Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Historia chłopca mutanta, który musi uciekać od prześladowań zwykłych ludzi i zmierzyć się ze swoim prawdziwym przeznaczeniem.
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Zbigniewa Herberta w Gorzowie Wielkopolskim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Slan
18
Biblioteka
Fantastyki
Science
Fiction
A. E. von Vogt
Slan
PrzełożyłStanisław Plebański
Wydawnictwa ALFAWarszawa 1990
Tytuł oryginału:
Slan, Arkham House, Sauk City, 1946
Copyright © 1946 by A.E. van Vogt
Ilustracja na okładce
Robert Bury
Redaktor
Wiktor Bukato
Redaktor techniczny Ewa Guzenda
For the Polish edition
Copyright © 1989 by Wydawnictwa ALFA
ISBN 83-7001-225-6
WYDAWNICTWO „ALFA”, WARSZAWA 1990
Wydanie I. Nakład 40 000+250 egz.
Format A-5. Ark. wyd. 11,80. Ark. druk. 12,00.
Skład: Zakład Poligraficzny Wydawnictwa „Alfa
Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa
Zam. nr 431/1100/89. A-85
Zimna była dłoń matki, ściskająca kurczowo jego rękę.
Szli pośpiesznie ulicą, a jej przerażenie kołatało do jego świadomości w postaci bezgłośnej pośpiesznej pulsacji płynącej wprost z jej mózgu. Setki innych myśli bombardowały jego umysł, myśli napływających od tłumów, które nadciągały z obu stron i z wnętrz mijanych budynków. Ale tylko myśli matki były klarowne, spójne i... przepojone trwogą.
— Oni nas śledzą, Jommy — przesyłał jej mózg. — Nie są pewni, ale coś podejrzewają. Przyjeżdżając do stolicy zaryzykowaliśmy już zbyt wiele, a miałam nadzieję, że właśnie dziś zdołam ci pokazać stare wejście slanów do katakumb, w których ukryta jest tajemnica twego ojca. Gdyby zdarzyło się najgorsze, Jommy — wiesz, co masz robić. Ćwiczyliśmy to wystarczająco często. I nie bój się, Jommy, nie denerwuj. Masz tylko dziewięć lat, ale inteligencją dorównujesz każdemu piętnastoletniemu człowiekowi.
Nie bać się. Łatwo powiedzieć, pomyślał Jommy i ukrył przed nią tę myśl. Będzie niezadowolona z tego ukrywania, z tej zakłócającej bariery pomiędzy nimi. Ale tamte myśli koniecznie musiał zataić. Ona nie może wiedzieć, że on też się boi.
A było to coś zarazem nowego i podniecającego. Odczuwał podniecenie za każdym razem, gdy z cichego przedmieścia, gdzie mieszkali, przyjeżdżał do serca Centropolis. Olbrzymie parki, ciągnące się kilometrami wieżowce, zgiełk tłumów — wszystko to zawsze wydawało się jeszcze cudowniejsze niż obrazy malowane w wyobraźni — choć przecież po stolicy świata można się było spodziewać rozmachu. Tu mieściła się siedziba rządu; gdzieś tu mieszkał Kier Gray, absolutny dyktator całej planety. Dawno temu — przed setkami lat — slani władali Centropolis podczas swego krótkotrwałego panowania.
— Czujesz ich wrogość, Jommy? Potrafisz już wyczuwać rzeczy na odległość?
Wytężył się. Jednostajna fala nieokreśloności nadpływająca od cisnących się wszędzie wokół tłumów urosła do rozmiarów wiru myślowego jazgotu. Skądś dobiegła oderwana smużka myśli:
— Podobno mimo wszystkich środków zapobiegawczych w tym mieście ciągle są żywe slany. Obowiązuje nakaz strzelania do nich bez ostrzeżenia.
— Ale czy to nie ryzykowne? — nadbiegła inna myśl, najwyraźniej zadane na głos pytanie, z którego Jommy przechwycił tylko myślowe wyobrażenie. — Chodzi mi o to, że przez pomyłkę może zginąć zupełnie niewinna osoba.
— Właśnie dlatego rzadko strzelają bez ostrzeżenia. Starają się łapać ich, a potem badają. Słany mają inne niż my narządy wewnętrzne, kapujesz, a na głowach...
— Jommy, czy ty ich czujesz, mniej więcej o jedną przecznicę za nami? W dużym samochodzie. Czekają na posiłki, które mają nam odciąć drogę z przodu. Działają szybko. Potrafisz złapać ich myśli, Jommy?
Nie potrafił! Nie potrafił, mimo że ze wszystkich sił sięgał myślą w przestrzeń, napinając się i pocąc z wysiłku. Na tym polu w pełni wykształcone umiejętności matki górowały nad jego nad wiek rozwiniętymi instynktami. Umiała pokonać myślą znaczną odległość i wyplątać spójny obraz spomiędzy odległych wibracji.
Miał ochotę odwrócić się i spojrzeć, ale się nie odważył. Przebierał małymi, choć jak na jego wiek dość długimi nóżkami, na poły biegnąc, by dorównać jej pośpiesznym krokom. Czuł się okropnie — taki mały i bezradny, młody i niedoświadczony, kiedy życie wymagało od niego siły i czujności dojrzałego slana.
Myśli matki przebiły się przez jego refleksje:
— Kilku jest już przed nami, Jommy, a inni przechodzą przez ulicę. Będziesz musiał już pójść, kochanie. Nie zapomnij tego, co ci mówiłam. Masz tylko jeden cel: umożliwić slanom normalne życie. Myślę, że będzie trzeba zabić naszego największego wroga, Kiera Graya, nawet gdybyś musiał wejść do Wielkiego Pałacu, żeby go dostać. Pamiętaj — zaraz zaczną się tu krzyki i zamieszanie, ale zachowaj spokój. Powodzenia, Jommy!
Dopiero gdy po króciutkim uścisku puściła jego dłoń, zdał sobie sprawę, że tenor jej myśli się zmienił. Zniknęła trwoga. Z mózgu matki popłynął kojący spokój, uciszając wrzenie jego rozdygotanych nerwów i spowolniając bicie obu jego serc.
Wśliznąwszy się za zasłonę stworzoną przez idących za nimi kobietę i mężczyznę Jommy ujrzał kątem oka dwóch mężczyzn zbliżających się do wysokiej postaci matki, wyglądającej bardzo zwyczajnie i bardzo ludzko w luźnych dżinsach, różowej bluzce i ciasno zawiązanej na włosach chustce. Ubrani po cywilnemu mężczyźni przechodzili przez ulicę; na ich twarzach malowała się niechęć spowodowana koniecznością wykonania nieprzyjemnego zadania. Owo bijące z ich myśli obrzydzenie, a zwłaszcza połączona z nim nienawiść, zionęły z taką siłą, że Jommy’ego aż to uderzyło. Zdumiało go to nawet w chwili, gdy skupiał się na ucieczce. Dlaczego koniecznie musiał umrzeć? On i jego cudowna, wrażliwa i inteligentna matka! To było okropnie niesprawiedliwe.
Samochód błyszczący w słońcu niczym długi klejnot zahamował ostro przy krawężniku. Ochrypły męski głos wrzasnął za Jommym:
— Stać! Dzieciak jest tam! Nie dajcie mu uciec! Łapać tego chłopaka!
Ludzie przystawali i zaczynali się rozglądać. Wyczuł w ich myślach pewną dezorientację. A potem skręcił za róg i popędził Aleją Stołeczną. Od krawężnika ruszał jakiś samochód. Stopy Jommy’ego zatupotały z olbrzymią szybkością. Nadnaturalnie silnymi palcami chwycił za tylny zderzak. Gdy samochód wśliznął się w labirynt ruchu ulicznego i zaczął nabierać szybkości, chłopiec podciągnął się i zawisł przy bagażniku. Skądś z tyłu dobiegła do niego myśl:
— Powodzenia, Jommy!
Od dziewięciu lat przygotowywała go na tę chwilę, ale gdy odpowiedział: — Powodzenia, mamo! — coś ścisnęło go za gardło.
Samochód jechał strasznie szybko, strasznie szybko połykał kilometry. Strasznie wielu ludzi zatrzymywało się na ulicy i gapiło na małego chłopca w osobliwy sposób uczepionego błyszczącego zderzaka. Jommy odczuwał intensywność ich spojrzeń, myśli, które strzelały im do głów i układały usta do przenikliwych okrzyków. Okrzyków do kierowcy, który nic nie słyszał.
Potem podążyły za nim chmary myśli ludzi wbiegających do budek telefonicznych i dzwoniących na policję, by donieść o chłopcu uczepionym zderzaka...
Jommy skulił się i już przygotowywał na widok wozu patrolowego, który zbliży się z tyłu i sygnałem nakaże kierowcy zatrzymać auto. Zaniepokojony, dopiero teraz skoncentrował umysł na ludziach w samochodzie.
Z wnętrza pojazdu sączyły się ku niemu wibracje dwóch mózgów. Uchwyciwszy je Jommy zadrżał i gotów puścić zderzak osunął się bliżej jezdni. Nawierzchnia ukazała się mu jako przyprawiająca o zawrót głowy nieostra smuga, rozmyta przez szybkość pojazdu.
Pokonując wstręt jego umysł ponownie dogrzebał się kontaktu z mózgami mężczyzn w samochodzie. Uwaga kierowcy skupiała się na prowadzeniu pojazdu. Tylko raz pomyślał przelotnie o rewolwerze w kaburze pod pachą. Nazywał się Sam Enders; był kierowcą i gorylem siedzącego obok niego mężczyzny — Johna Petty’ego, szefa tajnej policji wszechwładnego Kiera Graya.
Tożsamość szefa bezpieki poraziła Jommy’ego niczym wstrząs elektryczny. Powszechnie znany łowca slanów siedział odprężony, obojętny na szybkość samochodu, psychicznie nastawiony na leniwy, kontemplacyjny nastrój.
Nadzwyczajny umysł! Nic nie dało się z niego wyczytać oprócz mgiełki powierzchniowych pulsacji. Nie wyglądało na to, myślał zdumiony Jommy, żeby John Petty mógł świadomie bronić dostępu do swej psychiki. A jednak istniała w niej bariera równie skuteczna w ukrywaniu prawdziwych myśli, co ekran mentalny dowolnego slana. Była wszakże pewna różnica. Na zewnątrz wydostawały się pojedyncze wibracje świadczące o okrucieństwie charakteru i znakomicie wykształconym, błyskotliwym mózgu. Nagle pojawił się koniuszek myśli wyrzucony na powierzchnię spazmem wściekłości, który zburzył spokój mężczyzny: — Muszę zabić tę slankę, Kathleen Layton. To jedyna metoda osłabienia pozycji Kiera Graya.
Jommy rozpaczliwie próbował podążyć za ową myślą, ale ta już znikła w cieniach, poza jego zasięgiem. Tym niemniej sens pochwycił: miano zabić slankę nazwiskiem Kathleen Layton, by osłabić pozycję Kiera Graya.
— Szefie — nadleciała myśl Sama Endersa — może pan przekręcić tamtą gałkę? To czerwone światełko, co się włączyło, to alarm ogólny.
Umysł Johna Petty’ego pozostał obojętny.
— Niech sobie alarmują. To sprawy dla pętaków.
— Nie zaszkodzi sprawdzić, co to jest — odparł Enders.
Kiedy sięgał w odległy koniec tablicy rozdzielczej, samochód minimalnie zwolnił, a Jommy, który przesunął się ryzykownie na koniec zderzaka, rozpaczliwie wyczekiwał okazji do zeskoczenia na jezdnię. Zerkając ponad zderzakiem do przodu widział tylko długą nieprzyjemną krechę betonowej nawierzchni, twardej i odpychającej, i ani śladu trawiastych pasów zieleni. Skok teraz oznaczał zmiażdżenie o beton. Porzuciwszy więc ten zamiar przywarł mocniej do karoserii i w tym momencie dotarła do niego burza myśli Endersa, gdy mózg tego ostatniego odebrał treść komunikatu o alarmie ogólnym.
— ...wszystkie wozy na Stołecznej i w pobliżu: szukać chłopca, który może być slanem, synem Patrycji Cross, a nazywa się Jommy Cross. Jego matka została dziesięć minut temu zabita na rogu Głównej i Stołecznej. Według zeznań świadków chłopak wskoczył na zderzak samochodu, który szybko odjechał.
— Pan posłucha, szefie — powiedział Enders. — Jesteśmy na Stołecznej. Lepiej zatrzymajmy się i przyłączmy do poszukiwań. Za slany dają dziesięć tysięcy dolarów nagrody.
Pisnęły hamulce. Samochód zwolnił z impetem, który brutalnie cisnął Jommym o tył karoserii. Wytężywszy siły pokonał przeciążenie, odepchnął się od blachy i na moment przed zatrzymaniem samochodu zeskoczył na jezdnię. Z miejsca ruszył biegiem. Przemknął obok starej baby, która próbowała go zatrzymać; z jej umysłu emanowała chciwość. A potem był już na pustej parceli, poza którą wznosił się długi rząd poszarzałych ceglano-betonowych budynków, stanowiących początek dzielnicy fabryczno-magazynowej.
Z samochodu strzeliła za nim kąśliwa myśl:
— Enders, czy ty wiesz, że ruszyliśmy z rogu Stołecznej i Głównej dziesięć minut temu?! Ten chłopak... O, tam jest! Strzelaj, idioto!
Wrażenie wyciągania przez Endersa rewolweru dotarło do Jommy’ego tak żywo, że poczuł w mózgu tarcie metalu o skórę. Nieomal widział, jak mężczyzna celuje — tak wyraźne było myślowe wrażenie pokonujące dystans dzielących ich pięćdziesięciu metrów.
W momencie, gdy rewolwer wypalił z głuchym „plop”, Jommy uskoczył w bok. Prawie nie poczuł uderzenia; w chwilę potem wspiął się po kilku schodkach i wpadł przez otwartą bramę do wielkiego, słabo oświetlonego magazynu. Z tyłu dobiegły go niewyraźne myśli:
— Pan się nie martwi, szefie, pogonimy go, to zaraz spuchnie. — Ty baranie, żaden człowiek nie da rady zmęczyć slana! Wyglądało na to, że Petty zaczął rzucać rozkazy przez radio: — Trzeba otoczyć kwartał przy 57 ulicy. Skierujcie tu wszystkie wozy policyjne i ściągnijcie wojsko...
Jakie wszystko zrobiło się zamglone... Jommy przepychał się przez omroczony świat, świadom tylko, że pomimo swych nie ulegających zmęczeniu mięśni, biegnąc najszybciej, jak potrafi, nawet w najlepszym przypadku może rozwinąć najwyżej połowę prędkości osiąganej przez dorosłego człowieka. Przepastny magazyn stanowił mroczny świat wyzierających zewsząd kanciastych kształtów i podłóg ginących w odległym półmroku. Dwukrotnie zderzyły się z jego psychiką myśli ludzi przesuwających skrzynki gdzieś na lewo od niego. Ale w ich mózgach nie znalazł świadomości zewnętrznej wrzawy ani swojej obecności. Daleko na przedzie, trochę w prawo dojrzał jasny otwór — drzwi. Ruszył w tamtą stronę. Dotarł do drzwi, zdumiony swym wyczerpaniem. Coś mokrego i lepkiego przywierało mu do boku, a mięśnie jakby zdrętwiały. Umysł działał wolno i ociężale. Jommy stanął i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
Miał przed oczyma ulicę zupełnie inną niż Aleja Stołeczna. Był to obskurny zaułek o potrzaskanej jezdni; po jego przeciwnej stronie stały domy zbudowane z plastyku przed stu lub więcej laty. Jakkolwiek wzniesiono je z materiałów praktycznie niezniszczalnych, o wiecznotrwałych kolorach, w zasadzie równie świeżych i jasnych, jak w dniu zakończenia budowy, tym niemniej czas odcisnął na nich swe piętno. Kurz i sadza przywarły jak pijawki do lśniących powierzchni. Trawników nie pielęgnowano, a naokoło walały się sterty śmieci.
Uliczka była najwyraźniej opustoszała. Mglista niczym szept myśl snuła się od strony obskurnych budynków. Jommy był zbyt wyczerpany, aby się upewniać, że myśli dobiegają tylko od strony zabudowań.
Zsunął się z krawędzi rampy magazynowej i opadł na twardy beton leżącej poniżej jezdni. Fala bólu zalała mu bok; ciało nie miało zwykłej sprawności, ani śladu normalnej sprężystości, która podobny zeskok czyniłaby dziecinnie łatwym. Wstrząs spowodowany uderzeniem o beton szarpnął nim do szpiku kości.
Kiedy przebiegał przez ulicę, świat pociemniał jeszcze bardziej. Potrząsnął głową, by odzyskać ostrość widzenia, ale nic to nie pomogło. Był tylko w stanie umykać dalej na nogach jak z ołowiu, między lśniącym, lecz przybrudzonym sadzą dwupiętrowym budynkiem a wyniosłym blokiem mieszkalnym o opływowych liniach, w kolorze morskiego błękitu. "Nie zauważył kobiety stojącej ponad nim na werandzie, ani nie wyczuł jej, aż do momentu, kiedy zamachnęła się nań szczotką. Szczotka chybiła, bo kątem oka uchwycił jej cień w samą porę, by dać nura w bok.
— Dziesięć tysięcy dolarów! — wrzasnęła za nim. — Radio podało, że dziesięć tysięcy! On jest mój, słyszycie? Niech nikt nie waży się go dotknąć. Jest mój; pierwsza go zobaczyłam.
Mętnie uświadomił sobie, że wrzeszczała do innych kobiet, które wynurzały się z mieszkań. Bogu dzięki, że mężczyźni byli w pracy!
Groza chciwych umysłów ścigała go, gdy wystartował z mocą kogoś gnanego przerażeniem, wzdłuż wąskiego chodniczka pod ścianą bloku mieszkalnego. Skulił się pod naporem złowrogich myśli i zadrżał, gdy dogonił go najstraszliwszy dźwięk świata: piskliwy jazgot rozpaczliwie biednych ludzi, rojących się ciżbą idącą w dziesiątki, w pogoni za bogactwem przechodzącym najśmielsze nawet senne wizje skąpca.
Opanowało go przerażenie, że zostanie zmasakrowany szczotkami i obcasami, że rozwalą mu głowę, połamią kości i zmiażdżą ciało. Zatoczywszy się, okrążył tylny narożnik czynszówki. Szemrzący tłum wciąż deptał mu po piętach. W nadpływających od nich nabrzmiałych myślach wyczuwał zdenerwowanie. Nasłuchali się o slanach opowieści, które niespodziewanie omalże przyćmiły żądzę posiadania dziesięciu tysięcy dolarów. Ale gęstość ciżby dodawała odwagi jednostkom. Tłum napierał.
Wpadł na maleńkie podwórko, z jednej strony zagracone stosami pustych skrzynek. Sterta wznosiła się wysoko: ciemna bryła, nieostra nawet w blasku słońca. W jego skołowanej głowie zaświtał pomysł i w jednej chwili Jommy już się wspinał na spiętrzone skrzynki.
Ból spowodowany wysiłkiem ciął niczym kły zapuszczone w jego bok. Pobiegł ostrożnie po szczycie stosu skrzynek; po chwili na poły zsunął się, a na poły spadł w przestrzeń między dwoma starymi pojemnikami. Przestwór sięgał aż do ziemi. W prawie całkowitym mroku jego oczy wypatrzyły głębszą ciemność w plastykowej ścianie budynku. Wyciągnął ręce i przesunął dłońmi po krawędziach dziury w ścianie, poza tym całkiem gładkiej.
Błyskawicznie przecisnął się przez otwór i padł wyczerpany na wilgotną ziemię poza nim. Odłamki kamieni wpijały mu się w bok, ale na razie był zbyt wycieńczony, by się poruszyć; leżał tylko z zapartym tchem, podczas gdy poszukujący go wściekle tłum szalał na zewnątrz.
Ciemność działała kojąco niczym myśli matki chwilę przedtem, nim kazała mu odejść. Ktoś wchodził po jakichś schodach, dokładnie nad nim, i to wyjaśniło mu, gdzie się znajdował; w niewielkiej klitce pod kuchennymi schodami. Zdziwił się, jak mogło w ogóle dojść do strzaskania twardego plastyku.
Leżąc tak i drżąc z przerażenia pomyślał o matce — teraz już martwej, jak podało radio. Martwej! Ona oczywiście wcale się nie bała. Wiedział aż za dobrze, że tęskniła do dnia, gdy będzie się mogła połączyć ze swym zmarłym mężem w spokoju grobowca. „Ale najpierw muszę cię wychować, Jommy. To byłoby takie łatwe, takie przyjemne — przystać na śmierć. Ale muszę utrzymywać przy życiu ciebie, dopóki nie wyrośniesz z wieku dziecięcego. Ojciec i ja poświęciliśmy całe dane nam życie pracując nad jego wielkim wynalazkiem i wszystko to poszłoby na marne, gdyby zabrakło ciebie, żeby to kontynuować.”
Odpędził od siebie tę myśl, bo od tych wszystkich rozważań poczuł bolesne skurcze gardła. Jego umysł nie był już taki zaćmiony. Krótki odpoczynek najwyraźniej dobrze mu zrobił. To jednak sprawiło, że kamienie, na których leżał, zaczęły mu bardziej doskwierać, co było trudniej wytrzymać. Spróbował się przesunąć, ale nie starczało miejsca.
Odruchowo położył dłoń na ziemi i dokonał odkrycia. Leżał nie na kamieniach, a na odłamkach plastyku, które wpadły do środka, kiedy mały fragment ściany został strzaskany i powstała dziura, przez którą się wczołgał. Głupie uczucie: tak myśleć o niej i nagle uświadomić sobie, że jeszcze ktoś — ktoś na zewnątrz — myśli o tej samej dziurze. Szok wywołany ową niewyraźną myślą z zewnątrz jak płomień przeszył Jommy’ego na wskroś.
Przerażony spiął się, by wyizolować ową myśl i umysł, w którym się zrodziła. Ale dookoła było zbyt wiele innych umysłów, zbyt wiele zamieszania. Żołnierze i policjanci roili się na ulicy, przeczesując każdy domek, każdą kamienicę, każdy kwartał. Raz ponad zamieszaniem szumu umysłowego uchwycił zimną, wyraźną myśl Johna Petty’ego.
— Mówicie, że tu widziano go po raz ostatni?
— Skręcił za róg — powiedziała jakaś kobieta — a potem zniknął!
Drżącymi palcami począł wydłubywać z wilgotnej ziemi odłamki skorup. Zmusił się do zachowania spokoju i szybko, ale starannie przesłaniał dziurę używając wilgotnej ziemi do łączenia kawałków plastyku. Miał bolesną pewność, że jego dzieło nie ujdzie uwadze bystrzejszych oczu.
Pracując, przez cały czas czuł ową myśl tamtej osoby na zewnątrz — chytrą, rzeczową myśl, niemal przygłuszoną dziką nawałnicą innych myśli bombardujących jego mózg. Ani na chwilę ów ktoś nie przestawał myśleć o tej właśnie dziurze. Jommy nie potrafił rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta. Ale myśl trwała, niczym złowroga wibracja emanująca z chorego mózgu.
Myśl trwała cały czas, niewyraźna i złowieszcza, kiedy ludzie odrzucali skrzynki na bok i zaglądali między nie — a potem powoli oddaliła się, krzyki zaś ścichły, a koszmar mentalnej nawałnicy oddaliwszy się zelżał. Myśliwi zmienili teren łowów. Jommy słyszał ich jeszcze długo, ale w końcu zrobiło się spokojniej i wiedział, że zapada noc.
W pewnym sensie nastrój podniecających wydarzeń dnia wisiał jeszcze w powietrzu. Szept myśli wyciekał z domków i mieszkań w czynszówkach; ludzie myśleli i rozmawiali o tym, co się stało.
W końcu zdobył się na odwagę, by dłużej nie czekać. Gdzieś tam był umysł należący do kogoś, kto wiedział, że on jest w dziurze, lecz nic nie powiedział. Był to zły umysł, co napawało go diabelnie niemiłymi przeczuciami i uczuciem konieczności pilnego oddalenia się od tego miejsca. Drżącymi, lecz zwinnymi palcami usunął plastykowe skorupy. Potem, zdrętwiały od długiego czuwania, ostrożnie przecisnął się na zewnątrz. Bok zapiekł od ruchu, a umysł zalał przypływ osłabienia, ale nie odważył się zwlekać. Powoli podciągnął się na wierzch stosu skrzynek. Kiedy już spuszczał nogi na ziemię, nagle usłyszał pośpieszne kroki... i dopiero teraz poraziło go wrażenie obecności osoby, która na niego czekała.
Wychudła dłoń schwyciła go za kostkę i rozległ się triumfalny głos starej kobiety:
— Bardzo dobrze, zejdź do Babuni. Babunia się tobą zajmie, a jakże. Babunia jest cwana. Cały czas wiedziała, że mogłeś się przyczaić tylko w tej dziurze, a ci głupcy nic nie podejrzewali. Tak, tak, Babunia jest cwana. Poszła sobie, a potem wróciła, a dlatego że slany potrafią czytać w myślach, cały czas pilnowała, żeby rozum mieć spokojny, i myślała tylko o gotowaniu. I to cię zmyliło, no nie? Babunia wiedziała, że tak będzie. Babunia się tobą zajmie. Babunia też nie lubi policji.
Przerażenie zdławiło mu krtań, bo rozpoznał umysł starej chciwej baby, która usiłowała go schwycić, kiedy uciekał od samochodu Johna Petty’ego. Tamto przelotne doznanie utrwaliło w jego mózgu obraz złośliwej staruchy. A teraz zionęło od niej taką grozą, takie ohydne były jej zamiary, że pisnął cichutko i wierzgnął nogą w jej stronę.
Dopiero gdy ciężki kij trzymany przez nią drugą ręką spadł mu na głowę, zdał sobie w ogóle sprawę, że baba ma tę broń. Cios był ogłuszający. Mięśnie chłopca drgnęły spazmatycznie i Jommy osunął się bezwładnie na ziemię.
Czuł, że baba wiąże mu ręce, a potem na pół niesie, na pół ciągnie go dwa, trzy metry. W końcu został rzucony na stary, rozklekotany wózek i przykryty szmatami, które cuchnęły końskim potem, naftą i śmietnikiem.
Wózek począł się toczyć po kiepskiej nawierzchni bocznej uliczki, a ponad klekotem kół Jommy słyszał skrzek starej baby:
— Jaka by Babunia musiała być głupia, żeby dać im cię złapać! Dziesięć tysięcy nagrody — phi! Ani centa bym z tego nie powąchała. Babunia zna życie. Kiedyś była sławną aktorką, teraz grzebie w śmieciach. Ani stówy by nie dali, a co dopiero stu setek, starej babie, co zbiera szmaty i flaszki. A miejcie sobie te swoje dolary! Już wam Babunia pokaże, do czego może się przydać młody slan. Babunia zrobi na tym diablęciu wielki majątek...
To znowu ten nieznośny chłopak.
Kathleen Layton zastygła w obronnej pozie, a potem się rozluźniła. Z miejsca gdzie stała na blankach pałacu, na wysokości stu pięćdziesięciu metrów, nie mogła mu uciec. A po tych wszystkich latach, które spędziła jako jedyny slan pośród niezliczonych wrogów, nic nie mogło już jej przerazić, nawet Davy Dinsmore, lat jedenaście.
Nie odwróci się. W żaden sposób nie da po sobie poznać, że wie, iż on nadchodzi szeroką oszkloną galerią. Starannie unikała wniknięcia w jego myśli, utrzymując tylko czysto powierzchniowy kontakt, konieczny, by nie dać się zaskoczyć. Musi się skoncentrować tylko na patrzeniu na miasto, tak jakby chłopca tu w ogóle nie było.
Miasto rozpościerało się tuż pod nią — rozległy obszar zabudowany domkami i blokami; ich niezliczone odcienie przygasły teraz osobliwie i złagodniały za sprawą zapadającego zmierzchu. Zielona równina za miastem pociemniała, a zwykle niebieska i wartko biegnąca woda wypływającej z miasta rzeki wydawała się czarniejsza i matowa w owym niemal pozbawionym słońca świecie. Nawet góry na odległym, niewyraźnie majaczącym horyzoncie przybrały ponury odcień, sposępniały, co współbrzmiało z melancholią w jej własnej duszy.
— Taaa... Lepiej dobrze się przyjrzyj. To już ostatni raz.
Nieharmonijny głos szarpnął jej nerwami niczym zupełnie pozbawiony sensu zgrzyt. Aluzja zawarta w kompletnie niepojmowalnych dźwiękach była tak drastyczna, że przez chwilę znaczenie słów nie dotarło do jej świadomości. A potem, wbrew sobie, błyskawicznie odwróciła się do niego.
— Ostatni raz? Co masz na myśli?
Natychmiast pożałowała swojego odruchu. Davy Dinsmore stał mniej niż dwa metry od niej. Miał na sobie długie zielone spodnie z atłasu i żółtą koszulę rozpiętą pod szyją. Chłopięca twarz z tym wyrazem „jestem twardziel” i usta wykrzywione szyderczym grymasem przypomniały jej dosadnie, że nawet to, iż go w ogóle raczyła zauważyć, stanowiło jego sukces. Ale co... co mogło go skłonić do mówienia takich rzeczy? Trudno było uwierzyć, że sam wymyśliłby takie słowa. Pod wpływem chwilowego impulsu na moment owładnęła nią chęć, by zbadać to głębiej w jego umyśle. Wzdrygnęła się i zrezygnowała. Wniknięcie do tego mózgu w jego obecnym stanie zepsułoby jej humor na miesiąc.
Upłynęło mnóstwo czasu, całe miesiące, odkąd zerwała mentalny kontakt ze strumieniem ludzkich myśli, nadziei i nienawiści czyniących atmosferę pałacu piekłem. Teraz najlepiej będzie chłopaka zlekceważyć, tak jak to już nieraz robiła. Odwróciła się do niego plecami, a najdelikatniejsze z delikatnych połączenie z jego mózgiem przyniosło jej echo wściekłości, która w nim wezbrała na widok jej zachowania. A potem znowu rozległ się kłótliwy głos:
— Taaak... ostatni raz. Tak powiedziałem, bo tak myślę. Jutro są twoje jedenaste urodziny, no nie?
Kathleen nie odpowiedziała, udając, że go nie słyszy. Ale jej obojętność prysła, porażona poczuciem katastrofy. On się tym zbytnio napawał, zbyt pewnie brzmiał jego głos. Czy to możliwe, że podczas owych miesięcy, kiedy utrzymywała swój umysł w izolacji od myśli tych ludzi, działy się okropne rzeczy, ułożono okropne plany? Czy możliwe, iż popełniła błąd, zasklepiając się we własnym święcie? A teraz świat zewnętrzny strzaskał jej pancerz ochronny?
— Zdaje ci się, że jesteś cwana, co? — rzucił Davy Dinsmore. — Niech ci się zdaje, ale nie będziesz taka cwana, kiedy cię jutro zabiją. Może jeszcze tego nie wiesz, ale mama mówiła, że wszyscy w pałacu gadają teraz, że jak cię tu sprowadzili, pan Kier Gray musiał obiecać rządowi, że cię zabije w twoje jedenaste urodziny. I na pewno tak zrobią. Któregoś dnia zabili na ulicy slankę. Ciebie tak samo zabiją! I co ty na to, spryciaro?
— Jesteś... wariat!
Słowa same wyrwały się jej z ust. Ledwie sobie uświadamiała, że padły, bo wcale nie o tym myślała. Z jakiegoś powodu nie wątpiła, że powiedział prawdę. To pasowało do ich zbiorowej nienawiści. Było tak logiczne, że nagle odniosła wrażenie, iż zawsze o tym wiedziała.
Dziwne, ale jej umysł nurtowała wzmianka Davy’ego o tym, co powiedziała jego matka. I dlatego Kathleen sięgnęła pamięcią trzy lata wstecz, do dnia, kiedy ten chłopak rzucił się na nią pod łaskawym okiem swojej matki, z zamiarem sprania małej dziewczynki. Cóż to było za zaskoczenie, co za wrzaski i wierzganie z przerażenia, kiedy trzymała go w górze, dopóki jego rozwścieczona rodzicielka nie pośpieszyła mu z pomocą, ciskając groźby, czego to ona nie zrobi „z tą małą, wredną, podstępną slanką”.
A potem nagle pojawił się jak spod ziemi Kier Gray, posępny, wysoki i potężny, i pani Dinsmore płaszczyła się przed nim.
— Szanowna pani, na pani miejscu nie podnosiłbym ręki na to dziecko. Kathleen Layton jest własnością państwa i we właściwym czasie państwo się jej pozbędzie. Co zaś do pani synalka, to tak się złożyło, że widziałem całe zajście. Dostał dokładnie to, na co zasługuje każdy, kto się znęca nad słabszymi, i mam nadzieję, że zrozumiał tę nauczkę.
Ach, jak nią wstrząsnęła jego obrona! A potem, w swych myślach, zaliczyła Kiera Graya do innej kategorii niż pozostałe istoty ludzkie — bez względu na jego okrucieństwo, bez względu na przerażające opowieści na jego temat. Ale teraz znała już prawdę; wówczas myślał dokładnie to, co powiedział: „...państwo się jej pozbędzie...”.
Drgnąwszy ocknęła się z gorzkiej zadumy i spostrzegła, że w obrazie leżącego poniżej miasta zaszła zmiana. Całe olbrzymie skupisko zabudowań przywdziało nocny przepych miliarda mrugających jak okiem sięgnąć światełek. Rozpościerało się teraz przed nią cudowne miasto, olbrzymi, błyszczący klejnot, niewiarygodna baśniowa kraina budynków strzelających majestatycznie ku niebiosom, olśniewających wspaniale promienistym, nierealnym widokiem.
Jak ona zawsze pragnęła pójść do tamtego tajemniczego miasta i obejrzeć sobie te cuda, jakie stworzyła jej wyobraźnia. Teraz oczywiście nigdy go nie zobaczy. Cały świat wszelakich wspaniałości pozostanie nie zobaczony, nie posmakowany.
— Taaak... — dobiegł do niej znowu zgrzytliwy głos Davy’ego. — Dobrze się przyjrzyj. To już ostatni raz.
Kathleen drgnęła. Nie mogła znieść ani sekundę dłużej obecności tego... tego wstrętnego chłopaka. Bez słowa odwróciła się i weszła do pałacu, by tam, we wnętrzu swej sypialni, znaleźć samotność.
Choć było późno, sen nie chciał nadejść. Że jest późno, wiedziała stąd, iż przycichł jazgot zewnętrznych myśli i ludzie już dawno położyli się spać poza strażnikami, neurotykami i tymi, co się bawili.
Zabawne, ale nie mogła zasnąć. Szczerze mówiąc, czuła ulgę — teraz, kiedy już wiedziała. Okropne było to życie z dnia na dzień, w napięciu niemal nie do wytrzymania — z powodu nienawiści służby i prawie wszystkich pozostałych ludzi. W końcu zapadła chyba w płytki sen, bo brutalna myśl, która dotarła do niej z zewnątrz, powikłała fantastyczny sen, który śniła.
Kathleen poruszyła się niespokojnie. Czułki slana (cieniutkie pasemka jakby z polerowanego złota, połyskujące nikle w półmroku na tle ciemnej czupryny wieńczącej jej dziecięcą twarzyczkę o subtelnych rysach) podniosły się spomiędzy jej włosów i kołysały delikatnie, jak gdyby poruszane leciutkim wiatrem. Delikatnie, ale uporczywie.
Nagle złowieszcza myśl ściągnięta przez owe czułe anteny z wnętrza spowitego nocą pałacu Kiera Graya wtargnęła do jej świadomości. Kathleen przebudziła się, drżąc jak osika.
Owa myśl, otrząsnąwszy z niej sen niczym wiadro lodowatej wody, przez moment trwała w jej umyśle, wyraźna, zimnokrwiście mordercza. A potem znikła, tak kompletnie, jakby nigdy nie istniała. Pozostała tylko niewyraźna gmatwanina obrazów myślowych, spływających nieprzerwanym strumieniem z niezliczonych pomieszczeń przepastnego pałacu.
Kathleen leżała zupełnie bez ruchu, a z głębi jej własnego umysłu wyłoniło się zrozumienie, co to wszystko miało znaczyć. Ktoś nie czekał do jutra. Ktoś wątpił, że jej egzekucja odbędzie się zgodnie z planem. I zamierzał postawić Radę wobec faktu dokonanego. A mogła być tylko jedna osoba dostatecznie potężna, by stawić czoło wszelkim konsekwencjom: John Petty, szef tajnej policji, fanatyczny przeciwnik slanów; John Petty, który nienawidził jej tak, że wyróżniał się drastycznie nawet tu, w jaskini antyslanów. Zamachowiec musiał być jednym z jego siepaczy.
Z trudem uspokoiła nerwy i wytężyła umysł, sięgając w przestrzeń aż do granic swych możliwości. Sekundy wlokły się, a ona wciąż leżała błądząc po omacku, szukając mózgu, którego myśli na mgnienie oka zagroziły jej życiu. Szept myśli zewnętrznych przekształcił się w ryk, a ten aż wstrząsnął jej mózgiem. Minęły miesiące od czasu, gdy ostatni raz badała ów świat nie kontrolowanych umysłów. Wydawało jej się, że obraz jego okropności nie wyblakł w jej pamięci. A jednak rzeczywistość była gorsza niż wspomnienia. Zawzięcie, z wytrwałością godną dojrzałego slana, trwała w tej nawałnicy wibracji myślowych, walcząc o wyizolowanie po kolei każdego indywidualnego wzorca. Dobiegło do niej zdanie:
— O Boże, mam nadzieję, że nie wykryją jego oszustw. Tych dzisiejszych, na warzywach.
To powinna być żona zastępcy szefa kuchni, biedna, pobożna kobieta, żyjąca w śmiertelnym przerażeniu, że nadejdzie dzień, kiedy drobne kradzieże jej męża wyjdą na jaw. Przez chwilę Kathleen współczuła kobiecinie leżącej gdzieś tam w ciemności przy boku męża. Współczucie nie było jednak zbyt gorące, jako że ongiś owa „kobiecina”, powodowana ordynarnym, złośliwym odruchem, zatrzymała się, gdy Kathleen mijała ją na korytarzu, i bez uprzedniego ostrzeżenia mentalnego wymierzyła jej mocny policzek.
Umysł Kathleen podążał dalej, wiedziony teraz narastającym uczuciem konieczności pośpiechu. Przez jej mózg przemykały kolejne obrazy, istny kalejdoskop, odpychane niemal w momencie pojawienia, jako niepotrzebne, nie związane z groźbą, która ją przebudziła. Oto cały świat pałacu, z jego intrygami, niezliczonymi tragediami osobistymi, bezwzględnością. Oto sny o implikacjach psychologicznych — marzenia napływające od niespokojnie śpiących ludzi. Oto wreszcie obraz innych, którzy siedzieli knując spiski do późna w nocy.
A potem nadbiegło nagle pasemko brutalnego zamiaru, silne postanowienie, by j ą zabić! Natychmiast znikło znowu, niczym ulotny motyl, tylko w zupełnie inny sposób. Jego morderczość podziałała jak spięcie ostrogą nad krawędzią otchłani rozpaczy. Bo ów drugi błysk złowrogiej myśli zabrzmiał zbyt potężnie, by mogło to oznaczać cokolwiek innego niż bliskość, okropną, niebezpieczną bliskość.
Zdumiewające, jak trudno było go znowu odnaleźć. Jej mózg cierpiał, a ciało zalewały na przemian fale ciepła i zimna; potem zabłąkany motyw nadbiegł po raz trzeci — i teraz go miała. Teraz zrozumiała, czemu jego mózg tak długo ją zwodził. Jego bardzo starannie przemieszane myśli celowo rozbiegały się ku tysiącom rozmaitych spraw, robiąc wrażenie odprysków z plątaniny wszechobecnego myślowego szumu.
Musiał to trenować, ale mimo to daleko mu było do Kiera Graya czy Johna Petty’ego; każdy z nich potrafił trzymać się ściśle linii rozumowania bez choćby jednokrotnego wymknięcia się myśli poza maskującą barierę. Jej niedoszły morderca pomimo całego swego sprytu zdradził się. Kiedy tylko wejdzie do pokoju, ona...
Myśl nie dobiegła końca. Umysł Kathleen niemal się rozpadł pod udarem prawdy, która na nią spłynęła. Tamten człowiek był już w sypialni i właśnie w tym momencie skradał się na kolanach w stronę jej łóżka.
Leżącą w pościeli Kathleen ogarnęło wrażenie, że czas się zatrzymał. Zrodziło się z ciemności i tego, jak unieruchamiała ją kołdra, pokrywająca nawet ręce. Miała świadomość, że najmniejszy nawet ruch spowoduje szelest sztywnej pościeli. A wtedy on skoczy na nią, zanim ona zdoła się podnieść; przydusi kołdrą i będzie zdana na jego łaskę.
Nie mogła się poruszyć. Nie mogła nic zobaczyć. Mogła tylko wyczuwać, jak narastające podniecenie przenika drżeniem mózg zabójcy. Jego myśli biegły teraz szybciej; zapomniał, że ma je rozpraszać. Żar morderczego zapału gorzał w nim tak potężnie i ogniście, że musiała skierować w inną stronę część swego umysłu, bo zaczęła to odczuwać jak fizyczny ból.
A w zupełnie teraz jawnych myślach odczytała historię napaści. Ten człowiek był strażnikiem, którego postawiono pod jej drzwiami. Ale nie tym samym strażnikiem co zawsze. Dziwne, że tego nie zauważyła. Musieli dokonać zamiany, kiedy spała. Albo może za bardzo rozdrażniły ją własne myśli.
Pojęła jego plan działania, kiedy podniósł się na nogi i nachylił nad łóżkiem. Dopiero teraz, gdy jego ręka uniosła się do ciosu, jej oczy zarejestrowały nikłe lśnienie noża.
Jedno jedyne wyjście. Mogła zrobić tylko jedną rzecz! Szybkim pewnym ruchem zarzuciła kołdrę na głowę i ramiona zaskoczonego mężczyzny. I natychmiast ześliznęła się z łóżka, niknąć jak cień wśród cieni mrocznej sypialni.
Usłyszała za sobą słaby okrzyk, kiedy mężczyznę spowiła kołdra narzucona przez jej małe, nadzwyczaj silne ręce. W tym cichym okrzyku brzmiała konsternacja i zaczątek paniki na myśl, co by oznaczało odkrycie zamachu.
Pochwyciła jego myśli; słyszała ruchy, kiedy jednym skokiem przesadził łóżko i zaczął wymachiwać ramionami, przeczesując mroczny przestwór sypialni. Naszła ją osobliwa myśl, że nie powinna była umykać z łóżka. Jeśli i tak jutro ma nadejść śmierć, to po co ją opóźniać? Ale odpowiedź nadeszła sama, jako ogarniająca ją fala przypływu woli życia — i myśl, już po raz drugi, że ten gość o północy stanowił dowód, iż ktoś, kto pragnie jej śmierci, obawia się, że nie dojdzie do egzekucji.
Odetchnęła głęboko. Zdenerwowanie ustępowało wraz z pierwszą lekceważącą wypowiedzią o niezdarnych wysiłkach zamachowca:
— Ty głupcze! — odezwała się zionącym pogardą głosem, dziecięcym, a zarazem niezmiernie dorosłym przez kąśliwą logikę. — Czyżbyś naprawdę wierzył, że zdołasz pochwycić slana w ciemności?
To było wręcz żałosne: sposób, w jaki mężczyzna młócąc we wszystkie strony pięściami rzucił się w kierunku, skąd dobiegły jej słowa. Żałosne i przerażające, bo jego myśli stały się teraz aż groźne ze strachu. Było coś nieczystego w tym jego panicznym popłochu, który wprawił w drżenie Kathleen stojącą boso w przeciwległym końcu pokoju.
Raz jeszcze przemówiła swym wysokim, dziecięcym głosikiem:
— Idź sobie lepiej, zanim ktoś usłyszy, jak się tu miotasz. Jeśli zaraz sobie pójdziesz, to nie poskarżę się na ciebie panu Grayowi.
Spostrzegła, że tamten jej nie uwierzył. Było w nim za dużo przerażenia, za dużo podejrzliwości i, o dziwo, sprytu. Zakląwszy pod nosem przestał jej szukać i raptownie rzucił się ku drzwiom, gdzie znajdował się wyłącznik światła. Wyczuła, że szukając przycisku wyciągnął jednocześnie pistolet. I pojęła, że wołał podjąć ryzyko ucieczki przed strażnikami, co nadbiegną na odgłos strzału, niż spotkać się ze swoim mocodawcą i przyznać do niepowodzenia.
— Ty głupi tępaku! — powiedziała.
Wiedziała, co musi zrobić, chociaż nigdy przedtem jeszcze tego nie próbowała. Wymacując drogę palcami bezgłośnie przemknęła wzdłuż ściany. Potem otworzyła ukryte w boazerii drzwi, prześliznęła się przez nie, zamknęła za sobą i pomknęła dyskretnie oświetlonym korytarzykiem ku drzwiom u jego końca. Pod jej dotknięciem otworzyły się ukazując duży, luksusowo umeblowany gabinet.
Przerażona nagle zuchwałością swego kroku Kathleen stała w drzwiach, zapatrzona na potężnie wyglądającego mężczyznę, który siedział za biurkiem, pisząc przy świetle stołowej lampy z abażurem. Kier Gray nie od razu podniósł wzrok. Już po chwili wiedziała, że zdaje sobie sprawę z jej obecności, a jego milczenie dodało jej odwagi na tyle, by mu się przypatrzyć.
W owym władcy ludzi było coś wspaniałego, co wzbudziło jej podziw nawet teraz, kiedy lęk przed nim zalegał w niej niczym wewnętrzny ciężar. Ostre męskie rysy nadawały szlachetny wyraz obliczu, pochylonemu teraz w zadumie nad pisanym listem.
Gdy pisał, była w stanie śledzić jego powierzchowne myśli, lecz nic oprócz tego. Kier Gray bowiem, jak odkryła już dawno temu, dzielił z owym najbardziej znienawidzonym spośród ludzi, Johnem Pettym, umiejętność jednotorowego myślenia w jej obecności, w taki sposób, że czyniło to czytanie myśli praktycznie niemożliwością. Wymykały się tylko tamte powierzchniowe słowa, słowa pisanego listu. Ale jej zdenerwowanie i niecierpliwość przewyższały całe zainteresowanie jego listem. Wybuchła:
— W moim pokoju jest mężczyzna. Próbował mnie zabić!
Kier Gray podniósł wzrok. Jego twarz, teraz gdy zwrócił się całkiem w jej stronę, miała surowy wyraz. Szlachetne cechy profilu zagubiły się w zdecydowaniu i sile owej smukłej mocnej szczęki. Kier Gray, władca ludzi, zmierzył ją chłodnym wzrokiem Gdy przemówił, jego umysł poruszał się z taką precyzją, a głos i myśli miał tak ściśle zgrane, że nie była pewna, czy w ogóle wypowiedział jakieś słowa.
— Zamachowiec, co? Mów dalej.
Opowieść popłynęła z ust Kathleen drżącym potokiem słów, zawierającym relację ze wszystkiego, co zdarzyło się od chwili, gdy Davy Dinsmore szydził z niej na blankach pałacu.
— A więc myślisz, że za tym stoi John Petty? — zapytał.
— Tylko on mógł to zrobić. Strażników, którzy mnie pilnują, nadzoruje tajna policja.
Powoli skinął głową, a ona wyczuła w jego myślach leciutkie napięcie. Mimo to były spokojne, głębokie i nieśpieszne.
— A więc już się stało — powiedział miękko. — Próba zdobycia władzy absolutnej przez Johna Petty’ego. Żal mi nieomal tego człowieka; jest tak zaślepiony, że nie dostrzega słabych punktów we własnych planach. Nigdy żaden szef tajnej policji nie cieszył się zaufaniem ludu. Mnie się boją, ale i uwielbiają; jego się tylko boją. I wydaje mu się, że to najważniejsze.
Brązowe oczy Kiera Graya spojrzały posępnie w oczy Kathleen.
— Zamierzał cię zabić przed terminem ustalonym przez Radę, bo gdyby to się stało, nie mógłbym już nic zrobić. A wiedział, że moja bezradność wobec niego obniżyłaby mój prestiż w Radzie.
Jego głos brzmiał teraz bardzo cicho, jak gdyby zapomniał o obecności Kathleen i myślał na głos.
— I miał rację. Rada by się tylko zniecierpliwiła, gdybym próbował siłą wprowadzić do porządku obrad sprawę śmierci slana. Co więcej, nie przedsięwzięłaby żadnych działań, chcąc sprawdzić, czy się boję. A to by oznaczało początek końca. Dezintegrację, podział na grupy, stopniowo coraz bardziej wrogie wobec siebie, bo tak zwani realiści, oceniwszy sytuację, wytypowaliby prawdopodobnego zwycięzcę lub rozpoczęliby ową przyjemną zabawę znaną jako rozgrywka obu skrajności przeciwko centrum.
Zamilkł na chwilę, po czym podjął:
— Jak widzisz, Kathleen, bardzo subtelna i niebezpieczna sytuacja. Bo John Petty po to, by zdyskredytować mnie wobec Rady, bardzo pracowicie rozpowszechniał opowieść, że mam zamiar pozostawić cię przy życiu. W związku z tym — i to jest szczegół, który cię zainteresuje... — tu po raz pierwszy ponurą twarz Graya rozjaśnił uśmiech — ...w związku z tym mój prestiż i moja pozycja zależą teraz od tego, czy będę w stanie zachować cię przy życiu wbrew Johnowi Petty’emu.
Uśmiechnął się ponownie.
— I cóż? Co myślisz o naszej sytuacji politycznej?
Kathleen pogardliwie wydęła wargi.
— On jest głupi, jeśli chce z panem walczyć, to sobie myślę. I będę panu pomagać, w czym tylko mogę. Mogę pomóc odczytując myśli i inne rzeczy...
Kier Gray uśmiechnął się szeroko, a uśmiech rozjaśnił całe jego oblicze, zacierając brutalność rysów.
— Wiesz, Kathleen — powiedział — my, ludzie, musimy czasami wydawać się slanom bardzo dziwni. Na przykład sposób, w jaki was traktujemy. Wiesz, dlaczego tak jest, prawda?
Kathleen pokręciła głową.
— Nie, panie Gray. Czytałam o tym w ludzkich umysłach i wygląda na to, że nikt nie wie, dlaczego nas nienawidzicie. Coś tam jest o wojnie między slanami i ludźmi, dawno temu, ale przedtem też zdarzały się wojny, a ludzie nie żywili potem do siebie nienawiści. No i są tam te wszystkie potworne historie, tak absurdalne, że mogą być tylko stekiem paskudnych kłamstw.
— Słyszałaś, co slany robią ludzkim dzieciom? — zapytał.
— To jest właśnie jedno z tych głupich kłamstw — odparła pogardliwie. — To są wszystko okropne kłamstwa.
Kier Gray stłumił uśmiech.
— Widzę, że o tym słyszałaś. Może cię to zaszokować, ale takie rzeczy naprawdę zdarzają się dzieciom. Cóż ty wiesz o umysłowości dorosłego slana, którego inteligencja jest o dwieście do trzystu procent wyższa, niż inteligencja zwykłego człowieka? Wiesz tyle, że ty byś takich rzeczy nie robiła, ale jesteś tylko dzieckiem. W każdym razie tym się teraz nie przejmuj. Dla ciebie i dla mnie toczy się teraz walka o życie. Zamachowiec zapewne uciekł już z twojego pokoju, ale będziesz musiała wejrzeć w jego umysł, żeby go zidentyfikować. Teraz zaczyna się konfrontacja. Ściągnę tu Petty’ego i Radę. Nie spodoba im się to wyrwanie ze słodkich snów, ale do cholery z nimi! Ty zostajesz tu. Chcę, żebyś czytała w ich umysłach, a potem mi powiesz, co myśleli podczas dochodzenia.
Nacisnął guzik na biurku i rzucił szorstko w stronę przyrządu w kształcie prostokątnego pudełka:
— Powiedz dowódcy mojej ochrony osobistej, żeby przyszedł do mojego gabinetu.
Jak trudno tak siedzieć w oślepiającym świetle włączonych lamp. Mężczyźni zbyt często na nią spoglądali, a w ich myślach niecierpliwość mieszała się z okrucieństwem i nikt jej nie żałował. Ich nienawiść tłumiła życie kipiące w jej nerwach i ciążyła na duchu. Nienawidzili jej. Chcieli jej śmierci. Kathleen pobladła; zacisnęła oczy, skierowała myśli w inną stronę i próbowała rozpłaszczyć się głęboko w fotelu, jak gdyby samym tylko wysiłkiem woli mogła uczynić swe ciało niewidzialnym.
Ale stawka była zbyt wysoka; nie śmiała uronić choćby pojedynczej myśli czy obrazu. Jej oczy i umysł rozwarły się szeroko i wszystko pojawiło się znowu: pokój, mężczyźni, cała złowieszcza sytuacja.
John Petty poderwał się gwałtownie na nogi i powiedział:
— Sprzeciwiam się obecności tej slanki na posiedzeniu, w związku z tym, że jej niewinny, dziecięcy wygląd może wzbudzić litość w niektórych z nas.
Kathleen patrzyła nań ze zdumieniem. Szef tajnej policji był masywnie zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu, a jego twarz, o rysach raczej kruczych niż orlich i cokolwiek zbyt mięsista, nie zdradzała ani śladu dobroci. Czy on naprawdę w to wierzył? Czy ktokolwiek z tych ludzi okaże litość, z jakiego bądź powodu?
Spróbowała coś odczytać pod jego słowami, ale umysł Petty’ego był celowo zmącony, a posępna, potężna twarz — bez wyrazu. Przechwyciła ledwo wyczuwalny odcień ironii i zdała sobie sprawę, że John Petty doskonale rozumie sytuację. To była jego próba zdobycia władzy; utrzymywał w pogotowiu całe ciało oraz umysł, śmiertelnie groźne przez ogrom wiedzy, jaką dysponował.
Kier Gray zaśmiał się oschle i nagle Kathleen pochwyciła błysk magnetycznej osobowości tego mężczyzny. Przywódca miał w sobie coś z tygrysiej drapieżności; otaczała go płomienna aura znamionująca żywotność i tylko on ze wszystkich obecnych w sali posiedzeń posiadał tę cechę.
— Nie sądzę — odezwał się — byśmy musieli się obawiać, że... że nasze szlachetne odruchy zdominują zdrowy rozsądek.
— Całkiem słusznie — powiedział Mardue, minister komunikacji. — Sędzia musi zasiadać w obecności oskarżonego. — Tu przerwał, ale w myśli ciągnął zdanie: — ...szczególnie gdy sędzia wie z góry, że wyrokiem jest śmierć. — Zachichotał po cichu do siebie, a oczy miał zimne.
— W takim razie żądam, żeby ją wyprowadzono — warknł Petty — ponieważ jest slanką i na Boga, nie zgodzę się, żeby slan przebywał w tym samym pomieszczeniu co ja!
Przypływ zbiorowych emocji, odpowiedź na ów ograny slogan, poraził Kathleen niczym fizycznie odczuty cios. Podniosły się rozwścieczone głosy:
— Racja, do cholery!
— Wyrzucić ją!
— Masz piekielny tupet, Gray, skoro budzisz nas w środku nocy, żeby...
— Przecież Rada ustaliła to już jedenaście lat temu. Do niedawna nawet o tym nie wiedziałem.
— Wyrok brzmiał „śmierć”, czyż nie tak?
Grad słów wywołał posępny uśmieszek na ustach Petty’ego. Rzucił spojrzenie w stronę Kiera Graya. Spojrzenia obu mężczyzn skrzyżowały się niczym rapiery przed śmiertelnym zwarciem. Kathleen z łatwością zorientowała się, że Petty usiłuje zagmatwać sprawę. Ale jeśli nawet przywódca czuł, że przegrywa, z jego beznamiętnej twarzy nie dało się tego wyczytać ani w jego myślach nie zagościł cień zwątpienia.
— Panowie, tkwicie w błędnym przekonaniu. To nie jest rozprawa przeciwko slance Kathleen Layton. Ona jest tu, by świadczyć przeciw Johnowi Petty’emu, i doskonale rozumiem jego chęć pozbycia się jej z tej sali.
Kathleen oceniła, że zdumienie Johna Petty’ego w tym momencie było nieco przedobrzone. Jego umysł pozostał zbyt spokojny, lodowato czujny, podczas gdy głos przybrał siłę ryku bawołu:
— No nie, to już jest cholerna bezczelność! Wyrwałeś nas wszystkich ze snu, żeby o drugiej nad ranem wytoczyć mi niespodziewany proces — i to na podstawie świadectwa slana! Mówię ci, Gray, masz cholerny tupet. I natychmiast powinniśmy raz na zawsze rozwiązać problem prawny, czy zeznanie slana można w ogóle traktować jako dowód.
I znowu to samo: unik, obliczony na odzew prymitywnej nienawiści. Kathleen zadrżała pod naporem fal emocji, jakie nadpłynęły w odpowiedzi od pozostałych mężczyzn. Nie miała tu żadnych szans, żadnej nadziei; czekała ją pewna śmierć.
Kiedy Kier Gray się odezwał, jego głos brzmiał nieomal flegmatycznie:
— Zdaje mi się, Petty, że powinieneś pamiętać, iż nie mówisz teraz do bandy wieśniaków o umysłach urobionych propagandą. Twoi słuchacze są realistami i pomimo tych jawnych prób zagmatwania sprawy mają świadomość, że ich polityczne i zapewne także fizyczne życie jest stawką w tym kryzysie, który ściągnąłeś na nas ty, nie ja.
Posępne, pociągłe rysy jego twarzy stwardniały od napięcia mięśni, a głos zabrzmiał teraz brutalnie:
— Mam nadzieję, że każdy z tu obecnych otrząśnie się do reszty ze snu, emocji czy zniecierpliwienia, żeby uświadomić sobie jedno: John Petty prowadzi tę rozgrywkę, aby odsunąć mnie od władzy, i niezależnie od tego, który z nas zwycięży, kilku z was nie dożyje świtu.
Teraz nikt już na nią nie patrzył. Wszyscy nagle zamilkli i Kathleen miała wrażenie, że nadal jest obecna, lecz już niewidzialna. Odczuła to tak, jakby z jej umysłu usunięto ciężar i dopiero teraz mogła widzieć, czuć i myśleć z normalną wyrazistością.
W sali wyłożonej elegancką dębową boazerią zapadła cisza, zarówno mentalna, jak i akustyczna. Przez chwilę myśli mężczyzn były zamazane, mniej intensywne; odczuła to tik, jak gdyby pomiędzy jej a ich umysłami wyrosła raptownie przegroda, bo mózgi tamtych pracowały głęboko, głęboko w swych wnętrzach, badając, oceniając szanse, analizując sytuację, spinając się wobec nagle uświadomionego śmiertelnego zagrożenia.
Nagle świadomość Kathleen zarejestrowała wyrwę w kłębowisku myśli: jasne, wyraźne, adresowane do niej polecenie mentalne: „Przesiądź się na krzesło w narożniku, gdzie nie będą cię mogli widzieć bez odwracania głowy! Szybko!”.
Kathleen posłała jedno spojrzenie w stronę Kiera Graya. Ujrzała, że nieomal łuna bije ku niej z jego oczu, tak intensywny był ich blask. Potem ześliznęła się bezgłośnie z fotela, wykonując polecenie.
Mężczyźni nie spostrzegli jej nieobecności; nawet nie zauważyli, co zrobiła. A Kathleen poczuła, że dostaje wypieków, pojąwszy, że nawet teraz, w momencie ostrego spięcia Kier Gray rozgrywa karty nie przeoczając najdrobniejszej choćby subtelności.
— Oczywiście egzekucje nie są absolutnie konieczne — powiedział głośno — pod warunkiem, że John Petty raz na zawsze wybije sobie z głowy niepoczytalne pragnienie, by mnie zastąpić.
Teraz gdy mężczyźni uważnie wpatrywali się w Kiera Graya, ich myśli nie dało się odczytać. Na moment każdy się skupił, wszyscy tak zapanowali nad swymi umysłami, jak Kier Gray i John Petty, całą świadomość koncentrując na tym, co powinni powiedzieć i co zrobić.
Gray mówił dalej; w jego głosie brzmiała ledwie wyczuwalna nuta gniewu:
— Mówię „niepoczytalne”, bo jakkolwiek może to wyglądać na zwykłą utarczkę pomiędzy dwoma ludźmi, jest to coś znacznie poważniejszego. Człowiek, który ma władzę absolutną, reprezentuje stabilność i porządek. Ten, kto chce to osiągnąć, gdy zdobędzie władzę, musi zabezpieczyć swoją pozycję. Oznacza to egzekucje, zesłania, konfiskaty, uwięzienia, tortury — wszystko to wymierzone oczywiście przeciw tym, co mu się przeciwstawili, lub tym, którym on nie ufa. Poprzedni przywódca nie może tak po prostu zstąpić do roli podwładnego. W rzeczywistości jego prestiż nigdy nie zanika — świadczą o tym postaci Napoleona i Stalina — i dlatego pozostaje ciągłym zagrożeniem. Ale aspiratora do roli przywódcy można po prostu ukarać i pozostawić na zajmowanym dotąd stanowisku. I taki jest właśnie mój plan co do Johna Petty’ego.
Kathleen spostrzegła, że dyktator gra na ich instynktownej ostrożności, na strachu przed tym, co mogła przynieść zmiana. Jej myśli się rozpierzchły, gdy John Petty poderwał się na nogi.
Przez moment nie panował nad sobą, ale miotała nim tak wielka wściekłość, że odczytanie jego myśli było równie niemożliwe, jak wtedy, gdy w pełni kontrolował swój umysł.
— Myślę — wybuchnął — że nigdy mi się nie zdarzyło słyszeć równie niesłychanego oświadczenia z ust człowieka rzekomo poczytalnego. Oskarżył mnie o gmatwanie sprawy. Panowie, czy zauważyliście, że on jak dotychczas nie przedstawił żadnej sprawy, żadnych dowodów? Wszystko co mamy, to jego oświadczenie i ten dramatyczny przewód sądowy, którym zaskoczył nas w środku nocy, dobrze wiedząc, że większość z nas będzie zamroczona snem. Muszę wyznać, że nie przebudziłem się jeszcze do reszty, lecz jestem, jak sądzę, dostatecznie trzeźwy, by uświadomić sobie, iż Kier Gray uległ chorobie nękającej dyktatorów wszystkich czasów: manii prześladowczej. Nie mam wątpliwości, że od pewnego czasu odczytywał każde nasze słowo czy działanie jako zagrożenie dla swej pozycji. Z trudem potrafię znaleźć właściwe słowa, by wyrazić swe przerażenie na myśl, co to oznacza. W obliczu tak rozpaczliwej sytuacji ze stanami, jak on w ogóle śmiał sugerować, że któryś z nas chciałby zainicjować rozłam? Powiadam wam, panowie: w tym momencie nie możemy sobie pozwolić nawet na cień rozłamu! Ludność jest na granicy wrzenia w związku z ogromną, o światowym zasięgu, aktywnością slanów, wymierzoną przeciwko ludzkim dzieciom. . Ich próba slanizacji gatunku ludzkiego wraz z wynikającymi z niej koszmarnymi niepowodzeniami to największy problem, wobec jakiego kiedykolwiek stanął rząd.
Zwrócił się w stronę Kiera Graya, a grał tak znakomicie, taka ewidentna była jego szczerość, że Kathleen poczuła zimny dreszcz.
— Gdybym mógł, Kier, zapomniałbym o tym, co zrobiłeś: przede wszystkim ten sąd, no i tę groźbę, że niektórzy z nas nie dożyją do rana. W istniejących okolicznościach mogę ci tylko zasugerować rezygnację. W każdym razie ja nie mam już do ciebie zaufania.
Kier Gray powiedział z nikłym uśmieszkiem:
— Jak panowie widzą, doszliśmy właśnie do sedna sprawy. On żąda mojej rezygnacji.
— Zgadzam się z Pettym — odezwał się szorstko wysoki, szczupły młody mężczyzna. — Twoje posunięcia, Gray, wykazały, że nie jesteś już osobą odpowiedzialną. Ustąp!
— Ustąp! — wykrzyknął kolejny głos, i nagle zabrzmiało to jak opętańczy chór:
— Ustąp! Ustąp! Ustąp!
Dla Kathleen śledzącej wypowiedź Petty’ego z najwyższą uwagą, te słowa i towarzyszące im brutalne myśli brzmiały jak wyrok. Minęła dłuższa chwila, zanim uświadomiła sobie, że okrzyki wydawało tylko czterech spośród obecnej dziesiątki.
Doznała bolesnego olśnienia. A więc o to chodziło. Wołając raz za razem „Ustąp!”, mieli nadzieję przekrzyczeć niezdecydowanych i strachliwych, ale jak na razie nie udało się im. Jej wzrok i umysł pomknęły w stronę Kiera Graya, który samą swoją obecnością powstrzymywał tamtych od poddania się panicznym nastrojom. Dość było na niego spojrzeć, a powracała pewność siebie. Siedział bowiem tam, cokolwiek bardziej wyprostowany w swym fotelu, wydając się teraz wyższy, większy, silniejszy; na jego twarzy widniał ironiczny, pewny siebie uśmieszek.
— Czyż to nie zastanawiające — zapytał cicho — że to czterech młodszych panów jednoczy się, by poprzeć młodego pana Petty’ego? Mam nadzieję, iż jest to oczywiste dla obecnych tu starszych, że mamy tu do czynienia z działaniem z góry zaplanowanym, a także, że przed świtem plutony egzekucyjne rozpoczną swe dzieło, ponieważ ci młodzi podżegacze są jawnie zniecierpliwieni nami, starymi piernikami — bo chociaż wiekiem jestem zbliżony do nich, mnie też mają za starego piernika. Aż się rwą do porzucenia umiaru, który my wykazywaliśmy, i oczywiście są przekonani, że poprzez rozstrzelanie staruszków przyśpieszą tylko o parę lat to, co z upływem czasu dokonałoby się samo siłami natury.
— Zlikwidować ich! — warknął Mardue, najstarszy z obecnych.
— Cholerni młodzi dorobkiewicze! — cisnął Harlihan, minister lotnictwa.
Wśród starszych mężczyzn dały się słyszeć pomruki, których Kathleen słuchałaby z przyjemnością, gdyby nie znała tak dokładnie odruchów ukrytych za słowami. Czaiły się tam nienawiść i strach, niepewność i arogancja, frustracja i zdecydowanie — było tam wszystko, istna gmatwanina myślowego plugastwa.
Cokolwiek pobladły Petty zwrócił się w stronę szemrzących. Lecz Kier Gray z błyskiem w oku i zaciśniętymi pięściami poderwał się na nogi.
— Siadaj, ty niewiarygodny głupcze! Jak śmiałeś wtrącić nas w ten kryzys teraz, kiedy możemy zostać zmuszeni do zmiany całej naszej polityki wobec slanów! Przegrywamy, słyszysz?! Nie mamy uczonych mogących dorównać supernaukowcom slanów. Czegóż bym nie dał, żeby przeciągnąć choć jednego z nich na naszą stronę! Gdybyśmy mieli, powiedzmy, slana jak Peter Cross, zamordowanego w idiotyczny sposób trzy lata temu, bo policjanci, którzy go pochwycili, byli skażeni mentalnością motłochu.
Tak, powiedziałem „motłochu”. Bo właśnie nim są wszyscy ludzie w dzisiejszych czasach. Motłochem, bestią, której pomogliśmy się zrodzić za pomocą propagandy. Boją się, śmiertelnie się boją o swoje dzieci, a my nie mamy uczonych potrafiących obiektywnie myśleć na ten temat. Mówiąc ściślej, nie mamy ani jednego uczonego godnego tego miana. Bo jaka korzyść może być dla człowieka w poświęceniu całego życia badaniom, jeśli w jego umyśle tkwi odbierająca zapał świadomość, że wszystkie wynalazki, jakich mógłby mieć nadzieję dokonać, dawno temu zostały już dokonane przez slany? Że oczekują gdzieś tam, w tajemnych jaskiniach lub w postaci opisów i planów, na dzień, kiedy slany podejmą kolejną próbę opanowania świata?
Mówił dalej:
— Nasza nauka to żart, nasze wykształcenie to stek kłamstw. I z każdym rokiem ruiny ludzkich aspiracji i ludzkich nadziei narastają wokół nas coraz wyżej. Każdy rok przynosi większy nieład, więcej ubóstwa, więcej cierpień. Pozostaje nam tylko nienawiść, ale sama nienawiść nie wystarczy. Albo musimy zlikwidować slany, albo wejść z nimi w układy i zakończyć to szaleństwo.
Z twarzy Graya biła pasja, którą włożył w swoje słowa, ale Kathleen widziała, że przez cały czas jego umysł pozostawał spokojny, uważny, ostrożny. Mistrz demagogii, władca ludzi; gdy przemówił znowu, w porównaniu z poprzednią wypowiedzią głos brzmiał spokojnie: znakomity czysty i miękki baryton.
— John Petty oskarżył mnie o chęć zachowania tego dziecka przy życiu. Chciałbym, żebyście wszyscy sięgnęli pamięcią do ostatnich paru miesięcy. Czy Petty kiedykolwiek wspominał wam, zapewne półżartem, że postanowiłem darować jej życie? Wiem, że tak, bo dotarło to do mnie. Teraz już rozumiecie, co robił — subtelnie wsączał jad. Wasze umysły polityków powiedzą wam teraz, że zmusił mnie do zajęcia takiego stanowiska: zabijając ją sprawiłbym wrażenie, że uległem, i przez to utraciłbym prestiż.
W związku z tym — ciągnął — zamierzam wydać oświadczenie, że Kathleen Layton nie zostanie stracona. Wobec luk w naszej
wiedzy o stanach pozostanie przy życiu jako obiekt badań. Osobiście jestem zdecydowany skorzystać jak najwięcej z jej ciągłej obecności poprzez obserwację procesu osiągania dojrzałości przez slana. Poczyniłem już olbrzymią ilość notatek na ten temat.
John Petty nadal stał.
— Nie próbuj mnie zakrzyczeć! — warknął. — Posunąłeś się za daleko. Zaraz przekażesz stanom kontynent, żeby mogły rozwijać te tak zwane superwynalazki, o których wszyscy słyszeliśmy, ale nikt ich jeszcze nie widział. A co do Kathleen Layton, to Bóg mi świadkiem, zachowasz ją przy życiu, ale po moim trupie. Kobiety stanów są najgroźniejsze. To one są reproduktorkami i znają swoją robotę, niech je szlag trafi!
W głowie Kathleen Layton słowa rozpłynęły się w nieczytelne ciągi dźwięków. Do jej mózgu po raz drugi dotarło natarczywe wezwanie Kiera Graya: „Ilu z obecnych jest bezwarunkowo po mojej stronie? Pokaż mi na palcach”.
Posłała mu tylko jedno zalęknione spojrzenie, a potem jej umysł pogrążył się w kłębowisku myśli i emocji nadpływających od zebranych mężczyzn. Było to trudne ze względu na wielość myśli, mnóstwo zakłóceń. A poza tym siły zaczęły opuszczać jej mózg,, kiedy ujrzała prawdę. Z jakiegoś powodu sądziła dotychczas, że wszyscy starsi mężczyźni są za przywódcą. Nie byli. W ich umysłach znalazła strach, narastające przekonanie, że dni Kiera Graya są policzone, że lepiej zrobią trzymając z młodą, silną grupą.
Przerażona, podniosła w końcu do góry trzy palce. Trzech z dziesięciu za, czterech zdecydowanie przeciw i za Pettym, trzech niezdecydowanych.
Nie mogła mu przekazać tych dwóch ostatnich liczb, bo jego umysł nie zadał już następnych pytań. Skupił uwagę na jej trzech palcach; oczy miał odrobinę tylko bardziej rozszerzone i czujne. Przez ułamek sekundy zdawało się jej, że wśród jego myśli przemknęło zatroskanie. A potem beznamiętność zasnuła jego myśli i oblicze. Siedział w swym fotelu jak kamienny posąg, zimny, posępny i śmiertelnie groźny.
Nie była w stanie oderwać od niego oczu.
Pojawiło się przeświadczenie, że ma przed sobą człowieka osaczonego, który łamie sobie głowę odwołując się do swego doświadczenia w poszukiwaniu techniki mogącej obrócić nadciągającą klęskę w zwycięstwo. Natężyła się, by wniknąć do jego mózgu, ale stalowy uścisk, w jakim trzymał swój umysł, i bardzo klarowny, prostolinijny bieg myśli stanowił zaporę nie do przebycia.
Ale w owych powierzchniowych myślach wyczytała wątpliwości, osobliwą niepewność, jednak bez lęku; po prostu zastanowienie, co teraz mógł, co powinien zrobić. To zdawało się świadczyć, iż nie do końca przewidział kryzys o takich rozmiarach, utajoną nienawiść, zorganizowaną opozycję czekającą tylko na sposobność, by go obalić i zniszczyć. Jej myśl urwała się, gdy odezwał się John Petty:
— Uważam, że powinniśmy natychmiast poddać sprawę pod głosowanie.
Kier Gray roześmiał się długim, głębokim, cynicznym śmiechem, który zakończył się nutą nadspodziewanie dobrego humoru.
— A więc chciałbyś głosowania w sprawie, o której przed chwilą sam powiedziałeś, że nawet nie udowodniłem jej istnienia! Naturalnie nie zgadzam się na dalsze apelowanie do rozsądku tu obecnych. Czas na rozsądek się skończył, skoro nie słucha się tego, co mówię, i tylko dla formalności dodam, że domaganie się głosowania w tym momencie oznacza, iż pośrednie przyznanie się do winy przekształciło się w jawną arogancję, bez wątpienia wynikłą z poczucia bezpieczeństwa, zrodzonego z poparcia co najmniej pięciu — a być może więcej — członków Rady. Niech mi będzie wolno wyłożyć na stół jeszcze jedną z moich kart. Od pewnego czasu wiedziałem o tej rebelii i jestem na nią przygotowany.
— Phi! — fuknął Petty. — Blefujesz. Śledziłem każdy twój krok. Kiedy pierwotnie organizowaliśmy tę Radę, obawialiśmy się takich możliwości, jak na przykład nie liczenie się przez któregoś z członków z głosami innych, a ustalone wtedy zabezpieczenia są nadal w mocy. Każdy z nas ma prywatną armię. Moi ludzie są na zewnątrz, patrolują korytarz, tak samo jak obstawa wszystkich członków Rady, gotowi skoczyć sobie do gardeł na dany znak. Jesteśmy całkowicie zdecydowani dać ten znak i ryzykować utratę życia w walce, która się z tego wywiąże.
— Ach, tak — powiedział miękko Kier Gray. — Zatem wszystko już jasne.
Niecierpliwe szuranie nogami wśród mężczyzn, mrożąca chmurka myśli; a potem, ku rozczarowaniu Kathleen, Marchie, jeden z trzech, o których sądziła, że bezwarunkowo popierają Graya, odchrząknął. Na chwilę, zanim przemówił, pochwyciła jego myśl świadczącą o słabnącym zdecydowaniu.
— Poważnie, Kier, popełniasz błąd, uważając się za dyktatora. Jesteś tylko wybrany przez Radę i mamy święte prawo wybrać na twoje miejsce kogoś innego. Zapewne kogoś, kto skuteczniej zorganizuje eksterminację slanów.
To już była mściwa zdrada. Szczury opuszczały tonący okręt, usiłując desperacko, jak spostrzegła Kathleen, przekonać nowe siły, że ich poparcie jest wiele warte.
Także w mózgu Harlihana wiatr myśli dął w nowym kierunku.
— O, właśnie; twoja wypowiedź o wchodzeniu w układy ze slanami to zdrada, jawna zdrada. Przecież twardy kurs stanowił dotychczas nienaruszalną zasadę polityki wobec stanów, zwłaszcza gdy idzie o mot... o ludność. Musimy coś zrobić, żeby wyniszczyć slany, i być może agresywniejsza polityka ze strony agresywniejszego człowieka...
Wymuszony uśmieszek pojawił się na ustach Kiera Graya; w jego mózgu nadal tkwiła owa niepewność — co robić, co robić? Przewijała się też niejasna zapowiedź czegoś jeszcze, napięcie wywołane sytuacją, dojrzewające postanowienie, by zaryzykować. Ale nic pewnego, nic konkretnego do Kathleen nie dotarło.
— A zatem — odezwał się Kier Gray, nadal spokojnie — chcecie przekazać przewodnictwo tej Rady w ręce człowieka, który zaledwie kilka dni temu pozwolił umknąć własnym samochodem Jommy’emu Crossowi, dziewięcioletniemu chłopcu, zapewne najniebezpieczniejszemu z żyjących obecnie stanów.
— W każdym razie — warknął Petty — jest jeden stan, który nie ucieknie. — Łypnął złośliwie na Kathleen, po czym zwrócił się triumfalnie do pozostałych:
— Słuchajcie, co możemy zrobić: straci się ją jutro albo lepiej nawet natychmiast i wyda oświadczenie, że Kier Gray został usunięty z urzędu, ponieważ wszedł w tajne porozumienie ze stanami, czego dowiodła jego odmowa egzekucji Kathleen Layton.
To było najdziwniejsze uczucie pod słońcem: siedzieć tam słuchając owego wyroku śmierci i nie odczuwać żadnych emocji, jak gdyby to nie o niej mówiono. Jej umysł zdawał się bujać samodzielnie gdzieś w oddali, a pomruk aprobaty, który rozległ się wśród mężczyzn, też zabrzmiał osobliwie, jakby stłumiony dużą odległością.
Uśmiech zniknął z twarzy Kiera Graya.
— Kathleen — odezwał się ostro. — możemy już skończyć tę zabawę. Ilu jest przeciw mnie?
Spojrzała na niego niewidzącym wzrokiem i usłyszała swój głos odpowiadający łzawo:
— Wszyscy są przeciw tobie. Zawsze cię nienawidzili, bo jesteś dużo sprytniejszy od nich, i dlatego, że myślą, iż poniżałeś ich i zaćmiewałeś, a robiłeś to tak, by wyglądało, że oni się nie liczą.
— Więc on jej używa do szpiegowania nas! — warknął Petty, ale w jego wściekłości brzmiała nuta triumfu. — No cóż, w każdym razie miło wiedzieć, że co do jednego jesteśmy zgodni: Kier Gray jest skończony.
— W żadnym wypadku — powiedział spokojnie Kier Gray. — Sprzeciwiam się tak stanowczo, że w ciągu dziesięciu minut cała wasza jedenastka stanie przed plutonem egzekucyjnym. Wahałem się, czy podejmować tak drastyczne kroki, ale teraz nie ma już alternatywy i nie ma odwrotu, ponieważ właśnie przed chwilą wykonałem ostateczny i nieodwracalny ruch. Nacisnąłem guzik, zawiadamiając jedenastu oficerów dowodzących waszymi strażnikami — waszych najwierniejszych doradców i waszych następców — że godzina nadeszła.
Gapili się głupio na niego, a on mówił dalej:
— Bo widzicie, panowie, nie wzięliście pod uwagę fatalnej słabości ludzkiej natury: żądza władzy w duszach podwładnych jest równie wielka, jak wasza. Wyjście z sytuacji, jaka się dzisiaj zdarzyła, zostało mi zasugerowane jakiś czas temu, kiedy główny doradca pana Petty’ego zwrócił się do mnie z ofertą, że w każdej chwili z przyjemnością zastąpi swego szefa. Podjąłem wtedy odpowiednie kroki w celu dalszego zbadania tej sprawy, co dało bardzo obiecujące wyniki, i zadbałem o to, by ci ludzie byli pod ręką w jedenaste urodziny Kathleen... ach, oto są nowi członkowie Rady!
Drzwi rozwarły się gwałtownie i do sali posiedzeń wkroczyło jedenastu posępnych młodych mężczyzn z rewolwerami w dłoniach.
— Do broni! — zakrzyknął wielkim głosem John Petty.
W odpowiedzi usłyszał głośny jęk zawodu któregoś z członków Rady:
— Nie wziąłem ze sobą!
A potem huk rewolwerowych strzałów wypełnił pomieszczenie przeciągłym grzmotem, wzmocnionym przez wielokrotne echo.
Mężczyźni wili się na podłodze, dławiąc się własną krwią. Jak przez mgłę Kathleen dojrzała, że któryś z jedenastu członków Rady nadal stoi z dymiącą bronią w dłoni. Rozpoznała Johna Petty’ego. Wystrzelił pierwszy. Człowiek, który zamierzał go zastąpić, nie żył: nieruchoma postać rozciągnięta na podłodze.
Szef tajnej policji przemówił, pewnie trzymając broń wycelowaną w Kiera Graya.
— Zabiję cię, zanim mnie dostaną, chyba że się dogadamy. Skoro tak ładnie potasowałeś karty, jestem oczywiście skłonny do współpracy.
Przywódca oficerów spojrzał pytająco na Kiera Graya.
— Czy mamy go załatwić, proszę pana? — spytał. Był szczupłym, ciemnowłosym mężczyzną o orlej fizjonomii, a przemawiał ostrym barytonem. Kathleen widywała go czasem w pałacu. Nazywał się Jem Lorry. Nigdy przedtem nie próbowała czytać w jego umyśle, a teraz zorientowała się, że i on utrzymywał nad swymi myślami kontrolę uniemożliwiającą penetrację.