Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bajeczna dżungla pełna dzikich zwierząt, a w jej sercu – niezwykła przyjaźń dziewczyny i konia. Tę dwójkę rozdzielają niespodziewane okoliczności.
Mel trafia do równoległego świata bez zwierząt, za to pełnego ludzi. Don zostaje sam.
Jak Mel odnajdzie się w nowej rzeczywistości? Czy odkryje swoje pochodzenie? Czy ludzie i zwierzęta zasłużą na pojednanie?
A ty? Dasz im szansę? Pozwól się porwać w fantastyczną podróż pełną nadziei, odwagi, ale i… zdrady.
Pełne przygód fantasy o przyjaźni, poczuciu przynależności i rozterkach, które towarzyszą nie tylko bohaterom powieści, ale i każdemu z nas. Czy dokonacie prawidłowego wyboru?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 182
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kryształowy Trakt
Copyright © by Karolina Rodek-Wójcik,
Kamieniec Wrocławski 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja: Julia Diduch-Stachura
Korekta: Roma Wośkowiak
Projekt okładki: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Kamieniec Wrocławski 2023
Sprzedaż internetowa:
https://michalwojcikautor.pl
ISBN: 978-83-967957-0-0
Prolog
W ten duszny poranek obudził ją świergot ptaków i szelest liści. Gdy otworzyła oczy, ujrzała słońce przebijające się przez gałęzie drzew. Lekki wiatr szumiał pomiędzy liśćmi, wprawiając je w ruch i uwalniając krople nocnej rosy.
Z dzbankowych kwiatów w kolorze jasnego różu zebrała parę łyków wody, by ukoić poranne pragnienie. Weszła na pobliskie drzewo, aby zerwać na śniadanie kilka soczystych owoców przypominających mango. Na szczycie przez chwilę podziwiała piękny wschód słońca, który powoli oświetlał cały las. Promienie podkreślały drobiny diamentów na jej różowej skórze i krystaliczną biel włosów.
Zażyła kąpieli w swoim ulubionym miejscu na zboczu diamentowej góry. Ciepłą wodę otaczała śnieżna biel. Po skalnych ścianach sunęły krople, a jasny piasek lśnił. Baseny znajdujące się na różnych poziomach były połączone mostami. Kto je wybudował? Tego nie wiedziała. Zaczynały się na szczycie diamentowej góry i po jej obrzeżach schodziły ku dolinie. Było ich kilkadziesiąt – mniejszych i większych. Czysta, przejrzysta woda o lazurowym odcieniu przepływała z basenu do basenu. Blasku nadawały jej diamentowe drobiny. Niosła ukojenie w parne noce i chłodne poranki. Jej temperatura sięgała dwudziestu pięciu stopni nocą, za dnia zaś wzrastała nawet do trzydziestu pięciu, niespecjalnie nadając się do przyjemnej kąpieli, chyba że w deszczowej porze.
Poranne spa było cudownym doznaniem. Mel umyła białe, niemalże przejrzyste włosy. Przepłynęła basen parę razy. Słońce powoli wyłaniało się spomiędzy drzew. Dzień już się obudził, a wraz z nim mieszkańcy okolicy – dzikie zwierzęta, które wychodziły ze swych kryjówek i ruszały na śniadanie.
Pozwoliła odparować wodzie z ciała w promieniach słońca, leżąc na jednym z białych tarasów. Czas już ją naglił. Usiadła na jednej z diamentowych skał i odgarnęła włosy z twarzy.
– Don! Don! – zaczęła nawoływać przyjaciela.
Przez moment nikt się nie pojawiał. Cierpliwie odczekała chwilę, nim ponownie zawołała. Zza drzew zaczął wyłaniać się cień. Stworzenie sporych rozmiarów dostojnym krokiem powoli zmierzało w jej kierunku, rozpościerając swoją nadzwyczajną aurę. Pod lśniącą sierścią wyraźnie rysowały się mięśnie. Długie nogi, wypięta pierś, kłąb wysokości około dwóch metrów, długi ogon z pięknego czarnego włosia. Ciało zdobiła osłaniająca szyję biała, bujna grzywa o końcach w pastelowych odcieniach błękitu i różu. Zwierzę przypominało konia, ale było znacznie większe i bardziej dostojne. Czarna jak węgiel sierść lśniła milionem błyszczących drobin, które nadawały mu blasku.
To był jej jedyny przyjaciel w tej dziczy. Doskonale ją rozumiał i nadzwyczajnie wyczuwał jej emocje. Czuła się przy nim bezpieczna i pewna.
Pozwoliła mu zaznać kojącej kąpieli i ukoić pragnienie. Z pobliskiego krzewu zerwała mniejsze owoce przypominające rajskie jabłuszka i podała Donowi. Ostrożnie jadł z jej ręki. Ewidentnie mu smakowały. Kiedy owoców zabrakło, lekko nastroszył uszy, mając nadzieję na więcej. Oboje wiedzieli, że ich czas w tym miejscu dobiega końca. Otrząsnął ciało z ostatnich kropli wody aż po koniuszek ogona.
Po chwili wyruszyli w kolejną podróż. Musieli zmieniać obozowiska codziennie, aby nikt ich nie wytropił oraz by nikt nie uznał ich za intruzów na cudzym terenie.
Otaczająca ich kraina była bardzo różnorodna. W jej centrum wyrastała diamentowa góra ze szklanym szczytem, na którym rozszczepiały się promienie słońca. Spływająca po diamentowych zboczach woda szlifowała je, sprawiając, że stawały się śmiertelnie niebezpieczne. U podnóża góry znajdowały się rzeki, stawy i wodospady. Wokół nich rozciągały się lasy i zieleń. W gęstej, ciemnozielonej dżungli rosły ciasno niczym mur drzewa – głównie liściaste – o mocnych konarach. Z rozłożystych gałęzi zwisały rozmaite owoce – od mango, przez jabłka, po cytrusy i brzoskwinie. Trafiały się soczyste i dorodne kokosy oraz banany. Kilka potrafiło zaspokoić głód na wiele godzin. W koronach urzędowały również okoliczne ptaki o kolorowym umaszczeniu i mniejsze gryzonie: latające wiewiórki czy zwinne fretki. Gdzieniegdzie rosły kwiaty o lśniących płatkach w odcieniach różu i bieli oraz krzewy z kwiatami: gęstymi, drobnymi lub wielkości dłoni.
Za lasem rozpościerała się pustynia. Na jej granicy rosły jeszcze nieliczne pojedyncze drzewa czy kępy. Jednak im dalej, tym mniej roślinności napotykało się na drodze. Oczom ukazywały się wyschnięte koryta rzek i zwierzęta pasące się na resztkach traw. W tym upale trudno było o schronienie, jednak roślinożercy woleli szukać pokarmu w tym miejscu. Tu mieli większe szanse niż w gęstwinie lasu dostrzec skradającego się drapieżnika. Za pustynią znów płynęła woda otaczająca krainę. Tam też żyli jej mieszkańcy – groźniejsi niż okoliczne dzikie koty. Z otchłani za pustynią nikt nie wrócił żywy. Mel nie czuła potrzeby, aby ryzykować. Miała tutaj wszystko, czego potrzebowała. Kraina skrywała jeszcze przed nią wiele wspaniałych miejsc. I równie niebezpiecznych. Dosiadła swojego wierzchowca i ruszyła galopem, wraz z Donem wypatrując okazji na konkretny posiłek.
Rozdział 1
Bajeczny las i zabójcze drapieżniki
Przedzierali się przez bujną roślinność – od drobnych zielonych liści, przez podłużne białe, po duże, dziurawe i błękitne. Jasnoróżowe kwiaty kusiły cudownym zapachem. Zabójczy owadożercy trawili jeszcze swoje nocne ofiary, które naiwnie szukały schronienia w różowych kielichach. Las był tak samo piękny, jak zdradliwy. Dzikie zwierzęta zamieszkujące te okolice pilnowały nieustannie swojego terytorium. Niezauważony gość miał szansę przetrwać tu noc, może dzień. Zauważony miał mniej szczęścia. Takiego delikwenta przepędzano, wyzywano na pojedynek bądź neutralizowano przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Królowały tu dzikie koty – zdumiewająco szybkie, o potężnych kłach zdolnych miażdżyć kości i diamentowych pazurach. Z reguły żyły w pojedynkę lub z młodymi. Zdarzało się spotkać je parami czy małymi stadami. O teren i przywództwo walczyły na śmierć i życie. Ofiary wyszukiwały wszędzie tam, gdzie można było spotkać roślinożerców.
W gęstwinie żyły także zwierzęta przypominające leniwce wiszące na drzewach czy kapucynki figlujące ponad ziemią. Ich głównym pożywieniem były owoce rosnące na gałęziach i nasiona spadające na ziemię. Tam jednak należało uważać na polujące drapieżniki, więc nieczęsto odważały się zejść na dół.
Również tereny wodne nie pozwalały na pełny relaks. W jeziorach i stawach na swoje ofiary czekały olbrzymie, białe krokodyle. Ich ciała pokrywała błyszcząca, jasna, niemalże pancerna zbroja. Okrywa skórna doskonale pomagała im się kryć w krystalicznych wodach. Uzbrojone w szczęki kruszące kamień i skały, niezwykle inteligentne i cierpliwe, potrafiły się ukryć w wodnej roślinności i zakamuflowane – w taktycznym położeniu – wyczekiwać ofiary przez wiele godzin. Kiedy ta się pojawiła, odległym skokiem dosięgały jej, zaciskając na niej potężne szczęki. Wciągały ją pod wodę i na odpowiedniej głębokości wykonywały kilka zabójczych obrotów, podczas których zaciskały coraz mocniej szczęki. Takiego ataku nie dało się przeżyć. Krokodyle pochłaniały zdobycze niemalże w całości, a ich kwasy żołądkowe potrafiły trawić nawet kości.
W głębinach można było spotkać liczne kolorowe ryby pływające stadami i piękne, wielobarwne, lśniące meduzy. Nawet kontakt z cieszącymi oko stworzeniami mógł zakończyć się śmiercią. Porażenie przez jedną paraliżowało tylko na chwilę. W tych wodach pływały jednak stada liczące setki, zdolne powalić nawet krokodyla. Okoliczne zwierzęta trzymały się więc powierzchni, aby uniknąć kontaktu z nimi. Tutaj nigdzie nie było bezpiecznie.
Ta barwna i czarująca kraina była zabójcza, a Mel i Don zmierzali w najbardziej niebezpieczną jej część. Mel szukała solidniejszego pożywienia, dostępnego niemalże pod paszczą drapieżnika. Z natury stroniła od zabijania i polowania, nie wyobrażała sobie odbierać cudzego życia za własne nasycenie. Jej dieta opierała się głównie na owocach, warzywach i porzuconych jajkach. Czasami, gdy bawolica miała cielę, pozwalała jej zebrać trochę mleka, z którego mogła skorzystać od razu lub zrobić przetwory, jak chociażby sery, i przechować na dłużej. To zdarzało się wyjątkowo rzadko. Wiedziała, że równie cennym źródłem białka jest mięso i wcale nie musi zabijać, aby je zdobyć. Jak więc zdobyć mięso? Ukraść temu, kto już je zdobył. Jak jednak stawić czoła tak groźnym sąsiadom i przeżyć? Tutaj Mel i Don musieli połączyć siły. Potrzeba do tego sprytu, cierpliwości i wiedzy. Wiedzieli, gdzie szukać i gdzie się przyczaić w oczekiwaniu na swoją szansę. Będą czekać ile trzeba, aby osiągnąć cel.
Opuścili zielony gąszcz i wkroczyli na zupełnie inny teren. Upalne słońce i jasny, lśniący piasek. Wyschnięte źródła wody z popękaną ziemią, w której szczeliny miały nawet kilka metrów, tworzyły niemalże wąwozy. Często ukrywały się tam drapieżniki i znienacka wyskakiwały na swoje ofiary. Ta część krainy tętniła życiem w nocy. Za dnia było na to zbyt gorąco. Tutejsze zwierzęta przesypiały dni w cieniu lub w koronach drzew. Dopiero nocami wychodziły ze swych schronień i rozsiewały pożogę, próbując zapewnić szanse na przetrwanie sobie i swojemu potomstwu. Ograniczony dostęp do źródeł wody utrudniał ukojenie pragnienia i wymuszał oszczędne życie. Wszyscy z utęsknieniem czekali na porę deszczową. Gdzieniegdzie na pustyni leżały ofiary pogody, które z braku pożywienia bądź wody już do niej nie dotrwają. Ostatnie suche miesiące zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Na szczęście już niebawem miała nadejść pora deszczowa. Była to też dla Mel i Dona ostatnia szansa, aby się do niej przygotować. Nagły ruch drapieżników spowodowany pojawieniem się wody, do której zmierzały wszystkie zwierzęta, był szalenie niebezpieczny. Oni również mogli paść ofiarą wzmożonych ataków. Na ten czas ukrywali się więc w górskich jaskiniach. Nie mogli tam zabrać zbyt wiele prowiantu, dlatego zajmujące niewiele miejsca suszone mięso pozostawało chwilowo jedynym pożywieniem Mel. Owoce i suche warzywa zabierała dla Dona.
Jedno za drugim przemieszczali się pod osłaniającymi przed słońcem koronami drzew. Szukali specyficznego cienia, ale nie tylko. Dookoła panowała wyjątkowa cisza. Zero śpiewów ptaków czy odgłosów walki. Poruszali się wolno i ostrożnie, aby nikt nie spostrzegł ich obecności. Po kilkudziesięciu metrach dostrzegli pod drzewem z bujną koroną ciemną plamę o niejednolitym kształcie, ciemniejszą przy jej centrum. Tego właśnie poszukiwali i kolejny raz się nie zawiedli. Podeszli ostrożnie bliżej, upewniając się, że nigdzie w pobliżu nie ma właściciela zdobyczy.
Don użył swojej zdolności przenikliwego wzroku. Jeżeli coś się kryło w krzakach czy na drzewach, on by to wiedział. Wymagało to z jego strony skupienia i spokoju, ale zapewniało bezpieczeństwo dla nich obojga. Potrafił przeniknąć wzrokiem wszystko w zasięgu kilkunastu metrów. Widział każde żyjące stworzenie. Mógł określić jego wielkość i tempo poruszania się. Znów im się powiodło. W okolicy nie było żadnego dużego drapieżnika, a na drzewie była ukryta jego nocna ofiara, najpewniej geparda, które słynęły z chowania swoich zdobyczy właśnie w ten sposób. Zmęczone polowaniem zjadały, ile miały sił, a resztę, ukrytą przed innymi drapieżnikami, zostawiały na kolejną noc.
W pniu znajdowało się jakieś małe stworzenie, ale aktualnie spało i sądząc po rozmiarze, nie stanowiło dla nich zagrożenia. Pod przewieszonym na gałęziach ciałem antylopy wykwitła plama zaschniętej krwi. Mel szybkim susem wskoczyła i wdrapała się wyżej na drzewo. Miało gruby konar oraz rozłożyste gałęzie. Idealne miejsce do życia. Bez problemu można by się z niego przedostać na pobliskie drzewa w razie konieczności ucieczki, a jednocześnie gruby i śliski pień utrudniał innym drapieżnikom wejście. Tutaj jedynie gepardy oraz pantery miały takie umiejętności i fizyczne warunki, a ponieważ z reguły nie tworzyły stad, to drzewo pozostawało dla nich jedynym schronieniem, gdzie spokojnie mogły przechowywać swoje ofiary, ale również ukryć potomstwo.
Dziewczyna nie chciała zabrać całej zdobyczy, chociaż zrobione z niej zapasy suszonego mięsa starczyłyby na wiele miesięcy. Wystarczyła jej niewielka ilość jako zabezpieczenie na około dwumiesięczną porę deszczową. Chciała się poczęstować z nadzieją, że kot nie zwróci uwagi na niewielki ubytek. Wyciągnęła zza pasa diamentowy nóż i sprawnym ruchem odcięła tylną kończynę. Nie był to kawałek bogaty w mięso, ale dla niej – na drobne zapasy – wystarczający. Resztę ofiary zostawiła na drzewie i wróciła na grzbiet swojego przyjaciela, mocując zdobycz tuż obok siebie.
W tej okolicy grasowała samica geparda Nuna – Mel znała jej imię, ponieważ dzikie koty potrafiły się z nią telepatycznie porozumiewać. Kiedyś, gdy weszła na jej teren, usłyszała w głowie ostrzeżenie:
– Jestem Nuna, to mój teren. Tutaj poluję, żyję i będę wychowywać potomstwo. Jeżeli jeszcze raz tu wejdziesz, przypłacisz to życiem. Odejdź i nie zakłócaj spokoju mojej ziemi.
Wtedy dłużej nie musiała ich straszyć, Mel z Donem już opuszczali jej teren. Nie szukali problemów, unikali ich jak ognia i zapamiętywali najbardziej niebezpieczne miejsca.
Mel kilka miesięcy wcześniej wytropiła nieopodal samca. Szybka kalkulacja i wszystko stało się jasne. Nuna ma młode! Dziewczyna jeszcze ich nie widziała, ale zapewne to właśnie one skrywały się w drzewie. Nie mogła odebrać pożywienia kocim dzieciom i karmiącej je matce. Z drugiej strony, gdy dorosną, mogą stać się zabójczymi wrogami. Mimo to czas ją naglił, a kot broniący potomstwa jest nieobliczalny.
Gepardy – podobnie jak reszta dzikich kotów – miały diamentowe pazury. Były wyjątkowo szybkie i sprawne. Ich szczególnie umięśnione nogi pozwalały na bardzo wysokie wyskoki. To sprawiało, że niezwykle prędko i z łatwością wdrapywały się na drzewa. Wnosiły tam w pyskach młode i podobnie znosiły, dopóki te nie nabyły umiejętności samodzielnej wspinaczki. Miały krótką sierść i długi, umięśniony ogon, który wspomagał ich trajektorię biegu. Całe ciało było pokryte przepięknymi czarnymi cętkami na beżowej sierści. Taki wygląd ułatwiał kamuflaż podczas ataku, ale również skrywanie się przed wrogiem. A największym z nich był lew, który potrafił zabić geparda, a szczególnie polował na ich młode, aby wykluczyć z terenu przyszłych wrogów. Lwy znacznie przerastały gepardy, te jednak były sprawniejsze. Odchowane kocie opuszczało teren matki, poszukując własnego. Gepardy z reguły żyły w pojedynkę. Czasami na kilka dni łączyły się w pary, aby spłodzić młode. Samiec odchodził, a samica przebywała z młodymi aż do ich dorosłego życia. I tak krąg zataczał się od nowa.
Don z Mel na grzbiecie oddalili się od miejsca znaleziska ze swoją zdobyczą. Nie biegli, gdyż upał był zabójczy i nie chcieli narobić zamieszania wśród śpiących mieszkańców, aby nie stać się ich kolejnym posiłkiem.
Don nie żywił się mięsem, jadł liście, trawy i warzywa. Pasł się na leśnych łąkach, a w dżungli pożywienia miał pod dostatkiem. Czasami chętnie jadł owoce, którymi raczyła go Mel po zerwaniu z drzew. Rosły tu korzenne warzywa. Aby dostać się do nich, należało trochę pokopać lub – przy odrobinie szczęścia – znaleźć miejsce, gdzie wcześniej grasował guziec. Te zwierzęta podobne do dzików ryły w ziemi w poszukiwaniu jedzenia, więc idealnie odsłaniały znajdujące się tam warzywa. Jeżeli nie zdążyły ich zjeść, to uczta zostawała dla innych – w tym Mel i Dona.
Tych dwoje tworzyło wyjątkowy zespół. Pomagali sobie nawzajem. Jego nadzwyczajna szybkość umożliwiała sprawne przemieszczanie się i ucieczkę przed praktycznie każdym wrogiem, mocne kopyta potrafiły złamać drewno, a nawet skruszyć skałę. Dzięki Mel zdobywali pożywienie. Opatrywała także ich rany.
Teraz po męczącej podróży znajdowali się w lesie. Mel miała już pożywienie dla siebie, potrzebowała tylko uzupełnić zapasy dla Dona. Dziewczyna wdrapała się na drzewo, by zerwać jej ulubione owoce – melony. Zerwała kilka dojrzałych okazów na teraz i kilka bardziej zielonych na zapas, aby w spokoju dojrzewały w jaskini. Następnie zabrała się za poszukiwania warzyw dla kompana. Po grasowaniu guźca nie było śladu, więc musiała liczyć tylko na siebie. Znalazła dość szeroki kawałek gałęzi. Używała go jak łopaty, zbierając wierzchnie warstwy ziemi. Gdy obrabiała później owoce, za pomocą noża wyłuskiwała nasiona, z których sadziła kolejne rośliny. Wprawdzie nie zawsze spali w tym samym miejscu, nie miała więc własnego pola do uprawy, ale wierzyła, że zasypane ziemią nasiona wydadzą kiedyś owoce i dzięki temu z nawiązką odda naturze to, co jej zabrała.
Gromadziła liście i różne materiały, z których mogła wytwarzać przydatne przedmioty. Z wielkich liści robiła bandaże, dzieląc je na cieńsze warstwy. Zaparzała korę z wodą i stosowała mieszankę jako zdrowy napar do przemywania ran. Do przyrządzania maści używała leczniczych roślin, a liny zwisające z drzew nadały się na pseudosiodło i pozwalały na mocowanie zapasów na grzbiecie Dona.
Ich spiżarnia znajdowała się w górach, w jaskini za wodospadem. Było tam wilgotno, jednak woda doskonale maskowała zapach przyrządzanych potraw i niewiele zwierząt chciało tam wchodzić. Pomieszczenie było średniej wielkości. Don ledwie się tam mieścił. Mel miała w jaskini przygotowane palenisko i schowek na zapasy w szczelinie skalnej tuż pod ścianą. Chłód przedłużał trwałość owoców, a mniejsza wilgotność umożliwiała przechowywanie suszonego mięsa. W drodze nad wodospad zebrała jeszcze suche liście i gałęzie, które nadawałyby się do rozpalenia ognia.
Don zatrzymał się tuż przed wodospadem i zaczekał, aż przyjaciółka zsiądzie. Chciał udać się na posiłek i napoić po ciężkim dniu. Mel ściągnęła z jego grzbietu zdobycz, owoce i chrust i wdrapała się po pobliskiej skale na kamienną półkę. Szybkim, długim skokiem pokonała wodospad. Jej przyjaciel udał się na odpoczynek tam, gdzie rosła najbujniejsza trawa i miał stały dostęp do wody.
Mel przygotowała palenisko. Wrzuciła drewno i liście do kamiennego kręgu i odnalazła swoje krzesiwa – dwa ciemne kamienie, które podczas uderzenia dawały iskry. Miała szczęście, po krótkim czasie ognisko już się dymiło. Wystarczyła chwila, kilka podmuchów i już pierwszy płomień rozświetlał jaskinie. Mięso, wcześniej podzielone nożem i oddzielone od kości, ułożyła na prowizorycznym ruszcie z żelaznych prętów znalezionych w górach, bardzo rzadkich, których pochodzenia nie znała. Kilka pozwoliło przygotować miejsce do wygodnego przyrządzania mięsa. Wystarczyło położyć je na kamiennym kręgu, aby stworzyć doskonały ruszt. Pozostało czekać. W tym czasie ułożyła i przejrzała zapasy, kilkukrotnie przerzuciła mięso. Kiedy było gotowe, część zjadła i zostawiła porcję na kolejny dzień. Resztę musiała wysuszyć, aby się nie zepsuło. Ten proces trwał znacznie dłużej. Lekko przygasiła ogień, aby nie zwęglić pożywienia, i zostawiła na kilka godzin.
Postanowiła w tym czasie zażyć kąpieli w wodospadzie. Dzień miał jeszcze potrwać, więc nie musiała się spieszyć. Dała susa do wody, spadając razem z wodą z wodospadu. Zanurkowała, podziwiając głębię i wodne stworzenia, kolorowe ryby o cieszącym oko umaszczeniu i różowe, błyszczące meduzy mieniące się w krystalicznie przejrzystej tafli w kolorze jasnego turkusu. Mel doznawała chłodnego ukojenia, popijając życiodajną ciecz. Był to jeden z nielicznych bezpiecznych zbiorników, gdyż woda pochodziła z gór. Ze stanu relaksu wyrwały ją szelest i rżenie. Spojrzała w stronę, z której dobiegł odgłos, i dostrzegła pośród drzew przyjaciela.
Koń stał zwrócony w jej kierunku z nastroszonymi uszami. Wiedziała, co to znaczy – sprawdzał teren, coś go musiało zaniepokoić. Nagle zarżał głośno i długo – to był ich alarm. Wróg jest tutaj i zaraz zaatakuje. Nie wiedziała, skąd nadchodzi atak i kim jest sprawca, ale natychmiast zerwała się w stronę Dona. Płynęła najszybciej, jak potrafiła. Choć trenowała to niejednokrotnie, wiedziała, że stworzenia tutaj są wyjątkowo szybkie i silne. Nie miała szans im dorównać. Liczyła na to, że wróg znajdował się wystarczająco daleko, aby dzielącej ich odległości nie pokonał szybciej, niż ona dobije do brzegu. Wspaniała dzicz obdarowała swoich mieszkańców nadzwyczajnymi umiejętnościami. Ich ponadprzeciętne zdolności – szybkość, siła i zwinność – dla niej mogły być jednak zabójcze. Dotarła do brzegu, gdzie na skraju ostrych skał, czekał na nią Don z pochyloną głową. Nie opuszczając tafli, złapała go za grzywę, a ten szybkim ruchem ją wyciągnął, wrzucając sobie na grzbiet. Zerwał się galopem wzdłuż jeziora. Już bezpieczna odwróciła głowę, aby zobaczyć napastnika. Kątem oka zauważyła krokodyla, który wyskoczył za nią z wody. Na szczęście nie sięgnął swojej ofiary i z donośnym chlustem wpadł z powrotem do jeziora. Życie w dziczy bez nogi – to dla niej jak wyrok śmierci. Zdziwiła ją trasa, jaką wybrał ogier. Uciekając od wodnego agresora, powinien oddalić się od źródła wody. Na szczęście jego prędkość zniechęciła krokodyla, który zaprzestał pościgu.
Mel, w pełni skupiona, wyglądała zagrożenia z lasu, gdyż to na ten kierunek wskazywało zachowanie przyjaciela. Wszystko stało się jasne, gdy spomiędzy drzew za nimi wyłoniła się Nuna – samica geparda, której dziś rano Mel odebrała część zdobyczy. Gepardzica musiała zauważyć ubytek ofiary. Nie tolerowano tu kradzieży pokarmu. To niezwykle rozzłościło Nunę, tym bardziej że nie był to pokarm tylko dla niej. Tropiła ich kilka godzin, nie będąc pewna, czy to dobry ślad, ale gdy poczuła zapach pieczonego mięsa, przyspieszyła biegu. Kiedy ich znalazła, nie zwolniła. Chciała się zemścić za kradzież jej własności. Zwierzę pędziło w ich stronę. Sprawnie omijała przeszkody, jej diamentowe pazury wbijały się w ziemię, rozrywając każdą napotkaną roślinę. Zwinnie przeskakiwała skały. Od drzew odbijała się skokami długimi na parę metrów. Widząc, jak szybko Nuna pokonuje dzielącą ich odległość, Mel uznała, że przeceniła szybkość Dona. Był znacznie większy od gepardzicy, jednak to nie sprawiało, że podążał szybciej od niej. Nuna ich doganiała.
Teraz znów uciekali, walcząc tym razem o życie. Ostre gałęzie, pomiędzy którymi biegli, raniły ciało dziewczyny i korpus konia. Jego szyja obficie krwawiła. Z osłabienia tracił szybkość. Tak długo udało im się przeżyć, czy to ich ostatnie chwile w tej dziczy? Najważniejsze, że byli razem. Jeżeli stracą życie, to walcząc ramię w ramię, na pewno się nie poddadzą.
Mel sprawdziła, czy jej nóż jest na miejscu. Na szczęście z przyzwyczajenia nie rozstawała się z nim, nawet podczas kąpieli. Nie wiedziała, skąd się wziął, znalazła go przywiązanego do pnia na szczycie swojego ulubionego drzewa. Jakby na nią czekał, jakby był jej przeznaczony. Ale ktoś go musiał wykonać i tam zostawić. Nie udało jej się tego rozgryźć. Czasami znajdowała w podobny sposób porzucone rzeczy, które nie miały naturalnego pochodzenia. Noże w końcu nie rosły na drzewach. Często zastanawiała się nad tym.
Gepardzica zbliżyła się na tyle, że mogła już zaatakować. Skoczyła w ich stronę, pokonując dobre dziesięć metrów, i wbiła pazury w zad konia. Nie zdołała go przewrócić, odskoczyła więc kilka metrów dalej. Z głębokich ran Dona wyzierały mięśnie i krew. Koń przeraźliwie zarżał. Mel wiedziała, że ucieczka nie ma sensu. Ciężko ranny Don nie miał sił dalej biec. Najlepszą obroną jest atak, tego się nauczyła w świecie zwierząt. Zeskoczyła więc z jego grzbietu w stronę kocicy, trzymając w ręce sztylet. Starły się w potężnym uderzeniu w powietrzu. Mel zabrakło tchu. Poczuła silny ból z boku ciała. Zapewne miała połamane żebra. Upadły z hukiem na ziemię, przetaczając się jeszcze kilka razy w zabójczym uścisku. Obie były zdezorientowane. Nuna była od niej trzy razy większa, ale to nie odstraszyło Mel. Dziewczyna zebrała się w sobie i zamachnęła się na gepardzicę nożem. Nigdy nie zraniła żyjącego tutaj stworzenia, więc było to dla niej wyjątkowo trudne, ale nie miała wyboru. Walczyła nie tylko o swoje życie. Nuna natychmiast uderzyła ją przednią łapą, wytrącając nóż z jej ręki i raniąc pazurami jej ramię. Szanse dziewczyny spadły do zera. Miała nadzieję, że Don uciekł wystarczająco daleko i Nuna go nie odnajdzie, a jego rany jakimś cudem same się zagoją. Usłyszała w głowie głos:
– Ostrzegałam cię! Nie dość, że ośmieliłaś się wejść na mój teren, to jeszcze okradłaś mnie z pokarmu dla mnie i moich dzieci! Teraz ty będziesz moim zadośćuczynieniem. Tyle mięsa zaspokoi mój głód na wiele dni.
Mel zamknęła oczy. Gepardzica przywarła łapami do jej ramion. Dziewczyna nie miała szans na ucieczkę ani żaden ruch rękoma. Wierzgała nogami, ale to nie robiło na kocicy żadnego wrażenia. Nagle Mel usłyszała huk i poczuła, jak ziemia się trzęsie. W trawie pojawiło się pęknięcie, które zaczęło zbliżać się w ich stronę. Nuna odskoczyła od swojej ofiary. Szczelina między nimi wynosiła ponad dwa metry.
Mel w pośpiechu odnalazła swój nóż i kurczowo trzymała go wycelowanego w geparda. Ale nadal nie wiedziała, co się dzieje i skąd to pęknięcie. Jak się po chwili okazało, sprawcą tego był Don, który stał na brzegu i uderzał kopytami w ziemię. Powtarzał potężne uderzenia, jakby nie tracąc przy tym siły, i powiększał wyrwę w ziemi. Nigdy wcześniej Mel nie widziała, żeby dokonywał czegoś takiego. Urwisko w pobliżu gepardzicy rosło. Kocica zsuwała się ku stromej skarpie, z której wystawały ostre diamentowe skały. Upadek tam byłby śmiertelny nawet dla niej. Nie miała dokąd uciec. Próbowała wydostać się z pułapki, nie miała jednak szans. Mel znowu usłyszała głos w głowie:
– Byliście blisko śmierci, teraz szala przechyliła się na waszą korzyść. Kiedy zginę, zaopiekuj się moimi dziećmi. Są ukryte w norze na drzewie, gdzie znalazłaś moją ofiarę. To moi spadkobiercy, wychowaj ich jako swoich obrońców, ale pozwól im żyć.
Mel poczuła lekką ulgę, role się odwróciły. Ona i Don – oboje przeżyją. Ale jakim kosztem? Skoro byli już bezpieczni, to Nuna nie musiała ginąć. Serce dziewczyny się krajało.
– Don, stop! Przestań! Nie może zginąć! – krzyknęła do swojego przyjaciela. – Wiem, jak cię zraniła, ale pozwól jej wyjaśnić.
Koń nie chciał przestać, ale już opadał z sił, więc wysłuchał prośby przyjaciółki. Osiadł ciężko na zad, pozostając w gotowości do dalszego ataku.
Mel nie widziała w nim wcześniej tej siły, to było dla niej coś nowego. Wstała i przemówiła do Nuny:
– Gepardzico, nie pozwolimy ci zginąć, abyś mogła wychowywać swoje dzieci, ale musisz obiecać, że to ty będziesz nam zapewniać ochronę na swoim terenie. Czasami podzielisz się zdobyczą, którą Don pomoże ci upolować. Nie chcemy zabijać, broniliśmy się. Nikt poza tobą nie wychowa i nie zapewni ochrony twoim kociętom. Wbrew pozorom potrzebujemy siebie nawzajem bardziej, niż ci się wydaje.
Nuna nie była zadowolona z rozwoju sytuacji, ale nie miała wyboru. Chcieli darować jej życie. Chociaż jej kocia duma wcale się nie radowała, przystała na propozycję dziewczyny.
– Dobrze, nie mam wyjścia. Nie ochronię was na moim terenie przed innymi zwierzętami, ale ani ja, ani moje dzieci was nie skrzywdzimy. Nie będziemy raczej przyjaciółmi, jednak możemy spróbować czasami współpracować. Teraz pomóżcie mi wyjść, abym mogła wrócić do swojego potomstwa. Skrzętnie skryte mięso za wodospadem już zaspokoiło moje pragnienie, ale przyjdźcie do mnie za kilka dni, uzupełnimy wasze zapasy.
Don również wszystko zrozumiał – zwierzęta potrafiły się porozumiewać między sobą. Resztką sił kopytami przewrócił pokaźnych rozmiarów drzewo. Gdy opadło, stworzyło most, po którym gepardzica mogła przejść. Zerwała się do biegu w głąb lasu.
Mel pozbierała się i podeszła do przyjaciela. Nie zdążyła poprosić Nuny, aby zapytała Dona, jak się czuje, i jej to przekazała. Ale znali się na tyle długo, że wiele rozumiała i wiedziała. Jego rany były głębokie i poważne. Przeraziło ją to. Wiedziała, że muszą szybko znaleźć bezpieczne schronienie, aby go opatrzyć, bo wyglądało to fatalnie.
Dotknęła jego szyi, aby ukoić ból – tylko na to pozwalały jej zdolności. Nie leczyła, lecz niosła ulgę. Przekonała się o nich pewnej niefortunnej nocy, kiedy to jej przyjaciel, idąc w ciemności, poślizgnął się na kamieniu i przewrócił na zgiętą nogę. Nie złamał jej, jednak mocno obił, co wywołało spory obrzęk i ból. Mel współczuła mu tak bardzo i chciała przynieść ukojenie, że gdy go opatrywała, przyjaciel odczuł ulgę. Gdy tylko zabierała dłonie z rany, cierpienie powracało. Spędziła więc całą noc, uśmierzając jego ból, i postępowała tak za każdym razem, kiedy tego potrzebował.
Don nie miał sił iść. Najbliższe znane jej schronienie było w jaskini za wodospadem. Nuna je znalazła, więc i inne drapieżniki mogły. Pieczenie tam mięsa było nieprzemyślane. Gepardzica obiecała nie być wobec nich agresywna, więc nie powinni się spodziewać ataku z jej strony. Co do innych – nie mogła tego wykluczyć. Nie miała jednak wyjścia. Musiała uwierzyć w zapewnienia kocicy i liczyć na to, że w najbliższym czasie nikt inny nie znajdzie ich w jaskini. Tylko tam mogła zabrać przyjaciela. Zbiory jedzenia, dostęp do wody i drobne zapasy bandaży oraz leków – tego teraz potrzebowali.
Powolnym krokiem ruszyli w kierunku wodospadu. Za chwilę zapadnie zmrok, mieli niewiele czasu, nim mieszkańcy dziczy ruszą na łowy. W tej chwili byliby łatwą ofiarą. Po drodze zebrała znane jej liście, które na chwilę dadzą ukojenie urazom. Jej rany też były głębokie i rozległe, ale nie śmiertelne. Gorzej było z oddychaniem i bólem. Ewidentnie ciężko jej się nabierało powietrza. Miała nadzieję, że złamane żebro nie przebije płuca. Wtedy już nie pomoże przyjacielowi i sama szybko go opuści.
Obolali dotarli do jaskini w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Don ciężko opadł na ziemię. Mel ostatkiem sił zebrała wodę z wodospadu, aby oczyścić rany swoje i przyjaciela. Obłożyła je liśćmi, które powinny zapobiec rozwojowi stanu zapalnego. Wyszła przed jaskinię, by spojrzeć w niebo. Było olśniewające. Miliony gwiazd migotały na granatowym tle, miejscami rozświetlane zieloną łuną z niebieskimi promieniami. Wpatrywała się w poruszające się gwiazdy. Planowała przeżyć do rana, aby sporządzić maść gojącą na rany. Bez Dona będzie to trudne i czasochłonne, a czas – w przypadku takich obrażeń – nie był ich sprzymierzeńcem.
Położyła się obok przyjaciela. Obserwowała spływającą z wodospadu wodę, wsłuchując się w regularne uderzenia o taflę. Powieki ciężko opadły, gasząc światło księżyca. Zapadła w głęboki sen, słuchając bicia serca Dona. Znowu śniła ten sam sen co zawsze. Nękał ją od miesięcy. Pojedyncze sceny jakby zupełnie ze sobą niezwiązane. Pierwszy sen ukazywał wielki rozbłysk i nagłą zmianę otoczenia. Spadała. Gdy już upadła, a światło przestało ją razić, zobaczyła postać podobną do siebie z lazurowymi oczami. Kolejny sen przedstawiał ją na szczycie drzewa wśród bujnych gałęzi obsypanych delikatnymi, różowymi kwiatami. Była tak wysoko, że niemal dotykała chmur. Czuła spokój, jakby wokół nie żył żaden potencjalny wróg. Ze snu wyrwał ją rżący jęk Dona.
Kolejny raz te same sceny, kompletnie od siebie różne. Co oznaczały? Dlaczego stale się powtarzały? Pojawiały się sporadycznie, ale regularnie, coraz bardziej szczegółowe. Nie miała czasu teraz ich analizować. Teraz potrzebował jej najwierniejszy przyjaciel. Ostrożnie go przytuliła, mówiąc:
– Jestem tutaj, nie bój się. – Dotknęła jego ran, dając znów ukojenie dłońmi. – Ocaliłeś mi życie, przyjacielu. I przeze mnie cierpisz. Uratuję cię, ale wytrzymaj, proszę.
Mocno się wtuliła w jego ciało. Po chwili letargu postanowiła ruszyć w drogę. Nuna, mimo zapewnień, nie pozbawiła jej całego pokarmu. Na ruszcie leżały jeszcze dwa małe kawałki suchego mięsa. Zjadła je, popijając krystaliczną wodą, napoiła też przyjaciela. Podała mu z zapasów jego ulubione owoce. Odmówił, nie chciał jeść. Mel położyła małe jabłuszka tuż obok jego głowy.
– Może później zechcesz zjeść, postaraj się, proszę – powiedziała czule.
Opatrzyła swoje i jego rany resztką roślinnych zbiorów. Wzięła ostrożnie kilka głębszych wdechów, by ocenić swój stan. Na szczęście mogła odetchnąć głębiej. Była obolała, ale oddychała swobodnie.
Z wiarą, że się uda, wyszła na poszukiwania roślin, z których mogłaby przyrządzić lek. Krążyła po okolicy, upewniając się, że do jaskini nikt się nie skrada. Don miał głośno rżeć w przypadku wykrycia wroga, o ile ma wystarczająco sił, by kontrolować okolicę. Po kilku godzinach żmudnych poszukiwań wróciła do jaskini. Marne zbiory jej nie zachwyciły. Uzupełniła zapasy bandaży z liści i podstawowych roślin. Nie znalazła jednak najważniejszej – Dimentico. Tak nazwała roślinę, która kiedyś pomogła jej zagoić bardzo ciężkie rany.
Tym razem na rany Dona nic nie pomagało. Mel tłumaczyła sobie, że być może minęło za mało czasu. Jednak przyjaciel go nie miał. Z godziny na godzinę opadał z sił. W porze deszczowej po kilku godzinach poszukiwań można było znaleźć na diamentowych skałach niewielkie ilości tej rośliny. Końcówka pory suchej nie sprzyjała jej wzrostowi. Jedyne miejsce, gdzie mogła ją dostać, to ostre zbocza gór, ale nie miała wystarczająco sił, aby się tam udać.
Wróciła za wodospad. Sporządziła masę z zebranych roślin. Oczyściła rany przyjaciela wodą, nałożyła na nie sporządzoną miksturę i okryła liśćmi. Dla niej już nie wystarczyło, ale to jej nie przeszkadzało. On był najważniejszy. Jej rany powoli się goiły, więc potrzebny był tylko czas. Przyłożyła dłonie do ran przyjaciela, aby ukoić jego ból, i położyła się tuż obok niego. Analizowała swoje możliwości. Czy na pewno przeszukała możliwe miejsca, gdzie mogłaby znaleźć leczniczą roślinę? Jeżeli nie, to dokąd jeszcze mogła się udać? Jeśli nie będzie miała wyjścia, to w jaki sposób mogłaby się dostać na zbocza gór, aby tam jej poszukać? Była zatroskana losem przyjaciela, a jednocześnie zła, że do tego dopuściła. Mogła lepiej ocenić sytuację i być może nic złego by się nie wydarzyło. Spoglądała na kamienny sufit jaskini. Wpadające przez strugi wodospadu światło księżyca pięknie oświetlało wnętrze. Po ścianach spływały połyskujące krople. Wyglądały jak spadające gwiazdy. Szum wody ją uśpił.