrzności z kruchych ludzkich ciał.

Powrót do rzeczywistości powstrzymał tę obłędną pokusę. Przypomniał sobie, że on sam ma teraz także słabe ludzkie ciało. Atak na tych twardych, doświadczonych mężczyzn tu, na tej platformie, byłby samobójstwem.

Potwór wzdrygnął się. Ujrzał, że Perratin się cofnął i idzie teraz obok niego.

— Pójdziemy tędy, Jones — mówił. — To dobre nazwisko dla ciebie. Nic nie mówiące — jak Perratin. Weźmiemy stąd tę małą łódź. Czeka nas dużo wiosłowania. Musimy wziąć kurs prosto na zachód. Najlepsza droga, żeby się stąd wydostać. Kilka niebezpiecznych skał dzieli lagunę na parę odcinków; musimy płynąć wolniutko przy brzegu, by je ominąć, a potem wydostać się przez wyłom w załamujących się falach. Cha, cha, to zabawne! Wyłom w załamujących się falach. Chwytasz to, Jones?

Zabawne, pomyślał potwór. Zabawne! Co jest zabawne, dlaczego? Zastanawiał się, czy oczekiwano od niego odpowiedzi na to ni to stwierdzenie, ni to pytanie. Czuł rosnące napięcie na myśl, że jeśli nie odpowie, to ten człowiek może zacząć coś podejrzewać — i to właśnie teraz, kiedy już wchodzi w pułapkę. Odprężył się, kiedy smagły, niski mężczyzna położył w łodzi wiosła i zawołał:

— Wchodź. No, wchodźże!

Było wciąż jeszcze ciemno, lecz fale przybrały odcień niezwykle pięknego błękitu; brzask piął się w górę coraz wyżej, niebo na wschodzie się rozjaśniało, aż cały horyzont stanął w oślepiającym blasku wschodzącego słońca.

I nagle pierwszy promień słońca zaiskrzył się na wodzie. Perratin odezwał się:

— Może byś tak teraz ty się trochę wziął za wiosła? Dwie godziny to aż nadto dla jednego!

Gdy tłoczyli się w wąskiej łódce, zamieniając się miejscami, potwór pomyślał z naciskiem: Teraz!

Powstrzymał się jednak. Byli za blisko wyspy: spoczywała za nimi na swym wodnym łożu, lśniąca jak szmaragd w platynowej oprawie na tle słońca. Cały świat oceanu oświetlony był niczym okazałe, pyszne widowisko — z królującą ponad nim czerwoną, ognistą kulą spoczywającą teraz całym kręgiem na falującym wodnym horyzoncie.

— Mon Dieu! — wykrzyknął Perratin — ależ tam aż się roi od rekinów! W ciągu ostatnich dwóch minut widziałem już chyba ponad dwadzieścia! Nasi ludzie powinni tu dzisiaj przypłynąć.

Przebierał palcami po długiej strzelbie, którą trzymał w rękach.

— Może powinienem ustrzelić parę sztuk? Moglibyśmy je przyholować, zabrałem dość liny.

Potworem targnął gwałtowny wstrząs: człowiek miał broń! Jego system nerwowy poruszył nagły alarm. To zupełnie zmieniało sytuację. Diabelnie zmieniało! Poczuł, jak zalewa go fala gniewu na samego siebie, że tak skwapliwie przejął wiosła zostawiając człowiekowi wolne ręce. Zmąciło to jego pewność, że ten mężczyzna będzie łatwą ofiarą.

Słońce stało już o całe godziny wyżej na niebie, a wyspa była ciemnym punkcikiem na bezkresnych wodach oceanu, kiedy Perratin powiedział:

— To gdzieś tutaj. Wytrzeszcz gały, Jones! Chyba że te przeklęte rekiny go zeżarły. Hej, uważaj, nie trzęś łodzią!

Jego głos, przenikliwy ze strachu, zdawał się dochodzić z bardzo daleka. Także jego postać wydawała się potworowi oddalona, osamotniona na rufie łodzi. Pomimo to widział wszystko z nadnaturalną wyrazistością.

Smagła twarz niedużego mężczyzny, jego policzki powleczone nienaturalną bladością pod opalenizną, oczy szeroko otwarte, błędne. Ręce mu zesztywniały, lecz mimo to wciąż trzymał strzelbę.

— Co, u diabła, chcesz zrobić? W tym miejscu aż się roi od rekinów! Sacre du Nom, odezwij się i przestań na mnie patrzeć tym okropnym wzrokiem...

Strzelba wypadła mu z rąk; schwycił się kurczowo burty. Warcząc dziko, potwór rzucił się na niego i jednym błyskawicznym ruchem, z niepohamowaną siłą cisnął go za burtę łodzi.

Woda zakotłowała się; długie, ciemne, cygarowate sylwetki wyskoczyły z głębiny. Krew zmieszała się z błękitem wody. Potwór ujął za wiosła.

Drżał cały z podniecenia, zdjęty palącym uczuciem satysfakcji. Ale teraz trzeba pomyśleć o wyjaśnieniach. Ochłonąwszy pogrążył się w rozmyślaniach. Wiosłował w stronę wyspy drzemiącej w ciepłym blasku łagodnego porannego słońca.

Wrócił za szybko! Słońce stało pośrodku nieba nad cichym, wyludnionym lądem. Kucharz był gdzieś w pobliżu, ale do uszu potwora nie dochodziły żadne odgłosy. Łodzie rybaków znajdowały się poza zasięgiem wzroku, za błękitnym wodnym horyzontem, który drżał leciutko na tle lazurowej mgiełki nieba.

Czekanie było katorgą. Sekundy i minuty tego wydającego się wiecznością popołudnia wlokły się śmiertelnie powoli. Potwór nerwowo spacerował po brzegu; potem leżał trawiony niepokojem w soczystej zieleni trawy, w cieniu palm, zamroczony szaleńczym chaosem myśli, rozmaitych planów, niepohamowanych uczuć nabrzmiałych morderczą żądzą, i bezustannym powtarzaniem w duchu, z niepokojem, wyjaśnień, jakie sobie przygotował.

Usłyszał szczęk naczyń w baraku kucharza. Tętno mu podskoczyło; w pierwszym gwałtownym odruchu chciał pognać tam i zabić tego człowieka. Ale przebiegłość utrzymała na wodzy tę dziką żądzę. Lepiej byłoby pójść tam i wypróbować na kucharzu swe wyjaśnienie — ale zaniechał i tego pomysłu.

Wreszcie rybacy powrócili; ich łodzie ciągnęły długie szeregi martwych rekinów. Potwór patrzył na to palącym, bezlitosnym wzrokiem. Szarpała nim taka dzika furia, że w przystępie szaleństwa myślał tylko o tym, by skoczyć w dół, do łodzi, i zmiażdżyć tych ludzi potężnymi niczym taran ciosami.

I wówczas z łodzi wyszedł Corliss, a potwór usłyszał swój zdławiony głos, potem zaś Corlissa wykrzykującego z niedowierzaniem:

— Zaatakował was!? Potwór z płetwami zaatakował łódź i zabił Perratina?

Corliss jak przez mgłę widział pozostałych mężczyzn, pośpiesznie wychodzących z łodzi i wykrzykujących pytania. Słońce, nisko na zachodzie, raziło go promieniami prosto w oczy; zmrużył je, stojąc na drewnianym, prowizorycznym doku. Instynktownie rozstawił nogi, jakby się przygotowywał na ogłuszający cios. Patrzył na chudą, posępną twarz obcego, o dziwacznych oczach, nieregularnym zarysie potężnej szczęki i orlich rysach. Niespodziewanie przejął go dziwny chłód przesuwający się wzdłuż kręgosłupa i do mózgu, gdzie znalazł miejsce w postaci bryły lodu.

Nie, to nie był strach przed śmiercią. Spotykał się już ze śmiercią wcześniej, potworną śmiercią. Słyszał nie raz, co przytrafiło się ludziom, których znał — a od tych opowieści mieszał się rozum. Czuł, że pewnego dnia los odwróci się od niego i zapisze tragiczny epilog jego własnego życia. Niejeden raz odczuwał dreszcz zgrozy, gdy wydawało mu się, że już nadchodzi koniec.

Nie, to nie była obawa przed śmiercią, ale wrażenie nierealności, całkowitego niedowierzania i narastającej męczącej nieufności do tego... Jonesa, wzmagającej się aż do bólu. Gdy zmusił się wreszcie, by coś powiedzieć, jego głos brzmiał szorstko i chrapliwie:

— Dlaczego Perratin nie strzelał do tej piekielnej bestii? Kilka kulek i byłoby...

— Ależ on strzelał! — z pośpiechem wtrącił obcy, urozmaicając swą opowieść o ten nowy szczegół. Do tej pory nie pomyślał o strzelbie, ale skoro Corliss chce, żeby Perratin strzelał, to niech tak będzie. W pośpiechu mówił dalej: — Nie mieliśmy żadnych szans! Potwór tak silnie uderzył w łódź, że Perratina wyrzuciło za burtę. Próbowałem go wydostać, ale było już za późno. Potwór pociągnął go pod wodę. Bałem się, że znów ruszy na łódź, schwyciłem więc za wiosła i przypłynąłem na wyspę. Kucharz może potwierdzić, że wróciłem koło południa.

Stojący za plecami Corlissa Progue roześmiał się, jego gardłowy, ponury, głośny śmiech wstrząsnął powietrzem późnego popołudnia.

— Ze wszystkich naciąganych historyjek, jakie w życiu słyszałem — powiedział — brednie tego faceta są najpaskudniejsze! Mówię ci, Corliss, coś się za tym kryje, że kiedy po raz pierwszy ten obcy zostaje sam na sam z jednym z naszych ludzi, zaraz zdarza się morderstwo. Tak, właśnie morderstwo!

Corlissowi patrzącemu na potężną postać Holendra przyszło na myśl, że on sam musi mieć taką minę jak Progue: zasępioną, ponurą i podejrzliwą. To dziwne: ale fakt, że Progue ubrał w słowa te właśnie myśli, które powstały i w jego głowie, uzmysłowił mu właśnie, jakim szaleństwem i nonsensem jest to oskarżenie. Morderstwo! Śmiechu warte!

— Progue — powiedział ostrym tonem — musisz się nauczyć trzymać język za zębami. To absurd!

Potwór patrzył na Holendra; mięśnie mu zdrętwiały, ciało miał jak obce, doznawał jedynie egotystycznego uczucia, że panuje nad sytuacją; uczucia tak silnego, że chwilowo nie był zdolny nawet do gniewu.

— Nie chcę się z tobą kłócić — powiedział. — Sam wiem, że to, co się wydarzyło, wygląda podejrzanie, ale przypomnij sobie, że Perratin opisywał nam jakiś nieznany, groźny gatunek rekina. Dlaczego miałbym mordować zupełnie obcego człowieka? Ja...

Zawiesił głos, gdyż Progue stał odwrócony tyłem i patrzył w dół, na łódź, którą wypłynęli z Perratinem. Była przycumowana w samym końcu doku, gdzie stał teraz Progue, patrząc na nią z góry. Naraz skoczył do łodzi. Potwór wstrzymał oddech, gdy Holender zniknął mu z oczu, za krawędzią pomostu. W pierwszym odruchu chciał tam podbiec, zobaczyć, co on tam teraz robi, ale się nie odważył.

— To prawda, Progue — mówił Corliss. — Jesteś cholernie szybki w tych swoich podejrzeniach. Jakież motywy...

Potwór nie słuchał dalszego ciągu. W głowie czuł zamęt. Patrzył osłupiały, jak Holender prostuje się, trzymając w rękach błyszczącą strzelbę. Wyjął coś ze strzelby — lśniący stalowy przedmiot.

— Ile kul wystrzelił Perratin? — zapytał cicho.

Potwora ogarnęło przerażenie. Wiedział, że Progue musiał mieć jakiś powód, by zadać to pytanie. Świadczyło o tym wyraźnie wyczekujące napięcie na jego twarzy. Pułapka! Ale jaka?

— No... dwie... trzy — wyjąkał. Opanował się z ogromnym wysiłkiem. — To znaczy dwie. Tak, dwie. Potem ta płetwiasta ryba uderzyła w łódź, a Perratin wypuścił strzelbę i...

Zamilkł! Zamilkł, ponieważ ujrzał na twarzy Progue’a groźny, złośliwy, triumfujący, szyderczy uśmiech.

— A więc jak to się stało — jego głos brzmiał czysto, głęboką i pieszczotliwą nutą — że ani jedna kula nie została wystrzelona z magazynka tej strzelby automatycznej? Jak pan to wyjaśni, panie Cwaniaku, Obcy, Jones... — Jego głos eksplodował nagłym gniewem: — Ty przeklęty morderco!

Corliss doznawał dziwnego wrażenia, że ich spokojna, bezpieczna wyspa zaczyna nagle usuwać mu się spod nóg. Było to uczucie tak niesamowite i przygnębiające, mrożące krew w żyłach, jakby ta niewielka gromadka mężczyzn nie stała wcale na wyspie, lecz krucha, drewniana, bezbronna platforma znajdowała się w samym środku wrogiego oceanu. To niezdrowe wrażenie wzmagało się jeszcze wskutek tego, że długi, niski budynek całkowicie zasłaniał zielony, bezpieczny ląd. Pozostały tylko drżące cienie na ciemniejącej wodzie. Serce ściskało mu się niewysłowioną melancholią od tego nieustannego, uporczywego chlupotania o drewniane belkowanie podtrzymujące platformę.

Słowa Progue’a nie miały sensu. Potężna sylwetka Holendra wznosiła się przed nim, a na jego twarzy malował się tygrysi uśmiech, złowrogi i zawzięty. Przez ułamek sekundy Corliss ujrzał w wyobraźni grozę krępego smagłego Francuza rozszarpywanego na kawałki przez opancerzonego potwora z głębin. Ale cała reszta nie miała sensu.

— Zwariowałeś, Progue?! — wybuchnął. — Dlaczego, u wszystkich diabłów oceanu, Jones miałby zabijać któregoś z nas?

Potwór skwapliwie skorzystał z okazji.

— Magazynek? Nie rozumiem, o co ci chodzi! — zapytał zdezorientowany.

Holender przysunął swą byczą twarz do chudej, nieustępliwej, zakłopotanej twarzy obcego.

— Taak! — warknął. — Właśnie to cię zdradziło, bo nie wiedziałeś, co to jest strzelba automatyczna. No więc jest w niej magazynek na kule — ten ma dwadzieścia pięć i żadna nie została wystrzelona.

Potrzask, w który się wpakował, zatrzasnął swe stalowe szczęki. Ale teraz, gdy już znał niebezpieczeństwo, niepewność i zmieszanie ustąpiły. Pozostała tylko ostrożność i głęboki żal.

— Nie wiem, jak to się stało — powiedział opryskliwie. — On strzelał dwa razy. Skoro ty sam nie wiesz, jak to się mogło stać, to ja ci nie mogę pomóc. Powtarzam, nie mam żadnego powodu, żeby zabijać któregoś z was. Ja...

— Domyślam się, jak to było. — Wysoki, szczupły Mądrala Stapley przecisnął się przed gromadkę mężczyzn, którzy stali w ponurym milczeniu. — Prawdopodobnie Perratin wystrzelił dwa razy — kulami ze starego magazynka. Zdążył jeszcze tylko założyć nowy, ale było już za późno. Jones mógł być tak podekscytowany, że nawet nie zauważył, co Perratin robi.

— Jones nie jest z tych, co się ekscytują — mruknął pod nosem Progue, jednak w jego głosie czuło się niechętną akceptację takiego wyjaśnienia.

— Pozostaje jednak kwestia, której nie da się tak łatwo wyjaśnić — mówił dalej chłodno Stapley. — Zważywszy, że rekiny potrafią się poruszać z prędkością do siedemdziesięciu mil na godzinę, niemożliwe, aby spotkali go w pobliżu tego samego miejsca co wczoraj. Inaczej mówiąc Jones kłamie twierdząc, że widzieli to właśnie stworzenie. Chyba że... — zawahał się.

— Chyba że co? — wtrącił Corliss.

Mądrala wciąż się wahał. Wreszcie powiedział, prawie z niechęcią:

— Znów wracam do swego: chyba że to władca rekinów!

Mówił dalej, pośpiesznie, zanim ktoś zdążył się odezwać: — Tylko nie mówcie, że to naciągane. Sam o tym wiem. Ale pływamy na morzach południowych od lat i spotykaliśmy się już z rzeczami niewytłumaczalnymi. W naszej mentalności dokonał się niezwykły, irracjonalny przewrót. Wiem, że z naukowego punktu widzenia stałem się zabobonnym prostaczkiem. Ale mój punkt widzenia podważa ten werdykt. Uważam, że w rzeczywistości osiągnąłem stan harmonii z tym tajemniczym światem, który nas otacza. Potrafię dostrzec, poczuć, poznać rzeczy, na które jest ślepy człowiek Zachodu.

Przez te wszystkie lata bywałem w odludnych miejscach, wsłuchiwałem się w szum fal na dalekich wybrzeżach. Wpatrywałem się w księżyc Południa i jestem pod wrażeniem nieskończoności wodnego żywiołu — pierwotnego, odwiecznego.

My, biali, wtargnęliśmy w ten świat z właściwym nam wielkim hałasem, na naszych statkach motorowych, i wznieśliśmy nasze miasta na samym skraju wody. Iluzoryczne miasta! Przywodzące w samym sercu Nieskończoności myśli o Przemijaniu. Wiecie równie dobrze, jak ja, że one nie wytrzymują próby czasu. Pewnego dnia nie będzie już białych w tej części świata, tylko wyspy i ludzie z wysp, ocean i świat oceanu.

Do tego właśnie zmierzam: siadywałem nieraz przy ognisku tubylców i słuchałem ich pradawnych opowieści o władcach rekinów i o rozmaitych postaciach, jakie przybierają one w wodzie. To by się zgadzało. Mówię ci, Corliss, to pasuje do opisu tego stwora! Z początku uderzyło mnie to, że sądząc z opisu nie mógł to być rekin. A potem, gdy zacząłem się nad tym zastanawiać, byłem coraz bardziej zaniepokojony.

Bo widzisz, władca rekinów potrafi przybrać postać człowieka! A jak inaczej wytłumaczyć fakt, że tu, na wyspę położoną o tysiące mil od najbliższego portu, przybywa człowiek. Jones jest...

Przerwał mu donośny, pełen oburzenia, gryzący ironią głos — ku zdziwieniu Corlissa — głos Progue’a:

— Skończ, Mądralo, z tymi kretyńskimi zabobonami! Lepiej idź sobie zmoczyć głowę. Nie podoba mi się zachowanie tego faceta, nie podobają mi się te jego ślepia, nic mi się w nim nie podoba! Ale żebym miał przełknąć takie brednie...

— Przestańcie już obaj tyle gadać — odezwał się Denton. Corliss ujrzał, że mężczyzna stoi na skraju budynku, skąd widać było część wyspy. — Jeśli podejdziecie tutaj i zobaczycie to, co ja widzę, przestaniecie wreszcie pleść, co wam ślina na język przyniesie. Tam, wzdłuż brzegu, płynie w naszym kierunku łódką tubylec. Macie teraz dowód, że Jones mógł dopłynąć tu łodzią!

Tubylec był dorodnym młodym mężczyzną o brązowej skórze, urodziwym, świetnie zbudowanym. Wyciągnąwszy na skalisty w tej części wyspy brzeg swoje kanoe, zbliżał się z szerokim uśmiechem, z naturalną życzliwością wyspiarza wobec białych. Corliss odpowiedział mu uśmiechem, ale jego słowa były skierowane do Progue’a i „Jonesa“:

— Denton ma rację... i wierz mi, Jones, jest mi przykro z powodu tych wszystkich nieprzyjemności, jakich od nas zaznałeś.

„Jones“ przyjął przeprosiny lekkim skinieniem głowy. Ale nie odprężył się. Wbił wzrok w nadchodzącego krajowca. Zesztywniał cały, czując lodowaty dreszcz na myśl o tym, że wyspiarze obdarzeni są niezwykłym instynktem.

Nieprzytomny z niepokoju zdążył wykonać półobrót w chwili, gdy tubylec zatrzymał się o parę kroków przed Corlissem. Osłonięty częściowo przez gromadkę mężczyzn klęknął, udając, że wiąże sznurowadło w bucie. Słyszał głos Corlisa przemawiającego w jednym z dialektów wyspiarskich:

— Co cię tu sprowadza, przyjacielu?

Młodzieniec odpowiedział niskim, melodyjnym głosem, charakterystycznym dla ludzi tej rasy:

— Nadciąga sztorm, biały bracie, a ja byłem daleko na morzu. Sztorm nadchodzi od strony mego rodzinnego lądu, więc szukam tu schronienia. Ja...

Zawiesił głos. Corliss spostrzegł, że krajowiec wpatruje się szeroko otwartymi oczami w „Jonesa“.

— Znasz go? — zapytał.

Potwór poderwał się niczym tygrys w zatoce. W lodowatym spojrzeniu, jakim wpił się w oczy tubylca, błysnęło bezlitosne, nieprzezwyciężone okrucieństwo. Śmiertelna nienawiść zdawała się łączyć tych dwu niewidzialną nicią. Wyspiarz otworzył usta, próbował coś powiedzieć, oblizał wyschnięte wargi, a potem odwrócił się i zaczął na oślep pędzić z powrotem do łodzi.

— Co, u diabła! — wykrzyknął Corliss. — Hej, wracaj!

Krajowiec nawet się nie obejrzał. Co tchu dopadł łodzi. Jednym ruchem zepchnął ją do wody i wskoczył do środka. W gęstniejącym mroku zaczął z furią wiosłować, nie zważając na niebezpieczeństwo, krętym szlakiem głębokiej wody wijącym się wśród skał, które czyniły lagunę w tym miejscu pułapką dla nieostrożnych żeglarzy.

— Progue, zabierz resztę ludzi do składziku! — rozkazał Corliss. Po czym krzyknął donośnym głosem: — Hej, ty głupcze! Nie możesz wypływać w czasie sztormu! Nie bój się, nie damy ci zrobić krzywdy!

Krajowiec musiał go słyszeć, ale w ciemności nie było widać, czy się choćby obejrzał. Corliss zwrócił się do „Jonesa“; twarz mu stężała.

— To całkiem oczywiste — powiedział lodowato — że ten człowiek cię zna. Jesteś więc z jego wyspy albo z jakiejś pobliskiej. On się boi ciebie tak bardzo, że od razu przyszło mu na myśl, że wpadł w łapy twojej bandzie. Progue miał całkowicie rację: jesteś podejrzanym typem! Ale ostrzegam cię, źle trafiłeś! Nigdy już nie zostaniesz z żadnym z nas sam na sam, chociaż muszę przyznać, że nie wierzę, abyś zabił Perratina. To niedorzeczność! Jak tylko sztorm się skończy, zawieziemy cię do wyspiarzy i tam dowiemy się wszystkiego.

Odszedł raptownie. Potwór ledwie sobie to uświadomił. Ten wyspiarz, pomyślał z gniewem, na pewno tu wróci. Zapamięta sobie, że Corliss obiecał go bronić; wie, że biali są potężni. W panice gotów mnie zdemaskować. Pozostało mi tylko jedno wyjście!

Zrobiło się już ciemniej; krajowiec był ledwie widoczny w mroku ogarniającym wyspę i wodę. Potwór ruszył szybkim krokiem ku miejscu, gdzie potok wezbranej wody spływał kaskadą do laguny. Laguna w tym miejscu była głęboka; jej dno opadało stromo wprost ze skalistego brzegu. Potwór tak był pochłonięty obserwowaniem rekina, który miotał się w rwącej kipieli, że szum tego miniaturowego wodospadu zagłuszył kroki nadchodzącego Corlissa. Nagle odwrócił się i aż dech mu zaparło, gdy ujrzał go o kilka kroków od siebie, patrzącego w dół, w czarną otchłań.

Corliss nie zdawał sobie sprawy, co go skłoniło, że zawrócił i poszedł śladem obcego. Po trosze chodziło mu o to, żeby obserwować krajowca; potem dostrzegł poruszenie w wodzie i dziwny sposób, w jaki Jones pochylał się nad brzegiem.

Przeszył go dreszcz zgrozy, gdy ujrzał w zamierającym już świetle dnia długi, ciemny, groźny kształt podobny do torpedy, który zanurzył się i zniknął w głębinie. Raptownie poderwał głowę i spojrzał na „Jonesa“, uświadamiając sobie śmiertelne niebezpieczeństwo.

Potwór stał przez chwilę nieporuszony, utkwiwszy wzrok w mężczyźnie. Byli sami, tuż na skraju morza. Czuł napięcie mięśni, naelektryzowanych morderczą determinacją: wciągnąć tego ogromnego groźnego mężczyznę do wody! Przykucnął, szykując się do skoku, kiedy dojrzał błysk metalu w ręku człowieka. Na widok śmiercionośnej broni jego występne pragnienie ulotniło się niczym mgła w blasku słońca.

— Na Boga! — odezwał się Corliss — tam był rekin, a tv coś do niego mówiłeś! Chyba tracę zmysły...

— Istotnie, tracisz zmysły! — wysapał „Jones“. — Zobaczyłem rekina i odpędziłem go. Chciałbym tu rano popływać, jeśli sztorm ustanie, i nie życzę sobie żadnych rekinów w pobliżu. Wybij sobie te niedorzeczności z głowy. Ja...

Przerwało mu wołanie o pomoc: przeraźliwy, przejmujący wrzask wstrząsnął powietrzem bladego zmierzchu niczym krzyk śmiertelnego strachu z piekielnych otchłani. Dźwięk dobiegł od strony wody, gdzie na tle czarnych odmętów i ciemnego, bezksiężycowego nieba majaczyła mgliście sylwetka krajowca. Corliss czuł, jak ścina mu się krew w żyłach.

Zapadające ciemności przygniatały go niczym koc, ciężki, lecz nic dający ciepła. O kilka kroków od niego stał ten... Jones: chudy, muskularny, o zimnych, nieludzkich oczach, błyszczących w półmroku. Uczucie, że ten bezwzględny obcy człowiek może go zaatakować, było tak żywe, że Corliss ściskał kurczowo rewolwer i odważył się zaledwie rzucić okiem na południowy zachód, gdzie krajowiec był już tylko małym punkcikiem na ciemnej wodzie.

Instynktownie odsunął się i jeszcze raz popatrzył na hebanowe morze. Tubylec zdawał się walczyć z czymś, co atakowało go z wody, waląc wiosłem na oślep, desperacko, rozpaczliwie. Trzykrotnie jeszcze Corliss spoglądał w tamtą stronę i widział za każdym razem, jak młodzieniec trzyma się kurczowo krawędzi burty swego kanoe i prawie wisi na niej, starając sią uchronić wątłą łódź od wywrócenia. Corliss pośpiesznie odwrócił się do „Jonesa“, wymachując groźnie bronią.

— Idź przodem! — rozkazał. Podniósł głos, wydając komendę ludziom stojącym na nabrzeżu: — Hej, Progue, szybko! Przyszykuj motorówkę, włącz silnik! Popłyniemy za tubylcem! Dwóch z was niech tu do mnie przyjdzie, potrzebna mi pomoc.

Po chwili zbliżyło się dwóch mężczyzn; Corliss rozpoznał Dentona i Tareytona — tęponosego i tępogłowego Amerykanina.

— Zabierzcie tego faceta do baraku i pilnujcie go, dopóki nie wrócę! — rozkazał. — Denton, masz mój pistolet!

Rzucił broń krępemu Anglikowi i pognał przed siebie. Usłyszał jeszcze tylko chrapliwy głos Dentona:

— Ruszaj się, ty... — warknął Anglik do obcego.

Silnik już grał, kiedy Corliss wskoczył do środka. Łódź kierowana przez Progue’a błyskawicznie odbiła od brzegu. Z trudem łapiąc oddech Corliss przykucnął obok Holendra stojącego przy sterze. Potężny mężczyzna zwrócił ku niemu zasępioną twarz, wyraźnie przygnębiony:

— Ależ z nas durnie, żeby nadstawiać karku tu, wśród tych skał, w takiej ćmie!

Corliss znalazł argument:

— Musimy obronić tubylca przed tym, co go zaatakowało — co by to nie było. Musimy się dowiedzieć, dlaczego on tak panicznie się boi Jonesa. Mówię ci, P rogue, to dla nas sprawa życia i śmierci!

Nie było jeszcze zupełnie ciemno. Reflektor motorówki rzucał długi snop światła na wodę. Corliss obserwował w napięciu, jak łódź śmiertelnie powoli lawiruje wzdłuż linii skał okalającej kotlinę głębokiej wody stanowiącej jedyne ujście do większej, głębszej części laguny, gdzie było już za ciemno, by dojrzeć krajowca — za ciemno z powodu czarnych, groźnych chmur nadpływających znad horyzontu, kłębiących się monstrualnie na nocnym niebie.

Nagle — zapierający dech wstrząs! Łódź się zachwiała, Corlissem cisnęło parę metrów w bok. Zamroczony, wyciągnął rękę wczepiając się w rudel, i odepchnął się do tyłu. Łódź wciąż była w ostrym przechyle, silnik chrypiał na pełnych obrotach, a potem — nie wiadomo, jak się to stało — znów płynęli dalej.

— Uderzyliśmy o skałę! — wykrzyknął Corliss.

Spodziewał się, że teraz wedrze się woda i pociągnie ich w ciemną otchłań. Dobiegł go głos Progue’a, zaintrygowany, zatrwożony:

— To nie była skała! Minęliśmy już płyciznę. Jesteśmy na głębokiej wodzie. Przez ułamek sekundy myślałem, że wpadliśmy na kanoe, ale musiałbym je przecież zauważyć.

Corliss odprężył się — a wtedy nastąpił nowy wstrząs. Grzmotnęło nim boleśnie o burtę. Rozpaczliwie, na oślep, szukał rękami jakiegoś oparcia; i wtedy zamglonymi oczami dostrzegł, że motorówka przechyla się pod niebezpiecznym kątem. Z rozpaczliwym krzykiem rzucił się w przeciwną stronę, by przeważyć ciężarem ciała. Sam jeden nie byłby w stanie tego dokonać. W duchu dziękował losowi, że obdarzył go intuicją, dzięki której wybrał właśnie tych twardych, bystrych ludzi do swej załogi; ludzi, którzy podobnie jak on sam potrafili stawić czoła każdemu niebezpieczeństwu i nie czekali w krytycznej chwili na rozkaz. Jak jeden mąż rzucili się, by zrównoważyć przechył.

Łódź wyprostowała się, prując fale.

— Wolniej! - rzucił chrapliwie Corliss. — Skierujcie reflektor na wodę! Trzeba zobaczyć, gdzie jesteśmy.

Któryś z mężczyzn przekręcił reflektor. Snop światła padł na wody laguny. Światło zaiskrzyło się na wodzie i odbiło się tak olśniewającym blaskiem, że na chwilę oślepiło Corlissa. A potem...

Wzdrygnął się. Nigdy, do końca życia, nie zapomni tej zgrozy, tego przejmującego lodowatym dreszczem widoku wirujących i zwijających się, trzepoczących i burzących wodę w czarnej otchłani koszmarnych cieni.

W widmowym, rozproszonym świetle reflektora woda aż się roiła od rekinów! Masywne skręcające się cielska połyskiwały trójkątnymi płetwami. Było ich setki — długich, przerażających, o kształcie torped.

Tysiące.

Gdy tak wpatrywał się rozszerzonymi oczami w wodę, wiedział już, że gdzieś tam z pewnością było rozdarte, poszarpane na strzępy ciało krajowca. Uczuł, jak motorówka, zderzywszy się z gigantyczną rybą, chwieje się niczym człowiek cierpiący na zawroty głowy. Ujrzał zwalistą postać Holendra błyskawicznie obracającego ster. Łódź skręciła gwałtownie i wyprostowała się.

— Zawracać! — zagrzmiał Corliss. — Zawracać, jeśli wam życie miłe! Kurs na brzeg! Wyciągnąć łódź na brzeg! One chcą nas przewrócić!

Woda wirowała i w rżała; silnik pracował na pełnych obrotach, łódź drżała i skrzypiała przeraźliwie, a ponad nimi, hen, coraz dalej na niebie, wzdymały się złowrogie, czarne chmury. Pierwszy podmuch wiatru, niczym uderzenie młotem, bluznął na nich wodą, gdy w szaleńczym pośpiechu wciągali łódź na piasek.

— Szybciej! — krzyknął Corliss. — Szybciej! Zebrać sprzęt i biegiem do baraku. Zostawiliśmy Dentona i Tareytona sam na sam z tym diabłem w ludzkiej skórze. Są bez szans, bo nawet nie wiedzą, z kim mają do czynienia.

Strugi ulewnego deszczu zacinały go w twarz, niemal przygniatając do ziemi, zanim zdołał odwrócić się doń plecami. Ludzie biegli, smagani z bezlitosnym okrucieństwem w plecy przez deszcz i wiatr — długi, cienki wąż mężczyzn, rozpaczliwie próbujących ujść z piekła szalejącego sztormu.

Wycie wiatru dobiegało uszu potwora siedzącego w baraku, z zesztywniałymi mięśniami i napiętymi do granic nerwami. Dla jego wyostrzonych, rozdrażnionych zmysłów, pochłoniętych jedynie myślą o ucieczce, mroczny świat drewnianych koi był miejscem nierealnym, fantastycznym. Niesamowite żółte cienie migotały na ścianach, gdy światło zwisających z sufitu lamp to rozjarzało się, to znów przygasało w szalejącym ciągu powietrza, które wślizgiwało się w szczeliny ścian tej lichej szopy.

A potem nadciągnęła ulewa. Wydawało się, że łomot deszczu zgruchocze dach. Ale przynajmniej dach był solidniej zbudowany i nie przeciekał. Rozgorączkowany, oszalały umysł potwora poraziła nagła myśl o tym, że ludzie, którzy są teraz na zewnątrz, w tej straszliwej nawałnicy, za chwilę zjawią się w baraku — o ile się uratowali. Ale nie łudził się zbytnio nadzieją, że nie udało im się uciec.

Porzuciwszy jałowe spekulacje, całą siłą swej nadludzkiej woli skoncentrował uwagę na tych dwóch mężczyznach, którzy stali teraz na jego drodze do wolności i którzy muszą zginąć w ciągu dwóch najbliższych minut, jeśli ma mu się powieść ucieczka, zanim wróci Corliss i reszta załogi.

Dwie minuty! Potwór skierował zimny wzrok na pilnujących go mężczyzn, już po raz setny w ciągu ostatniej pół godziny analizując swe położenie.

Denton siedział na brzegu łóżka: niski, klocowaty, nadmiernie pobudliwy. Szurał nogami, wiercił się, z niewyczerpaną energią przesuwał wciąż palcami po błyszczącym pistolecie, który trzymał w dłoni. Uchwyciwszy badawczy wzrok „Jonesa“ zesztywniał i warknął coś pod nosem; utwierdziło to tylko potwora w opinii o zawziętości małego Anglika.

— Ej, ty! — powiedział mężczyzna ostrym tonem — widzę po twoich ślepiach, że coś knujesz. Nawet nie próbuj! Jestem tu, w tych stronach, już od dwudziestu lat i możesz mi wierzyć, że załatwiłem już niejednego gościa. Nie musisz mi mówić, że masz dość siły, by rozedrzeć mnie na strzępy; sam widziałem, jak załatwiłeś się z Progue’iem dziś rano, i wiem, do czego jesteś zdolny. Ale nie zapominaj, że ten mały kawałek żelaza wyrównuje nasze szanse.

Pomachał rewolwerem z wyraźną pewnością siebie. Gdybym wrócił do swej pierwotnej postaci, pomyślał potwór, potrafiłbym go zabić nawet mimo broni, ale wówczas nie mógłbym się znów przeobrazić i wydostać z tego baraku. Znalazłbym się w pułapce!

Z wolna dotarło do jego świadomości, że teraz mówi Amerykanin:

— To co powiedział ci Denton, tyczy się i mnie. Nie ma takiej rzeczy, której kiedyś tam nie zrobiłem! Na mój rozum Perratin był cholernie klawym gościem i nie podoba mi się to, jak zginął. Ostrzegam cię, w razie czego poślemy ci kulkę w czaszkę. Wiesz co, Denton? — Zrobił półobrót; jego piwne oczy błyszczały, nozdrza spłaszczonego nosa się rozdęły. — A może byśmy tak wzięli go na muszkę, a Corlissowi powiemy, że próbował uciekać?

— Nie! — Denton potrząsnął głową. — Corliss będzie tu lada chwila z całą bandą. A poza tym to byłoby zwyczajne morderstwo.

— Ba — żachnął się porywczo Tareyton — to nie zbrodnia zabić mordercę.

Potwór obserwował Dentona niespokojnie: człowiek miał rewolwer; nic więcej się nie liczyło.

— Ludzie, chyba żeście poszaleli albo was tchórz obleciał — powiedział, siląc się na obojętność. — Jesteśmy przecież na wyspie. Żaden z nas się stąd nie wydostanie. Gdybym wyszedł teraz na tę burzę, spędziłbym pod gołym niebem parszywą noc, a rano i tak byście mnie znaleźli. Chcecie tak siedzieć i pilnować mnie całą noc?

— Do licha! — warknął Tareyton — to jest myśl. Wyrzućmy go na dwór, zamknijmy się od środka i zdrzemnijmy się trochę.

W duszy potwora zaświtała nadzieja, ale zaraz zgasła jak zdmuchnięta świeca. Denton przecząco pokręcił głową.

— Nie, nie postąpiłbym tak nawet ze wściekłym psem. Ale coś przyszło mi do głowy. — Jego głos przybrał ton szyderczy: — Tareyton, pokaż temu dżentelmenowi, co z nim zrobimy. Zdejmij linę z tego gwoździa za tobą i zwiąż go. Będę się temu przyglądał z tą oto małą pukawką, więc nie wydarzą się przy tym żadne niespodzianki. Miej to na uwadze, bo inaczej pożałujesz.

— Nie jestem durniem — powiedział potwór chrapliwym głosem — żeby rzucać się na Tareytona i zarobić od ciebie kulę w plecy.

W myślach zapalił się do tego: Amerykanin zasłoni pistolet na ułamek sekundy. A gdyby nawet nie — to nieważne. Będzie blisko, po raz pierwszy jeden z nich podejdzie blisko, a o to mi tylko chodziło. Żaden z nich nie przeczuwa, co go czeka...

Teraz!

Z tygrysią szybkością skoczył na Tareytona. Jak błyskawica mignęły mu przed oczami jego wybałuszone oczy, usta otwierające się do krzyku. Wtedy poderwał go z podłogi i ruchem szybkim jak piorun grzmotnął nim w Dentona.

Ochrypły ryk zdumienia Anglika zlał się z przerażonym barytonem Tareytona w jeden wspólny krzyk bólu, kiedy zderzyli się i ogłuszeni wyrżnęli w najbliższą ścianę niczym kupa żelastwa.

Potwór pragnął rzucić się na nich i rozedrzeć na strzępy, ale nie było czasu nawet na sprawdzenie, czy żyją. Dawno już minęły te dwie minuty, które miał na działanie. Było za późno — za późno na cokolwiek prócz natychmiastowej ucieczki.

Pchnął drzwi i ze straszliwą siłą wyrżnął głową w Corlissa. Straciwszy równowagę, poleciał do tyłu. W tym samym momencie ujrzał zwalistą postać Progue’a za plecami dowódcy. Pozostali mężczyźni tłoczyli się za ich plecami.

Chwila zdawała się nieskończonością w tę noc szalejącego sztormu. Żółtopomarańczowe światło w baraku rzucało upiorny odblask na zaskoczone twarze ludzi kulących się pod naporem nawałnicy. Zygzakowata ostroga błyskawicy ukazała im chudą, chmurną, podobną do wilczego pyska twarz „Jonesa“, starającego się odzyskać równowagę.

Zaskoczenie było jednakowe dla obu stron, ale nieskończenie twardszy, o stalowych muskułach potwór pozbierał się pierwszy. Wiedziony nienawiścią natarł niczym taran na Corlissa, który odbił się jak kula bilardowa i poleciał na Progue’a. Potwór wypadł na dwór, w noc, prosto w środek szalejącej ulewy i wichru.

Raz jeden skoczył naprzeciw dzikiej sile żywiołu, z pochyloną głową, napiętymi mięśniami. Potem w przebłysku roztropności zrozumiał, że jego powolne ruchy czynią z niego dogodny cel dla kul; przestał więc przeć pod wiatr, lecz pognał z wichrem na wschód, w stronę połyskującej czernią kipieli, chłostanej wściekłymi podmuchami.

Pędząc zdzierał z siebie ubranie — koszulę, spodnie, buty, skarpety; w błysku przecinającej całe niebo błyskawicy ludzie Corlissa dostrzegli jego wysoką, nagą sylwetkę na tle rozjaśnionego przez chwilę nieba.

Potem ujrzeli go jeszcze raz — rozświetloną niepokonaną postać zawisłą nad skalistą krawędzią Styksowego morza. A potem zniknęła — biały błysk zanurzył się w czarnych odmętach wściekle łomoczących fal. Corliss odzyskał mowę:

— Mamy go! — wrzasnął przekrzykując nawałnicę. — Stamtąd się nie wydostanie.

Zanim zdołał powiedzieć coś więcej, fala tłoczących się ludzi poniosła go do baraku przez otwarte drzwi. Drzwi zostały zatrzaśnięte.

— Co, u diabła, masz na myśli? — wykrzyknął bez tchu Progue. — Ten dureń sam się zabił. Założę się o wszystko, że żywy z tego nie wyjdzie.

Corliss z trudem się opanował, ale kiedy zaczął wyjaśniać, dosłownie zalał wszystkich potokiem słów.

— Mówię wam — zakończył — to jest dowód. Mądrala miał rację. Ten piekielny stwór to władca rekinów w ludzkiej postaci i mówię wam: złapiemy go, jeśli się pospieszymy.

Słowa padały jak kule z karabinu maszynowego:

— Rozumiesz? W miejscu, gdzie on skoczył, nie ma ujścia z laguny poza wąskim kanałem, którym przepływamy zawsze w naszych łodziach. W jednym miejscu kanał przylega do brzegu i właśnie tam go zatrzymamy, nie dając mu się wydostać na otwarte morze. Mądrala!

— Słucham, szefie! — Wysoki, kościsty Anglik żywo podskoczył ku niemu.

— Weź paru ludzi, zabierz paczkę ładunków dynamitowych ze schowka z amunicją, reflektor, i zajmijcie stanowisko na brzegu koło kanału. Detonujcie ładunki co jakiś czas, pod wodą. Ani ryba, ani żadne inne żywe stworzenie nie wytrzyma huku eksplozji podwodnej. Reflektor skierujcie na wodę. Tam jest bardzo wąsko. Nie wolno wam go przepuścić! Pośpieszcie się!

— Zapomniałeś, szefie, o jednym — odezwał się Progue po odejściu tamtych. — Jest jednak ujście na otwarte morze w miejscu, gdzie ten cholerny stwór skoczył do laguny. Przypomnij sobie ten wąski przesmyk pomiędzy dwiema wznoszącymi się pionowo skalnymi ścianami. Rekin mógłby się tamtędy prześlizgnąć.

Corliss pokręcił głową.

— Nie zapomniałem. Masz rację: rekin mógłby się tamtędy wydostać. Ale ten stwór w swej naturalnej postaci ma olbrzymie silne płetwy. Za duże, by się zmieściły w tak wąskim przejściu: zostałyby rozdarte na strzępy. Rozumiesz już teraz? Potwór musi pozostać w ludzkiej postaci, jeżeli chce się wydostać przez przesmyk na otwarte morze; a w tej postaci musi być mniej groźny, bo inaczej nie postępowałby wobec nas z taką ostrożnością. On...

Przerwał mu naglę głuchy odgłos eksplozji. Nieśpieszny, bezlitosny uśmiech zadowolenia ukazał się na jego twarzy.

— Pierwszy wybuch! Może to znaczyć, że potwór próbował wypłynąć przez kanał. Zapędziliśmy go w ślepy zaułek! Albo zaryzykuje przepłynięcie tego diabelskiego ujścia w ludzkiej postaci, albo zabijemy go nazajutrz — w jakiejkolwiek postaci. A teraz szybko, każdy bierze latarkę, strzelbę i obstawiamy brzeg. Nie pozwólmy mu wydostać się na brzeg!

Morze było zbyt wzburzone, fale za wysokie, noc za ciemna. Przeczucie nieszczęścia — lodowate, złowieszcze — targnęło chłodnymi, rybimi nerwami potwora, walczącego, by w ludzkiej postaci utrzymać się na powierzchni, gdzie mógł zaczerpnąć powietrza. Walczył zawzięcie,

niezmordowanie, pomimo grzmotu, ryku i kołysania wodnej kipieli.

Upiorny morski żywioł otaczał go ścianą ciemności ze wszystkich stron — prócz jednej. Tam właśnie, przed nim, gdzie woda lśniła bielą, nawet w ciemności widać było białe spienione fale przybrzeżne. W tej pienistej bieli mógł dostrzec ciemną wstęgę — jedyną drogę na wolność, prowadzącą na bezpieczne, bezkresne wody oceanu; wąską wstęgę ciemności, gdzie woda była głęboka i rwąca.

I właśnie przez ten wstrząsany sztormem kanał laguny, wskazując drogę, parł w stronę oceanu rekin.

Potwór z trudem utrzymywał się na powierzchni; przebierał wściekle nogami, siekł ramionami rozszalałą morską kipiel i natężając wzrok śledził w ciemności niewyraźny błysk trójkątnej płetwy rekina-pilota, który właśnie próbował przepłynąć diabelski kanał.

Rekin zmagał się teraz, manewrując zawzięcie, z ryczącym wściekle żywiołem, co przelewał się przez wąski przesmyk, uchodząc ku wolności. Płetwa zniknęła, potem znowu się ukazała, ledwo widoczna na tle szaro-białych fal.

Rekin przepłynął; był już bezpieczny. Mglisty zarys płetwy znikł nagle w czerni grzmiącego oceanu. Potwór zawahał się; teraz jego kolej. Ociągał się na myśl o szturmowaniu tych postrzępionych, rozkołysanych fal w swej wątłej ludzkiej postaci.

Warknął z wściekłości, że pokrzyżowano mu plany, wydając wysoki, przenikliwy, nieludzki okrzyk nienawiści; na wpół odwrócił się do brzegu, trawiony dzikim, desperackim pragnieniem, by staranować ten kordon kruchych ludzkich postaci, nie zważając na niebezpieczeństwo.

Warknął znowu i prychnął gniewnie na widok pochodni, które usiały wybrzeże. Każda pochodnia — nawet w tym piekielnym deszczu i wichrze — rzucała blady, migoczący odblask światła, a za każdą z nich stąpał niecierpliwie mężczyzna, ze strzelbą w pogotowiu.

Droga była zablokowana. Potwór rozumiał to mimo swego szalonego pomysłu, by pognać na brzeg. Teraz już aż nazbyt dobrze wiedział, że wpadł w pułapkę. Ten odcinek laguny został tak dokładnie zablokowany, jakby sama natura czekała od milionów, milionów lat na tę właśnie chwilę, by zamknąć w pułapce zdradliwego potwora z głębin.

Jeszcze raz zwrócił swe zimne, szkliste, rybie oczy ku wylotowi kanału. Stalowe szczęki kłapnęły z potwornym wyzwaniem, wargi zacisnęły się na kształt wąskiego pyska rekina — i rzucił się w rozszalałe fale.

Najpierw doznał uczucia niezwykłego pędu; instynktownie starał się skręcić, ale obraz rekina-pilota zatarł się już w jego pamięci. Woda wdarła mu się do ust; pluł, kasłał, zmagał się, aż naraz w okamgnieniu ujrzał wizję swego potwornego losu. Tuż przed nim wznosiła się pionowo ściana skalna — wysoka, czarna, posępna, bezlitosna. Skręcił wściekle i dał nura w bok, z szalonym zamachem ramion. Ale żadna siła nie mogła pokonać niezwyciężonego żywiołu.

Jeszcze tylko jeden rzut oka na swe przeznaczenie, jeszcze jedno warknięcie dzikiego zdumienia — a potem dźgnięcie niewysłowionego bólu, gdy głowa została strzaskana na miazgę o twardą jak stal skałę. Połamane kości, rozdarte mięśnie, zmiażdżone członki — całe to umęczone ciało porwał ocean.

Rekin-przewodnik zwęszył świeże mięso i zawrócił. W chwilę potem dołączyło do niego kilkanaście innych — ciemnych, szamoczących się w wodzie sylwetek.

Sztorm wciąż łomotał w czarnej nocy. Ludzie byli skostniali, przemoczeni, znużeni. Kiedy Corliss skierował pierwszą łódź na spokojne już wody laguny, ku wąskiemu, wciąż jeszcze grzmiącemu przesmykowi, na jego twarzy, spochmurniałej, zmęczonej długim czuwaniem, malował się zawzięty upór.

— Jeśli potwór podjął ryzyko — powiedział — niczego już nie znajdziemy. Ale będziemy wiedzieli. Tam jest prąd denny, w miejscu, gdzie kanał zakręca, i tylko wielka ryba może go pokonać. Żadne inne stworzenie nie uniknie zmiażdżenia.

— Hej! — jęknął Denton z trwogą, z twarzą wciąż jeszcze białą z bólu — nie podchodźcie za blisko. Tareyton i ja mamy już dosyć na dzisiaj.

Było już południe, gdy Corliss wreszcie się upewnił, że w lagunie nie ma żadnego niebezpiecznego stworzenia. Kiedy płynęli w stronę brzegu, zmęczeni, lecz spokojni, południowe słońce zalewało blaskiem szmaragdową wyspę, lśniącą i skrzącą się w oprawie z fal ogromnego szafirowego oceanu.

Potwór pełzł. Skamlał ze strachu i bólu. Bezkształtna, amorficzna plazma, zmieniająca kształt i strukturę przy każdym gwałtownym poruszeniu, pełzła korytarzem kosmicznego frachtowca, zwalczając w sobie niepohamowany popęd do przybierania kształtu otoczenia. Szary pęcherz rozlewającej się substancji to pełzł, to spływał kaskadą, toczył się, ciekł i rozlewał w nieustannym, śmiertelnym zmaganiu z tą anormalną potrzebą przybrania jakiejś trwałej postaci. Jakiejkolwiek postaci: twardej, zimno-niebieskiej metalowej ściany zdążającego na Ziemię frachtowca, grubej kauczukowej podłogi. Z podłogą nie było zbyt trudno; co innego opierać się przyciąganiu metalu. Z łatwością mógłby się stać metalem na całą wieczność.

Ale coś mu to uniemożliwiało. Jakiś wpojony nakaz. Nakaz dudniący jak werbel w każdej jego cząsteczce, pulsujący z równomierną intensywnością, niby dojmujący ból, w każdej jego komórce: odszukać najwybitniejszego matematyka w całym Układzie Słonecznym i sprowadzić go do wrót krypty zbudowanej z marsjańskiego supermetalu. Wielki musi być uwolniony. Zamek zegarowy zintegrowany z liczbą pierwszą musi zostać otwarty.

To właśnie był ten nakaz, wywierający presję na jego składniki. Nakaz, który wielcy i źli twórcy wyryli w jego elementarnej świadomości.

W końcu długiego korytarza coś się poruszyło. Otworzyły się drzwi. Dał się słyszeć odgłos kroków. Kroków pogwizdującego mężczyzny. Z metalicznym poświstem, niemal westchnieniem, stwór rozpłynął się, upodabniając się na chwilę do kałuży rtęci, po czym przybrał barwę brązowej podłogi; stał się podłogą, leciutkim zgrubieniem na ciemnobrązowej kauczukowej płaszczyźnie.

Był jak w ekstazie. O, właśnie tak: leżeć płasko, mieć kształt i być prawie martwym, tak że nie czuje się wcale bólu. Śmierć jest czymś tak błogim i pożądanym, a życie — męką nie do zniesienia. Żeby tak ta nadchodząca żywa istota odeszła stąd jak najprędzej. Gdyby się zatrzymała — narzuciłaby mu swój kształt. Życie to potrafi, jest silniejsze niż metal. A to oznaczałoby cierpienie, walkę, ból.

Stwór wyprężył swe ciało, płaskie teraz i groteskowe — które jednak w każdej chwili mogło napiąć muskuły jak z żelaza — i oczekiwał walki na śmierć i życie.

Parelli, mechanik z załogi statku kosmicznego, pogwizdywał sobie radośnie przemierzając wielkimi krokami lśniący korytarz wiodący do maszynowni. Właśnie otrzymał radiotelegram ze szpitala: „Żona czuje się dobrze. Chłopiec! Cztery kilo“. Stłumił w sobie chęć, by krzyczeć i tańczyć z radości. Chłopiec! Życie jest piękne.

Stwór na podłodze poczuł ból: pierwotny ból, przesycający jego elementy niczym żrący kwas. Brązowa podłoga drżała każdą cząsteczką, gdy Parelli kroczył po niej. Stwór odczuwał szalone pragnienie, by ruszyć śladem człowieka i przybrać jego postać. Ze strachem zwalczał w sobie ten popęd, coraz bardziej świadomie, mógł już bowiem myśleć, posługując się mózgiem Parellego. Zgrubienie na powierzchni podłogi potoczyło się w ślad za mężczyzną.

Opór na nic się nie zdał. Zgrubienie urosło do rozmiarów pęcherza, na moment przybierając kształt ludzkiej głowy. Ponurej zjawy o piekielnych kształtach. Twór wydał metaliczny dźwięk; syknął z przestrachu, po czym opadł dygocząc z przerażenia, bólu, i nienawiści, podczas gdy Parelli oddalał się szybkim krokiem — za szybkim w porównaniu z jego pełzaniem. Pisk zamarł. Stwór wtopił się w brązową podłogę i leżał nieruchomo, drżąc wszakże z niepohamowanej żądzy, by żyć — żyć pomimo bólu i strachu. Żyć i wypełniać wolę swych twórców.

Przeszedłszy dziesięć metrów Parelli przystanął. Otrząsnął się z rozmyślań o żonie i dziecku. Odwrócił się i wpatrywał niepewnie w korytarz prowadzący do maszynowni.

— Ki diabeł? — zastanowił się na głos.

Jakiś dziwny, słaby, ale budzący grozę dźwięk odbił się echem w jego świadomości. Dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Diabelskie echo!

Stał tak, ów rosły, atletycznie zbudowany mężczyzna, obnażony do pasa, spocony od żaru silników rakietowych, które wyhamowywały statek kosmiczny powracający na Ziemię z wyprawy na Marsa. Wzdrygnął się i zaciskając pięści ruszył wolno z powrotem, tą samą drogą, którą przyszedł.

Stwór drżał cały, czując przyciąganie, które było dlań prawdziwą torturą rozdzierającą każdą jego wzburzoną i rozdygotaną komórkę. Stopniowo uświadamiał sobie nieuchronną konieczność przyjęcia postaci życia.

Parelli zatrzymał się niezdecydowany. Podłoga poruszyła się pod jego nogami; wyraźna falista brązowa wypukłość, przerażająca, wznosiła się na jego niedowierzających oczach i rosła w pęcherzykowatą, śluzowatą, syczącą masę. Odrażająca, demoniczna głowa unosiła się nad rachitycznymi, na pół ludzkimi barkami. Guzowate dłonie, wyrastające z małpich, zdeformowanych ramion, wpiły się w jego twarz niczym szpony ze wściekłą furią i szarpały go, nie przestając jednocześnie zmieniać swego kształtu.

— O Boże! — wykrzyknął mężczyzna.

Ściskające go wciąż ramiona i dłonie stawały się coraz bardziej normalne, coraz bardziej ludzkie — śniade, muskularne. Twarz przybrała znajome rysy, wyrósł na niej nos, pojawiły się oczy i czerwona kreska ust. Cała postać stała się naraz bliźniaczo podobna do niego: te same spodnie i pot, i wszystko.

— ...Boże! — powtórzył sobowtór, wczepiając się w Parellego pożądliwymi palcami z nieprawdopodobną siłą.

Z trudem łapiąc oddech Parelli uwolnił się z uścisku, po czym zadał jeden miażdżący cios prosto w tę zniekształconą twarz. Monstrum krzyknęło. Odwróciło się i zaczęło uciekać, zatracając ludzki kształt, opierając się temu, wydając z siebie na pół ludzkie okrzyki. Parelli ścigał stwora; nogi miał jak z waty, dygotał z panicznego przerażenia i niedowierzania własnym zmysłom. Wyciągając rękę dosięgnął zanikających już spodni potwora i szarpnął. Pozostał mu w rękach zimny, śliski, wijący się strzęp przypominający mokrą glinę. To było już nie do wytrzymania. Z odrazy poczuł mdłości, nogi się pod nim ugięły. Dobiegło go wołanie pilota:

— Co się stało?

Dostrzegł otwarte drzwi magazynu. Skoczył bez tchu do środka, po chwili wypadł trzymając w pogotowiu pistolet atomowy. Zobaczył, że pilot z bladą twarzą i wybałuszonymi oczami zesztywniał przy olbrzymim oknie.

— Jest tam! — wykrzyknął tamten.

Szary pęcherz roztapiał się w rogu szyby, stając się szybą. Parelli rzucił się do okna, mierząc z pistoletu. Pofałdowane wybrzuszenie wsiąkło w szkło, przyciemniając je; potem pęcherz wyłonił się z drugiej strony okna, w chłodzie Kosmosu. Oficer stanął obok Parellego. Obaj patrzyli, jak szara, bezkształtna plazma pełznie wzdłuż bocznej ściany pędzącego frachtowca, znikając z ich pola widzenia.

Parelli oprzytomniał.

— Mam kawałek tego! — wykrzyknął. — Rzuciłem na podłogę w magazynie.

Na porzucony strzęp natknął się porucznik Morton. Mikroskopijny odcinek podłogi wzniósł się, a potem urósł do zdumiewających rozmiarów, próbując przybrać ludzką postać. Parelli, z rozbieganymi, błędnymi oczyma, zgarnął monstrum szuflą. Stwór zasyczał. Już prawie stał się częścią metalowej szufli, ale nie udało mu się to, ponieważ człowiek był zbyt blisko.

Parelli stał na chwiejnych nogach przed swym zwierzchnikiem, z szuflą w rękach. Śmiał się histerycznie:

— Dotknąłem tego — powtarzał w kółko — dotknąłem tego.

Gdy statek wdzierał się w ziemską atmosferę, na jego zewnętrznej powłoce poruszył się pęcherz metalu, zdradzając niemrawe oznaki życia. Metalowe ściany rozgrzały się do czerwoności, potem do białości. Odporny jednak na to stwór kontynuował powolną przemianę w szarą masę. Niejasno uświadamiał sobie, że nadeszła pora działania.

Naraz oderwał się od statku i zaczął opadać powoli, jakby nie podlegał przyciąganiu ziemskiemu. Nieznaczne przekształcenie w budowie jego atomów spowodowało przyspieszenie opadania, jak gdyby stwór naraz stał się bardziej podatny na działanie grawitacji. Ziemia w dole była zielona; miasto, niewyraźne w oddali, błyszczało w promieniach zachodzącego słońca. Stwór zwolnił i zniżał się, niczym opadający liść w podmuchu wiatru, ku wciąż jeszcze dalekiej powierzchni ziemi. Wylądował przy moście, na peryferiach miasta.

Jakiś mężczyzna szedł przez most szybkim, nerwowym krokiem. Zdziwiłby się bardzo, gdyby się obejrzał i ujrzał swego sobowtóra wspinającego się z rowu na drogę i ruszającego żwawo w ślad za nim.

Odszukać — najwybitniejszego matematyka!

Było to w godzinę później. Idąc zatłoczoną ulicą monstrum odczuwało nieustanny ból, z jakim doskwierała mu ta myśl. Cierpiał także i z innych powodów: musiał zmagać się z przyciąganiem tej cisnącej się zewsząd, spieszącej masy ludzkiej, która mrowiła się przed nim, nie dostrzegając go. Teraz, gdy miał ciało i umysł człowieka, znacznie łatwiej było mu myśleć i utrzymać niezmienioną postać.

Odszukać — matematyka!

„Po co?“ zrodziło się pytnie w jego ludzkim teraz mózgu. Monstrum zadrżało, wstrząśnięte taką herezją. Jego piwne, rozbiegane oczy rozglądały się dokoła trwożnie, jakby spodziewał się, że spotka go nagła i straszliwa zagłada. Jego rysy zatarły się nieco, upodabniając się kolejno to do oblicza mężczyzny z haczykowatym nosem, który mijał go kołyszącym się krokiem, to znów do opalonej twarzy wysokiej kobiety, która wpatrywała się w witrynę sklepową.

Ten proces trwałby dłużej, gdyby monstrum nie otrząsnęło się ze strachu i nie zmusiło do przybrania rysów gładko wygolonej twarzy młodego człowieka, który wynurzył się leniwie z bocznej uliczki. Mężczyzna spojrzał na niego, odwrócił wzrok, potem znów się obejrzał, zaskoczony. Monstrum odebrało jego myśli: „Co, u diabła? Gdzieś już widziałem tego faceta!“.

Nadchodziła grupka kobiet. Stwór odsunął się na bok, gdy go mijały. Na moment stracił kontrolę nad swymi zewnętrznymi komórkami: brąz jego garnituru przybrał najdelikatniejszy odcień błękitu — kolor najbliższej sukni. Kręciło mu się w głowie od szelestu strojów i trajkotania: „No powiedz sama, moja droga, czy ona nie wygląda okrrropnie w tym okrrropnym kapeluszu?“.

Na wprost znajdował się długi ciąg gigantycznych gmachów. Monstrum pokiwało głową ze zrozumieniem. Takie skupisko budynków oznacza obecność metalu, a siła, co wiąże atomy metalu, działałaby również i na jego ludzką postać. Stwór pojmował istotę tego zjawiska, za pośrednictwem umysłu szczupłego mężczyzny w ciemnym garniturze, wlokącego się ospale. Był on urzędnikiem. Monstrum odebrało jego myśli: człowiek z zawiścią myślał o swym szefie, Jimie Brenderze z firmy „J.P. Brender i Spółka“.

Skłoniło to monstrum do gwałtownego zawrócenia i pójścia śladem Lawrence’a Pearsona, z zawodu buchaltera. Gdyby przechodnie zwrócili na to uwagę, zdumiałby ich widok dwóch Lawrence’ów Pearsonów idących ulicą jeden za drugim w odstępie jakichś piętnastu metrów. Wtórny Lawrence Pearson, badając pamięć pierwszego, dowiedział się, że Jim Brender jest absolwentem harwardzkiego wydziału matematyki, finansów i ekonomii politycznej, ostatnim z długiej linii finansowych geniuszy, mężczyzną trzydziestoletnim, szefem kolosalnie zasobnej firmy „J P. Brender i Spółka“.