Kryptonim Bravo Two Zero - Andy McNab - ebook + audiobook + książka

Kryptonim Bravo Two Zero ebook

Andy McNab

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

RELACJA Z BRAWUROWEJ AKCJI BRYTYJSKICH KOMANDOSÓW SAS PODCZAS OPERACJI

„PUSTYNNA BURZA” W IRAKU.

Bravo Two Zero - taki kryptonim nosił ośmioosobowy oddział brytyjskich komandosów z elitarnego regimentu SAS, który w styczniu 1991 roku, w czasie wojny o Kuwejt, przerzucono na teren Iraku na tyły irackiej armii. Jego zadaniem była lokalizacja i zniszczenie ruchomych wyrzutni rakiet Scud.

Zdemaskowani komandosi, zdani sami na siebie, musieli pieszo przedrzeć się do oddalonej o 120 km granicy z Syrią. Tajna misja legła w gruzach, pozostała desperacka walka o życie. Nie wszystkim udało się wyjść z niej cało…

Trzej zginęli, czterech dostało się do niewoli, a tylko jeden zdołał uciec. Schwytanych żołnierzy torturowano w Bagdadzie z niewyobrażalnym okrucieństwem, na które nie przygotowało ich nawet intensywne szkolenie SAS.

ODWAGA * WYTRZYMAŁOŚĆ * WOJNA * BRATERSTWO

Andy McNab był dowódcą tego legendarnego oddziału, a jego relacja z działań "Bravo Two Zero" to zapierająca dech w piersiach opowieść o żołnierzach sił specjalnych, kronika nadludzkiej odwagi, wytrzymałości i czarnego humoru w obliczu beznadziejności.

To światowy bestseller! Na podstawie książki i opisanej w niej historii powstał film o tym samym tytule (polski tytuł to „Rajd na tyły wroga„) z Seanem Beanem w roli głównej.

Wydanie z okazji 20. rocznicy premiery książki, poprawione i zaktualizowane, zawiera dodatkowe rozdziały i zdjęcia, których nie było w poprzedniej edycji.

Każdy egzemplarz zawiera dedykację od autora, napisaną specjalnie dla polskich czytelników.

Za opisaną w książce walkę, jej bohaterowie zostali odznaczeni najwyższymi brytyjskimi medalami. Jestem wdzięczny McNabowi za uchylenie w „Bravo Two Zero” tajemnicy, dzięki której poznałem cechy charakteru, jakie powinien posiadać ktoś, kto myśli o byciu żołnierzem jednostki specjalnej. Czerpałem z ich historii przez całą swoją wojskową karierę, by któregoś dnia jednego z nich spotkać w Bagdadzie. Czytając „Bravo Two Zero” lepiej zrozumiecie moje książki.

Naval

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 579

Oceny
4,7 (108 ocen)
87
15
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kar_pul

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
magnolia_87

Nie oderwiesz się od lektury

10/10
00
kinol88

Dobrze spędzony czas

Dla tych którzy szukają filmowych Hollywoodzkich wybuchów od razu zaznaczam że nie znajdą ich tutaj ale Andy McNab prowadzi nas niczym Dante przez kręgi piekła na Irackiej ziemi. Brutalność bije nas obuchem a jednak czekamy na to co wydarzy się za chwilę z delikatną i nikłą nadzieją na wyzwolenie w jednym kawałku naszych bohaterów. W końcu to autobiograficzna historia więc autor musi przeżyć ale w jaki sposób udało mu się zachować rozum - nie wiem. Polecam! Zapnij pasy bo będzie to jazda bez trzymanki.
00
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

biografia żołnierza Sas oraz jego wspomnienia z i wojny w Iraku niesamowita historia polecam
00
Zyta49

Z braku laku…

nudna książka, lektor tragedia.
00

Popularność



Kolekcje



Na gra­nicy iracko-syryj­skiej

Wrze­sień 2003

W pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca nie wyglą­dało to impo­nu­jąco. Ot nie­wy­soki, taki do ramion, kop­czyk z kamieni spo­jo­nych cemen­tem z pośpiesz­nie wyry­tym napi­sem po arab­sku i angiel­sku.

Wzno­sił się na skar­pie nad Eufra­tem, parę kilo­me­trów od gra­nicy z Syrią. Do głowy mi nie przy­cho­dziło, że kie­dyś tu wrócę. Ale mia­łem szczę­ście i to ono mnie tu przy­wio­dło. Szczę­ście i star­szawy, siwo­włosy Arab, który zapy­tał, czy chciał­bym zoba­czyć pomnik na chyb­cika zbu­do­wany przez bry­tyj­skich żoł­nie­rzy, kiedy led­wie kilka mie­sięcy temu nacie­rali przez pusty­nię w cza­sie dru­giej wojny w Zatoce, czyli – jak ją będą zwać – wojny w Iraku.

Ostrzegł mnie, że zda­niem miej­sco­wych pomnik jest zami­no­wany i wybuch­nie, jeśli ktoś zacznie przy nim maj­stro­wać.

Kie­rowca i tłu­macz oka­zy­wali nie­po­kój. Naci­skali na mnie, abym się pośpie­szył.

– Tu nie jest bez­piecz­nie, dia­bły krążą. Sad­da­mow­ców nie bra­kuje, mają oko na wszystko. Wystar­czy, że zatrzy­masz się w jed­nym miej­scu na kilka minut i już cię mają. A poza tym – prze­ko­ny­wali – już zoba­czy­łem to, co chcia­łem i po co wypra­wi­łem się z Bag­dadu szosą przez pusty­nię. Cho­dziło im o obóz wywiadu woj­sko­wego, gdzie tra­fi­łem dwa­na­ście lat temu, zaraz po tym, jak mnie schwy­tano. Co taki kop­czyk zna­czy przy obo­zie?

Mieli rację, ale ja musia­łem na wła­sne oczy zoba­czyć kamie­nie uło­żone na pamiątkę dwóch moich kole­gów, któ­rzy pole­gli tu w pobliżu.

Miej­scowi póki co nie dobrali się jesz­cze do pomnika, tylko ze sta­ran­no­ścią godną lep­szej sprawy nie­mal znisz­czyli napis: „Kopiec wznie­siony przez żoł­nie­rzy z Dywi­zjonu B 22 kom­pa­nii SAS. Kwie­cień 2003”.

I kiedy pró­bo­wa­łem odczy­tać nazwi­ska „dwóch żoł­nie­rzy pole­głych nad Eufra­tem w stycz­niu 1991 roku”, zda­wa­łem sobie sprawę, że rów­nie dobrze mogło tu wid­nieć moje.

1

Gdy tylko woj­ska irac­kie ruszyły na Kuwejt, co nastą­piło 2 sierp­nia 1990 roku, o godzi­nie 2.00 miej­sco­wego czasu, pułk zaczął się przy­go­to­wy­wać do wyprawy na pusty­nię.

Nie­stety nie doty­czyło to nas, czyli bata­lionu anty­ter­ro­ry­stycz­nego z Here­fordu. Patrzy­li­śmy więc zazdro­śnie, jak inni faso­wali pustynny ekwi­pu­nek i wyjeż­dżali z gar­ni­zonu. Co gor­sza, gdy nasz dzie­wię­cio­mie­sięczny dyżur w gar­ni­zo­nie dobie­gał końca i szy­ko­wa­li­śmy się, żeby prze­ka­zać obo­wiązki zmien­ni­kom, roze­szły się pogło­ski, że pod­miany w ogóle nie będzie albo nastąpi z opóź­nie­niem. Do bożo­na­ro­dze­nio­wego indyka zasia­da­łem więc bez rado­ści. Mar­twi­łem się, że znów oka­zja przej­dzie mi koło nosa.

Tym­cza­sem 10 stycz­nia 1991 wydano roz­kaz, aby połowa bata­lionu – w tym na szczę­ście moja grupa – za trzy dni wyje­chała do Ara­bii Sau­dyj­skiej. Zaczęły się więc gorącz­kowe przy­go­to­wa­nia. Spraw­dza­li­śmy broń, pobie­ra­li­śmy sprzęt, wypra­wia­li­śmy się do mia­sta po pustynne wel­ling­tony i zapas dez­odo­ran­tów.

Odlot wyzna­czono na nie­dzielę rano. Poprze­dza­jącą noc spę­dzi­łem oczy­wi­ście w mie­ście, z dziew­czyną. Nie­wiele z tego wyszło, bo Jilly wpa­dła w ponury nastrój. Atmos­fera była sztuczna, czu­li­śmy się nie­swojo.

– Chodźmy się przejść – zapro­po­no­wa­łem, gdy wró­ci­li­śmy do domu. Liczy­łem, że może w ten spo­sób, da się coś wykrze­sać.

Poszli­śmy więc na spa­cer, a gdy wró­ci­li­śmy, włą­czy­łem tele­wi­zor. Poka­zy­wali wła­śnie Czas Apo­ka­lipsy. Roz­mowa się nie kle­iła. Sie­dzie­li­śmy, gapiąc się w ekran, co nie było naj­lep­szym pomy­słem, zwłasz­cza dla Jilly. Zna­cie Apo­ka­lipsę. Dwie godziny jatki! Jilly nie wytrzy­mała. Roz­pła­kała się jak bóbr. Jilly to dobra dziew­czyna, ale nie należy jej zbyt dużo mówić. Ni­gdy zresztą nie dopy­ty­wała się o moje sprawy.

Wolała święty spo­kój. Co naj­wy­żej pytała, kiedy wrócę. Tym razem jed­nak było ina­czej. Wie­działa, gdzie jadę.

– Kup sobie psa – pora­dzi­łem, gdy świ­tem odwo­ziła mnie do koszar. – Nosi­łaś się zresztą z takim zamia­rem – przy­po­mnia­łem. – Będzie ci raź­niej.

Nie mia­łem nic złego na myśli, a ona znów się roz­be­czała. Popro­si­łem, by nie dojeż­dżała do samej bramy.

– Dalej pójdę pie­szo, słonko. Przyda mi się tro­chę ruchu – zaśmia­łem się, chyba jed­nak nie­szcze­rze.

– No to cześć i do zoba­cze­nia – odparła, muska­jąc mnie w poli­czek. Żadne z nas nie lubiło dłu­gich poże­gnań.

Pierw­sza rzecz, jaka ude­rza czło­wieka, gdy wje­dzie do jed­nostki, to hałas. Faceci klną, kłó­cąc się o sprzęt, który powinni mieć „na sta­nie”, a nie mają; sil­niki war­czą, kiedy samo­chody ruszają w teren; z kwa­ter pod­ofi­cer­skich dobiega muzyka na cały regu­la­tor. Tego zaś dnia było jesz­cze gło­śniej, bo połowa stanu szy­ko­wała się do wyjazdu.

Pako­wa­li­śmy się razem z Din­ge­rem, Mar­kiem zwa­nym Kiwi, Sta­nem i trzema innymi chło­pa­kami z dru­żyny. Poma­gało nam kilku bie­da­ków, któ­rzy zosta­wali w gar­ni­zo­nie.

Zała­do­wa­li­śmy graty do samo­chodu i poje­cha­li­śmy do bazy trans­por­to­wej, gdzie cze­kały cię­ża­rówki. Odla­ty­wa­li­śmy z lot­ni­ska Brize Nor­ton. Jak zwy­kle, wzią­łem na pokład śpi­wór, walk­mana, przy­rządy do gole­nia i maszynkę do zapa­rza­nia her­baty. Din­ger zabrał kar­ton papie­ro­sów Ben­son & Hed­ges. Zda­rzało się już, że wysa­dzano nas na pust­ko­wiu albo kazano cze­kać całymi dniami na jakimś opusz­czo­nym lot­ni­sku.

Lecie­li­śmy trans­por­tow­cem VC10, nale­żą­cym do RAF. Trwało to sie­dem godzin. Din­ger wypa­lił chyba całą paczkę papie­ro­sów, za co go opie­prza­łem, bo nie lubię, gdy ktoś dmu­cha mi w nos. On oczy­wi­ście wcale się tym nie przej­mo­wał. Mimo obrzy­dli­wych manier Din­ger jest w porządku. Dobry kum­pel. Słu­żył w woj­skach desan­to­wych i brał udział w woj­nie o Fal­klandy. Wyglą­dał zresztą jak typowy spa­do­chro­niarz: mówił gru­bym gło­sem, patrzył spode łba i w ogóle przy­po­mi­nał kibola z meczów pił­kar­skich. A jed­nak za tą ban­dycką bez mała maską krył się bystry, ana­li­tyczny umysł. Krzy­żówki w „Daily Tele­graph” roz­wią­zy­wał bły­ska­wicz­nie, co wpra­wiało mnie w nie­ja­kie kom­pleksy. Wspa­niale grał w rugby i kry­kieta, nato­miast fatal­nie tań­czył. Na par­kie­cie poru­szał się jak kukła. Ale naj­waż­niej­sze, że można na nim pole­gać. Gdy przy­cho­dzi co do czego, Din­ger idzie do przodu jak taran.

Wylą­do­wa­li­śmy w Rija­dzie. Pogoda była zna­ko­mita, jak zwy­kle o tej porze roku w tym rejo­nie świata. Nie mie­li­śmy jed­nak czasu na zachwy­ca­nie się słoń­cem. Od razu zała­do­wano nas do kry­tych cię­ża­ró­wek i zawie­ziono do obozu, daleko od innych jed­no­stek sojusz­ni­czych.

Chłopcy z kwa­ter­mi­strzo­stwa, któ­rzy przy­byli tu przed nami, zała­twili wszystko tak spraw­nie, że każdy z miej­sca orien­to­wał się w trzech naj­waż­niej­szych spra­wach: gdzie ma spać, gdzie dają jeść i gdzie może się wysrać.

Zakwa­te­ro­wali nas – czter­dzie­stu chłopa, czyli pół kom­pa­nii – w han­ga­rze, czy czymś w rodzaju han­garu, dłu­gim na sto metrów i sze­ro­kim na pięć­dzie­siąt, z tym że pod tym samym dachem urzą­dzono maga­zyn sprzętu, amu­ni­cji, broni, a nawet wozów. Wszę­dzie leżały całe góry naj­prze­róż­niej­szych gra­tów, od psi­ka­czy na komary i inne świń­stwa, przez żela­zne racje żyw­no­ściowe, do skrzy­nek z pla­sti­kiem i lase­ro­wych celow­ni­ków. Sztuka pole­gała na tym, żeby wie­dzieć, jak się pośród tego wszyst­kiego poru­szać i gdzie urzą­dzić sobie wła­sny kąt. Co do mnie, to zna­la­złem takie miej­sce za paroma skrzy­niami z sil­ni­kami do łodzi. Od góry przy­sło­ni­łem to kawał­kiem bre­zentu, dzięki czemu nie doku­czały mi silne reflek­tory, wiszące pod sufi­tem.

W han­ga­rze wrzało jak w ulu. Z każ­dego kąta dobie­gał inny dźwięk. Jedni włą­czali radia, słu­cha­jąc wia­do­mo­ści BBC, z innych gło­śni­ków waliła muzyka coun­try, rap albo heavy metal. Cuch­nęło ropą, ben­zyną i spa­li­nami. Samo­chody wjeż­dżały, wyjeż­dżały. Chło­paki ruszali rozej­rzeć się po obo­zie, zoba­czyć co i jak, spraw­dzić, czy nie da się cze­goś zako­sić. Tym­cza­sem, rzecz jasna, inni szwen­dali się w tym samym celu i pusto­szyli ich wła­sność. Wia­domo, jak to jest: „Kto się wypnie, tego ryp­niem”. Jak nie upil­nu­jesz, to żadne prawo ci nie pomoże. Odejdź na chwilę, a nie będziesz miał do czego wra­cać.

Wielu chło­pa­ków zabrało się do parze­nia her­baty. Stan miał paczkę earl greya. Wzię­li­śmy więc z Din­ge­rem kubki i poszli­śmy do niego.

– Dał­byś tro­chę. – Din­ger wymow­nie poka­zał pusty kubek.

– Tak jest, sze­fie – odparł Stan.

Stan pocho­dził z Afryki Połu­dnio­wej, gdzie jego ojciec – Szkot – miał farmę. Matka była Szwedką. Prze­nie­śli się do Rode­zji, czyli póź­niej­szego Zim­ba­bwe, tuż przed UDI – jed­no­stronną dekla­ra­cją nie­pod­le­gło­ści – co to pod koniec lat sześć­dzie­sią­tych naro­biła wiele szumu w świe­cie. Wziął udział w woj­nie domo­wej, która oczy­wi­ście wybu­chła po dekla­ra­cji. Póź­niej rodzina wyemi­gro­wała do Austra­lii i Stan zacią­gnął się do Ter­ri­to­rial Army – ochot­ni­czej służby ochrony kraju. Zdał egza­miny lekar­skie, ale nie bar­dzo mu to odpo­wia­dało. Wolał coś bar­dziej męskiego, obozy, dzia­ła­nia w tere­nie, więc po roku zło­żył raport o zwol­nie­nie. Przy­je­chał do Anglii z zamia­rem wstą­pie­nia do naszego pułku. Rok szko­lił się w Walii, a potem – wia­domo – Komi­sja! Stan prze­szedł w cuglach.

Lubił pro­ste ćwi­cze­nia fizyczne, zwłasz­cza męsko-dam­skie. Wysoki – pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt – wie­dział, jak się to robi. Jilly powie­działa mi kie­dyś, że baby mię­dzy sobą nazy­wały go „seks­dok­to­rem”. W nie­jed­nym lokalu w Here­for­dzie, w dam­skiej toa­le­cie, znaj­dzie­cie napisy opie­wa­jące „seks­dok­tora”. On sam gło­sił, że naj­lep­sze baby to te, które mało jedzą, a przez to nie­wiele kosz­tują, gdy weź­mie się je do lokalu. Ważne też, aby rura miała samo­chód i wła­sne miesz­ka­nie, krótko mówiąc, była samo­dzielna i nie­za­leżna, bo tylko takie nie prą do mał­żeń­stwa i nie robią dra­ma­tów, kiedy sprawa się koń­czy. Stan miał powo­dze­nie. Dupy lgnęły do niego jak psz­czoły do miodu. On zaś cza­ro­wał i zacho­wy­wał się tak, jak Roger Moore w fil­mach z Jame­sem Bon­dem.

Miał dość spe­cy­ficzny sto­su­nek do ubrań. Nie przy­wią­zy­wał do nich żad­nej wagi. Nim nastał w naszej kom­pa­nii, wszę­dzie cho­dził w wytar­tej kurtce safari i przy­krót­kich por­t­kach. Kie­dyś przy­szedł na ele­ganc­kie przy­ję­cie w mary­narce w pepitkę, jak psu z gar­dła wycią­gnię­tej, i spodniach, które chyba ni­gdy nie miały stycz­no­ści z żelaz­kiem. Sporo podró­żo­wał i wszę­dzie miał narze­czone. Z całego świata przycho­dziły do niego listy w spra­wach matry­mo­nial­nych, na które Stan ni­gdy nie odpi­sy­wał. W isto­cie nawet ich nie czy­tał, a wła­ści­wie nie wyj­mo­wał ze skrzynki. W ogóle to Stan oka­zał się cał­kiem przy­jem­nym face­tem w wieku trzy­dzie­stu kilku lat i wszystko mu w życiu wycho­dziło. Gdyby nie tra­fił do naszego pułku, to pew­nie byłby takim – wie­cie – yup­pie albo szpie­giem, z tym że w jed­nym i dru­gim wypadku nosiłby nie­sto­sowne ubra­nia.

Więk­szość chło­pa­ków pamię­tała o musz­tar­dzie i curry w tubach, aby żar­cie było smacz­niej­sze. Ten i ów zaczął pod­grze­wać puszki, któ­re­śmy wyfa­so­wali na drogę. W powie­trzu uno­sił się sma­ko­wity zapach. Wzią­łem łyżkę – a czło­wiek doświad­czony zawsze powi­nien mieć łyżkę – i posze­dłem pró­bo­wać, co kto usma­żył. Jest takie nie­pi­sane prawo, że ten, który gotuje albo otwiera puszkę, pierw­szy nabiera łyżkę żar­cia, ale resztą musi podzie­lić się z innymi. Wbija się łychę tak głę­boko, jak tylko się da, i co się wycią­gnie, to twoje. Im więk­sza łyżka, tym lepiej, wię­cej dosta­niesz. Ale jak ci się łyżka nie mie­ści w puszce, twoja strata. Wszy­scy więc bez prze­rwy kom­bi­nują, żeby mieć sporą, ale nie za dużą łychę.

Muzyka cały czas rżnęła z gło­śni­ków. Jeśli się komuś nie podoba, ma tylko jedno wyj­ście. Trzeba przy­pil­no­wać, kiedy wła­ści­ciel radia czy walk­mana odej­dzie na chwilę, i wyjąć mu bate­rie. Marka zro­biono w konia jesz­cze ina­czej. Gdy otwo­rzył swój ple­cak, zna­lazł w środku kamień, tak na oko dzie­się­cio­ki­lowy. Dźwi­gał to świń­stwo cały czas od wyjazdu z jed­nostki w Here­for­dzie, nie wie­dząc, co jest grane. Podej­rze­wa­jąc, że to moja sprawka, zamie­nił mi pastę do zębów na krem prze­ciw­sło­neczny. Rzy­gną­łem, gdy zabra­łem się do mycia zębów.

Marka spo­tka­łem w Austra­lii, w Bris­bane, gdzie byli­śmy na zapro­sze­nie SAS – austra­lij­skiej jed­nostki powietrzno-desan­to­wych wojsk spe­cjal­nych. Zagra­li­śmy oczy­wi­ście mecz rugby. Mark wystą­pił w dru­ży­nie austra­lij­skiej. Potężny, metr osiem­dzie­siąt z kawał­kiem, mocny w nogach, był trud­nym prze­ciw­ni­kiem.

Nasza kom­pa­nia po raz pierw­szy prze­grała. Nie­na­wi­dzi­łem dra­nia. Rok póź­niej spo­tka­li­śmy się ponow­nie. Mark sta­wał wła­śnie przed Komi­sją, tego zaś dnia, gdy go spo­tka­łem, koń­czył prze­pi­sowy bieg na dwa­na­ście kilo­me­trów, w peł­nym opo­rzą­dze­niu.

Poznał mnie.

– Ty – powie­dział – zapro­te­guj mnie gdzie trzeba. Przyda wam się taki sukin­kot jak ja.

Zdał wszyst­kie testy bez naj­mniej­szych trud­no­ści i tuż przed odlo­tem nad Zatokę dostał przy­dział do naszej kom­pa­nii.

– Ja pier­dolę – rzekł, wita­jąc się ze mną – nie­źle tu u was. „Kiwi” posłu­gi­wał się jed­nym tylko cza­sow­ni­kiem, tym na „p”.

Atmos­fera w han­ga­rze była cał­kiem w porządku – oży­wiona, przy­ja­ciel­ska. Pułk wystą­pił w takim skła­dzie po raz pierw­szy od dru­giej wojny świa­to­wej. Cie­szy­li­śmy się, że jeste­śmy wszy­scy razem. Czę­ściej bowiem dzia­łamy w małych gru­pach i, na ogół, w tajem­nicy. Tu zaś mie­li­śmy oka­zję zapre­zen­to­wać się cał­kiem otwar­cie i to w spo­rym skła­dzie. Nic nam jesz­cze nie powie­dziano, ale czu­li­śmy w kościach, że nie przy­je­cha­li­śmy tu na marne, że sobie powo­ju­jemy jak należy – na tyłach prze­ciw­nika – tak jak przy­stoi chło­pa­kom z jed­nostki spe­cjal­nej. Po to w końcu David Stir­ling sfor­mo­wał nasz pułk pięć­dzie­siąt lat temu. I oto koło się zamknęło. Będzie tak, jak wtedy, na początku. Jeśli o mnie cho­dzi, to widzia­łem tylko dwie groźby: oczy­wi­ście Ira­kij­czy­ków, ale także służby kwa­ter­mi­strzow­skie, bo oba­wia­łem się, że zabrak­nie nam wody albo amu­ni­cji. A w ogóle czu­łem się wspa­niale, jak budow­ni­czy, który przez całe życie wzno­sił domki let­ni­skowe, a teraz powie­rzono mu budowę dra­pa­cza chmur. Marzy­łem tylko o tym, by wojna się nie skoń­czyła zbyt wcze­śnie, to zna­czy beze mnie.

Nie mie­li­śmy poję­cia, jakie wyzna­czą nam zada­nia, więc przy­go­to­wy­wa­li­śmy się na różne ewen­tu­al­no­ści, od ataku na wyzna­czone cele do pro­wa­dze­nia obser­wa­cji. Oczy­wi­ście faj­nie jest ćwi­czyć zjazdy na linie, wspi­naczkę, skoki, ale dzia­ła­nia jed­no­stek spe­cjal­nych pole­gają przede wszyst­kim na dokład­no­ści i pre­cy­zji wyko­na­nia zadań. W isto­cie hasło SAS wcale nie głosi, że „odważny zwy­cięża”, lecz „pró­buj i spraw­dzaj, pró­buj i spraw­dzaj”.

Nie­któ­rzy musieli odświe­żyć pewne ele­menty dzia­łań, jak na przy­kład zasady uży­cia mate­ria­łów wybu­cho­wych, tak­tykę wpro­wa­dza­nia do walki wozów bojo­wych, korzy­sta­nie z mapy w warun­kach pustyn­nych. Ćwi­czy­li­śmy także obsługę cięż­kiej broni. Jeśli o mnie cho­dzi, to od dwóch lat nie strze­la­łem z działka auto­ma­tycz­nego kali­ber 50mm. Szko­le­nia pro­wa­dzili ci, któ­rzy znali się naj­le­piej na kon­kret­nej spra­wie, bez względu na sto­pień. Jed­nego więc dnia mógł to być star­szy sier­żant, a następ­nego – chło­pak, co dopiero nastał w kom­pa­nii. Raz po raz ogła­szano alarmy w związku ze scu­dami – wie­cie, co to jest – więc bez spe­cjal­nej zachęty prze­ro­bi­li­śmy regu­la­min walki w warun­kach uży­cia broni ABC: ato­mo­wej, bio­lo­gicz­nej i che­micz­nej. Było to ważne, gdyż od dawna nikt z nas tego nie robił. Kło­pot był z tym, że facet, który nam to wykła­dał – instruk­tor z oddziału gór­skiego – mówił tak okrop­nym, szkoc­kim akcen­tem, iż trudno było go zro­zu­mieć. Mię­dlił słowa jak pijak gadułka.

Sta­ra­li­śmy się go zro­zu­mieć, ale po kwa­dran­sie mie­li­śmy dość. Ktoś zadał mu jakieś głu­pie pyta­nie, a facet zape­rzył się do tego stop­nia, że zaczął mówić jak kara­bin maszy­nowy, więc tym bar­dziej nie było wia­domo, o co mu cho­dzi. Ktoś rzu­cił kolejne pyta­nie i tak się zaczęła zabawa, z któ­rej nic nie wyni­kało. Prze­sta­li­śmy więc zwra­cać na niego uwagę. Nie prze­ję­li­śmy się rów­nież wykła­dem na temat zasad odży­wia­nia się i picia w warun­kach pustyn­nych. Wygło­sił go Pete. Z żar­ciem i piciem łączy się oczy­wi­ście pro­blem sra­nia i szcza­nia, a nie życzy­li­śmy sobie, aby kto­kol­wiek pouczał nas w tych spra­wach. Pete skar­żył się potem, że tylko stra­cił czas. No cóż, nie miał dobrego dnia.

Dano nam przed wyjaz­dem oku­lary prze­ciw­sło­neczne, co też się stało oka­zją do zabawy. Zasia­da­li­śmy przed han­ga­rem i gdy tylko ktoś zja­wiał się w polu widze­nia, nie­dba­łym ruchem zakła­da­li­śmy szkła, jak faceci w Dru­ży­nie A czy innym serialu tego typu.

Kazano nam brać pigułki zabez­pie­cza­jące przed gazami bojo­wymi, zwłasz­cza tymi, które oddzia­łują na sys­tem ner­wowy. Bra­li­śmy, ale nie­długo, bo poja­wiły się pogło­ski, że piguły źle robią na poten­cję.

– To nie­prawda – powie­dział sier­żant szta­bowy parę dni póź­niej. – Wła­śnie mi sta­nął i pole­cia­łem w konia – prze­ko­ny­wał nas.

Oglą­da­li­śmy wia­do­mo­ści na CNN i zasta­na­wia­li­śmy nad dal­szym roz­wo­jem sytu­acji.

Było oczy­wi­ste, że nasze zada­nie zosta­nie okre­ślone dość ogól­nie, co oczy­wi­ście nie ozna­czało, że będziemy dzia­łać bez ładu i składu, wysa­dzać linie ener­ge­tyczne i w ogóle wszystko, co się trafi. Sta­no­wi­li­śmy jed­nostkę o zna­cze­niu stra­te­gicz­nym i nasze dzia­ła­nia na tyłach frontu będą miały poważne kon­se­kwen­cje. Gdy­by­śmy – dajmy na to – wysa­dzili w powie­trze nie ten ruro­ciąg co trzeba, to mogli­by­śmy spro­wo­ko­wać inter­wen­cję Jor­da­nii. Dowódz­two wojsk sojusz­ni­czych oświad­czyło bowiem, że naf­to­ciąg z Bag­dadu do Ammanu jest pod szcze­gólną ochroną, wła­śnie po to, by nie odci­nać Jor­da­nii od źró­deł zaopa­trze­nia w ropę i nie dawać jej pre­tek­stu do wystą­pie­nia po stro­nie Iraku. Ozna­czało to, że za każ­dym razem przed pod­ję­ciem kon­kret­nej akcji trzeba będzie uzy­ski­wać zgodę. Cho­dziło o to, aby moż­li­wie mak­sy­mal­nie osła­bić Irak, nie powo­du­jąc jed­no­cze­śnie żad­nych kom­pli­ka­cji poli­tycz­nych czy stra­te­gicz­nych.

A co się sta­nie – roz­wa­ża­li­śmy – jeśli dosta­niemy się do nie­woli. Czy Ira­kij­czycy nas wykoń­czą? Jeżeli tak, to trudno. Ważne, aby śmierć nastą­piła szybko. W prze­ciw­nym wypadku sami będziemy musieli zro­bić coś w tej spra­wie.

Poja­wiło się też pyta­nie, czy nie będą nas gwał­cić. Wie­cie, jak to jest z Ara­bami. Trzy­mają się za ręce i oka­zują sobie wyraźną sym­pa­tię. Tacy już są, to część ich kul­tury, co oczy­wi­ście nie ozna­cza, że wszy­scy są peda­łami, ale pyta­nie było zasadne. Co do mnie, to nie przy­wią­zy­wa­łem do tego zbyt wiel­kiej wagi. Gdyby przy­da­rzyło mi się coś takiego, po pro­stu nikomu nic bym nie powie­dział. Bałem się tylko, że mogą mi obciąć jaja. Taka per­spek­tywa szcze­rze mnie prze­ra­żała. Dla­tego pod­ją­łem decy­zję: jeśli mnie zwiążą i zaczną ostrzyć noże w wia­do­mym celu, to zro­bię wszystko, aby ich spro­wo­ko­wać i dostać kulę w łeb.

Śmierci się nie bałem. Mam dość spe­cy­ficzny sto­su­nek do swo­jej służby. Otóż uwa­żam, że skoro mi płacą, to mają prawo robić ze mną to, co chcą. Krótko mówiąc, jestem ich narzę­dziem. Nie były to aka­de­mic­kie roz­wa­ża­nia, bo zda­rzały się straty w ludziach. Dość powie­dzieć, że tylko jedna firma ubez­pie­cze­niowa ofe­ro­wała face­tom z SAS polisy na życie za nor­malną bądź pra­wie nor­malną stawkę. Przed wyjaz­dem na akcję pisa­li­śmy poże­gnalne listy do rodzin i dawa­li­śmy je zaufa­nym oso­bom do wysła­nia, gdy już zda­rzy się to, co może się zda­rzyć. Ja zosta­wi­łem cztery listy u kum­pla imie­niem Eno. W liście do rodzi­ców napi­sa­łem tak: „Dzię­kuję wam za opiekę i wszystko. Wiem, że nie mie­li­ście ze mną łatwo, ale zapew­ni­li­ście mi dobre dzie­ciń­stwo. Nie mar­tw­cie się o mnie”. Do Jill pisa­łem, żeby nie beczała. „Weź szmal i baw się. Za pięć­set fun­tów możesz kupić cały bar w cza­sie kolej­nej imprezy z chło­pa­kami z kom­pa­nii”. Doda­łem także post­scrip­tum, że ją kocham. Napi­sa­łem też do małej Kate: „Kocham cię i zawsze cię kocha­łem”. Eno miał oddać jej list, gdy doro­śnie. Czwarty list był do Eno, wyko­nawcy mojej ostat­niej woli. „Jeśli spie­przysz sprawę, chuju, to będę cię stra­szył do końca życia” – ostrze­głem.

O 19.00 któ­re­goś wie­czoru wezwano nas, to zna­czy mnie i Vince’a – dowódcę sąsied­niej sek­cji – do szefa. Sie­dział przy stole z sier­żan­tem i pili her­batę.

– Mamy coś dla was – powie­dział, czę­stu­jąc nas fili­żanką. – Zadzia­ła­cie wspól­nie. Andy będzie dowo­dził. Vince, będziesz zastępcą. Odprawa jutro o 8.00, u mnie. Powiedz­cie ludziom, że wymarsz naj­wcze­śniej za dwa dni.

Moi chłopcy ucie­szyli się tą wia­do­mo­ścią. Poza wszyst­kim ozna­czała ona bowiem, że nie trzeba już będzie stać w kolejce do jedy­nych dwóch sra­czy i prysz­ni­ców. Jak się wyru­sza w teren, nie wolno prze­sa­dzać z higieną. Zwie­rzęta źle reagują na zapach świe­żych ubrań i domy­tego ciała, a to z kolei może zaalar­mo­wać ludzi. Tak więc na jakieś dwa dni przed wyj­ściem na akcję warto prze­stać się myć i nie wolno zmie­niać ciu­chów.

Chłopcy się roze­szli, a ja obej­rza­łem wia­do­mo­ści na CNN. Irac­kie scudy spa­dły na Tel Awiw. Były ofiary wśród lud­no­ści cywil­nej, co naj­mniej dwu­dzie­stu czte­rech ran­nych. Rakiety wybu­chły w gęsto zamiesz­ka­nych dziel­ni­cach. Na ekra­nie mignęły postaci w piża­mach, poka­zano dzieci, co przy­po­mniało mi wła­sne dzie­ciń­stwo w Peckham. W nocy sta­ra­łem się uspo­koić, ale nie mogłem opę­dzić się od myśli o rodzi­cach i w ogóle o takich róż­nych spra­wach, o któ­rych dawno już nie myśla­łem.

2

Matki – tej praw­dzi­wej – ni­gdy nie zna­łem. Nie wiem, kim była, ale myślę, że chciała dla mnie jak naj­le­piej. Nosi­dełko, w któ­rym mnie zosta­wiła na scho­dach Guy’ Hospi­tal miało metkę od Har­rodsa.

Zajęło się mną pewne mał­żeń­stwo z połu­dnio­wego Lon­dynu. Gdy mia­łem dwa lata, zosta­łem ofi­cjal­nie adop­to­wany. Póź­niej – tak sobie myślę – żało­wali pew­nie tego kroku. Mając pięt­na­ście i pół roku rzu­ci­łem szkołę na dobre i zatrud­ni­łem się w fir­mie trans­por­to­wej w Bri­xton. Już wcze­śniej zresztą nie wpa­da­łem do szkoły czę­ściej niż dwa–trzy razy w tygo­dniu. Zamiast przy­go­to­wy­wać się do matury, wozi­łem węgiel. To robi­łem zimą, nato­miast w lecie dostar­cza­łem gotowe kok­tajle do punk­tów deta­licz­nych. Zara­bia­łem – jako pra­cow­nik na eta­cie – osiem fun­tów dzien­nie, a więc cał­kiem przy­zwo­icie. Pamię­taj­cie, że mówię o roku 1975, kiedy to wystar­czyło mieć w kie­szeni czter­dzie­ści fun­tów i już było się kimś.

Ojciec odbył służbę woj­skową w inten­den­tu­rze. Póź­niej był tak­sów­ka­rzem. Brat, star­szy zresztą, zacią­gnął się do pułku pie­choty – Royal Fusi­liers. Słu­żył pięć lat, potem się oże­nił i poszedł do cywila. Ja wtedy jesz­cze racz­ko­wa­łem, ale pamię­tam, jak przy­jeż­dżał z woj­ska, zawsze z torbą pełną pre­zen­tów. Poza tym nie­wiele zapa­mię­ta­łem z dzie­ciń­stwa. Było takie sobie, zwy­czajne. Nie obja­wia­łem szcze­gól­nych zdol­no­ści ani zain­te­re­so­wań, a naj­mniej pocią­gało mnie woj­sko. Mia­łem jedno tylko marze­nie: zamiesz­kać z kum­plami i robić, co mi się podoba.

Jako nasto­la­tek cią­gle ucie­ka­łem z domu. Bywało, że z kolegą wypra­wia­łem się na week­end do Fran­cji. Pła­cił on. Szmal wycią­gał z licz­nika gazo­wego u swo­jej ciotki. Ja też mia­łem kło­poty z poli­cją, głów­nie za chu­li­gań­stwo, wan­da­lizm i obra­bia­nie auto­ma­tów na ulicy. Sta­wa­łem przed sądem dla nie­let­nich, co zasmu­cało moich przy­bra­nych rodzi­ców, nie mówiąc już o tym, że pła­cili za mnie grzywny.

Gdy skoń­czy­łem szes­na­ście lat, zmie­ni­łem pracę, posze­dłem do McDo­nalda sprze­da­wać ham­bur­gery. Wszystko było dobrze aż do pew­nego wie­czoru przed Świę­tami Bożego Naro­dze­nia, gdy razem z dwoma kum­plami wpa­dli­śmy w ręce poli­cji, wycho­dząc z takiego jed­nego miesz­ka­nia w Dul­wich, które nie nale­żało do żad­nego z nas. Przez trzy dni trzy­mano mnie w poli­cyj­nej izbie dziecka. Dal­sze decy­zje nale­żały do sądu. Przy­znam, że kraty zro­biły na mnie wra­że­nie i przy­się­ga­łem sobie, że jeśli się tylko wywinę, to już ni­gdy, ale to ni­gdy, nie zro­bię żad­nego głup­stwa. Zda­wa­łem sobie sprawę, że jeśli mam dotrzy­mać słowa, to muszę coś posta­no­wić, coś zmie­nić, bo ina­czej wszystko będzie po sta­remu i ni­gdy nie wyrwę się poza Peckham. Wtedy to przy­szło mi do głowy, żeby wstą­pić do woj­ska. Skoro bratu podo­bało się w kama­szach, to dla­czego by nie mnie?

Na roz­pra­wie kum­plom wle­piono popraw­czak, a mnie uszło pła­zem. Sędzia ostrzegł jed­nak, że mam się pil­no­wać. Zaraz następ­nego dnia posze­dłem do punktu wer­bun­ko­wego. Dali mi jakiś uczony test do roz­wią­za­nia, który nie­stety obla­łem. Kazali mi przyjść ponow­nie za mie­siąc. Tym razem zda­łem, uzy­ska­łem dwa punkty ponad mini­mum, głów­nie dzięki temu, że był to dokład­nie ten sam test, co przed mie­siącem.

Powie­dzia­łem, że chciał­bym zostać pilo­tem śmi­głowca. Gdy czło­wiek nie ma żad­nych kwa­li­fi­ka­cji i w grun­cie rze­czy nie wie, co chciałby robić, to zawsze strzeli coś głu­piego.

Star­szy kapral w punk­cie wer­bun­ko­wym stwier­dził, że mogę to sobie z głowy wybić, ale dodał: „Możemy dać ci skie­ro­wa­nie do jed­nostki lot­ni­czej wojsk lądo­wych, gdzie nauczą cię obsłu­gi­wać śmi­głowce.

– Wspa­niale – odpar­łem. – Niech będzie.

Co było dalej? – Wia­domo, co się dzieje w podob­nych sytu­acjach: wysy­łają czło­wieka na Komi­sję, dają kolejne testy do roz­wią­za­nia, każą bie­gać, badają… i jeśli przez to się przej­dzie, jeśli są wolne miej­sca w odpo­wied­nim pułku lub kor­pu­sie spe­cja­li­stów, to dostaje się przy­dział.

W cza­sie ostat­niej roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej ofi­cer, który roz­pa­try­wał moją sprawę, powie­dział mniej wię­cej tak:

„McNab, na to, że zaczniesz awan­so­wać w kor­pu­sie lot­ni­czym, masz tyle szans, ile na to, że ci kak­tus wyro­śnie. Idź do pie­choty. Tam się lepiej nadasz. Dam ci przy­dział do Royal Green Jac­kets. To mój pułk”.

Nie mia­łem naj­mniej­szego poję­cia, co to zna­czy Royal Green Jac­kets. Nazwa bar­dziej mi się koja­rzyła z ame­ry­kań­ską dru­żyną fut­bo­lową niż z woj­skiem.

Gdy­bym był odcze­kał jesz­cze trzy mie­siące, mógł­bym wstą­pić do Green Jac­kets na pra­wach nor­mal­nego rekruta, ale – skoń­czony idiota – chcia­łem od razu. Tak więc w sierp­niu 1976 roku zna­la­złem się w bata­lio­nie dla mło­do­cia­nych w Shornc­liffe w Ken­cie i nie­na­wi­dzi­łem tego wszyst­kiego. Kadrę sta­no­wili faceci z gwar­dii kró­lew­skiej, a ci potra­fili dawać w kość. Nie było mowy o cywil­nych ciu­chach. Łeb ostrzy­gli pra­wie na pałę i ni­gdy nie dawali prze­pu­stek na cały week­end, przez co mor­do­wa­łem się, jak dia­bli, gdy chcia­łem odwie­dzić sta­rych w Peckham. Nic dziw­nego, że pod­pa­dłem, choć to nie moja wina. Spóź­ni­łem się z prze­pustki dzie­sięć minut, bo uciekł mi auto­bus. Shornc­liffe to jeden wielki kosz­mar, ale nauczy­łem się reguł gry. Musia­łem, nie mia­łem innego wyj­ścia. Cykl szko­le­nia koń­czył się w maju. Była uro­czy­sta defi­lada i w ogóle. Sam nie wiem, jak to się stało, ale zro­bili mnie kimś w rodzaju sier­żanta (w kor­pu­sie mło­do­cia­nych oczy­wi­ście) i nagro­dzili nawet hono­rową sza­blą, jako naj­bar­dziej obie­cu­ją­cego mło­dego żoł­nie­rza.

Po pro­mo­cji zna­la­złem się w jed­no­stce w Win­che­ste­rze, w plu­to­nie szkol­nym, na sze­ścio­ty­go­dnio­wym kur­sie dla mło­do­cia­nych. Uczono nas tak­tyki. Pano­wały tam warunki moż­liwe do przy­ję­cia, a atmos­fera była bar­dziej libe­ralna niż w Shornc­liffe.

W lipcu 1977 roku otrzy­ma­łem przy­dział do 2. Bata­lionu Royal Green Jac­kets, który sta­cjo­no­wał w tym cza­sie w Gibral­ta­rze, i wresz­cie poczu­łem się jak w praw­dzi­wym woj­sku. Tak wła­śnie wyobra­ża­łem sobie służbę: cie­pły kli­mat, wspa­niali kum­ple, egzo­tyczne kobiety i jesz­cze bar­dziej egzo­tyczne zarazki rze­żączki, try­pra i innych cho­rób wene­rycz­nych. Nie­stety trwało to krótko, led­wie cztery mie­siące. Wró­ci­łem z bata­lio­nem do Wiel­kiej Bry­ta­nii.

W grud­niu 1977 roku po raz pierw­szy wysłano mnie do Irlan­dii Pół­noc­nej. Nawia­sem mówiąc, musia­łem odcze­kać pra­wie trzy tygo­dnie, nim mnie tam skie­ro­wano. Cały bata­lion wyru­szył 6 grud­nia, a ja dopiero pod koniec mie­siąca, po osiem­na­stych uro­dzi­nach. Cho­dziło o to, że Ulster był szcze­gól­nie nie­bez­pieczny dla mło­dych żoł­nie­rzy. Zgi­nęło ich tam wielu, zwłasz­cza na początku kon­fliktu, więc nie wysy­łano tam nikogo, kto nie ukoń­czył osiem­na­stego roku życia.

Nie wiem, czy IRA spe­cjal­nie uwzięła się na mło­dych, ale fakt fak­tem dość szybko zna­la­złem się oko w oko z ich bojówką. Któ­re­goś dnia jeden z naszych opan­ce­rzo­nych trans­por­te­rów utknął w tere­nie, nie­da­leko Cros­sma­glen, i mnie z kum­plem zosta­wiono na straży. Nad ranem, gdy obser­wo­wa­łem oko­licę przez nok­to­wi­zor, zauwa­ży­łem jakieś dwie podej­rzane postaci w zaro­ślach. Wyraź­nie zmie­rzali w naszym kie­runku, a gdy pode­szli bli­żej, zoba­czy­łem, że jeden z nich nie­sie kara­bin. Nie mie­li­śmy radia, więc nie można było wezwać pomocy z bata­lionu. Musie­li­śmy radzić sobie sami, krótko mówiąc, pod­jąć wyzwa­nie. Nie­stety prze­ciw­nicy stre­fili, zaczęli ucie­kać. Roz­po­czą­łem ogień. Opróż­ni­łem chyba pół maga­zynku, z mier­nym jed­nak skut­kiem. Pro­blem pole­gał na tym, że nie mie­li­śmy w bata­lio­nie wystar­cza­ją­cej liczby nok­to­wi­zorów, więc wszy­scy war­tow­nicy korzy­stali z kilku led­wie egzem­pla­rzy broni z lunetą nok­to­wi­zyjną i trudno było za każ­dym razem zmie­niać jej para­me­try w zależ­no­ści od wzroku kon­kret­nego użyt­kow­nika. W tej sytu­acji, z sze­ściu poci­sków, jakie wystrze­li­łem tej nocy, tylko jeden był celny. Rano spro­wa­dzono psy i pró­bo­wano wytro­pić napast­ni­ków, lecz bez skutku. Dwa dni póź­niej do szpi­tala po dru­giej stro­nie gra­nicy [w Repu­blice Irlan­dii] zgło­sił się znany bojów­karz IRA z raną postrza­łową nogi. Wia­do­mość wszyst­kich pod­nie­ciła. Był to pierw­szy suk­ces naszej kom­pa­nii w Ulste­rze. Obaj z kum­plem nosi­li­śmy się jak boha­te­ro­wie, kłó­cąc się przy tym, który z nas tra­fił, on czy ja.

Służba w Ulste­rze obfi­to­wała nie­stety w smutne wyda­rze­nia. Paru naszych odnio­sło rany, gdy ostrze­lano nas z moź­dzie­rzy pod For­khill. Jeden chło­pak z mojego plu­tonu zgi­nął od wybu­chu bomby-pułapki w Cros­sma­glen, a póź­niej jesz­cze zgi­nął nasz puł­kow­nik, gdy zestrze­lono śmi­gło­wiec Gazelle, któ­rym wła­śnie leciał. Potem wró­ci­li­śmy do gar­ni­zonu w Tidworth. Tam nic się nie działo, jeśli nie liczyć drob­nego faktu, że tuż przed dzie­więt­na­stymi uro­dzi­nami oże­ni­łem się.

Rok póź­niej znów wysłano nas do South Armagh. Awan­so­wa­łem, dosta­łem jedną belkę i zosta­łem dowódcą sek­cji. Mia­łem pod sobą czte­rech chło­pa­ków. Któ­re­goś sobot­niego wie­czoru, w lipcu, kom­pa­nia została wyzna­czona do służby patro­lo­wej w Keady, mie­ście na gra­nicy z Repu­bliką Irlan­dii. Wie­cie, jak to jest w soboty: tłumy ludzi w mie­ście i w ogóle. Ci z Keady jeź­dzili auto­bu­sem na drugą stronę, do Castle­bla­ney na bingo i do kaba­retu, a po powro­cie roz­ra­biali na uli­cach. Mojej sek­cji wyzna­czono sek­tor na połu­dnio­wym skraju mia­sta, obok osie­dla miesz­ka­nio­wego. Krę­ci­li­śmy się tam po ugo­rach, a w pew­nej chwili zoba­czy­li­śmy z daleka tłum ludzi gro­ma­dzą­cych się wokół jakiejś cię­ża­rówki. Nie widzieli nas, bo byli­śmy za nie­wiel­kim wzgó­rzem. Spo­strze­gli, gdy weszli­śmy na górę.

Zaczęła się panika. Ludzie pierz­chli we wszyst­kie strony i zoba­czy­li­śmy wresz­cie, co jest grane. Sze­ściu zama­sko­wa­nych face­tów z bro­nią w ręku szy­ko­wało się do zaję­cia miejsc w cię­ża­rówce. Póź­niej dowie­dzie­li­śmy się, że prze­kro­czyli gra­nicę, a ich plan pole­gał na tym, aby z jadą­cego samo­chodu zaata­ko­wać nasze patrole. Ale to – jak powia­dam – póź­niej. Na razie sta­nę­li­śmy oko w oko, my i oni, z bro­nią w ręku.

Dwóch wspi­nało się na cię­ża­rówkę, czte­rech stało jesz­cze na szo­sie, gdy kaza­łem dać ognia. Jed­nego z tych, co byli już na górze, tego, który mie­rzył do nas, poło­ży­łem pierw­szym strza­łem. Pozo­stali zaczęli się ostrze­li­wać i doszło do cał­kiem poważ­nej potyczki. Jeden z prze­ciw­ni­ków dostał aż sie­dem kul i, o ile wiem, do końca życia będzie jeź­dził w wózku inwa­lidz­kim. Rani­li­śmy też dość słyn­nego, choć począt­ku­ją­cego jesz­cze, bojów­ka­rza IRA nazwi­skiem Des­sie O’Hare.

I znów sta­łem się boha­te­rem mie­siąca, nie tylko zresztą wśród naszych. W cza­sie potyczki ryko­szety, a może przy­pad­kowe poci­ski, znisz­czyły wystawę i kasę w skle­pie w pobliżu. Mało tego, kula tra­fiła też w przed­nią szybę auta nale­żą­cego do tego samego skle­pi­ka­rza, nisz­cząc ją do szczętu. Spo­tka­łem go mie­siąc póź­niej. Pękał z zado­wo­le­nia. Spra­wił sobie nową kasę, wystawę i samo­chód, wszystko – jak się domy­śla­cie – za odszko­do­wa­nie.

Gdy w lecie 1979 roku wró­ci­li­śmy do gar­ni­zonu w Tidworth, mia­łem już bzika na punk­cie woj­ska i nie wyobra­ża­łem sobie innego życia. We wrze­śniu skie­ro­wano mnie na kurs pod­ofi­cer­ski. Zda­łem na piątkę i zaraz potem awan­so­wano mnie do stop­nia kaprala. Mia­łem led­wie dzie­więt­na­ście lat, zosta­łem naj­młod­szym kapra­lem w całej pie­cho­cie. W 1980 roku wyzna­czono mnie na kurs tak­tyki dla dowód­ców dru­żyn. Zda­łem z wyróż­nie­niem i znów zna­la­złem się w Tidworth.

Gar­ni­zon w Tidworth był i jest dość smęt­nym miej­scem. Sta­cjo­nuje tam osiem bata­lio­nów pie­choty, pułk pan­cerny i zwiadu. W mie­ście są trzy puby, sma­żal­nia ryb, pral­nia i to wszystko. Trudno się dzi­wić, że moja młoda żona miała tego dość, zresztą ja też i w ogóle wszy­scy. Nie było tam nic do roboty, a trak­to­wano nas nie naj­le­piej. Pew­nego dnia kazano mi nawet brać udział w nagance, gdy dowódca bry­gady urzą­dzał sobie polo­wa­nie na kuro­pa­twy. W nagrodę dosta­łem dwie puszki piwa. A potem pytają, dla­czego mło­dzi rezy­gnują z woj­ska! We wrze­śniu żona posta­wiła mi ulti­ma­tum – albo wyjadę z nią do Lon­dynu, albo wystąpi o roz­wód. Zosta­łem. Ona wyje­chała.

Pod koniec 1980 roku prze­nie­siono mnie z powro­tem do Rifle Depot – cen­trum szko­le­nio­wego – z zada­niem szko­le­nia rekru­tów. Bar­dzo mi się to podo­bało, choć cza­sami trzeba było zaczy­nać od naj­prost­szych spraw – tłu­ma­czyć kotom, że należy myć zęby i w ogóle dbać o higienę. Wła­śnie wtedy po raz pierw­szy usły­sza­łem o SAS.

W tym cza­sie pozna­łem Debby. Słu­żyła kie­dyś w RAF. Pobra­li­śmy się w sierp­niu 1982 roku, głów­nie zresztą dla­tego, że mój bata­lion prze­no­szono do Pader­bornu, w Niem­czech, a my z Debby nie chcie­li­śmy się roz­stać. W Pader­bor­nie spraw­dziły się moje naj­gor­sze wyobra­że­nia o Niem­czech. Mia­sto wyglą­dało jak wypisz wyma­luj Tidworth. Jedyna róż­nica pole­gała na tym, że nie było sma­żalni ryb. Służba też oka­zała się nie­atrak­cyjna. Cią­gle tylko czy­ści­li­śmy samo­chody, zamiast nimi jeź­dzić. Bra­li­śmy udział w jakichś wiel­kich manew­rach, w któ­rych nie wia­domo było, o co wła­ści­wie cho­dzi, i na które wszy­scy kła­dli lachę.

Mia­łem żal o to, że mojego pułku Green Jac­kets nie zmo­bi­li­zo­wano do wojny na Fal­klan­dach. Wyda­wało mi się, że jak już coś się dzieje, to wysy­łają tylko chło­pa­ków z SAS. A mnie marzyła się praw­dziwa wojaczka. Jeśli pie­chota tego nie zapew­nia – myśla­łem – to po jasny gwint mam w niej tkwić. Nie­za­leż­nie od tego, Here­ford robiło wra­że­nie cał­kiem przy­jem­nego mia­sta. Co waż­niej­sze, nie było mia­stem gar­ni­zo­no­wym, takim jak na przy­kład Alder­shot czy Cat­te­rick, gdzie czło­wiek czuł się oby­wa­te­lem dru­giej kate­go­rii. Docho­dziło nawet do tego, że zwy­kły żoł­nierz nie mógł kupić tele­wi­zora na raty bez porę­cze­nia pod­pi­sa­nego przez ofi­cera.

W lecie 1983 roku, razem z trzema innymi chło­pa­kami z Green Jac­kets, któ­rzy też mieli tego wszyst­kiego dość, napi­sa­łem raport o przy­ję­cie do SAS. W ubie­głych latach paru naszych sta­wało przed Komi­sją i zostali zakwa­li­fi­ko­wani. Mię­dzy innymi kapi­tan, który zała­twiał nam miej­sca na ćwi­cze­niach w Walii, dzięki czemu mogli­śmy wyjeż­dżać z Nie­miec i tre­no­wać w domu. Oso­bi­ście zresztą zabie­rał nas na poli­gon w Bre­con Beacons i ćwi­czył z nami for­sowne mar­sze w górach. Poza tym udzie­lał nam cen­nych wska­zó­wek i zachę­cał do sta­rań o przy­ję­cie do SAS. Dużo mu zawdzię­czam. Zwłasz­cza że w wielu puł­kach kadra odstrę­cza chło­pa­ków od sta­rań o prze­nie­sie­nie; nie daje im urlo­pów, nie nadaje biegu rapor­tom, a jeśli już zga­dza się, by któ­ryś przy­stą­pił do spraw­dzianu, to orze nim do ostat­niej chwili, tak że chło­pak nie ma szans. Nie chcą tra­cić wyszko­lo­nych i doświad­czo­nych ludzi. Ten był inny i mia­łem szczę­ście, że na niego tra­fi­łem. Żaden z nas jed­nak nie prze­szedł przez sito. Ja odpa­dłem jesz­cze przed spraw­dzia­nem na wytrzy­ma­łość. Spie­przy­łem trzy­dzie­sto­ki­lo­me­trowy marsz na orien­ta­cję. Byłem wście­kły. Na pocie­sze­nie usły­sza­łem, że sprawa nie jest zamknięta i mogę pró­bo­wać jesz­cze raz.

Tym­cza­sem wró­ci­łem do bata­lionu, do Nie­miec. Kpiono ze mnie nie­mi­ło­sier­nie za porażkę. Zawsze tak jest, że naj­bar­dziej wymą­drzają się ci, któ­rzy sami nie mieli odwagi spró­bo­wać. Nie przej­mo­wa­łem się. Byłem młody. Zawsze mogłem zostać w bata­lio­nie i być waż­nia­kiem na skalę plu­tonu czy kom­pa­nii. To mnie jed­nak nie inte­re­so­wało i zło­ży­łem raport o dopusz­cze­nie do egza­mi­nów zimo­wych. Do świąt tre­no­wa­łem w Walii, jak wariat. Debby miała to wszystko w nosie.

Egza­miny zimowe są straszne. Więk­szość odpada już w pierw­szych dniach czte­ro­ty­go­dnio­wego spraw­dzianu na wytrzy­ma­łość. To mię­czaki albo po pro­stu faceci nie­przy­go­to­wani do zadań, lub mający abso­lut­nie błędne wyobra­że­nie o SAS. Wydaje im się, że każdy żoł­nierz SAS to taki James Bond i w ogóle. Tym­cza­sem jest ina­czej. SAS to woj­sko, takie przez duże „W”. Kto tego nie rozu­mie, ten nie wie, o co cho­dzi i na czym pole­gają spraw­dziany.

Pod­czas zimo­wych egza­mi­nów ważna jest pogoda. Jak się brnie po pas w śniegu, trudno wyprze­dzić kon­ku­ren­tów.

Zda­łem.

Po wstęp­nym okre­sie każdy z żoł­nie­rzy SAS musi przejść czte­ro­mie­sięczne szko­le­nie spe­cjalne, które obej­muje – mię­dzy innymi – mor­der­cze ćwi­cze­nia w dżun­gli. Na koniec prze­cho­dzi się test na prze­trwa­nie w skraj­nie trud­nych warun­kach. Naj­pierw przez dwa tygo­dnie uczą czło­wieka co i jak, a potem spraw­dzają, czego się nauczył. Idzie się do leka­rza. Ten zagląda w tyłek, czy nie scho­wano tam paru bato­nów cze­ko­la­do­wych na wszelki wypa­dek, no i się zaczyna. Wywożą czło­wieka w góry, ubie­rają w ciu­chy z dru­giej wojny świa­to­wej: por­tki, koszulę, płaszcz bez jed­nego guzika i buty bez sznu­ro­wa­deł. Zada­nie polega na tym, żeby nie dać się zła­pać, a ma się prze­ciwko sobie kom­pa­nię gwar­dzi­stów z heli­kop­te­rami. Poszu­ku­jący dają z sie­bie wszystko. Za zła­pa­nie „zbiega” dostają dwa tygo­dnie urlopu eks­tra.

Przez dwa dni ukry­wa­łem się razem z dwoma lot­ni­kami z mary­narki wojen­nej i face­tem z RAF. Zgod­nie z regu­la­mi­nem musi się dzia­łać w gru­pie. Moja była chyba naj­gor­sza. Kole­dzy nie przy­kła­dali się, nie zale­żało im tak jak mnie. Spraw­dzian trak­to­wali niczym waka­cje, po któ­rych wraca się do domu. Mnie zaś zale­żało na wyniku. Jak się nie zda spraw­dzianu na prze­ży­cie, nie ma się prawa do odznaki SAS.

Zacza­ili­śmy się w kry­jówce. Dwóch sta­nęło na straży, ale nie­stety zasnęli. Wtedy to nad­le­ciał heli­kop­ter z gwar­dzi­stami, i po pta­kach. Pró­bo­wa­li­śmy jesz­cze zbiec, lecz nie było szans. Zła­pali nas i z zawią­za­nymi oczami pognali do punktu inter­no­wa­nia.

Kilka godzin póź­niej, tam wła­śnie, w punk­cie inter­no­wa­nia, kiedy wresz­cie zdjęto mi opa­skę z oczu, zoba­czy­łem przed sobą szefa kom­pa­nii szko­le­nio­wej.

– Odpa­dłem? – zapy­ta­łem z żalem.

– Jesz­cze nie. Właź do śmi­głowca i sta­raj się niczego nie spie­przyć.

Mia­łem szczę­ście. Star­szy sier­żant szta­bowy słu­żył kie­dyś w moim pułku, a poza tym był aku­rat w dobrym nastroju, więc przy­mknął oko.

Tym razem byłem sam, co bar­dzo mi odpo­wia­dało. Ćwi­cze­nia pole­gały na tym, aby nie­spo­strze­że­nie prze­my­kać od jed­nego wyzna­czo­nego punktu do dru­giego i tak dalej. Jed­no­cze­śnie tak to wszystko urzą­dzono, że na poszcze­gól­nych odcin­kach kolejno nas wyła­wiano, a pod koniec wszyst­kich pod­dano prze­słu­cha­niu. Na kur­sie uczą, jak odpo­wia­dać na pyta­nia. Trzeba uda­wać kogoś, kto nie ma niczego waż­nego do powie­dze­nia. Cho­dzi o to, aby prze­słu­chu­jący uznał, że szkoda czasu i atłasu. Poszło mi dość łatwo. Wie­dzia­łem prze­cież, że wszystko jest na niby. Niby ci grożą, ale prze­cież nic ci się nie sta­nie. To prawda, że po „ucieczce” czło­wiek jest zmę­czony, brudny, prze­mo­czony i zzięb­nięty. Sedno rze­czy tkwi w tym, by wytrwać i się nie pod­dać. A jed­nak, ku mojemu zdzi­wie­niu, nie­któ­rzy zała­my­wali się wła­śnie na ostat­nim eta­pie.

Przy któ­rymś tam „prze­słu­cha­niu” zja­wił się jakiś facet, dał mi kubek z gorącą zupą i powie­dział, że to koniec. Potem nastą­piło omó­wie­nie, które sta­nowi ważny etap ćwi­czeń. Można się wiele nauczyć. Zasko­czyło mnie na przy­kład, że stra­ci­łem poczu­cie czasu. „Mój” czas róż­nił się od rze­czy­wi­stego o sześć godzin.

Wresz­cie wysłano mnie na szko­le­nie strze­lec­kie do Here­fordu. Tu trak­to­wano nas indy­wi­du­al­nie. Kto nie miał żad­nego doświad­cze­nia w tych spra­wach, prze­cho­dził kurs pod­sta­wowy. Takim jak ja, to zna­czy z pie­choty, o podob­nym stażu, sta­wiano wyż­sze wyma­ga­nia. Na koniec prze­sze­dłem szko­le­nie w sko­kach ze spa­do­chro­nem w bazie Brize Nor­ton. To już była fraszka. W porów­na­niu ze spraw­dzia­nami na prze­trwa­nie, na kur­sie spa­do­chro­niar­skim czu­łem się jak w sana­to­rium.

Wresz­cie, po sze­ściu dłu­gich mie­sią­cach szko­le­nia i testów, wszyst­kich nowych wezwano kolejno do dowódcy. Dosta­łem wyma­rzony, pia­skowy beret z odznaką SAS – szty­le­tem i skrzy­dłami. „Pamię­taj – powie­dział stary – że łatwiej to zdo­być, niż utrzy­mać”.

Nie bar­dzo sły­sza­łem, co do mnie mówił. Chciało mi się tań­czyć z rado­ści.

Więk­szość nowych wywo­dziła się z pie­choty, podob­nie jak ja, ale było też paru chło­pa­ków z wojsk inży­nie­ryj­nych i kilku „dru­ci­ków”, czyli łącz­no­ściow­ców. Ze stu sześć­dzie­się­ciu kan­dy­da­tów, któ­rzy sta­rali się o przy­ję­cie do SAS, osta­tecz­nie zakwa­li­fi­ko­wało się tylko ośmiu: jeden ofi­cer i sied­miu żoł­nie­rzy.

Ofi­ce­rów obo­wią­zuje trzy­letni kon­trakt w SAS, z tym że mogą go raz powtó­rzyć. Co do mnie, to wstę­pu­jąc do woj­ska, pod­pi­sa­łem kon­trakt na dwa­dzie­ścia dwa lata, zostało mi więc – przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie – pięt­na­ście.

Dosta­li­śmy przy­działy do poszcze­gól­nych kom­pa­nii. Ist­nieje pewna moż­li­wość wyboru. Można chcieć słu­żyć w kom­pa­niach: gór­skiej zme­cha­ni­zo­wa­nej, powietrz­nej i mor­skiej. Jeśli są wolne miej­sca, to dowódz­two idzie na rękę. Ja tra­fi­łem do kom­pa­nii powietrzno-desan­to­wej.

Każda kom­pa­nia ma swój wła­sny cha­rak­ter. Obra­zowo ujął­bym to nastę­pu­jąco: jeśli chłopcy z wszyst­kich czte­rech zja­wi­liby się na uba­wie, to ci z Kom­pa­nii A sta­liby pod ścianą, mil­cząc jak skała i łypiąc spode łba na oto­cze­nie, ci z G gada­liby bez prze­rwy, ale tylko mię­dzy sobą, chłopcy z D roz­glą­da­liby się za dziew­czy­nami, a z B, to zna­czy z mojej kom­pa­nii, wygłu­pia­liby się na par­kie­cie, tak że hej.

Debby przy­je­chała z Nie­miec, aby zamiesz­kać w Here­for­dzie. Nie widzie­li­śmy się prak­tycz­nie od stycz­nia, to zna­czy od kiedy przy­stą­pi­łem do spraw­dzia­nów. Nie­mal na drugi dzień po jej przy­jeź­dzie wysłano mnie w świat, na dodat­kowe dwa mie­siące szko­le­nia w dżun­gli. Nie zasta­łem jej po powro­cie. Pod­czas mojej nie­obec­no­ści spa­ko­wała manatki i wyje­chała do domu, do Liver­po­olu.

W grud­niu następ­nego roku zaczą­łem cho­dzić z Fioną, dziew­czyną z sąsiedz­twa. W 1987 roku uro­dziła nam się córka, Kate, a w paź­dzier­niku tego samego roku wzię­li­śmy ślub. Zaraz potem wysłano mnie na dwa lata za gra­nicę. Wró­ci­łem na wio­snę 1990 roku, a w sierp­niu odbyła się roz­prawa roz­wo­dowa.

W paź­dzier­niku pozna­łem Jilly. To była miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Ona przy­naj­mniej tak mówiła.

3

O 7.50 zgło­si­li­śmy się do dowódcy i wspól­nie uda­li­śmy się do sztabu. Nastrój był wspa­niały. Wzię­li­śmy coś do picia, tro­chę cze­ko­lady. Cze­kało nas sporo roboty i nie chcie­li­śmy tra­cić czasu na posiłki.

Byłem dumny i pod­nie­cony, że to mnie wyzna­czono na dowódcę patrolu. Cie­szy­łem się na współ­pracę z Vince’em. Vince miał trzy­dzie­ści sie­dem lat i zostały mu jesz­cze tylko dwa lata służby w pułku. Był silny jak koń, wspa­niale cho­dził po górach, zna­ko­mi­cie nur­ko­wał i jeź­dził na nar­tach. Trzy­mał się pro­sto i klął jak szewc. Był ogrom­nie przy­wią­zany do pułku. Uwa­żał, że nie ma na świe­cie nic lep­szego – za pułk gotów byłby dać sobie odciąć rękę. Mar­twił się tylko, że jego dwu­dzie­sto­dwu­letni kon­trakt dobiega końca. Do SAS prze­szedł ze służby uzbro­je­nia. Wygląd miał srogi, pre­zen­to­wał się tak, jak wszy­scy sobie wyobra­żają praw­dzi­wego koman­dosa. Miał gęste, krę­cone włosy, wiel­kie czarne wąsy i baki. Słu­żył w pułku dłu­żej ode mnie, był bar­dziej doświad­czony, co – moim zda­niem – mogło się przy­dać, zwłasz­cza na eta­pie pla­no­wa­nia ope­ra­cji.

Kara­bin M16 z gra­nat­ni­kiem M203 40 mm

Sztab, a ści­ślej dział, gdzie odby­wały się odprawy i przy­go­to­wy­wano plany ope­ra­cji, mie­ścił się w sąsied­nim han­ga­rze. Wywieszka na drzwiach uprze­dzała, że OSO­BOM NIE­UPO­WAŻ­NIO­NYM WSTĘP WZBRO­NIONY. Tego zakazu prze­strze­gano bar­dzo ści­śle. Docho­wa­nie tajem­nicy służ­bo­wej – bez­pie­czeń­stwo ope­ra­cyjne, jak to się ofi­cjal­nie nazywa – ma duże zna­cze­nie. Uni­ka­li­śmy w pułku roz­mów na tematy służ­bowe. Obo­wią­zy­wała nie­pi­sana zasada: ni­gdy nikogo nie­po­trzeb­nie nie pytać o to, jakie ma zada­nia, gdzie się wybiera i tak dalej. W środku han­garu znaj­do­wało się kilka pomiesz­czeń. Napisy infor­mo­wały, co mie­ści się za zamknię­tymi drzwiami: PLA­NO­WA­NIE OPE­RA­CJI POWIETRZ­NYCH, KOM­PA­NIA D, SEK­CJA INFOR­MA­CYJNA, MAGA­ZYN MAP.

FN Minimi, lekki kara­bin maszy­nowy

Pano­wała tu zupeł­nie inna atmos­fera niż w naszym han­ga­rze. Ste­rylną nie­mal ciszę prze­ry­wał tylko dźwięk odbior­ni­ków radio­wych. Żad­nej muzyki – broń Boże – tylko mel­dunki ope­ra­cyjne! Po kory­ta­rzach krę­cili się faceci ze służb infor­ma­cyj­nych: „młotki” albo „uszatki”, jak ich nazy­wa­li­śmy w pułku. Dźwi­gali jakieś mapy, jakieś mel­dunki i zawsze sta­ran­nie zamy­kali za sobą drzwi.

Wielu z nich zna­li­śmy jesz­cze z Here­fordu.

– Cześć, młotku! – krzyk­ną­łem, widząc zna­jomą mordę. – Jak leci?

W odpo­wie­dzi otrzy­ma­łem prze­kleń­stwo i gest poka­zu­jący, gdzie się zgina dziób pin­gwina.

W han­ga­rze nie było okien. W cięż­kim powie­trzu zapach stę­chli­zny mie­szał się z wonią papieru, kawy i dymu papie­ro­so­wego, jak w każ­dym biu­rze, a także – jako że był prze­cież wcze­sny ranek – z zapa­chem mydła, kre­mów do gole­nia, pasty do zębów i wody koloń­skiej. W sumie był to typowy zapach ostoi dekow­ni­ków – sukin­sy­nów ze służby tyło­wej – według naszego nazew­nic­twa.

– Cześć, dekow­nicy – rzu­cił Vince na powi­ta­nie. Mówił cięż­kim, szkoc­kim akcen­tem. – Znowu rzeź­bi­cie w gów­nie – zaśmiał się z wła­snego dow­cipu.

– Pier­dol się – usły­szał w odpo­wie­dzi. – A jak jesteś taki mądry, to chodź, zamie­nimy się na miej­sca.

– Mam to w dupie – Vince uznał wła­sną nie­kom­pe­ten­cję – a wy jeste­ście dekow­nicy – powtó­rzył.

Sala odpraw Kom­pa­nii B miała mniej wię­cej pięć na pięć metrów. Była sto­sun­kowo wysoka, a przez świe­tlik w sufi­cie napły­wało świeże powie­trze. Pośrodku stały cztery zsu­nięte stoły, na nich zaś leżało kilka busoli i map dru­ko­wa­nych na jedwa­biu, jakich zwy­kle używa się w cza­sie spe­cjal­nych akcji.

– Chło­paki, zabie­ramy – rzekł Din­ger.

– Eee tam, tan­deta – wtrą­cił Bob.

Bob nale­żał do sek­cji Vince’a. Z pocho­dze­nia był wło­skim Szwaj­ca­rem. Mie­rzył mniej niż sto sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów i woła­li­śmy na niego Karzeł Jąkała. Służbę zaczy­nał w Royal Mari­nes, w pie­cho­cie mor­skiej, ale uznał, że to poni­żej jego ambi­cji. Zwol­nił się i zgło­sił do SAS, nie mając zresztą pew­no­ści, czy przej­dzie przez spraw­dziany. Mimo nik­czem­nego wzro­stu był nie­by­wale silny. Cha­rak­ter też miał mocny. Ni­gdy się nie oszczę­dzał. Na akcjach dźwi­gał na ple­cach tyle, ile roślejsi od niego kole­dzy. Wyglą­dało to zabaw­nie, gdy za zasob­ni­kiem ze sprzę­tem nie widać było czło­wieka, tak jakby ple­cak szedł sam na dwóch noży­nach. Lubił stare kome­die fil­mowe i miał kolek­cję kaset z kla­sycz­nymi nagra­niami. Uwiel­biał duże baby, co naj­mniej o głowę wyż­sze od niego. W dniu, w któ­rym wyjeż­dża­li­śmy nad Zatokę, trzeba go było siłą wycią­gać z klubu, tak go fra­po­wało dam­skie towa­rzy­stwo.

Obej­rze­li­śmy mapy. Były stare, z lat pięć­dzie­sią­tych. Przed­sta­wiały rejon Bag­dadu i Basry.

– Jak myśli­cie, chło­paki – spy­tał Chris – czy wyślą nas do Bag­dadu, czy do Basry?

Chris też nale­żał do sek­cji Vince’a. Nie zdą­ży­li­śmy odpo­wie­dzieć na jego pyta­nie, bo do sali wszedł Bert, „usza­tek”, któ­rego zna­łem z Here­fordu.

– Macie jesz­cze tro­chę tego gówna? – spy­tał Mark, gestem wska­zu­jąc busole. – Przy­da­łoby się nam jesz­cze kilka.

Zawsze tak jest. Gdy coś tra­fia się za friko, to trzeba brać. Potrzebne czy nie, jak jest oka­zja, to trzeba korzy­stać – taka jest men­tal­ność chłop­ców z pułku.

Nie było krze­seł, więc usie­dli­śmy rzę­dem pod ścianą. Chris wyjął manierkę i poczę­sto­wał wszyst­kich. Zawsze uprzejmy, przy­stojny, słu­żył kie­dyś w oddzia­łach SAS, w woj­skach obrony tery­to­rial­nej, ale uznał, że lepiej pójść na zawo­do­wego. Pedan­tyczny, dokładny i sta­ranny, naj­pierw zapi­sał się do spa­do­chro­nia­rzy, ponie­waż uwa­żał, że takie doświad­cze­nie jest wska­zane dla żoł­nie­rza SAS. Gdy tylko dostał pierw­szą belkę, zgło­sił się do nas. Przez spraw­dziany prze­szedł bez trudu.

Uparty i wytrwały, zawsze wszystko dopro­wa­dzał do końca. Był chyba naj­bar­dziej zawzię­tym czło­wie­kiem, jakiego w życiu zna­łem. Gdy już coś posta­no­wił, to nic go nie mogło zmu­sić do odstą­pie­nia od zamiaru. Był silny, zarówno fizycz­nie, jak i psy­chicz­nie. Upra­wiał kul­tu­ry­stykę, jeź­dził na rowe­rze i na nar­tach. Na akcje zakła­dał starą czapkę z Afrika Korps, nato­miast gdy wystę­po­wał po cywil­nemu, szedł się zaba­wić, ubie­rał się bar­dzo ele­gancko, zawsze w naj­mod­niej­sze rze­czy reno­mo­wa­nych firm. W pułku trzy­mał się z boku, nie narzu­cał się nikomu, ale po trzech mie­sią­cach wszy­scy wie­dzieli, że Chris to facet z cha­rak­te­rem, że warto go słu­chać, bo mówi roz­sąd­nie. Czę­sto gęsto pro­szono go o radę, o roz­strzy­gnię­cie sporu.

– No to zaczy­namy – rzekł dowódca. – Bert zapo­zna was z sytu­acją. Bert przy­siadł na stole. Jak na „uszatka” był cał­kiem w porządku. Naj­waż­niej­sze, że nie nudził. Mówił krótko. Im kró­cej się mówi, tym łatwiej zro­zu­mieć i zapa­mię­tać istotę sprawy.

Gra­nat­nik M72 LAW (Light Anti-tank Weapon), kali­ber 66 mm

– Jak wie­cie – zaczął – Sad­dam Husajn zre­ali­zo­wał swój plan i zaata­ko­wał Izrael. Zmo­der­ni­zo­wane irac­kie scudy spa­dły na Tel Awiw. Nie spo­wo­do­wały co prawda więk­szych znisz­czeń, ale wywo­łały panikę. Tysiące ludzi opusz­czają mia­sto w poszu­ki­wa­niu bez­piecz­niej­szych miejsc, co para­li­żuje życie w kraju. Rząd Izra­ela zna­lazł się w trud­nej sytu­acji. Ara­bo­wie przy­jęli atak z eufo­rią, jako dowód, że pań­stwo żydow­skie wcale nie jest takie nie­zwy­cię­żone. Sad­dam chce spro­wo­ko­wać Izrael do akcji odwe­to­wej. Ogrom­nie mu na tym zależy. Taka bowiem reak­cja podzie­li­łaby koali­cję anty­iracką, a także mogłaby wcią­gnąć do wojny Iran, oczy­wi­ście po stro­nie Iraku, a prze­ciwko Izra­elowi. Zda­jemy sobie sprawę z gro­żą­cego nie­bez­pie­czeń­stwa i od początku sta­ramy się loka­li­zo­wać i nisz­czyć wyrzut­nie scu­dów. Bom­bowce Ste­alth bom­bar­do­wały sześć mostów na Tygry­sie w cen­trum Bag­dadu. Mosty spi­nają obie czę­ści mia­sta, a co waż­niej­sze, bie­gną nimi linie komu­ni­ka­cyjne, zapew­nia­jące łącz­ność sto­licy z resztą kraju i woj­skami w Kuwej­cie oraz ukry­tymi sta­no­wi­skami scu­dów. W wyniku wcze­śniej­szych ata­ków lot­ni­czych prak­tycz­nie cał­ko­wi­cie znisz­czono iracki sys­tem łącz­no­ści mikro­fa­lo­wej. Nasze służby prze­chwy­tują wszyst­kie sygnały radiowe. W tej sytu­acji Sad­damowi została tylko jedna sieć łącz­no­ści – naziemna. Można by ją wyłą­czyć, bom­bar­du­jąc mosty. Spo­rzą­dzono nawet sto­sowne plany, ale sprawa się skom­pli­ko­wała, ponie­waż i Waszyng­ton, i Lon­dyn nie zga­dzają się na takie roz­wią­za­nie. Poli­tycy uwa­żają, że zdję­cia tele­wi­zyjne uka­zu­jące roz­bite mosty, a na ich tle irac­kie dzieci, są źle odbie­rane przez spo­łe­czeń­stwo, więc nie wolno stwa­rzać prze­ciw­ni­kowi takiej oka­zji. Mimo to – nie muszę wam tego tłu­ma­czyć – trzeba prze­rwać linie komu­ni­ka­cyjne. Trzeba też wyeli­mi­no­wać scudy, bo w prze­ciw­nym wypadku ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że Izrael i Iran przy­stą­pią do wojny.

Clay­more – mina prze­ciw­pie­chotna i zapal­nik.

Bert pod­szedł do wiel­kiej mapy wiszą­cej na ścia­nie. Przed­sta­wiała cały region: Irak, Iran, Ara­bię Sau­dyj­ską, Tur­cję, Syrię, Jor­da­nię i Kuwejt. Postu­kał pal­cem w pół­nocno-zachod­nią część Iraku.

Wnę­trze miny naszpi­ko­wane sta­lo­wym śru­tem

– Gdzieś tu – powie­dział – są scudy. – Wie­dzie­li­śmy już, co nas czeka.

– Z Bag­dadu – cią­gnął Bert – wycho­dzą trzy szlaki trans­por­towe. Tędy wła­śnie idzie całe zaopa­trze­nie i z nich korzy­sta woj­sko, prze­miesz­cza­jąc wyrzut­nie scu­dów. Wia­domo, że Ira­kij­czycy wystrze­li­wują scudy z dwóch rodza­jów sta­no­wisk ognio­wych. Pierw­sze insta­luje się w ści­śle okre­ślo­nych miej­scach, o zna­nych koor­dy­na­tach, dru­gie zaś w miej­scach nie­jako przy­pad­ko­wych. W tym dru­gim wypadku muszą naj­pierw doko­nać sto­sow­nych pomia­rów i przy­go­to­wać nie­zbędne dane. Znisz­czy­li­śmy, prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, wszyst­kie stałe wyrzut­nie, pozo­staje jed­nak kwe­stia mobil­nych sta­no­wisk ognio­wych.

Nie mie­li­śmy już wąt­pli­wo­ści, na czym będzie pole­gać nasze zada­nie.

Nie­uzbro­jona mina prze­ciw­pie­chotna Elsie

– Dane do sta­no­wisk ognio­wych – mówił dalej Bert – prze­ka­zy­wane są za pomocą sys­temu naziem­nej łącz­no­ści, inne kanały bowiem nie funk­cjo­nują i raczej nie ma wido­ków na ich uru­cho­mie­nie. Ira­kowi bra­kuje fachow­ców w tej dzie­dzi­nie. I tak, z grub­sza oce­nia­jąc, przed­sta­wia się sytu­acja.

– Macie dwa zada­nia – ode­zwał się dowódca – po pierw­sze zlo­ka­li­zo­wać i znisz­czyć linie łącz­no­ści w rejo­nie szlaku komu­ni­ka­cyj­nego na pół­noc od Bag­dadu, a po wtóre zlo­ka­li­zo­wać i znisz­czyć wyrzut­nie scu­dów.

Powtó­rzył to dwa razy, jak naka­zuje regu­la­min.

– Nie inte­re­suje mnie, jak to zro­bi­cie – cią­gnął – naj­waż­niej­szy jest rezul­tat. Rejon dzia­ła­nia obej­muje dwu­stu­pięć­dzie­się­cio­ki­lo­me­trowy odci­nek wzdłuż wspo­mnia­nego szlaku komu­ni­ka­cyj­nego. Macie na to czter­na­ście dni. Są pyta­nia?

Mina prze­ciw­pie­chotna Elsie gotowa do uży­cia

Na razie nie mie­li­śmy żad­nych.

– W porządku. Bert dostar­czy wszyst­kie nie­zbędne infor­ma­cje. Jeśli będą pro­blemy, daj­cie mi znać, a zresztą będę do was wpa­dał w ciągu dnia. Zawia­do­misz mnie, Andy, gdy będzie­cie mieli gotowy plan.

Naj­pierw zro­bi­li­śmy sobie małą prze­rwę, napi­li­śmy się. Wysu­szy­li­śmy manierkę Marka i dopiero wtedy zaję­li­śmy się mapami.

– Potrze­bu­jemy cze­goś dokład­niej­szego – powie­dzia­łem Ber­towi. – Zdję­cia, także sate­li­tarne, i szcze­góły topo­gra­ficzne.

– Mamy tylko mapy lot­ni­cze w skali jeden do pół miliona i to wszystko.

– Dane mete­oro­lo­giczne, pro­gnozy? – wtrą­cił Chris.

– W opra­co­wa­niu. Zaraz spraw­dzę, czy są już gotowe.

– Potrze­bu­jemy także tro­chę danych o świa­tło­wo­dach, jak działa takie ustroj­stwo, jego słabe punkty, no i o scu­dach oczy­wi­ście – rzekł Nogas.

Lubi­łem tego chło­paka. Przy­szedł do nas sto­sun­kowo nie­dawno, jakieś pół roku temu, z wojsk powietrzno–desan­to­wych, i cią­gle jesz­cze szu­kał swego miej­sca w pułku. Jak każdy nowy, trzy­mał się tro­chę z boku. Kum­plo­wał się z Din­ge­rem. W naszym patrolu odpo­wia­dał za łącz­ność. Znał się na tym, był także nie­złym mecha­ni­kiem, bo służbę w woj­sku zaczy­nał w pułku samo­cho­do­wym. Nazy­wa­li­śmy go „Nogas”, bo rze­czy­wi­ście trudno było za nim nadą­żyć w mar­szu.

Bert wyszedł, a my zaczę­li­śmy roz­pra­co­wy­wać szcze­góły ope­ra­cji.

Bez pośpie­chu i napię­cia. Czasu mie­li­śmy dużo, co raczej jest rzad­ko­ścią w SAS. Miej­sce też było cał­kiem przy­jemne, nie takie jak zazwy­czaj, gdy plany tak­tyczne kre­śli się w jakiejś głu­szy lub dzi­czy. Mamy taką nie­pi­saną zasadę „albo–albo”: albo, bra­cie, przy­go­tu­jesz się nale­ży­cie i wszystko zapla­nu­jesz, albo spier­do­lisz sprawę. Mie­li­śmy dosko­nałe warunki do dokład­nego omó­wie­nia i zapla­no­wa­nia, jeśli więc spie­przymy sprawę, to nie będzie żad­nego uspra­wie­dli­wie­nia.

Cze­ka­jąc na Berta, posta­ra­li­śmy się o uzu­peł­nie­nie zapasu w manier­kach, odla­li­śmy się w sra­czach naszych gospo­da­rzy-dekow­ni­ków.

– Mam tro­chę nowych map – rzekł Bert, wra­ca­jąc po kwa­dran­sie – także garść infor­ma­cji o tere­nie waszego dzia­ła­nia. Nie­wiele tego jest, ale posta­ram się o wię­cej. Spo­dzie­wam się, że lada chwila dosta­niemy zak­tu­ali­zo­wane mapy topo­gra­ficzne. W każ­dym razie powin­ni­śmy je mieć przed waszym wyjaz­dem.

Na wszelki wypa­dek „zabez­pie­czy­li­śmy” te, które leżały na sto­łach. Jeśli dosta­niemy nowe, te będziemy mieli na pamiątkę.

Prze­szli­śmy do szcze­gó­łów. Wypy­ty­wa­li­śmy Berta o pozy­cje prze­ciw­nika, sku­pi­ska lud­no­ści, tereny zabu­do­wane, kształt umoc­nień na gra­nicy z Syrią, bo w razie czego tam­tędy wła­śnie będziemy się wyco­fy­wać. Pyta­li­śmy o siły i rodzaje wojsk, jakie mogą sta­cjo­no­wać w pobliżu. Jeśli w oko­licy są bazy woj­skowe, to można się spo­dzie­wać, że na szlaku komu­ni­ka­cyj­nym będzie spory ruch, co oczy­wi­ście trzeba wziąć pod uwagę. Pyta­li­śmy, czy szosa jest mocno uczęsz­czana i co na niej naj­czę­ściej można spo­tkać. Dopy­ty­wa­li­śmy się także, jak wyglą­dają stu­dzienki, w któ­rych układa się sieć łącz­no­ści, jak je odna­leźć, jak sku­tecz­nie znisz­czyć, czy trzeba wysa­dzać w powie­trze, czy wystar­czy prze­ciąć kabel w paru miej­scach.

Bert zapi­sał wszyst­kie pyta­nia i wyszedł, aby zdo­być nie­zbędne infor­ma­cje.

Na wiel­kiej mapie na ścia­nie zauwa­ży­łem pod­ziemny ruro­ciąg naf­towy. Wedle legendy ruro­ciąg obec­nie nie był czynny.

– Słu­chaj­cie – gło­śno myśla­łem – trzeba by się dowie­dzieć, czy ruro­ciąg bie­gnie rów­no­le­gle do szlaku komu­ni­ka­cyj­nego i czy kable sys­temu łącz­no­ści pro­wa­dzą tym samym wyko­pem.

– Mamy w kom­pa­nii chło­paka, który kie­dyś pra­co­wał przy ukła­da­niu kabli – wtrą­cił Stan. – Warto z nim poga­dać.

Wró­cił Bert z całym narę­czem map. Poskle­ja­li­śmy poszcze­gólne arku­sze, aby mieć peł­niej­szy obraz terenu. Paru chło­pa­ków sko­czyło po krze­sła.

Skoń­czyły się żarty. Jesz­cze przez pół godziny oma­wia­li­śmy gene­ralne zało­że­nia, a póź­niej zabra­li­śmy się za opra­co­wa­nie szcze­gó­ło­wego planu. Chris stu­dio­wał mapy i zgła­szał rze­czowe uwagi. Nogas noto­wał, zazna­cza­jąc nie­zbędne środki łącz­no­ści. Din­ger otwo­rzył nową paczkę papie­ro­sów Ben­son & Hed­ges.

Naj­waż­niej­sza sprawa to dowie­dzieć się jak naj­wię­cej o tere­nie dzia­ła­nia: jak wygląda jego rzeźba, gdzie są sku­pi­ska ludz­kie, gdzie poste­runki i bazy woj­skowe. Dane na ten temat były nie­stety skąpe.

– Szlak komu­ni­ka­cyjny – wyja­śniał Bert – nie ozna­cza w isto­cie jed­nej solid­nej, asfal­to­wej szosy, ale zespół dróg. W naj­szer­szym punk­cie ma on jakieś dwa i pół kilo­me­tra sze­ro­ko­ści, a w naj­węż­szym sześć­set metrów. W pro­mie­niu sie­dem­na­stu kilo­me­trów od szlaku teren jest w zasa­dzie pła­ski, róż­nice w ukła­dzie pozio­mym nie prze­kra­czają pięć­dzie­się­ciu stóp, czyli pięt­na­stu – szes­na­stu metrów. Oko­lica jest ska­li­sta. Dalej na pół­noc, w kie­runku Eufratu, teren jesz­cze bar­dziej się obniża, na połu­dnie, w kie­runku Ara­bii Sau­dyj­skiej, cią­gnie się pła­sko­wyż, który tu i ówdzie prze­ci­nają uadi – doliny i wąwozy, w porze desz­czo­wej wypeł­nia­jące się wodą. Ara­bo­wie nazy­wają je wadi. Są dosko­na­łymi punk­tami orien­ta­cyj­nymi i oczy­wi­ście mogą sta­no­wić nie­złą kry­jówkę. Dalej na połu­dnie teren znów staje się pła­ski.

Na mapach lot­ni­czych nie rysuje się pozio­mic, róż­nice wznie­sień ozna­cza się kolo­rami, jak w zwy­kłym atla­sie fizycz­nym. Cały obszar wokół szlaku komu­ni­ka­cyj­nego, gdzie mie­li­śmy dzia­łać, ozna­czony był jedną barwą.

– Równo jak gówno – sko­men­to­wał Vince.

Zaśmia­li­śmy, ale nie­zbyt szcze­rze. Mie­li­śmy świa­do­mość, że w takim pła­skim tere­nie trudno będzie się ukryć.

W miej­scach, gdzie nie­wiele jest dróg, wszystko sku­pia się wokół szlaku komu­ni­ka­cyj­nego. „Nasz” wiódł przez wiele osie­dli i wio­sek, a w pobliżu zauwa­ży­li­śmy ze trzy lot­ni­ska i kilka sta­cji pomp. Można było z góry zało­żyć, że wszyst­kie te obiekty znaj­dują się pod strażą oddzia­łów woj­sko­wych. Trzeba też uznać za pew­nik, że po obu stro­nach drogi znaj­dziemy pola uprawne, te bowiem zakłada się tam, gdzie łatwo o dojazd i wodę. Domy­śla­li­śmy się rów­nież, że nie­za­leż­nie od sta­łych osie­dli możemy napo­tkać liczne koczo­wi­ska Bedu­inów.

Eks­plo­zja gra­natu fos­fo­ro­wego

Nasz szlak dociera do Eufratu w rejo­nie mia­sta Bani­da­hir, dalej zaś skręca na połu­dniowy zachód, ku gra­nicy z Jor­da­nią. Praw­do­po­dob­nie korzy­stają z niego głów­nie pojazdy w ruchu mię­dzy­na­ro­do­wym z Jor­da­nią oraz trans­porty obsłu­gu­jące wspo­mniane lot­ni­ska, a w pobliżu miast i mia­ste­czek będzie można spo­tkać samo­chody miej­sco­wej poli­cji. Nie sądzi­li­śmy, aby poli­cja była szcze­gól­nie czujna i zapewne nie będzie w sta­nie pogo­to­wia, bo niby dla­czego. Z całą pew­no­ścią nie zakła­dano, że oddziały sojusz­ni­cze zapę­dzą się tak daleko. Z punktu widze­nia Bag­dadu na obsza­rze tym nie było obiek­tów o szcze­gól­nym zna­cze­niu stra­te­gicz­nym.

Zasta­na­wia­li­śmy się, na któ­rym kon­kret­nie odcinku szlaku powin­ni­śmy prze­pro­wa­dzić akcję. Na pewno nie w naj­szer­szym punk­cie. Jeśli bowiem zaszłaby koniecz­ność wezwa­nia wspar­cia z powie­trza, to logika naka­zy­wała, aby poten­cjalny cel, obszar ewen­tu­al­nego nalotu, był sto­sun­kowo zwarty. A zatem powin­ni­śmy wybrać raczej naj­węż­szy odci­nek, a taki koja­rzy się zawsze z ostrym zakrę­tem. Było kilka tego rodzaju „wąskich gar­deł”, sta­ra­li­śmy się wybrać to, które znaj­duje się moż­li­wie naj­da­lej od osad i pla­có­wek woj­sko­wych. Nie było to łatwe. Mapy lot­ni­cze, a na takich wła­śnie pra­co­wa­li­śmy, uka­zują jedy­nie więk­sze mia­sta i obiekty w tere­nie. Wresz­cie jed­nak Nogas zna­lazł naj­lep­szy, jak się wyda­wało, punkt, mniej wię­cej w poło­wie drogi mię­dzy jed­nym z lot­nisk a Bani­da­hi­rem, trzy­dzie­ści kilo­me­trów od jed­nego i od dru­giego. Z mapy wyni­kało, i to był dodat­kowy argu­ment prze­ma­wia­jący za tym miej­scem, że tam wła­śnie szlak krzy­żuje się z ropo­cią­giem, co znacz­nie uła­twiało orien­ta­cję.

Pogoda. Zda­niem Berta będzie dość chłodno, ale nie za zimno, mniej wię­cej tak jak w Anglii na wio­snę. Noce i poranki rześ­kie, a popo­łu­dnia raczej cie­płe. Opady można wyklu­czyć. Desz­cze padają tu rzadko. Przy­ję­li­śmy to jako dobrą wia­do­mość, bo nie ma nic gor­szego niż zmar­z­nię­cie i prze­mok­nię­cie, a jeśli na doda­tek czło­wiek jest głodny, to już koniec. Jeśli, bra­cie, trzy­masz się cie­pło i sucho i nawpie­przasz się jak należy, życie od razu staje się łatwiej­sze.

Usta­liw­szy, gdzie będziemy dzia­łać, zaczę­li­śmy roz­my­ślać nad tym, jak się tam powin­ni­śmy dostać.

– Są trzy moż­li­wo­ści – rzekł Vince – albo doj­dziemy tam pie­szo, albo uży­jemy samo­cho­dów, albo pole­cimy śmi­głow­cem.

– To pierw­sze, czyli marsz, możemy od razu wyklu­czyć – rzekł na to Chris – przede wszyst­kim dla­tego, że nie damy rady prze­nieść gra­tów i sprzętu. W tej sytu­acji trzeba by aran­żo­wać zrzuty z zaopa­trze­niem, a skoro tak, to lepiej od razu pole­cieć śmi­głow­cem.

Roz­wa­ża­li­śmy następ­nie wszel­kie zalety i wady trans­portu samo­cho­do­wego. Korzy­ści były dość oczy­wi­ste: samo­chód zapewni szybką ewa­ku­ację w razie zaist­nie­nia takiej potrzeby, co wię­cej – umoż­liwi szyb­kie dotar­cie do innego punktu na szlaku komu­ni­ka­cyj­nym, gdyby oka­zało się, że w pla­no­wa­nym miej­scu nie da się niczego zro­bić. Jeśli wzię­li­by­śmy łazika (land rovera o szer­szym roz­sta­wie osi), mie­li­by­śmy dodat­kową siłę ognia, jako że na łazi­kach mon­tuje się kara­bin maszy­nowy i gra­nat­niki M19, kali­ber 40 mm. A w ogóle to mogli­by­śmy zała­do­wać tyle amu­ni­cji, mate­ria­łów wybu­cho­wych i wszyst­kiego, ile byśmy chcieli, a przez to uda­łoby się wydłu­żyć okres dzia­łań ope­ra­cyj­nych. A jed­nak takie roz­wią­za­nie miało swoje wady.

– Przede wszyst­kim – zauwa­żył Din­ger – możemy wziąć ogra­ni­czoną ilość paliwa, a poza tym trudno jest ukryć samo­chód w tere­nie, zwłasz­cza tak gów­nia­nym, w pobliżu szlaku.

Z zało­żeń tak­tycz­nych wyni­kało, że będziemy dzia­łać na okre­ślo­nym obsza­rze przez sto­sun­kowo długi czas, co ozna­czało, że trzeba będzie się kryć, bo to naj­lep­sza obrona. Samo­chód w tej sytu­acji nie pomaga, raczej prze­szka­dza. Widać go z daleka, a poza tym bez prze­rwy trzeba by dzie­lić siły: jedni wyru­sza­liby na akcję, dru­dzy musie­liby pil­no­wać wozów, by prze­ciw­nik nie pod­ło­żył w nich bomby albo nie użył jako pułapki. I jesz­cze jedno: w ope­ra­cji bie­rze udział ośmiu chło­pa­ków, na ośmiu potrzebne są dwa auta, dwa auta to dwu­krot­nie więk­sze ryzyko. Cho­ciaż pamię­tać trzeba, że amu­ni­cja, broń i zaopa­trze­nie na czter­na­ście dni to od cho­lery bagażu i kto wie, czy damy radę, więc może jed­nak auta będą potrzebne, mimo wszel­kich wad takiego roz­wią­za­nia. Posta­no­wi­li­śmy odło­żyć decy­zję, a naj­pierw usta­lić, co naprawdę musimy wziąć.

W pierw­szym rzę­dzie broń, amu­ni­cję i mate­riały wybu­chowe, następ­nie jedze­nie i picie na czter­na­ście dni, kom­bi­ne­zony ochronne ABC, wresz­cie rze­czy oso­bi­ste. To ostat­nie tylko wtedy, gdy będzie jesz­cze miej­sce. Vince prze­li­czył na kal­ku­la­to­rze i stwier­dził, że uda się wziąć wszystko na plecy.

– A więc – powie­dział – na miej­scu poru­szamy się pie­szo. Pozo­staje kwe­stia dojazdu: czy mają nas pod­wieźć samo­cho­dami, czy wysa­dzić ze śmi­głowca?

– Samo­chód to więk­sze ryzyko – zauwa­żył Mark – a poza tym wymaga uzu­peł­nia­nia paliwa.

– Jeśli mie­liby dowo­zić paliwo śmi­głow­cem, to lepiej od razu lećmy i już. Wszy­scy zgo­dzili się, że tak będzie naj­roz­sąd­niej.

– Możemy dostać śmi­gło­wiec? – spy­ta­łem Berta, który zaraz pobiegł do ope­ra­cyj­nego, żeby spraw­dzić. Znów zają­łem się mapą. Chyba wszy­scy myśleli teraz o tym, że będziemy dzia­łać w ode­rwa­niu, na głę­bo­kim zaple­czu nie­przy­ja­ciela, daleko od swo­ich i gdyby coś się stało, to nie możemy liczyć na pomoc.

– Jedno jest dobre, chło­paki – wtrą­cił Bob – nie ma gór, więc się nie upier­do­limy.

– Ma rację – mruk­nął Din­ger.

– Może­cie dostać śmi­gło­wiec, nie ma sprawy – oznaj­mił Bert, sta­jąc w drzwiach.

– Jak myśli­cie, gdzie powin­ni­śmy się desan­to­wać? – roz­po­czą­łem kolejny etap debaty.

Zestaw do łącz­no­ści szy­fro­wej PRC319

Zaletą śmi­głowca jest, że na miej­sce akcji dociera szybko, wadą zaś, że jest gło­śny. Hałas alar­muje prze­ciw­nika, pro­wo­kuje obronę prze­ciw­lot­ni­czą. Lądo­wa­nie też bywa nie­bez­pieczne, gdyż maszynę może zauwa­żyć ktoś przy­pad­kowy. Chcie­li­śmy oczy­wi­ście ukryć praw­dziwy cel ope­ra­cji, więc roz­są­dek naka­zy­wał, aby na lądo­wi­sko wybrać miej­sce odle­głe o co naj­mniej dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od szlaku. Nie powinno to być ani na wschód, ani na zachód od zakrętu, który już wybra­li­śmy, ponie­waż w takim ukła­dzie trud­niej nawi­go­wać, a nie było powo­dów, byśmy sami sobie stwa­rzali dodat­kowe utrud­nie­nia. Cho­dzi o to, aby wylą­do­wać w takim rejo­nie, skąd moż­li­wie naj­szyb­ciej prze­do­sta­niemy się na miej­sce akcji.

– Czy powin­ni­śmy lądo­wać na pół­noc od szlaku i póź­niej masze­ro­wać na połu­dnie, czy też lądo­wać bli­żej i pod­cho­dzić od połu­dnia? – sfor­mu­ło­wa­łem pro­blem.

Wszy­scy się zgo­dzili, że powin­ni­śmy lądo­wać na połu­dnie od wybra­nego przez nas punktu. Nie było sensu, aby śmi­gło­wiec prze­la­ty­wał nad szla­kiem.

Z miej­sca lądo­wa­nia pój­dziemy na pół­noc według azy­mutu, a prze­byty dystans będziemy mie­rzyć kro­kami. Każdy znał dłu­gość swego kroku. Z nawyku trzy­ma­li­śmy w kie­sze­niach kawałki jedwab­nych linek od spa­do­chronu, z węzłami, za pomocą któ­rych zli­cza­li­śmy prze­bytą drogę. Jeśli o mnie cho­dzi, to wiem, że sto dwa­na­ście moich kro­ków to sto metrów. Wią­za­łem na sznurku dzie­sięć węzłów i po stu dwu­na­stu kro­kach prze­su­wa­łem linkę o jeden węzeł. Gdy sznu­rek się koń­czył, był to znak, że prze­sze­dłem kilo­metr. Spraw­dza­łem to z kum­plem. Jeśli jego miara róż­niła się od mojej, wycią­ga­li­śmy śred­nią. Posłu­gi­wa­li­śmy się także magel­la­nem – ręcz­nym instru­men­tem nawi­ga­cyj­nym, odbie­ra­ją­cym sygnały z sate­lity. Na magel­la­nie nie można jed­nak pole­gać. Instru­ment może się popsuć, bate­rie mogą się wyczer­pać1.

Na obec­nym eta­pie nie byli­śmy w sta­nie usta­lić dokład­nego czasu lądo­wa­nia, to bowiem zale­żało od wielu czyn­ni­ków, na które nie mie­li­śmy bez­po­śred­niego wpływu. Pewne sprawy pozo­sta­wały w wyłącz­nej gestii lot­ni­ków. Oni wybie­rają trasę dolotu, aby unik­nąć sta­no­wisk obrony prze­ciw­lot­ni­czej i miejsc kon­cen­tra­cji wojsk prze­ciw­nika. Do nich należy usta­le­nie z kon­trolą lotów czasu startu. Z bazy wyla­tują codzien­nie setki maszyn i trzeba zna­leźć sto­sowne „okienko” nie­ko­li­du­jące z innymi.

Usta­li­li­śmy nato­miast nastę­pu­jące sprawy: miej­sce akcji, spo­sób dotar­cia do rejonu dzia­ła­nia i punkt lądo­wa­nia.

Roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

– Przy­szedł pilot, jeśli chce­cie z nim poga­dać – oznaj­mił jeden z „uszat­ków”.

Pilot, w stop­niu majora, był nieco niż­szy wzro­stem od Marka, miał piegi i rudą czu­prynę.

– Musimy dostać się tu – poka­za­łem punkt na mapie – da się zro­bić?

– Kiedy? – spy­tał pilot.

– Za dwa dni, licząc od dziś, pre­cy­zyjny czas do usta­le­nia.

– W porządku, bez pro­ble­mów, ale muszę jesz­cze wpi­sać start do gra­fiku lotów i zała­twić parę rze­czy. Ilu ludzi?

– Ośmiu.

– Pojazdy?

– Żad­nych. Tylko sprzęt w zasob­ni­kach.

– Nie ma sprawy.

Przy­pusz­cza­łem, że w myśli obli­cza, ile będzie musiał wziąć paliwa, wybiera trasę dolotu, zasta­na­wia się nad sta­no­wi­skami arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej.

– Macie jakieś dokład­niej­sze mapy? – spy­tał. – Szcze­gó­łow­sze infor­ma­cje?

– O to samo chcia­łem pana zapy­tać.

– Też gówno mamy. A jeśli nie uda się dostar­czyć was w to miej­sce, czy jest inna moż­li­wość?

– Zależy od pana, dokład­nie od tego, gdzie da pan radę dole­cieć. Od momentu startu aż do lądo­wa­nia wszyst­kie decy­zje należą do pilota. On wtedy jest sze­fem, choć nawet nie wie, na czym polega nasze zada­nie. Na pokła­dzie śmi­głowca będziemy po pro­stu pasa­że­rami.

Ręczne urzą­dze­nie nawi­ga­cyjne Magel­lan GPS

Pilot wyszedł, a my urzą­dzi­li­śmy sobie krótką prze­rwę na her­batę, po czym zaję­li­śmy się kolejną ważną sprawą: jak prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję, jak znisz­czyć kable sys­temu łącz­no­ści i wyrzut­nie scu­dów.

Zasadą jest, aby uzy­skać mak­sy­malny efekt przy uży­ciu mini­mum środ­ków. Jeśli szczę­ście nam dopi­sze, to kabel będzie biegł wzdłuż szlaku trans­por­to­wego. Co dzie­sięć kilo­me­trów powinny być stu­dzienki słu­żące do obsługi kabli. Nie mie­li­śmy poję­cia, czy znaj­dują się w nich urzą­dze­nia wzmac­nia­jące. Zda­niem Stana powinny tam być główne magi­strale komu­ni­ka­cyjne.

Kolejną serię pytań skie­ro­wa­li­śmy do Berta: czy włazy do stu­dzie­nek są zamy­kane? Czy są zabez­pie­czone, a jeśli tak, to w jaki spo­sób? Czy ist­nieje moż­li­wość obej­ścia zabez­pie­czeń? Jeżeli nie, to trzeba będzie odko­py­wać kabel, a skoro tak, to jak w isto­cie taki kabel wygląda? Czy kła­dzie się go bez­po­śred­nio w ziemi, czy może w beto­no­wym albo sta­lo­wym tunelu, bo w takim wypadku musimy mieć sto­sowne ładunki wybu­chowe, gdyż nie każdy roze­rwie sta­lowy pan­cerz. A stu­dzienki: czy gro­ma­dzi się w nich woda, a może celowo zalewa się je wodą, aby dodat­kowo zabez­pie­czyć przed nie­po­wo­ła­nymi oso­bami? Jeśli tak, to dobrze, odpa­le­nie ładunku wybu­chowego pod wodą potę­guje nisz­czy­ciel­skie skutki eks­plo­zji.

TACBE – tak­tyczny sygna­li­za­tor poło­że­nia – urzą­dze­nie pozwa­la­jące na awa­ryjną komu­ni­ka­cję z prze­la­tu­ją­cymi samo­lo­tami

Doszli­śmy do wnio­sku, że w sprzy­ja­ją­cych nam oko­licz­no­ściach powin­ni­śmy prze­rwać kabel w czte­rech, pię­ciu, a może nawet sze­ściu miej­scach. Uży­jemy ładun­ków z zapal­ni­kami cza­so­wymi. Wybu­chy powinny nastę­po­wać kolejno, w odstę­pie kilku dni. Wszyst­kie ładunki zało­żymy w ciągu jed­nej nocy. Pierw­szy powi­nien odpa­lić następ­nego dnia wcze­snym wie­czo­rem, a to dla­tego, że wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa, ekipy remon­towe nie przy­stą­pią do usu­wa­nia znisz­czeń przed świ­tem, zyskamy więc całą noc. Mark pod­su­nął pomysł, aby miej­sce, gdzie prze­rwiemy kabel, zabez­pie­czyć dodat­kowo minami, a kon­kret­nie ładun­kami typu Elsie. Są to nie­wiel­kie miny prze­ciw­pie­chotne, z zapal­ni­kiem sprę­ży­no­wym. Wybu­chają pod cię­ża­rem ludz­kiego ciała. W ten spo­sób uda nam się być może wyeli­mi­no­wać część irac­kiego per­so­nelu tech­nicz­nego, a tym samym wydłu­żyć czas remontu uszko­dzo­nego kabla.

Wedle opty­mal­nego sce­na­riu­sza wszystko powinno prze­bie­gać mniej wię­cej tak: wie­czo­rem odpa­lamy pierw­szy ładu­nek, świ­tem zja­wia się ekipa remon­towa. Jedna, a może dwie osoby odno­szą rany na sku­tek wybu­chu miny. Następ­nego wie­czoru eks­plo­duje kolejny ładu­nek. W miej­scu numer dwa nie zakła­damy min. Nie ma takiej potrzeby, bo ekipa remon­towa jest już wystar­cza­jąco ster­ro­ry­zo­wana i przy­pusz­cza, że rów­nież tu pod­ło­ży­li­śmy miny. Działa więc ostroż­nie, a może wręcz odma­wia pod­ję­cia prac, doma­ga­jąc się, aby naj­pierw sape­rzy oczy­ścili teren. Naprawa kabla wydłuża się. Zysku­jemy na cza­sie. Następ­nego dnia wybu­cha kolejny ładu­nek, powo­du­jąc uszko­dze­nie kabla w innym miej­scu. Wokół punktu numer trzy zakła­damy pole minowe, co musi zasko­czyć prze­ciw­ni­ków, któ­rzy prze­cież nie zna­leźli min poprzed­niego dnia. Trud­ność spra­wia jedy­nie to, że miny typu Elsie musimy pod­kła­dać w pew­nej odle­gło­ści od kabla, tak aby eks­plo­zja ładunku, która roz­rywa kabel, nie wywo­łała wybu­chu min albo ich nie odsło­niła.

Oce­nia­li­śmy, że w naj­gor­szym wypadku wyłą­czymy kabel z eks­plo­ata­cji na sześć dni, w naj­lep­szym – na stałe. Pomysł uży­cia min Elsie, pod­su­nięty przez Marka, był naprawdę genialny. Na liście sprzętu umie­ści­li­śmy więc dwa pojem­niki z minami tego typu, razem dwa­dzie­ścia cztery sztuki.

Usta­li­li­śmy, że prze­ry­wamy kabel w tylu punk­tach, w ilu się da. Miej­sca dywer­sji muszą być odda­lone od sie­bie o – to opty­malne roz­wią­za­nie – dwa­dzie­ścia kilo­me­trów, co ozna­cza, że zakła­da­nie ładun­ków zaj­mie nam dwie noce. Mia­łem nadzieję, że nie trzeba będzie wysa­dzać wła­zów do stu­dzie­nek, aby dobrać się do kabli. W takiej sytu­acji ekipy remon­towe mia­łyby uła­twione zada­nie, bez trudu znaj­do­wa­łyby miej­sca dywer­sji. Na wszelki wypa­dek posta­no­wi­li­śmy sto­so­wać podwójne zapal­niki w pod­kła­da­nych przez nas ładun­kach. Obok cza­so­wego, o któ­rym już była mowa, także zwy­kły, sprę­ży­nowy, co utrudni lub wręcz unie­moż­liwi próbę roz­bro­je­nia bomby. Ładu­nek eks­plo­duje, gdy ktoś chciałby go usu­nąć.

Poczu­łem się zmę­czony. Czas odpo­cząć. Czło­wiek zmę­czony popeł­nia błędy.

Zro­bi­li­śmy więc prze­rwę. Napi­li­śmy się her­baty, roz­pro­sto­wa­li­śmy kości i dopiero wtedy zaję­li­śmy się dru­gim zada­niem – scu­dami.

Radziec­kie rakiety typu SS-1C Scud B, o zasięgu od stu sześć­dzie­się­ciu pię­ciu do dwu­stu kilo­me­trów, mają około jede­na­stu metrów dłu­go­ści, a ich śred­nica wynosi dzie­więć­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Do odpa­la­nia służy czte­ro­osiowy trans­por­ter-wyrzut­nia. Mogą prze­no­sić gło­wice kon­wen­cjo­nalne, che­miczne, bio­lo­giczne i nukle­arne. Nie są zbyt celne, dla­tego sto­suje się je do raże­nia raczej więk­szych obiek­tów, takich jak: lot­ni­ska, rejony kon­cen­tra­cji wojsk, wiel­kie maga­zyny. Przy swo­ich para­me­trach odno­szą więk­szy sku­tek pro­pa­gan­dowy niż woj­skowy.

Zaraz na początku kon­fliktu w Zatoce, gdy pierw­sze bry­tyj­skie dywi­zje pan­cerne przy­były do Ara­bii Sau­dyj­skiej, zaczęto mówić, że gdyby Sad­dam Husajn zde­cy­do­wał się na uży­cie broni che­micz­nej prze­ciwko naszym woj­skom, to, zgod­nie z pole­ce­niem pre­mier Mar­ga­ret That­cher, strona bry­tyj­ska użyje tak­tycz­nej broni nukle­ar­nej. Co do mnie, to ni­gdy w życiu nie myśla­łem, że będę miał do czy­nie­nia z bro­nią che­miczną. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie się­gałby po taką broń. Nie można jed­nak tej opi­nii odnieść do Husajna, który zasto­so­wał broń che­miczną na fron­cie irań­skim i prze­ciwko Kur­dom.

W tej sytu­acji ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że Bag­dad się­gnie po che­miczne środki raże­nia, jeśli uzna, że poja­wiła się taka potrzeba lub że nie ma innego wyj­ścia.

Zda­niem Berta Irak miał do dys­po­zy­cji od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu trans­por­te­rów-wyrzutni scu­dów.

– Ale poci­sków oczy­wi­ście znacz­nie wię­cej – dodał. – W skład kon­woju, obok trans­por­tera, wcho­dzi pojazd dowo­dze­nia, na ogół typu land cru­iser. W nim zaj­mują miej­sca dowódca i ope­ra­tor. Załoga wyrzutni prze­bywa na trans­por­te­rze. Dwie osoby w kabi­nie kie­rowcy, a pozo­stali obsłu­gu­jący wyrzut­nię sie­dzą z tyłu. Sta­no­wi­sko dowo­dze­nia znaj­duje się mniej wię­cej w poło­wie dłu­go­ści trans­por­tera, wej­ście z lewej strony. Nie­wy­klu­czone, że prócz obsługi jest jesz­cze ochrona. Jak liczna? Nie wiemy. Nie wiemy też, czy sta­no­wi­sko ogniowe obej­muje jedną wyrzut­nię, czy parę lub kilka.

Z dal­szych wyja­śnień wyni­kało, że naj­waż­niej­szą osobą w zespole obsłu­gu­ją­cym wyrzut­nię jest ope­ra­tor. Do niego należy usta­la­nie para­me­trów i namia­rów. On doko­nuje tak zwa­nej niwe­la­cji wyrzutni, pro­gra­muje urzą­dze­nia ste­row­ni­cze, usta­wia anteny, uzbraja rakietę. Czyn­no­ści poprze­dza­jące odpa­le­nie zaj­mują mniej wię­cej godzinę. Tyle czasu musi upły­nąć od momentu przy­by­cia trans­por­tera na okre­ślone miej­sce.

Rakieta Scud na trans­por­te­rze-wyrzutni

Ope­ra­tor ma do pomocy tech­nika pro­gra­mi­stę, który, sto­sow­nie do jego pole­ceń, wpro­wa­dza odpo­wied­nie dane do urzą­dzeń ste­ru­ją­cych. Osta­teczne decy­zje należą do dowódcy wyrzutni. Krótko mówiąc, aby unie­moż­li­wić odpa­le­nie rakiety, trzeba zli­kwi­do­wać co naj­mniej trzech ludzi, z tym że nie daje to cał­ko­wi­tej gwa­ran­cji, bo ich miej­sca mogą zająć inni. Ozna­cza to, że trzeba rów­nież zro­bić porzą­dek z rakietą.

Jak? W jaki spo­sób? Naj­ła­twiej, bom­bar­du­jąc z powie­trza. Pro­blem polega na tym, że prze­ciw­nik – Ira­kij­czycy – ma nie­zwy­kle sku­teczną sieć radio­pe­len­ga­cji. Pla­nu­jąc ope­ra­cję, musimy zakła­dać, że sieć ta jest cał­ko­wi­cie sprawna. Składa się z wielu sta­cji nasłu­cho­wych, roz­miesz­czo­nych w róż­nych miej­scach tery­to­rium Iraku. Wystar­czy, że dwie takie sta­cje zła­pią namiar na nadaj­nik, aby pre­cy­zyj­nie usta­lić jego pozy­cję. W tej sytu­acji, gdy­by­śmy dali sygnał radiowy, ujaw­ni­li­by­śmy ope­ra­cję, Ira­kij­czycy mie­liby nas w gar­ści, zwłasz­cza że na pie­chotę daleko nie uciek­niemy.

Przy­go­to­wa­nia do odpa­le­nia i start rakiety

Przy­ję­li­śmy, że uru­cho­mimy nadaj­niki i wezwiemy samo­loty tylko w jed­nym, jedy­nym wypadku, a mia­no­wi­cie wów­czas, gdy natknę­li­by­śmy się na kon­wój kilku co naj­mniej scu­dów. Decy­do­wałby rachu­nek korzy­ści.

W każ­dej innej sytu­acji musimy dzia­łać o wła­snych siłach. I znów nasuwa się pyta­nie: w jaki spo­sób?

Odpo­wiedź jest wielką nie­wia­domą. Nie będziemy prze­cież wie­dzieć, jakiego rodzaju gło­wicę ma rakieta, którą przyj­dzie nam znisz­czyć. Kon­wen­cjo­nalną, che­miczną, bio­lo­giczną, czy może – tego też nie da się wyklu­czyć – nukle­arną? My tym­cza­sem chcie­li­śmy zre­zy­gno­wać z kom­bi­ne­zo­nów ochron­nych ABC, gdyż są one kło­po­tliwe w uży­ciu i sza­le­nie zwal­niają tempo dzia­łań. A zresztą nie cho­dziło tylko o gło­wicę. Pra­wie dzie­więć­dzie­siąt pro­cent cię­żaru rakiety to paliwo, a paliwo rakie­towe jest bar­dzo tok­syczne.

W takich oko­licz­no­ściach lepiej będzie uniesz­ko­dli­wić nie samą rakietę, ale wyrzut­nię, bez któ­rej rakieta i tak nie może być użyta.

– Wła­śnie, co o tym myśli­cie? – spy­tał Bob.

– Może to i racja – zgo­dził się Din­ger – tylko dia­bli wie­dzą, gdzie jest czuły punkt. A poza tym nie eli­mi­nuje to ryzyka do końca. Jak wysa­dzić trans­por­ter z rakietą, nie uszka­dza­jąc gło­wicy czy zbior­nika z pali­wem.

– A kabina ope­ra­tora? – Chris pod­rzu­cił nową myśl.