Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Polowanie to ekscytująca historia tajnej misji schwytania mułły Dadullaha, przywódcy talibów, jednego z najniebezpieczniejszych ludzi na świecie. Korzystając z tajnych źródeł i swej unikalnej wiedzy o działaniach SAS, Andy McNab przedstawia wstrząsający opis tego, czego potrzebowały siły specjalne, aby znaleźć cel i co musiałyby zrobić, aby wykonać zadanie.
Andy McNab – były żołnierz i dowódca wyborowych oddziałów SAS. Wielokrotnie odznaczany najwyższymi medalami bojowymi. Jego książki często powstają na faktach w oparciu o przeżyte historie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Podczas trzynastu lat na terenach działań bojowych w Afganistanie UKSF (UK Special Forces) przeprowadziły tysiące operacji, w których uczestniczyli w walkach brytyjscy żołnierze – mężczyźni i kobiety.
Wiele z tych operacji nadal klasyfikowanych jest jako tajne, znane tylko tym, którzy w nich brali udział, planowali je lub zatwierdzali, a żadne z tych działań nie mogą się równać z walką z maja 2007 roku w południowej części prowincji Helmand z niezwykle bezwzględnym, ale i utalentowanym talibskim przywódcą wojskowym, mułłą Dadullahem. Dlatego właśnie od niej chcę zacząć nowy cykl odtwarzający historie autentycznych misji sił specjalnych.
W tym okresie UKSF reprezentowane były przez SBS (Special Boat Service), stanowiący element Royal Navy, odpowiednik Special Air Service. (W czasie tej kampanii SAS został wysłany do Iraku). Po odejściu z SAS kilkakrotnie miałem zaszczyt odwiedzać brytyjskie i amerykańskie wojska w Afganistanie i towarzyszyłem im w czasie operacji.
Wszystkie działania bojowe sił specjalnych są trudne i niebezpiecznie i dlatego właśnie tego typu zadania są powierzane przede wszystkim im. Ludziom niemającym takiej wiedzy o realiach działań SBS, jaką posiadano w SAS, łatwo przyjąć, że akcje prowadzone przez SBS w Afganistanie nie stawiały wysokich wymagań ani nie były ekstremalnie trudne, jak miało to miejsce w tym czasie w Iraku, ale nie ma to większego związku ze sprawą. Jak będzie można tu przeczytać, osiągnięcia operatorów zespołu C były pod każdym względem nadzwyczajne i mam dla nich ogromny szacunek.
Ostatecznym sukcesem operacji „Tetris” była likwidacja naprawdę brutalnego człowieka. Czytelnicy przekonają się, że nie miał najmniejszych skrupułów, pozbawiając ludzi życia, w tym nawet swoich rodaków – mężczyzn i kobiet. Czerpał sadystyczną przyjemność z torturowania i zabijania nieszczęśników, którzy wpadli w jego ręce. Jednak to mu nie wystarczało, planował także nasilić działania zbrojne przeciwko Wielkiej Brytanii, Stanom Zjednoczonym i ich sojusznikom nie tylko w Afganistanie, ale także daleko poza jego granicami. Trzeba było go powstrzymać, zanim zdoła wziąć na cel ludzi w Europie i w innych częściach świata.
Polowanie opowiada głównie o uczestniczących w akcji operatorach SBS, ale planowanie, przygotowanie i wsparcie wymagało udziału setek specjalistów z wielu dowództw sił zbrojnych Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych i być może dlatego wiadomości o operacji „Tetris” rozeszły się tak szybko w środowisku sił specjalnych.
Nazwiska uczestników zostały zmienione i oczywiście utajniono wszelkie szczegóły, które mogłyby narazić na szwank inne operacje prowadzone przez UKSF. Niewątpliwie prawdziwy natomiast jest fakt, że ta nadzwyczajna akcja przeprowadzona została na granicy możliwości brytyjskich sił specjalnych.
Po operacji „Tetris” Amerykanie chcieli przyznać odznaczenia operatorom SBS za ich odwagę i nieustępliwość pod ogniem przeciwnika. Jednak zgodnie z zasadą niepotwierdzania nigdy faktu przeprowadzenia jakichkolwiek akcji sił specjalnych rząd brytyjski nie wyraził zgody na jakiekolwiek wyróżnienie SBS, które mogłoby świadczyć o udziale tej jednostki w likwidacji mułły Dadullaha.
Ta relacja jest świadectwem ich bohaterstwa.
Andy McNabb CBE, DCM MM
Białe Góry, październik 2001
Jay z pierwszego pobytu w Afganistanie zapamiętał przede wszystkim zimno. Nie był to chłód, który po prostu powodował dreszcze. Wydawał się przenikać do zębów, kości i nigdy nie pozwalał mu na choćby chwilę wypoczynku. Doświadczył już koszmaru zgotowanego przez przyrodę, kiedy jako młody rekrut dygotał zziębnięty w ośrodku szkoleniowym Królewskiej Piechoty Morskiej w Lympstone, ale zimno w górach Afganistanu było stałym, makabrycznym doznaniem. Skwar w lecie i głęboki śnieg w zimie powodowały, iż trudno się dziwić, że kraj ten uważany jest za jedno z najbardziej nieprzyjaznych miejsc na świecie. Od tysięcy lat przybywały tu wielkie armie – od Aleksandra Wielkiego po Związek Sowiecki – by najczęściej uciec stąd z podkulonym ogonem, jeżeli w ogóle zdołały uciec. Afganistan był krajem, w którym wojna stanowiła normę, a o przeżycie każdy musiał walczyć każdego dnia. Nawet jeśli nie było wroga, pozostawało zimno. Jeżeli podejmiesz złą decyzję – zlekceważysz tę ziemię – góry zabiją cię równie skutecznie jak talibski bojownik.
Jay wiedział, że wielu jego wrogów walczyło niemal od chwili, kiedy się urodził – najpierw z sowiecką okupacją ich kraju, a potem z Sojuszem Północnym, aby zdobyć władzę dla talibów. Jay nie miał tak krwawej przeszłości, ale był święcie przekonany, że otrzymał najlepsze przeszkolenie wojskowe na świecie i jego towarzyszami broni są niezrównanymi żołnierzami. Miał stopień sierżanta, ale należał do jednostki, w której od każdego oczekiwano przejawiania inicjatywy, samodzielnego myślenia i bycia ponadprzeciętnym we wszystkich elementach życia i żołnierskiego fachu bez względu na rangę. Jay już się sprawdził, zostając komandosem Royal Navy, i po raz drugi przeszedł selekcję do sił specjalnych, kwalifikując się do elitarnej Special Boat Service. Teraz jednak po raz pierwszy miał zetknąć się z prawdziwym przeciwnikiem, a ceną za niepowodzenie nie będzie odesłanie go do kraju lub jednostki macierzystej, ale śmierć jego samego albo – co gorsza – jego kolegów.
Wielu w jego zespole służyło w siłach specjalnych od kilku lat i cierpliwie czekało na udział w takiej właśnie wojnie. Uczestnicząc w selekcji, Jay nie mógł przewidzieć, że Al-Kaida zaatakuje Amerykę i zniszczy dwie wieże World Trade Center. Materiał filmowy z ataku rozwścieczył go i był dumny, że uczestniczy w działaniach przeciwko ludziom odpowiedzialnym za zamach. Bardzo niewielu żołnierzy brało udział w misjach, których celem było dopaść terrorystów i ludzi, którzy ich wspierali, a Jay był jednym z nich. Niebędący żołnierzami przyjaciele Jaya nie mogli pojąć, że jest wdzięczny za wysłanie go na wojnę, ale wszyscy kumple z zespołu dobrze go rozumieli. Wszyscy wielokrotnie zgłaszali się na ochotnika, aby się tu znaleźć. Było to coś, czego pragnęli ponad wszystko – uczestniczyć w zadaniu, które miało znaczenie.
Jay odetchnął chłodnym, rozrzedzonym powietrzem i rozejrzał się. W oddali ciągnęło się pasmo surowych, ostrych, poszarpanych szczytów. Pod nimi, w dole, leżała długa równina poprzecinana liniami wysokich murów otaczających kompleksy budynków. Jay był zbyt daleko, by dostrzec szczegóły, ale wiedział, że mury świadczące o wiecznej przemocy panującej w tym regionie wykonano z grubych warstw suszonych na słońcu cegieł.
Zaszroniony stok, na którym stał Jay, stanowił część pasma górskiego Spīn Gar, czyli Białe Góry. Nazwa była oczywista, góry pokrywał śnieg. Znajdowały się na wschodzie Afganistanu – środkiem pasma biegła granica z Pakistanem, ale granica państwowa miała tu niewielkie znaczenie, w odróżnieniu od kwestii przynależności do plemienia lub sekty religijnej. Od dawna przełęcze w wysokich górach były szlakami przemytników i ludzi kryjących się przed bojownikami. Znajdowały się tam także miejsca, w których żołnierze tacy jak Jay będą musieli dopaść ludzi stojących za zamachami z 11 września 2001 roku i uniemożliwić im ucieczkę na południe, do Pakistanu. Łatwiej było to zlecić, niż wykonać, ponieważ zbocza górskie były strome i często oblodzone, a powietrze bardziej rozrzedzone i uboższe w tlen niż to, do którego przywyknął Jay. Dlatego selekcja w siłach specjalnych częściowo odbywała się „na wzgórzach”, ale góry w Walii nawet w przybliżeniu nie dawały się porównać ze szczytami Spīn Gar, z których jeden był ponadpięciokrotnie wyższy od Pen y Fen, słynnej góry, na którą wysyłano brytyjskich żołnierzy, aby poddać ich próbie.
Jay odwrócił się i dostrzegł paru kolegów podążających za nim w górę zbocza. Choć operatorzy SBS nie pochodzili z tego regionu, byli twardzi, wytrzymali, przywykli do tego trudnego terenu i rzadko narzekali. Prawdę mówiąc, byli zadowoleni z okazji do sprawdzenia siebie i cieszyli się z tego, że znaleźli się na łowach.
Fakt, że była to istota zadania, nie wydawał się Jayowi dziwny. Był myśliwym i chociaż nigdy dotąd nie zabił zwierzęcia, polowanie na wroga stanowiło dla niego najbardziej naturalną rzecz na świecie. Nie wiedział dlaczego i nie musiał wiedzieć. Gdy obserwował pięciu pozostałych członków patrolu wspinających się zygzakiem po osłaniającym ich zboczu, po prostu czuł, że nie chciałby się znaleźć gdziekolwiek indziej.
Kiedy ludzie wyobrażają sobie operacje sił specjalnych, zazwyczaj myślą o akcjach bezpośrednich i uwalnianiu zakładników, ale o wiele rzadziej o konsekwentnych, metodycznych patrolach w górach lub w dżungli, o wielu dniach obserwowania w bezruchu jakiegoś domu czy przełęczy w oczekiwaniu na coś, co można przegapić w chwili dekoncentracji. Jay postanowił, że nigdy nie okaże się odpowiedzialny za to, że jakaś grupa terrorystów ucieknie do Pakistanu, gdzie ze względów dyplomatycznych jego zespół nie będzie mógł podążyć jej śladem. Podobnie jak żołnierze walczący w Irlandii Północnej, Wietnamie czy w niezliczonych innych konfliktach Jay otrzymał zbiór zasad, zgodnie z którymi miał toczyć walkę. Nie obowiązywały one przeciwnika i Jay nie myślał o tym zbyt dużo – wystarczało wiedzieć, że dostanie się żywym w ręce wroga nie wchodzi w rachubę.
Zupełnie go nie dziwiło, że nawet po najdrobniejszej informacji o Osamie bin Ladenie, człowieku odpowiedzialnym za zamachy z 11 listopada 2001 roku, amerykańskie siły specjalne rzucały się tym tropem jak wataha wilków. Mógł sobie tylko wyobrazić, co by czuł, gdyby to tysiące jego rodaków zabito w Londynie, i dlatego doskonale rozumiał, dlaczego Amerykanie chcieliby zabić lub schwytać przywódcę Al-Kaidy. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że amerykańskie dowództwo, któremu SBS podlegała w czasie tej operacji, często zapominało o brytyjskich żołnierzach będących w ich dyspozycji i mijały całe dnie bez patroli, a tym bardziej bez kontaktu bojowego z wrogiem. To było coś, czego Jay miał dopiero doświadczyć.
Najwyraźniej nie był jedynym, który się niecierpliwił, i ktoś w stopniu o wiele wyższym niż sierżant przekonał amerykańskie dowództwo, by o wiele częściej wykorzystywało SBS. Dlatego Jay znalazł się w Białych Górach, gdzie patrolował zbocza, poszukując śladów obecności nieprzyjaciela, czując chłód za każdym razem, gdy wciągał do płuc rozrzedzone powietrze. Niekiedy nawet obawiał się, iż jego palce tak zesztywnieją z zimna, że nie będzie w stanie pociągnąć za spust. Jedynym sposobem ogrzania się był ruch, ale jednocześnie każde poruszenie się zwracało uwagę i mogło sprowokować nieprzyjacielski ostrzał. Nie było innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z tym. Jay się tym nie przejmował – w końcu nie wstąpił do sił specjalnych w poszukiwaniu łatwego życia.
Oczywiście wróg też był twardy. Ludzie, których szukał patrol Jaya, nie wybrali się w te góry w celach turystycznych, ale żyli w nich przez długi czas. W Białych Górach były jaskinie i chociaż najczęściej były tworami naturalnymi, wiele z nich bardzo powiększono w czasie walk z Sowietami, aby dać mudżahedinom, czyli afgańskim bojownikom, schronienie, gdzie mogliby planować, przygotowywać i skąd mogliby przeprowadzać operacje przeciwko najeźdźcom. Były też ważnymi miejscami magazynowania broni i sprzętu, a także zakwaterowania ludzi. Nie możesz pokonać nieprzyjaciela, jeżeli nie wiesz, gdzie się znajduje, a schodząc pod ziemię, Al-Kaida i talibowie wykorzystywali naturę, bardzo utrudniając NATO ich zniszczenie.
Jaya zaskoczył fakt, jak wiele jaskiń odnalazł jego patrol. Często znajdowali je, podążając prawie niewidocznymi tropami na kamienistym gruncie i wśród rzadkich zagajników, drzewek uparcie walczących o życie w tym niegościnnym terenie. Patrol znajdował magazyny z bronią i niszczył je materiałami wybuchowymi, ale przeciwnicy byli rzeczywiście nieuchwytni. Chociaż Jay i jego koledzy poruszali się naprawdę skrycie, nie mógł pozbyć się wrażenia, że przeciwnik zawsze jest jeden krok przed nimi.
Jay zdawał sobie sprawę, że ta sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Jego zespół ćwiczył zbyt ciężko i poświęcił zbyt wiele, aby pozwolić wrogom uciec. Nie zaprzestanie polowania. Prędzej czy później przeciwnik popełni fatalny błąd.
Nastąpiło to w kolejnym rześkim, zimnym dniu, kiedy niebo było jasnobłękitne i bezchmurne.
Patrol Jaya znajdował się nad górną linią lasu, gdzie mróz był zbyt silny, aby nawet odporne na zimno drzewa mogły tu przetrwać. Poruszali się wzdłuż jednego zbocza górskiej przełęczy, wykorzystując każdą dostępną osłonę – głazy, niskie krzewy i karłowate drzewka. Był to ponury, surowy krajobraz, ale ktoś uczynił z niego tymczasowe miejsce pobytu.
Mike, jasnowłosy Szkot, bacznie badał wzrokiem małą półkę na zboczu. Część ludzi z patrolu utrzymywała dystans i ubezpieczała, a jego dowódca podszedł do zwiadowcy, aby wysłuchać jego meldunku.
– Mieli tu osłonę z plandeki czy czegoś w tym rodzaju – powiedział Mike, pokazując dziury w ziemi, w których znajdowały się wcześniej słupki podtrzymujące konstrukcję. Potem zwiadowca wstał i wskazał miejsca, w których sznury wcięły się w korę drzewa, a Ken, dowódca patrolu, potakująco kiwnął głową. Obydwaj żołnierze dorastali w brytyjskich osiedlach komunalnych, ale dzięki zaangażowaniu w swój fach byli obecnie w stanie rozpoznać, zidentyfikować i tropić wroga w górach Afganistanu.
Patrol był pod komendą Kena, starszego sierżanta, szefa zespołu (SSM). Było to dość nietypowe, ale dotychczasowy dowódca patrolu w czasie ostatniej akcji paskudnie skręcił kostkę i Ken oczywiście nie miał zamiaru zrezygnować z szansy poprowadzenia zespołu. Zajął miejsce kontuzjowanego przełożonego i oznaczało to, że Jay mógł zostać 2 I/C, ale nie chciał zakłócać struktury dowodzenia zespołu bardziej, niż to już miało miejsce, w związku z czym na parę dni ustąpił miejsca. Choć czuł się bardzo dumny ze swojego profesjonalizmu, nie był zakładnikiem własnego ego. Być może w jakimś stopniu wpłynęło na to surfowanie w Kornwalii.
SSM był jednym z tych ludzi, dla których liczyły się czyny, nie słowa. W przeciwieństwie do karykatur przedstawiających sierżantów szefów był spokojny i cichy, zwracał się do podwładnych po imieniu lub używając ksywek, co było normą w SBS. Teraz, po odnalezieniu schronienia, Ken nie musiał nic mówić kolegom. Wystarczyło spojrzenie, aby ostrzec ich, że zbliżają się do wroga.
Niemal w tej samej chwili, gdy Ken wydał Mike’owi rozkaz dalszego prowadzenia patrolu, nad przełęczą rozległy się strzały. Strome zbocza i kamienie kierowały dźwięki na zewnątrz i ku górze i chociaż Jay mógł na podstawie ich nasilenia ustalić, że strzelający nie znajduje się bezpośrednio nad nim, to jednak nie bardzo mógł określić odległość i miejsce, z którego prowadzono ogień. Adrenalina szybko napływała do jego krwiobiegu, ale wraz z pozostałymi członkami patrolu tysiące razy ćwiczył reakcje na taką sytuację i nie poddał się podnieceniu wywołanemu ostrzałem.
Okazało się, że pociski nie uderzają w ziemię w ich pobliżu i nikt z patrolu nie został trafiony. Chociaż huk kanonady odbijał się echem wzdłuż przełęczy, nie oznaczało to, że jej celem jest patrol Jaya. Gdyby mogli uniknąć wymiany ognia, powinni to zrobić. Nie wiadomo było, ilu przeciwników znajduje się w górach, a chociaż Jay i inni mieli plecaki Bergen oraz taśmy pełne nabojów, nie istniało coś takiego jak nadmiar amunicji, zwłaszcza jeżeli działa się w sześcioosobowym patrolu na jednej z najbardziej niebezpiecznych granic na świecie. Nie powinni nawiązywać walki, o ile nie będzie to absolutnie konieczne.
– Czy ktoś widzi, skąd strzelają? – zapytał Ken i w jego głosie nie było nawet cienia napięcia.
Jay rozejrzał się, a potem popatrzył przez celownik optyczny, szukając wszystkiego, co mogłoby zdradzić obecność wroga – ruchu, dymu albo błysku po wystrzale. Prawdę mówiąc, nie był przekonany, że ostrzeliwano właśnie ich patrol, ale następna seria rozwiała te wątpliwości, gdy pociski z sykiem przemknęły nad ich głowami i z głuchym łoskotem uderzyły w skały. Nie były to bzyknięcia rozzłoszczonych os, o których mówiło wielu żołnierzy, ale buczenie pocisków wystrzelonych z broni większego kalibru.
– Duszka! – zawołał Jay, informując, że są pod ostrzałem wukaemu DSzK kaliber 12,7 mm, który mógł błyskawicznie zamienić ich dzień w koszmar, ale on się tym nie przejął. DSzK musiał być ustawiony na solidnej podstawie na pojeździe lub trójnogu i przemieszczenie go w takim terenie byłoby bardzo trudne. Patrol mógł ustalić jego pozycję, oskrzydlić i zniszczyć, ale przede wszystkim musiał zlokalizować broń i strzelca.
– Widzisz ich?! – krzyknął do niego Ken.
– Nie! – odpowiedział Jay nieco poirytowany, ale zmusił się, by nadal metodyczne obserwować teren.
Wciąż wypatrywał stanowiska ogniowego, kiedy następna seria trafiła w zbocze, a potem do celu – patrolu – dobiegło głuche pokaszliwanie strzelającego DSzK. Na podstawie czasu, jaki upłynął od przelotu pocisków nad jego głową a odgłosem wystrzałów, Jay mógł ustalić, że przeciwnik nie znajduje się ani nad nimi, ani daleko, i odpowiednio zmienił sektor obserwacji. Wiele zasilanych z taśmy amunicyjnej rodzajów broni, takich jak DSzK, używało pocisków smugowych, ale w tym przypadku tak nie było i Jay zastawiał się przez chwilę, czy nie zrobiono tego celowo, aby nie demaskować stanowiska. Jeżeli taki był plan przeciwnika, to nie zadziałał.
– Wróg! Prawo dwieście! – zawołał liverpoolczyk Will, kaemista obsługujący jeden z ręcznych karabinów maszynowych patrolu. – Dwieście! – powtórzył, podając pozostałym członkom patrolu dystans do przeciwnika w metrach. – Obserwujcie moje serie!
Nagle z lewej rozległy się serie wystrzałów i Jay dostrzegł, jak Will koryguje ogień, aż czerwone smugi jego pocisków zaczęły trafiać i rykoszetować od grupy skał w kształcie litery V, znajdującej się po drugiej stronie przełęczy, w odległości jakichś dwóch boisk futbolowych. W takim skalistym, odludnym miejscu Will użył pocisków smugowych, aby szybko naprowadzić resztę zespołu na przeciwnika.
– Dwa Jeden Ce, osłaniaj! – zawołał Ken, przekazując swojemu zastępcy zadanie obezwładnienia przeciwnika ogniem. Po ostrzelaniu patrolu jego dowódca powinien nadać przez radio: „Kontakt, czekajcie!” – aby powiadomić dowództwo, że nawiązali kontakt bojowy z wrogiem. Teraz dowódca powinien przekazać bardziej szczegółowy meldunek: gdzie i kiedy nastąpił kontakt, kim jest przeciwnik, co robi i jakie decyzje Ken ma zamiar podjąć.
Jay obserwował przez chwilę pociski smugowe Willa, sprawdził, czy celownik nastawiony jest na właściwszą odległość, i zaczął strzelać metodycznie i bez pośpiechu. Po kilku strzałach musiał odczołgać się na inne stanowisko, ponieważ zbyt długie pozostawanie w jednym miejscu było zachęcaniem przeciwnika, by skierował na niego ogień.
Po wysłaniu meldunku o kontakcie z wrogiem Ken mógł przygotować plan i postanowić, jakie działania podejmie patrol. Jay wiedział, iż najprawdopodobniej będą utrzymywali dystans i wezwą lotnictwo, by zniszczyło cel. Wiedział także, że patrol mógłby wycofać się z zagrożonej strefy. Ale nie chciał tego, podobnie jak dowódca patrolu.
– Opanujemy tę pozycję! – zawołał Ken do leżących w tyralierze ludzi zdecydowanie, lecz spokojnie, w sposób świadczący o jego profesjonalizmie na polu walki. – Gary, ty i dwa kaemy zostaniecie tu i zapewnicie nam skuteczne wsparcie ogniowe. Nie pozwólcie tym dupkom podnieść głowy albo spieprzyć stamtąd. Mike i Jay do mnie, zostawcie plecaki i załóżcie te pieprzone bagnety!
Nie był to podręcznikowo wydany rozkaz, ale Jay wykonał go, nie tracąc ani sekundy. Zrzucił ciężkiego bergena, lewą ręką wyciągał bagnet z pochwy umocowanej do szelek i umieścił go na lufie karabinu. Potem już nie myślał o zimnie w Afganistanie, a tylko o tym, by zabić wroga i przeżyć kilka następnych minut.
– Za mną! – rozkazał Ken, wybierając trasę podejścia. Wykorzystując do osłon nierówności terenu, poprowadził Jaya i Mike’a między głazami leżącymi na zboczu. Niewątpliwie kazał założyć bagnety tak wcześnie, bo w takim terenie wróg mógł pojawić się w każdej chwili.
Na przełęczy wciąż rozlegały się serie wystrzałów karabinów maszynowych grupy wsparcia ogniowego (GWO), prowadzącej regularny ostrzał. Nie były to niekontrolowane serie, ale utrzymany w równym rytmie ogień, w czasie którego jeden kaem celował i strzelał, a potem czekał, gdy drugi zespół robił to samo. Ich zadaniem było przydusić ogniem przeciwnika, a można było to osiągnąć, strzelając krótkimi, precyzyjnymi seriami. W tym czasie Ken podprowadzał swoją grupę na odległość, z której mogli zaatakować i wedrzeć się na stanowisko przeciwnika.
Po przejściu wzdłuż niskiego kamiennego muru wzniesionego tu przed wiekami przez jakiegoś pasterza Ken zwrócił się do Jaya:
– Zajmij tam stanowisko ogniowe! – Wskazał miejsce, z którego można było ostrzelać pozycję wroga z flanki. A kiedy ten znajdzie się pod ogniem z dwóch kierunków, zostanie unieruchomiony na dobre.
Jay, nie tracąc czasu, rozpoczął ostrzał. Nie myślał o tym, że dziś po raz pierwszy uczestniczy w prawdziwej walce. Po prostu wycelował w lufę nieprzyjacielskiego karabinu maszynowego i wysyłał pociski kilka centymetrów od miejsca, gdzie musiały znajdować się twarze talibów. Nie widział ich zza głazu, ale jego niespieszny, precyzyjny ostrzał mógł unieruchomić ich na stanowisku do momentu, kiedy Ken zakończy podejście i przeprowadzi uderzenie.
DSzK od czasu do czasu strzelał, ale było oczywiste, że patrol SBS wygrał wymianę ognia i przejął inicjatywę. Jay usłyszał, jak Ken mówi przez radio do 2 I/C.
– Dwa Jeden Delta, Dwa Jeden Charlie, obserwujecie nas?
– Tak – odpowiedział jego zastępca. – Macie dobrą pozycję do ataku. Stanowisko ogniowe jest trzydzieści metrów na południe od was. Nie znajdziecie się w naszej strefie ostrzału, będziemy więc mogli osłaniać was ogniem, jeżeli chcecie. Koniec – oznajmił, informując Kena, że on i jego dwaj ludzie nie znajdą się podczas ataku pod bratobójczym ostrzałem.
– Nie ma potrzeby nas osłaniać. Bądźcie gotowi otworzyć na mój rozkaz szybki ogień. Obrzucimy granatami stanowisko, a potem ruszymy bez strzału. Nie chcę, aby trafiły nas rykoszetujące własne pociski.
– Przyjąłem, czekam.
Ken spojrzał na stojącego obok żołnierza.
– Gotów? – zapytał.
Było to retoryczne pytanie. Sierżant szef nigdy nie zabrałby na patrol ludzi, do których nie miałby pełnego zaufania. Słysząc rozmowę radiową Kena, Mike wyjął granat i czekał na rozkaz. Dowódca patrolu uśmiechnął się i sięgnął po swój. Żołnierz z długim stażem nigdy nie przepuściłby okazji, by rzucić granatem we wroga. Ken przewiesił karabin przez ramię i trzymając granat w jednej ręce, palcem drugiej dłoni wcisnął guzik i powiedział do radiotelefonu:
– Ogień ciągły, ogień ciągły, wykonać!
GWO nie musiała potwierdzać rozkazu. Zrobiły to długie serie karabinów maszynowych uderzające w skały, za którymi ukrył się przeciwnik z DSzK. Jay strzelał spokojnie, sprawdzając przez celownik, czy przypadkiem grupa uderzeniowa nie znajdzie się na linii ognia.
Nie musiał się tym martwić. Ken z Mikiem przebiegli parę metrów po zboczu i rzucili granaty. Sekundę później upadli za osłoną.
Dwie głuche eksplozje odbiły się echem od zboczy przełęczy.
– Przerwać ogień – powiedział do mikrofonu Ken, ale kaemy GWO i karabin Jaya już umilkły. Liczył się każdy nabój, żadnego nie wolno było zmarnować. Ludzie Kena wiedzieli o tym i przestali strzelać, gdy tylko zobaczyli wybuchy granatów. Później jeden z żołnierzy powiedział Jayowi, że przez chwilę widział postać wyrzuconą wybuchem w powietrze między skałami.
Kiedy Ken i Mike zbliżali się do stanowiska wroga, by po chwili zniknąć wśród skał, Jay trzymał broń skierowaną w tę stronę. Rozległ się pojedynczy wystrzał, co oznaczało, że przynajmniej jeden z wrogów próbował walczyć pomimo obrzucenia pozycji granatami. Parę sekund później dobiegł go głos Kena:
– Przegrupowanie, przegrupowanie!
Nadeszła pora zreorganizować patrol. Kiedy Jay usłyszał rozkaz, zerwał się ze swojego stanowiska i zmieniając magazynek, ruszył drogą, którą Ken podążał wśród skał – nie wiadomo było, czy nieprzyjaciel ustawił miny, a sprawdzony przez dowódcę szlak pozwalał na w miarę bezpieczne połączenie się z całym zespołem.
Kiedy Jay dotarł na miejsce, a wkrótce po nim zrobili to 2 I/C i kaemiści, na rozkaz Kena patrol zorganizował obronę okrężną. Oczyścili to jedno stanowisko, ale dookoła mogło być więcej wrogów. Te góry były wielowymiarowe i dlatego bardziej pasowało do nich określenie „przestrzeń”, a nie „pole” walki. Dlatego nie była to najlepsza pora, by wyłączyć się i stracić czujność.
Jay pierwszy raz w Afganistanie zobaczył nieprzyjaciół i nie był to przyjemny widok. Na stanowisku leżały dwa ciała paskudnie poszarpane przez odłamki. Twarze obu mężczyzn zastygły w przedśmiertnym grymasie.
Ken kończył wysyłanie meldunku o kontakcie bojowym i nic w jego głosie czy sposobie bycia nie wskazywało, że niedawno atakował stanowisko wroga granatami i bagnetami na karabinach.
– Jay! – zawołał 2 I/C patrolu. – Jak stoisz z amunicją?
Jay spodziewał się tego pytania i odpowiedział natychmiast, podając liczę pełnych magazynków, a nie pojedynczych nabojów. W czasie walki wystrzelał dwa magazynki – tyle, ile potrzeba, by zmusić wroga do trzymania głowy nisko i wykonania zadania bez nadmiernego zużycia amunicji.
Mike przeszukiwał to, co pozostało z ciał talibów, by zebrać wszystko, co mogło się przydać – papiery, dokumenty tożsamości, telefony. Wszystko, co znaleźli, odkładali na stosik z jednej strony, a paru chłopaków przeglądało dokumenty, usiłując wyczytać z nich coś wartościowego. Czasami informacje znalezione na stanowisku lub przy człowieku mogły bezpośrednio wpłynąć na następny ruch zespołu. Nic jednak nie wskazywało, by tak było i w tym przypadku. Obok skrzynek amunicyjnych DSzK leżał poobijany AK-47, a sam wukaem został trafiony granatem rzuconym przez Kena i miał zgiętą jedną podstawę trójnogu oraz uszkodzone przyrządy celownicze.
– Kurewsko wielka broń, by ostrzelać paru ludzi – powiedział z uśmiechem Paul. Dobroduszny płetwonurek dołączył do zespołu zaledwie dwa lata temu, ale okazał się bardzo obiecującym nabytkiem. Podobnie jak wszyscy w patrolu był w świetnym nastroju po zwycięskim zakończeniu walki. – Pewnie czekali na pojawienie się na przełęczy jakichś pojazdów – dodał.
– To dlaczego zaczęli do nas strzelać? – zapytał Mike. – Moglibyśmy w ogóle ich nie zobaczyć.
Jay pomyślał, że zna odpowiedź. Być może talibowie uznali, że zostaną bohaterami i będą mogli teraz przeglądać rzeczy patrolu SBS. Ale stało się na odwrót.
Ken, zadowolony, że niebezpieczeństwo minęło, ograniczył obronę do czujek z przodu i z tyłu. Jay nie został do nich wyznaczony i wypatrując poruszonej ziemi i drutów naciągowych, przeszedł na dalszy koniec placyku w kształcie litery V. Stok wzniesienia opadał tu gwałtownie, a dalej łańcuch górski wznosił się wyżej i ciągnął dalej. W oddali szczyty były całkowicie białe, pokryte grubą warstwą śniegu, ale jego uwagę zwróciło coś o wiele bliższego. Zaczął uważnie lustrować przeciwległe zbocze.
– Co oni tu ochraniali? – zastanawiał się na głos Gary.
– Cholera wie. – Ken wzruszył ramionami. – Znaleźliśmy tu tylko trochę skrzynek amunicyjnych i kilka przedmiotów osobistych. – Wskazał na odrzucone na bok ciemnooliwkowe pojemniki. – Większość skrzynek jest pusta. Pewnie wstępnie wstrzeliwali się w cele. – Wzruszył ramionami. Przypuszczał, że kaemiści strzelali próbnymi seriami do konkretnych punktów odniesienia. Trafiając w nie i rejestrując ustawienie celownika i trójnogu, strzelcy mogli później szybko i celnie trafiać cele bez wcześniejszego ustalania odległości i wprowadzania poprawek pod ostrzałem.
– No cóż, jeżeli tym się zajmowali, to spieprzyli sprawę. – Gary się roześmiał i miał rację. Właściwie wstrzelany kaem mógł zadać poważne straty patrolowi, ale gdy pociski talibskich strzelców zaczęły padać bliżej operatorów SBS, ci zdążyli już użyć broni i od tej chwili rezultat starcia mógł być tylko jeden. – Może wyszliśmy wyżej, niż się spodziewali – zastanawiał się dalej Gary. – Pewnie myśleli, że pojawimy się na skraju lasu.
Jay spojrzał na dwóch zabitych, a potem znowu na zbocze.
– Przypuszczam, że mieli nas opóźniać – powiedział, a chociaż był nowym członkiem zespołu, wszyscy pozostali uważnie słuchali jego wyjaśnienia.
– Sto metrów, punkt odniesienia samotne drzewo na przeciwległym stoku – wyjaśnił, wskazując to miejsce. – Dwa palce w prawo od drzewa jest ścieżka prowadząca do lasu.
Ken i kilku innych operatorów spojrzało w tym kierunku.
– Widzę – powiedział SSM, potwierdzając że dostrzegł ścieżkę. Popatrzył na Jaya, dając mu znak, by mówił dalej. Ken był dobrym dowódcą, który zawsze czekał, aby jego ludzie znaleźli właściwą odpowiedź, zamiast podawać im ją na tacy.
– Trudno przenosić taką broń w tym terenie – stwierdził Jay, spoglądając na nieporęczny i ciężki DSzK. – Widzieli, że patrole ich szukają, i może kazali tym dwóm jeleniom czekać tu i opóźniać nas, by reszta mogła się wynieść z tego rejonu.
Ken spojrzał na dwa ciała. „Jelenie” oznaczało, że rozkazano im tu walczyć i zginąć, ale sierżant szef nie był tego pewien. – Pewnie zgłosili się na ochotnika – powiedział. – Zapewniali sobie bilet do nieba i to wszystko.
Przez chwilę spoglądał na zbocze, gładząc szczecinę na podbródku, i w końcu podjął decyzję.
– Gdyby w pobliżu była jakaś jaskinia, nie zaatakowaliby nas w ten sposób. Jeżeli wszyscy dali stąd w długą i zostawili tych dwóch bezużytecznych dupków, żeby nas spowolnili, to nie mamy tu już nic do roboty. Zrobimy parę łyków i gryzów, a potem spadamy do domu – oświadczył.
Oznaczało to, że napiją się i coś zjedzą, a potem wrócą do bazy.
Jay siedział w słabym afgańskim słońcu. Potyczka go rozgrzała, ale zimno wracało i dawało o sobie znać. Jednak widok dwóch zabitych talibów przypominał mu, że sprawy mogły ułożyć się o wiele gorzej. Z przyjemnością wypił „gorącego łyka”, jak nazywano ciepłe napoje znajdujące się w racjach żywnościowy. Zazwyczaj jeden z członków patrolu „parzył herbatkę”, a potem puszczał w obieg kubek z napojem. Jay wsypał dużo cukru do swojego napoju, bo w górach liczyła się każda kaloria, i zjadł zmarznięty na kamień batonik czekoladowy. Nie przejmował się leżącymi w odległości paru metrów zwłokami i właściwie o nich nie myślał – taka była wojna.
Kiedy patrol już napił się czegoś ciepłego, Ken polecił rozłożyć DSzK i zabrać jego ważne części, po czym poinformował dowództwo, że jego zwiadowca doprowadzi ich na lądowisko, skąd zabierze ich śmigłowiec.
– No dobra – powiedział. – Ruszamy.
Zanim Jay zajął swoją pozycję w patrolu, ponownie zwrócił uwagę na zwłoki talibów. Nie czuł wyrzutów sumienia z powodu ich śmierci – wolał nie zastanawiać się, co by z nim zrobili, gdyby wzięli go do niewoli, ale nie mógł powstrzymać się od myślenia o walkach, które trzeba będzie stoczyć w tej nowej wojnie. Ci dwaj ludzie byli kiepsko ubrani jak na takie zimno, mieli kilka zasobników z amunicją i zostali słabo przeszkoleni, ale ich wiara dawała im odwagi, by pozostać i walczyć do śmierci. Jak wielu takich ludzi było chętnych oddać życie za państwo talibów i za Al-Kaidę?
Ze świadomością, którą daje stawienie czoła śmierci i pozostanie przy życiu, Jay zdał sobie sprawę, że czeka ich długa wojna.
Jego pierwsza tura w Afganistanie nie będzie ostatnią.
KANDAHAR, LUTY 2007
Jay nie pomylił się. Globalna wojna z terrorem nie tylko spowodowała otwarcie nowych frontów na całym świecie – z których najbardziej spektakularnym była inwazja na Irak – ale tak jak przewidywał, spowodowała, że walki w Afganistanie ciągnęły się w nieskończoność. W 2001 roku wydawało się, że Osama bin Laden został zapędzony w pułapkę w Tora Bora, ale z jakichś powodów, które zdaniem Jaya nigdy nie zostały sensownie wytłumaczone, fragment granicy nie został obsadzony przez wojska koalicji i przywódca Al-Kaidy przedostał się przez góry do Pakistanu. Komuś takiemu jak Jay trudno było się pogodzić z niepowodzeniem i mógł sobie jedynie wyobrażać, co czuli żołnierze amerykańskich oddziałów sił specjalnych, kiedy ich wróg numer jeden im się wymknął.
Al-Kaida przetrwała. Mało tego, prowadząc brutalne działania, takie jak samobójcze zamachy bombowe czy publiczne ścinanie głów, zalewała krwią duże części świata. Ale wojna rozlała się o wiele szerzej i Al-Kaida stała się jedną z wielu wrogich organizacji terrorystycznych i milicji plemiennych czy religijnych. Koalicja pod przywództwem Stanów Zjednoczonych walczyła z nimi i z talibami, których w końcu odsunęła od władzy. Dwaj ludzie, których Jay widział zabitych w górach, nie byli jedynymi talibami gotowymi umrzeć za sprawę. W prowincji Helmand znalazły się wówczas tysiące brytyjskich żołnierzy, a pociski karabinowe i artyleryjskie latały w obu kierunkach. Nazwy takich miast jak Sangin i Musa Qala stały się powszechnie znane w brytyjskich domach, a w wieczornych wiadomościach pokazywano zaciekłe walki zarejestrowane przez kamery na hełmach żołnierzy.
Prowincja Helmand miała powierzchnię równą połowie Anglii, ale zaledwie dwa procent liczby jej mieszkańców, i często sprawiała wrażenie bezludnej. Na pustyni znajdowały się kompleksy budynków z cegły suszonej na słońcu, dobrze widoczne dzięki otaczających je grubym, wysokim murom, ale niewielu ludzi zapuszczało się w góry piętrzące się nad równiną. Tereny zabudowane prowincji skupiały się wzdłuż rzek, gdzie dzięki nawadnianiu ziemię pokrywały jaskrawozielone dywany pól uprawnych i sadów. Był to także region owiany złą sławą z racji produkcji maku używanego do wytwarzania opiatów, ale w przeciwieństwie do czerwonego maku, który Jay przypinał w listopadzie, aby uczcić pamięć poległych, maki w Helmandzie miały białe i różowe płatki. Była to kraina równie piękna, co zabójcza, i Jay przypuszczał, że gdyby kiedykolwiek zapanował tu pokój, mógłby to być raj dla turystów lubiących spędzać czas na dworze.
Pył i kurz Helmandu wydawał się znajdować milion kilometrów od miejsca, w którym przebywał obecnie Jay. Siedział na ławeczce ogrodowej z kawą Tim Hortons w ręku. „Deptak” był targowiskiem umieszczonym na drewnianej zadaszonej platformie, na której różne stragany oddzielone były przepierzeniami. Było w nich wszystko – od afgańskich dywanów, przez wyroby skórzane Gucciego, po słynne na całym świecie pączki Tima Hortona. Jeden z nich Jay właśnie odłożył.
Nie po raz pierwszy siedział tu przy stoliku piknikowym, co stało się swego rodzaju rytuałem. Razem z kilkoma innymi „wodzami” (jak nazywano wszystkich posiadających władzę) Jay awansował na stanowisko sierżanta, szefa pododdziału czołowego zespołu C SBS. Mieli poprzedzać oddziały, żeby wykonywać zadania, o których nikt nie lubił myśleć – papierkową, administracyjną robotę – i organizować odprawy.
Jay się tym nie przejmował. Awans na sierżanta szefa był zaszczytem i chociaż zawsze wolał działać na polu walki, nie wykręcał się od takich zadań ani nie próbował przerzucać na kogoś papierkowej strony działalności sił specjalnych. Umiał pracować w zespole i był zawodowcem – a to oznaczało wykonywanie wszelkiego rodzaju prac najlepiej jak potrafił.
Jay wypił kolejny łyk kawy Tim Hortons – zupełnie niezłej – i spojrzał na grupki przedstawicieli rożnych jednostek NATO wędrujących od straganu do straganu. Zauważył grupę roześmianych i przerzucających się żartami młodych żołnierzy, jeszcze niedawno nastolatków. Uśmiechali się jak ludzie, którzy dopiero co skończyli swój udział w walkach i wybierali się do domów. Tu i owdzie widział grupki Royal Marines noszących z dumą swoje zielone berety. Dostrzegł także czerwono-białe naszywki naramienne Królewskich Fizylierów, a także emblematy na czapkach rozmaitych jednostek wsparcia i mundury wojsk rożnych krajów. Wielu żołnierzy było młodych, ale Jay dostrzegł także starszych podoficerów – na przykład z 3. Brygady Komandosów, na której spoczywał cały ciężar zimowych walk. Kiedy Jay był młodym marine, poznał wielu starszych podoficerów. Byli jego kumplami i towarzyszami broni, i tak było również w przypadku wieku operatorów SBS w zespole C. Chociaż każdy żołnierz armii brytyjskiej mógł próbować wziąć udział w selekcji, to jednak większość SAS stanowili żołnierze wojsk inżynieryjnych, spadochroniarze i żołnierze paru innych pułków. Gdy współdziałało się albo wchodziło w skład grup bojowych piechoty, mogło się zdarzyć, że nie powstały żadne osobiste relacje pomiędzy piechurami a jednostką sił specjalnych „Blades” z Herefordu. Ale kiedy SAS został połączony z jednostkami bojowymi Royal Marines, zawsze istniała zażyłość pomiędzy niektórymi starszymi podoficerami. Wielu z nich razem przechodziło kurs dla komandosów, co tworzyło trwałe więzi koleżeństwa.
Wojna tworzyła najsilniejsze więzi i Jay widział to w grupach młodych ludzi zmierzających do domu na wypoczynek. Brali udział w jednych z najcięższych walk toczonych przez brytyjskie wojska od czasów wojny w Korei i zapłacili za to wysoką cenę, widząc kolegów wracających do domu bez kończyn, niewidomych lub w trumnach. Jay zobaczył, że trzech żołnierzy Królewskiego Pułku Fizylierów wypatruje stolika, przy którym mogliby zjeść potężne porcje pączków leżące na ich tacach, ale wszystkie były zajęte.
– Wciśnijcie się tutaj, chłopaki! – zawołał.
Prawdę mówiąc, nie musieli się wcale wciskać. Jay był zbudowany jak wiązacz młyna w rugby, ale mimo to przy stole pozostało dużo miejsca. Młodzi piechurzy mimo wszystko się zawahali. Od razu poznali operatora sił specjalnych. Jay miał na sobie spodnie z wzorem maskującym DPM, puchową kurtkę North Fleece i czapkę baseballową na głowie. Był od nich dwa razy starszy, co oznaczało że ma też o wiele wyższy stopień.
– Jest pan pewien, sir? – zapytał starszy szeregowy.
– Tak, klapnijcie tutaj.
Żołnierze usiedli z trochę zakłopotanymi minami. Niedawno sami walczyli zajadle z talibami, ale czuli respekt przed Jayem. Nie bardzo wiedzieli, czym się zajmuje ani z jakiej jest jednostki, ale wyczuwali w nim kogoś, kto jest zawodowcem.
– Chce pan pączka, sir? – zapytał najmłodszy żołnierz. Mówił z wymową typową dla Newcastle i zdaniem Jaya miał niewiele więcej niż osiemnaście lat.
Jay nie był głodny, ale wziął jednego, dziękując uśmiechem. Nic nie tworzy lepszej więzi niż dzielenie się jedzeniem.
– Mam na imię Jay – przedstawił się i podali sobie ręce.
Fizylierzy byli szczupli i wygłodzeni po całym lecie spędzonym na wojnie.
– Wracacie do domów, chłopaki? – zapytał Jay, a kiedy potwierdzili, zainteresował się, dokąd pojadą. Jeden z piechurów wracał do dziecka, którego jeszcze nie widział.
– Nie mogli cię wysłać do domu, żebyś był przy narodzinach?
– Nie prosiłem o to. – Chłopak wzruszył ramionami. – Potrzebowaliśmy wszystkich, którzy tam byli. Byłbym ostatnim palantem, gdybym ich zostawił.
Fizylierzy spodobali się Jayowi. Ludzie mogli mówić, co chcą o pokoleniu Play Station, ale ci tutaj byli młodymi brytyjskimi żołnierzami, z których ich kraj mógł być dumny.
– Gdzie byliście w Helmandzie? – spytał.
– W Sanginie, sir. – Starszy szeregowy cierpko się uśmiechnął. – Przepraszam… w Sanginie, Jay. Wcześniej naparzaliśmy się tu i ówdzie, ale tam walczyliśmy po raz ostatni. Potem byliśmy trochę w Bastionie, ale cholernie się tam nudziliśmy.
– Jak było w Sanginie? – zainteresował się Jay.
– Dość nerwowo – odparł starszy szeregowy i jego dwaj koledzy parsknęli śmiechem, a Jay się uśmiechnął. Tygodnie ataków talibów, ostrzałów moździerzowych, granaty latające z jednej i drugiej strony, i niebezpiecznie bliskie uderzenia lotnictwa. Tak, to rzeczywiście było dość nerwowe.
– Odwaliliście kawał dobrej roboty, chłopaki – odezwał się Jay i widział, że są z tego dumni.
Jay nie był jakimś siwym, starym generałem, którego mieli w nosie, ale twardym, doświadczonym operatorem. Jego opinia miała duże znaczenie dla młodych piechurów.
Spojrzał na pustą tacę po pączkach i wstał.
– Załatwię nowe – powiedział.
Chłopcy zaprotestowali, ale Jay wrócił po paru minutach z nową porcją. Nie usiadł, ale wyciągnął do młodych żołnierzy rękę. Fizylierzy wstawali i ściskali ją.
– Może weźmie pan jednego na drogę, sir? – zaproponowali.
– Nie trzeba, chłopaki. Uważajcie na siebie.
Roześmiali się. W czasie tej wojny takie pożegnanie zastąpiło dawne „do zobaczenia”. Ale czy cokolwiek mogłoby się równać z problemami, z jakimi niedawno mieli do czynienia?
Jay spojrzał na zegarek i ruszył chodnikiem. Wciąż miał trochę czasu do następnego spotkania. Ruszył z powrotem, zerkając kątem oka na innych ludzi na deptaku, z których większość omijała wielkiego faceta wielkim łukiem. Było tu też kilku ludzi w cywilnych ubraniach, przedsiębiorców ze Stanów i z Wielkiej Brytanii. Byli też ludzie z sił powietrznych różnych krajów i paru z nich było tak korpulentnych, że Jay zastanawiał się, jak musiały wyglądać testy ich sprawności fizycznej, jeżeli w ogóle jakieś były. Jako młody komandos nieustannie w czasie zajęć z wuefu dostawał w kość, a jako operator SBS wciąż intensywnie ćwiczył nie dlatego, że poganiali go instruktorzy, ale przede wszystkim z własnej potrzeby. W przeciwieństwie do niektórych innych żołnierzy Jay nie pozwalał sobie na to, aby widok tłustych wojskowych go wkurzał, ale nie mógł zrozumieć ich sposobu myślenia – dlaczego ktoś nie chce być bardzo sprawny, skoro może nim być?
Idąc przez bazę, Jay nie mógł powstrzymać się od myślenia o historii wojny w Afganistanie i o jej przebiegu. Lotnisko w Kandaharze zostało zabezpieczone przez amerykańską piechotę morską kilka miesięcy po tym, jak Jay zobaczył w Białych Górach pierwszego zabitego wroga. Chociaż w tym dniu jego patrol odniósł sukces, a siły specjalne wygrały wiele dużych bitew, trudno było uznać, że działania zostały uwieńczone pełnym powodzeniem – Osama bin Laden przecież jeszcze żył, a wojna się przeciągała. Jeżeli ich celem było wejście do Afganistanu, rozgromienie Al-Kaidy i położenie kresu islamskiemu dżihadowi, to zakończyły się niepowodzeniem. Pięć lat później przemoc się nasilała, a liczba ofiar po naszej stronie wzrosła.
Po ataku na dwie wieże World Trade Center we wrześniu roku ograniczony potencjał pocisków powietrze–ziemia talibów został zniszczony, co umożliwiło siłom powietrznym przerzucanie sprzętu i ludzi. W rezultacie pod koniec miesiąca przerzucono drogą lotniczą pierwsze amerykańskie jednostki, a razem z nimi brytyjskie oddziały sił specjalnych.
Ale Osama bin Laden wymknął się z sieci zarzuconej wokół masywu Tora Bora i uciekł do Pakistanu. Jay nie mógł zrozumieć, dlaczego elementy kordonu nie zostały obsadzone przez siły specjalne NATO albo amerykańską piechotę morską. Tak czy owak Al-Kaida wykorzystała lukę i jej przywódca wydostał się z pułapki. Przywódcy talibów wkrótce podążyli jego śladem i w połowie grudnia 2001 roku wynieśli się z Afganistanu. Powstał rząd tymczasowy, a następnie w październiku 2004 roku odbyły się ogólnokrajowe wybory i prezydentem został Hamid Karzaj.
To była ta łatwiejsza część – pomyślał Jay, wspominając odprawę w Poole, mateczniku SBS. Prowadził ją oficer sztabowy wojsk lądowych – nikczemnej postury, ale o zaskakująco donośnym, przykuwającym uwagę głosie.
– Każdy, kto mówi wam, że prezydent Karzaj ma pełne poparcie ludności kraju, pieprzy głupoty – oświadczył oficer wywiadu zgromadzonym w obozowym audytorium operatorom zespołu C. – Wszystkie instytucje tego kraju, takie jak policja, są przeżarte korupcją. Afganistan ma bardzo małe dochody z eksportu. Rząd otrzymuje bardzo mało pieniędzy z podatków, co uniemożliwia doprowadzenie policji i sił zbrojnych do właściwego stanu. Mówiąc szczerze, nawet gdyby dostawali więcej pieniędzy, zostałyby one po prostu zdefraudowane, tak jak dzieje się z międzynarodową pomocą humanitarną, hojnie przesyłaną dla tego kraju. Nie chodzi o to, że nie wysyłamy do Afganistanu pieniędzy, ale o to, że nie możemy łatwo odzyskać tego, co zostało skradzione. Mamy tylko jeden wybór: możemy układać się albo z rządem, albo z talibami.
Siedzący w przedniej części sali Jay zerknął w strona Manca, jednego z jego starszych podoficerów. Manc dorastał w jednej z najuboższych części Wielkiej Brytanii, a jego ojciec uznał, że laburzyści nie starają się tak jak powinni i Manc odziedziczył po nim wiele skrajnie lewicowych idei. Prowadziło to do wielu „ożywionych” dyskusji w mesie podoficerskiej, ale jeżeli Jay oczekiwał, że Manc zacznie pyskować, nie musiał się martwić. Sierżant skrzętnie robił notatki.
– Dostają trochę pieniędzy za kamienie szlachetne wydobywane tutaj, w strefie Tadżyków – oznajmił oficer, przesuwając wskaźnik na fragment wyświetlanej mapy – niedaleko granicy z Tadżykistanem, ale ma się to nijak do funduszy, jakie mogliby uzyskać, eksploatując te zasoby efektywnie. Główna część ich dochodów pochodzi z handlu z zagranicą i w samym kraju. Jednak afgańska policja zajmuje się ustawianiem punktów kontroli na drogach i ściąganiem swoich podatków, kiedy ma na to ochotę, a większość przygranicznych miast ma swoich komendantów wojskowych, którzy kontrolują wszystko, co przechodzi przez podlegający ich władzy odcinek granicy, i oni także pobierają opłaty za swoje usługi. Amerykanie są tym bardziej poirytowani niż my. Mam wrażenie, że dzięki naszemu dawnemu imperium nieco lepiej niż oni orientujemy się, co się tu dzieje. Amerykanie przybyli, oczekując, że znajdą tu nowoczesne państwo, z którym po wypędzeniu talibów będą mogli nawiązać współpracę. To, z czym zetknęli się tu w rzeczywistości, zaszokowało ich. A tymczasem za granicą, w Pakistanie, talibowie zaczęli się przegrupowywać i jest bardzo prawdopodobne, że korupcja i brak autorytetu rządu w Kabulu uzasadni przejęcie władzy w niektórych ponownie zajętych przez nich rejonach.
Jay spojrzał na siedzących wokół niego, słuchających uważnie ludzi. Zazwyczaj odprawy były trochę sztywne, ale ta była wspaniała i oficer doskonale przyciągnął uwagę odbiorców. Opowieść o drogich kamieniach, pieniądzach, korupcji i narkotykach zawsze mogła liczyć na zainteresowanie.
– Amerykanie, my i inni sojusznicy pozostaliśmy w Afganistanie jako część Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa – mówił dalej oficer. – Kraj został podzielony na pięć oddzielnych dowództw, którym podlegają poszczególne regiony. – Odwrócił się do mapy i zaczął pokazywać na niej różne strefy obwiedzione grubymi, czerwonymi liniami. – Są one zarządzane przez NATO wspólnie z ISAF. Północ jest administrowana przez Niemców, a zachód przez Włochów. Amerykanom podlega rejon centralny, wokół Kabulu oraz strefa wschodnia, ciągnąca się do granicy z Pakistanem. Mają tu kupę kłopotów.
– Pozostaje jeszcze południe… – Oficer prztyknął pilotem rzutnika i wyświetlił następną mapę w dużej skali ukazującą południową część kraju obwiedzioną grubą, żółtą linią – …czyli prowincje Nimruz, Helmand i Kandahar. Dowództwo Regionu Południe podlega Kanadyjczykom. Później w tym roku zostanie przekazane Holendrom. W następnym roku przyjdzie kolej na Brytyjczyków. Jak wiecie, Helmand jest strefą operacyjną pułku spadochronowego oraz pododdziałów wojsk lądowych. W późniejszym okresie tego roku przejmie ją Królewska Piechota Morska. Jest to afgańska część Beludżystanu, zamieszkana głównie przez Pasztunów, którzy nie zawracają sobie głowy przepisami wydanym przez rząd w Kabulu i wszystkim, co możemy im zaproponować. Granica z Pakistanem o długości ponad dwóch tysięcy dwustu kilometrów nic dla nich nie znaczy i przekraczają ją, kiedy mają na to ochotę. Teren jest górzysty, z niewielkimi fragmentami piaszczystych i kamienistych równin. Granica z Pakistanem przylega do pozostałej części Beludżystanu, a z drugiej do tego, co nazywaliśmy Przejściem Północno-Zachodnim, a teraz Chajber Pasztunchiwa. To rejon, gdzie nie istnieje żadne prawo. Zamieszkuje je kilka plemion, z których żadne nie uważa, by rząd Pakistanu miał jakiekolwiek prawo dyktować im, jak mają żyć, podobnie jak te po afgańskiej stronie granicy nie uznają, by podlegały władzy Kabulu. Plemienne prawa i tradycje są tu nadrzędne i jeżeli działa wśród nich Al-Kaida czy talibowie, nigdy nas o tym nie poinformują. Z tych właśnie powodów region jest w dużej mierze pozostawiony sam sobie i Pakistańczycy go nie patrolują.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki