Książę bez ziemi - Zbigniew Masternak  - ebook

Książę bez ziemi ebook

Zbigniew Masternak

5,0

Opis

Z autorem Księcia bez ziemi znamy się od 2010 roku, kiedy to kręcony był film Księstwo na podstawie jego debiutanckiej powieści Niech żyje wolność, w którym zagrałem główną rolę, czyli… Zbyszka Masternaka. W filmie był to… Pasternak. Od tego czasu uważnie śledzę literacki rozwój Zbyszka i każda jego następna książka to dla mnie fascynujące doświadczenie. Życiopisanie Masternaka jest zjawiskiem bez precedensu. Bohater tej autobiograficznej prozy ciągle się zmienia, a jednocześnie – nadal pozostaje sobą, świętokrzyskim sowizdrzałem, który odważnie bierze się z życiem za bary.

Rafał Zawierucha, aktor, odtwórca ról m.in. w filmach KsięstwoBogowiePewnego razu… w Hollywood

 

 
 
 
Za siedmioma górami, za siedmioma morzami, w biednej podkieleckiej wsi, u podnóża Łysej Góry zwanej także Świętym Krzyżem, żyje chłopiec, z głową pełną świętokrzyskich klechd i podań, opowieści o demonach, strzygach, czarownicach i tajemnych pogańskich obrzędach, w świat których od najmłodszych lat wprowadza chłopca matka. Bo na biednej podkieleckiej wsi, z której równie daleko do Paryża, jak i do Radomia czy Warszawy, gdzie ludzie żyją swoim własnym rytmem, zanurzeni w swoim własnym świecie, ucieczka w baśń, mit i opowieść to czasami jedyny ratunek przed szaleństwem.
Razu pewnego nadchodzi ten dzień, gdy chłopcu opowieść przestaje wystarczać i postanawia sprawdzić, co jest po drugiej stronie góry gór i czy prawdą jest, że ziemia to płaski kamień, ustawiony na czterech ogromnych żółwiach… Wyrusza więc w podróż, w jaką każdy z nas wyrusza, wyrwany ze świata dziecięcych klechd i marzeń, lecz nie każdemu z nas dane jest po drodze spotkać i miłość życia, i mafiosów, i Chrystusa kandydującego na urząd prezydenta Polski…
I o tym właśnie jest ta powieść… O zmyśleniu i prawdzie, i życiu między nimi, o jawie i śnie i codziennym zmaganiu się z losem… Co jest jawą, a co snem, co prawdą, co zmyśleniem? Ja nie wiem… I dlatego powieść Zbigniewa Masternaka tak mnie urzeka i wciąga…
Jest w tym pisaniu coś magicznego, co przykuwa uwagę od pierwszych do ostatnich zdań, jakiś rys bezpretensjonalności, nieudawania i szczerości, tak niezwykły w świecie gier, masek i póz… Może chodzi o to, że bohater powieści Masternaka – w świecie, w którym wszyscy powinni sobie radzić – najzwyczajniej sobie w nim nie radzi? A jednak jego życie nie polega na ucieczce, lecz na codziennym łataniu dziur w łajbie i oddalaniu momentu katastrofy… Może to właśnie o to chodzi? Bo może siebie po prostu widzimy? Możemy na chwilę zdjąć facebookowe maski i przejrzeć się w prozie Masternaka jak w lustrze, a jednocześnie schować się i powiedzieć: nie… To nie ja… To świętokrzyska klechda i bajanie…
 
Piotr Brysacz, dziennikarz, dyrektor artystyczny festiwalu literackiego Patrząc na Wschód
 
 
 
 
O AUTORZE:
 
ZBIGNIEW MASTERNAK (ur. 1978 r.) – prozaik, autor scenariuszy filmowych, reportażysta, piłkarz. W 2009 r. ukończył scenariopisarstwo w Krakowskiej Szkole Scenariuszowej. Debiutował na łamach „Twórczości” w 2000 r. Pracuje nad autobiograficznym cyklem powieściowym Księstwo, w którego ramach do tej pory ukazały się: ChmurołapNiech żyje wolnośćScyzorykNędzole. Na podstawie trzech pierwszych książek Andrzej Barański nakręcił film Księstwo (2011). Prawa do ekranizacji powieści Nędzole nabył Krzysztof Zanussi.
Autor noweli filmowej Jezus na prezydenta! (2010), szkiców filmowych Master shotKino jako autoportret (2019) oraz współautor scenariusza filmowego Transfer (wydanie książkowe 2020).
Stypendysta „Homines Urbani” (Willa Decjusza,  Kraków, 2007). Laureat Świętokrzyskiej Nagrody Kultury (2011). W 2012 roku został uhonorowany Nagrodą im. Władysława Orkana za wybitną twórczość literacką. Jego książki i opowiadania tłumaczono na język arabski, niemiecki, włoski, serbski, bułgarski, białoruski, ukraiński, macedoński i wietnamski.
Czterokrotny mistrz Polski w piłce błotnej (2011, 2012, 2016, 2018), pięciokrotny zdobywca Pucharu Polski w piłce błotnej (2012, 2014, 2016, 2017, 2018). Kapitan Reprezentacji Polskich Pisarzy w piłce nożnej. Swoje przygody piłkarskie opisał w książce Nie mylcie mnie z Maradoną. Marginesy futbolu (2020).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W Kra­inie Lata­ją­cych Scy­zo­ry­ków

– Kielce bar­dzo się zmie­niły od cza­sów mojej wcze­snej mło­do­ści, kiedy przy­jeż­dża­łem tutaj z ojcem na targ. Kupo­wał gołę­bie… – powie­dzia­łem do Renaty, z którą po raz pierw­szy wybra­łem się w rodzinne strony. Naszego synka zosta­wi­li­śmy teściom w Nałę­czo­wie i ruszy­li­śmy w podróż. Czu­łem się jak Ody­se­usz wra­ca­jący po latach do swo­jej Itaki.

Wysie­dli­śmy na dworcu w Kiel­cach i od razu wsko­czy­li­śmy do busa jadą­cego przez Nową Słu­pię. Na zardze­wia­łym boku pojazdu wid­niał napis „Trans­port pour les Alpes”. Tutejsi prze­woź­nicy kupo­wali na Zacho­dzie wysłu­żone lan­dary, tro­chę je remon­to­wali i wypusz­czali na pol­skie drogi.

– Teraz takie stare pudło jeź­dzi po Górach Świę­to­krzy­skich. Cał­ko­wita degra­da­cja… Jak pił­karz po zakoń­cze­niu kariery w dobrym zachod­nim klu­bie, tra­fia­jący na eme­ry­turę do mar­nej dru­żyny na zadu­piu, w jakimś Uzbe­ki­sta­nie czy Turk­me­ni­sta­nie – zaczą­łem komen­to­wać. Fut­bo­lowe meta­fory cią­gle się mnie trzy­mały, tak jak ja kur­czowo trzy­ma­łem się fut­bolu. Wią­zały się z nim naj­lep­sze wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści.

Kie­rowca włą­czył disco polo, które nie­mal wyparło muzykę ludową uwiel­bianą przez mojego ojca. „Przy­po­mnij mi, je, je, jak sma­kuje szczę­ście, je, je” – pły­nęły z radia nacią­gane rymy, a cały bus razem z kie­rowcą podry­gi­wał w rytm tego kawałka.

Myśla­łem o naszej wiel­kiej podroży po Fran­cji. O szczę­ściu, jakie mnie spo­tkało. Nie­któ­rzy wra­cali z takich wojaży zamoż­niejsi, ja wró­ci­łem z notat­kami do powie­ści o emi­gran­tach i żoną w ciąży. Wola­łem to od zwit­ków eura­sów.

Bus był zatło­czony, ludzie roz­ma­wiali. Zawsze byłem wyczu­lony na moje rodzinne strony. Może nawet: uczu­lony.

– Oj, co to było, co to było – bul­wer­so­wała się kobieta roz­ma­wia­jąca przez tele­fon komór­kowy. – Otruli ją trutką na szczury, to wylą­do­wała na inten­syw­nej tera­pii – mówiła, zaja­da­jąc cebu­la­rza z pie­karni Pod Tele­gra­fem.

Zna­łem tę pie­kar­nię. Na początku mieli tylko jeden samo­chód dostaw­czy. Zda­rzało się, że jego kie­rowca zabie­rał mnie na stopa, gdy dojeż­dża­łem do liceum w Opa­to­wie albo wra­ca­łem z tre­nin­gów. Teraz to była ogromna sieć wykra­cza­jąca daleko poza woje­wódz­two świę­to­krzy­skie. Gdy tutaj żyłem, lite­rac­kie pomy­sły przy­cho­dziły same, wystar­czyło nad­sta­wić uszu.

Wysie­dli­śmy w roz­ko­pa­nym cen­trum Nowej Słupi. Za pie­nią­dze z Unii remon­to­wano, co się dało. Wszystko się zmie­niało jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki i jesz­cze nikt nie myślał o tym, że ta różdżka została poży­czona.

„Może jesz­cze kie­dyś tutaj wrócę? Tylko czy mi wyba­czą, że ich opi­sa­łem?” – myśla­łem, kiedy ruszy­li­śmy pod górę, w kie­runku Świę­tego Krzyża. Ta góra poło­żyła cień na całym moim dzie­ciń­stwie. Dopiero po latach zro­zu­mia­łem, że to był dobry cień – chro­niący przed nad­mier­nym popa­rze­niem przez życie.

– Jak byłem mały, razem z ojcem prze­mie­rza­li­śmy tę drogę wie­lo­krot­nie – kop­ną­łem kamyk; ot, taki nawyk z dzie­ciń­stwa. – Pod­czas tych wędró­wek ojciec pró­bo­wał tłu­ma­czyć mi świat, któ­rego chyba sam za bar­dzo nie rozu­miał.

Zaj­rze­li­śmy do muzeum dyma­rek.

– Zro­bisz mi zdję­cie? – popro­si­łem, sia­da­jąc na ławeczce przed chatą z gliny i drew­nia­nych bali, imi­tu­jącą lepiankę sprzed dwóch tysięcy lat. Byłem cie­kawy, czy ktoś z naszych zna­jo­mych we Fran­cji uwie­rzy, że ta lepianka to mój rodzinny dom. Nie wie­dzieli zbyt wiele o Pol­sce, leżała poza ich krę­giem zain­te­re­so­wań. My, Polacy, także prze­sta­li­śmy się inte­re­so­wać Fran­cją po 1939 roku, kiedy Fran­cuzi po raz kolejny nas zawie­dli.

W dro­dze pod górę minę­li­śmy posąg Eme­ryka. W cza­sie podróży po Fran­cji, gdzie żebra­łem w mni­sim habi­cie, opo­wia­da­łem Reni legendę o figurce wędru­ją­cej na szczyt góry. Kiedy wło­ży­łem habit i wysta­wa­łem w nim pod fran­cu­skimi kate­drami, czu­łem się wła­śnie jak Eme­ryk. Przy­by­łem do Europy Zachod­niej, skąd dotarło do nas chrze­ści­jań­stwo, a tam zasta­łem… nie­wie­rzą­cych. I muzuł­ma­nów. Spo­glą­dali na mój zakonny ubiór ze zdzi­wie­niem albo nie­chę­cią.

– Nosi­li­śmy tędy worki z makiem zakon­ni­kom na Święty Krzyż – mówi­łem, gdy podą­ża­li­śmy przez las ścieżką zadep­taną butami tury­stów. – Wiele się zmie­niło na górze, która od wie­ków była święta. Dla pogan i dla chrze­ści­jan.

Nawet goło­bo­rze się zmniej­szyło. Jakby miało nie­ba­wem zupeł­nie znik­nąć.

– W Górach Świę­to­krzy­skich ist­nieje jesz­cze jedno goło­bo­rze, szczyt­nic­kie, ale mało kto o nim wie – opo­wia­da­łem Reni. – Dopiero kiedy stąd wyje­cha­łem, rodzinne strony wydały mi się inte­re­su­jące. To oczy­wi­ście banalne stwier­dze­nie, ale naprawdę tak było. Wcze­śniej tylko nie­chęć, wręcz pogarda.

Święty Krzyż… Kie­dyś Łysa Góra. Łatwo było sobie tutaj wyobra­zić pogań­ską gon­tynę zamiast kościoła. I moich wiślań­skich przod­ków palą­cych na jej szczy­cie święte ognie.

– Dia­bły kie­lec­kie to była hołota, tacy drobni psot­nicy – opo­wia­da­łem Reni to, co zapa­mię­ta­łem z dzie­ciń­stwa. – Gdzież im tam było do Wolanda! Te dia­bły teraz poprze­no­siły się do War­szawy albo do Kra­kowa, ewen­tu­al­nie powy­jeż­dżały za gra­nicę. Ale tam na­dal są mar­nymi dia­beł­kami, które robią drobne świń­stewka, bo do czy­nie­nia więk­szych bra­kuje im roz­ma­chu. Pol­ska to nie jest kraj dla Sza­tana… ani dla Jezusa – urwa­łem, bo moja żona spoj­rzała na mnie pyta­jąco.

***

W nocy z poma­za­nego czar­nym sprayem przy­stanku w mojej rodzin­nej wsi ruszy­li­śmy cicha­czem na usy­tu­owany opo­dal szosy cmen­tarz. Odszu­ka­łem grób matki. Leżała obok ojca. Patrzy­łem na jej zdję­cie, które pod­świe­tli­łem latarką komórki. Matka miała na nim z czter­dzie­ści pięć lat. Zmarła kilka lat póź­niej. Była za młoda, by umie­rać. Nie docze­kała się wnuka. Pomo­dli­łem się. Już dawno tego nie robi­łem, pra­wie zapo­mnia­łem, jak się modlić. Chcia­łem poroz­ma­wiać z matką, bra­ko­wało mi jej traf­nych pod­po­wie­dzi. To była mądra kobieta, cho­ciaż nie­wy­kształ­cona. Z ojcem nie chciało mi się roz­ma­wiać. Nie­wiele mógł mi powie­dzieć – nie spraw­dził się ani jako ojciec, ani jako mąż. Radzi­łem sobie w tych rolach lepiej od niego.

Coś zasze­le­ściło.

– Duch matki? – zer­k­ną­łem na Renatę.

***

Gdy moja mama była młodą dziew­czyną, zbie­rała zioła. Było w niej zako­cha­nych wielu chło­pa­ków z całej oko­licy. Miesz­kała sama, bo dzia­dek zgi­nął jako par­ty­zant na woj­nie, a jej matka także wcze­śnie umarła.

Któ­re­goś wie­czora posta­no­wiła się wyspo­wia­dać ze swo­ich grze­chów. Rano szybko się ubrała, zja­dła śnia­da­nie, a potem popę­dziła w stronę kościoła. I pew­nie by do niego doszła, gdyby nie spo­tkała sąsiadki, która zaczęła wypy­ty­wać ją o to i owo – i jak to zwy­kle bywa mię­dzy zna­jo­mymi, czas szybko zle­ciał.

– Jutro na pewno pójdę – szep­nęła więc moja przy­szła matka.

W nocy spa­dło jed­nak tak dużo śniegu, że ugięty pod jego cię­ża­rem dach chaty wpierw zaczął jęczeć i zawo­dzić, a potem z trza­skiem runął, a moją przy­szłą mamę przy­kryła śnieżna koł­dra. Wów­czas jej dusza usły­szała sze­lest. Prze­stra­szyła się bar­dzo i pew­nie czmych­nę­łaby czym prę­dzej, ale była jesz­cze zbyt nie­zdarna. Usia­dła więc na ramie­niu kobiety i tylko cicho jęk­nęła.

– Jak mi pomo­żesz, przy­wrócę ci ciało – powie­dział sze­lest, który był cały kosmaty, na gło­wie miał rogi i stą­pał dość pokracz­nie.

W odpo­wie­dzi dusza jęk­nęła.

– Widzisz, jaki ze mnie mały dia­be­łek? Nie mogę uro­snąć, bo jedy­nie ludzki strach spra­wia, że się powięk­szam. Bez niego jestem tak nie­po­zorny, że ludzie nie potra­fią mnie dostrzec. Jeżeli zło­żysz przy­sięgę, że pomo­żesz mi wzbu­dzić w ludziach strach, wepchnę cię znowu w ciało i będziesz żyć tak długo, aż przyj­dzie sta­rość, nad którą wła­dzy nie posia­dam.

Dusza mojej matki zgo­dziła się, bo bez ciała było jej jakoś nie­swojo. Lubiła deli­katne mro­wie­nie, kiedy posia­da­jąc ciało, doty­kała przed­mio­tów, zwłasz­cza sta­rych drzew. Albo to przy­jemne łasko­ta­nie w nosie, gdy wąchała aro­ma­tyczne potrawy i wywary z ziół. Dobrze znała tajem­nice roślin i czę­sto korzy­stała z ich pomocy, cho­ciaż ludzie tak łatwo potra­fili oskar­żyć o czary, zwłasz­cza kobietę.

Boruta pstryk­nął pal­cami i nagle dach chaty powę­dro­wał w górę, stare belki zaskle­piły się, a śnieg zsu­nął się po dachów­kach na zie­mię. Dziew­czyna otwo­rzyła oczy i począt­kowo bar­dzo się ucie­szyła, potem jed­nak posmut­niała, gdyż nie chciała być na usłu­gach czarta. Długo się tym mar­twiła, aż w końcu zarzu­ciła na głowę chustkę i pobie­gła do kościoła. Tym razem nie zatrzy­mała się przed bramą, lecz szybko weszła do środka, zatrza­sku­jąc drzwi tuż przed nosem roze­źlo­nego dia­bła.

– Niech mi ksiądz pomoże, bom z dia­błem pakt zawarła, a prze­cież nie jestem złą dziew­czyną – popro­siła pro­bosz­cza. – Ot, cza­sami ziółka sobie warzę, ale tylko w dobrej wie­rze i po to, żeby innym poma­gać…

Ksiądz Molga poża­ło­wał dziew­czyny, bo była młoda i jesz­cze dużo dobrego mogła zdzia­łać, a potem kla­snął w dło­nie i wyszep­tał, że z bożą pomocą to i dia­bła można poko­nać.

Wie­czo­rem, kiedy kobieta kła­dła się spać, dia­beł przy­siadł na jej para­pe­cie i zaczął tak gło­śno walić w okno, że musiała je otwo­rzyć.

– Dziew­czyno, coś ty u księ­dza robiła? Widzisz moje ręce? Skur­czyły się tro­chę, a prze­cież mia­łaś mi pomóc uro­snąć. Wrócę tutaj za tydzień. Jeżeli dalej będę mały, wów­czas śmierć ze sobą przy­pro­wa­dzę i kary nie unik­niesz.

– Nic się nie martw. Za tydzień wszystko się zmieni – rze­kła kobieta, zacie­ra­jąc dło­nie, co dia­beł wziął za dobry znak, bo był prze­cież mały i jesz­cze nie­zbyt mądry. – Tym­cza­sem jutro wie­czo­rem przyjdź na cmen­tarz, będzie pogrzeb, a ja ci pomogę żałob­ni­ków wystra­szyć.

Poszedł więc dia­beł następ­nego dnia na cmen­tarz, a przy tym pod­ska­ki­wał z rado­ści tak bar­dzo, że nawet może z tego wszyst­kiego troszkę urósł, bo kot, który zwy­kle się go nie bał, teraz uciekł i jedy­nie wysta­wiał swój łebek zza drzewa. Ujrzał bies księ­dza w oddali i zdu­miał się bar­dzo, gdyż ojczu­lek stał nad pustym gro­bem i coś mru­czał, a zado­wo­lony był przy tym, jakby się ulu­bio­nego gula­szu najadł. Zakradł się więc Boruta bli­żej, oczy nie­pew­nie prze­cie­ra­jąc, gdyż żałob­nicy w wybor­nych humo­rach śmiali się i roz­ma­wiali, jakby nie na pogrze­bie byli, tylko na weso­łej bie­sia­dzie.

Wysko­czył na śro­dek i zro­bił groźną minę. Ludzie jed­nak, zamiast się go prze­stra­szyć, zaczęli się jesz­cze gło­śniej śmiać. Dia­be­łek pod­kur­czył ogon, zma­lał i pie­kiel­nie się obra­ził.

– Patrz­cie, jakie małe, bez­bronne dia­blątko! – krzyk­nęła dziew­czyna. – Schwy­tajmy go, póki ma krót­kie nóżki i nie potrafi szybko bie­gać.

Rzu­cili się więc żałob­nicy na dia­bła, poj­mali go i zwią­zali, potem wrzu­cili do trumny, a wieko zabili gwoź­dziami.

– Oto dzi­siaj przy­szło mi odpra­wić mszę za dia­bła – powie­dział pro­boszcz i kazał spu­ścić trumnę na dno grobu.

Matce udało się wtedy prze­chy­trzyć śmierć. Drugi raz jej się nie powio­dło – prze­grała z cho­robą.

***

Ruszy­li­śmy ścieżką ku roz­pa­da­ją­cej się bra­mie cmen­ta­rza. Przy wyj­ściu znaj­do­wał się grób księ­dza Jana Molgi. W powie­ści Ludzka rzecz Paweł Poto­ro­czyn zro­bił z niego księ­dza Morgę, żeby brzmiało bar­dziej chłop­sko. Ksiądz Jan Molga uczył mnie reli­gii w zerówce, nie­długo potem zmarł.

Czy Pol­ska była kra­jem, w któ­rym mógł się poja­wić Sza­tan albo Bóg? Zdaje się, że inte­re­so­wać się nią mogły tylko małe dia­bełki. Nie mogli­śmy liczyć na rodzi­mych boż­ków, któ­rzy wygi­nęli tak sku­tecz­nie, że dziś nawet nie pamię­tamy dobrze ich imion.

Prze­mknę­li­śmy przez wio­skę słabo oświe­tloną drogą i dotar­li­śmy do mojej ojco­wi­zny. Wielu chciało mi obić gębę za debiu­tancką książkę, wola­łem więc nie rzu­cać się w oczy. Mimo ciem­no­ści dało się zauwa­żyć, że dom się zesta­rzał, zarósł blusz­czem, a zabu­do­wa­nia gospo­dar­cze nisz­czały: zapadł się dach w opu­sto­sza­łej obo­rze, sto­doła wyma­gała remontu, ktoś ukradł drzwi od dre­wutni. Wszę­dzie rosły pokrzywy i czarny bez. Bra­ko­wało w tym obej­ściu gospo­da­rza. Jak to wszystko odbu­do­wać? Czy uda się kie­dyś zaro­bić na to pie­nią­dze? Na lite­ra­tu­rze? Na fil­mach?

We fra­mu­dze drzwi cze­kało na mnie wezwa­nie od komor­nika. W końcu będzie trzeba zapła­cić zale­głą grzywnę za han­del pod­ra­bia­nymi kar­tami tele­fo­nicz­nymi. Gro­zili, że jak nie zapłacę, to mnie wsa­dzą. Kie­dyś zakła­da­łem, że będę albo aż tak biedny, że tych dłu­gów nikt ode mnie nie wyeg­ze­kwuje, albo zostanę milio­ne­rem i spłacę wszystko od razu. Nie stało się ani tak, ani tak, więc musia­łem te zobo­wią­za­nia uisz­czać w ratach.

Ruszy­łem do swo­jego pokoju, by pooglą­dać stare dyplomy, puchary, medale. Nie­które z nich zamie­rza­łem zabrać ze sobą, żeby wspo­mi­nać czasy, kiedy byłem potężny – przy­naj­mniej w szkole i na boisku. Może moc znów do mnie wróci?

Wsze­dłem po schod­kach na górę, gdzie znaj­do­wała się sypial­nia rodzi­ców. Od śmierci matki niczego tutaj nie zmie­nia­łem. Na stole leżał modli­tew­nik o znisz­czo­nej okładce, na opar­ciu krze­sła wisiały jakieś stare sukienki, chustki na głowę. Ściany były ozdo­bione wybla­kłymi matami z mądro­ściami ludo­wymi. „Zgoda buduje, nie­zgoda ruj­nuje” – to było ulu­bione przy­sło­wie mojej matki. Zgoda pomię­dzy nią a ojcem rzadko się jed­nak zda­rzała. Ojciec potra­fił zepsuć wszystko, o co matka tak się sta­rała. Dopro­wa­dził naszą rodzinę do klę­ski, marząc o zbu­do­wa­niu Księ­stwa. Teraz, spo­śród wszyst­kich człon­ków naszego rodu, tylko ja mogłem je zbu­do­wać. I czyż nie budo­wa­łem jego pod­wa­lin, pra­cu­jąc nad książ­kami i sce­na­riu­szami?

Na końcu kory­ta­rza znaj­do­wały się prze­szklone drzwi. Pchną­łem je i zna­la­złem się w prze­stron­nej kuchni. Cera­miczny zlew, olbrzy­mia lodówka, którą matka kupiła na raty nie­długo przed swoją śmier­cią, kuchenka gazowa i spory stół nakryty dziu­rawą ceratą, na któ­rej wid­niały obrazki z sawanny. Słoń nie miał głowy, bo przy­pa­li­łem mu ją kie­dyś ron­del­kiem z jajecz­nicą. Na bla­cie szafki stał chle­bak. Chleba nie kupo­wa­li­śmy, pie­kła go matka. Dla­tego koja­rzył mi się z nią. Gdy stąd wyjeż­dża­łem, scho­wa­łem do chle­baka notatki do książki o moim dzie­ciń­stwie. Oba­wia­łem się, że zostały zje­dzone przez myszy, ale nie – były tam. To głów­nie po nie się tutaj zja­wi­łem. Zapa­ko­wa­łem pokre­ślone kartki do podróż­nej torby i wró­ci­łem do Renaty, która cze­kała na mnie w pokoju.

Utrzy­ma­nie rodziny to nie prze­lewki. W przy­padku pisa­rza – bez­par­do­nowa walka o każde zle­ce­nie, spo­tka­nie autor­skie. Na boisku nie uni­ka­łem ostrych starć, teraz też nie zamie­rza­łem odpusz­czać. Od początku była we mnie nie­zgoda na klę­skę. Nie chcia­łem, jak miesz­kańcy rodzin­nej wsi, mieć porażki wypi­sa­nej na twa­rzy. Zresztą nie tylko tak jak oni. Jak miesz­kańcy Świę­to­krzy­skiego. Jak Polacy. Jak Sło­wia­nie. Ale – czy ja na pewno byłem Sło­wia­ni­nem?

Zna­la­złem czy­stą pościel. Spraw­dziw­szy, czy nie zalę­gły się w niej mole, umo­ści­li­śmy sobie lego­wi­sko. Przed snem oglą­da­li­śmy zdję­cia rodzi­ców w sta­rym albu­mie.

– To ona wybrała mi cie­bie na żonę – przy­po­mnia­łem Rena­cie, patrząc na zdję­cie matki, na któ­rym była młodą dziew­czyną. Może nieco zbyt pyzatą jak na mój gust, zbyt pulchną, ale ładną. Mogła mieć, kogo chciała, tak się nie­kiedy prze­chwa­lała. Mimo to wybrała mojego ojca. Robi­łem wszystko, żeby moja młoda żona nie żało­wała, że została ze mną. Gdy ją pozna­łem, matka mi się przy­śniła i powie­działa, że mam się zaopie­ko­wać Renatą. Od zawsze chciała „zatwier­dzić” moją żonę, więc nawet po śmierci jej się to udało. To była świetna rada. Nie­długo potem odro­bi­łem straty w rodzi­nie – uro­dził się nasz synek.

Zasnę­li­śmy. I wtedy ponow­nie zja­wiła się matka.

– Wymie­nili zamki, czy co? Nie chcą, żebym do nich przy­cho­dziła? Sporo się tutaj zmie­niło… Zajęta byłam, to nie przy­cho­dziłam, musia­łam zała­twić kilka spraw… Teraz wresz­cie mam dużo czasu, choć tych spraw i tak się nie udało zała­twić. Kie­dyś wszystko było łatwiej­sze, co to się z czło­wie­kiem teraz poro­biło – mówiła do sie­bie, prze­glą­da­jąc swoją szafę w poszu­ki­wa­niu ulu­bio­nej chustki.

– Robi­łam je kie­dyś dla całej wsi – powie­działa, roz­kła­da­jąc ser­wetkę, którą wyha­fto­wała.

Mar­twiła się, że dom się sta­rzeje. Dawno nie był remon­to­wany. Prze­czy­tała z nie­za­do­wo­le­niem wezwa­nie do zapłaty grzywny.

– No i jak oni żyją? Czy jakoś sobie chło­pak radzi? Wszystko poświę­ci­łam, żeby mu się udało. I co? Po co mu ta lite­ra­tura była? To tro­chę moja wina, bo jak się zaczęły u niego te cią­goty, to mu jesz­cze maszynę do pisa­nia przy­dźwi­ga­łam na ple­cach z Ostrowca. Było go bar­dziej do roboty w polu gonić, może by mu prze­szło. Prawo by skoń­czył, grosz godziwy by zara­biał. A tak to co? Żonę ma, synka ma, musi o nich myśleć. Pamię­tam, jak on był mały. Kie­dyś źle mu pie­lu­chę zało­ży­łam, to kupa do łóżeczka wypa­dła, całą poszewkę trzeba było prać, tylko sobie pracy naro­bi­łam przez tę nie­zręcz­ność. Teraz są pam­persy. Tetrowe były utra­pie­niem. Ile to się trzeba było tego naprać! Matko Boska kochana! Cały sad był nimi zabie­lony jesie­nią, ktoś mógłby pomy­śleć, że jabło­nie zakwi­tły, zamiast owo­co­wać. I tych sztucz­nych zupek nie było, tylko kaszki się goto­wało. O, gar­nek. Zupy bym mu ugo­to­wała. Pomi­do­rową lubił. Dla­czego nie mogę mu nic ugo­to­wać? Czy ta jego żonka dobrze gotuje? Młodą dziew­czynę sobie wziął, to kiedy ona się miała nauczyć goto­wać? Teraz mło­dych to obcho­dzą tylko zakupy, wycieczki, kino, a nie garnki. Żyją jak koczow­nicy. Boże, na co mu to przy­szło, mojemu dziecku. Mówi­łam, żeby się nie zaj­mo­wał tą lite­ra­turą. Wynaj­mują miesz­ka­nie i jak stu­denci żyją. Cią­gle na waliz­kach. Te walizki w kącie stoją nie­roz­pa­ko­wane, bo i po co roz­pa­ko­wy­wać, jak nie wia­domo, ile pomiesz­kają? I co oni mają w tych waliz­kach? Ubra­nia, jakieś nagrody, dyplomy, tale­rze. Wszystko wymie­szane. Bała­gan. Powoli tracę cier­pli­wość. Ale matka powinna wie­rzyć w swoje dziecko. Wie­rzy­łam wcze­śniej, to i teraz muszę wie­rzyć. Zawsze mu poma­ga­łam.

I mama się roz­pła­kała.

– Jed­nego razu poje­cha­łam do wydaw­nic­twa do War­szawy i pytam się, czemu książki nie chcą mu wydać. Mój Boże, dwa­dzie­ścia razy powieść prze­pi­sy­wał i nic. Popa­trzyli na mnie jak na wariatkę. Niby obie­cali, że na pewno się ode­zwą, ale wró­cili do swo­ich zajęć i tyle. Ni­gdy się nie dowie­dział, że byłam u tych wydaw­ców, boby się na mnie obra­ził. Wtedy się zde­ner­wo­wa­łam. Mówię do niego: jak ci nie chcą wydać, to sam to zrób. Masz tutaj złoty pier­ścio­nek po ciotce z Nowej Huty, bar­dzo drogi. Idź do lom­bardu i sprze­daj. I wydaj za to książkę. Tak zro­bił. Dał mi pierw­szy egzem­plarz. A jaki był zado­wo­lony! Co z tego, jak nie­długo zaczęły się kło­poty. W tej książce całą naszą wieś opi­sał. Ale się wszy­scy wście­kli! Pobić go chcieli! Wójt to nawet na niego poli­cję nasy­łał! Nie miał odtąd życia w naszej wio­sce, wra­cać do domu mógł tylko nocą. Baby w skle­pie to mnie potem pytały: a jak się pani do tego swo­jego piso­rza w domu zwraco? Na pan? A ja na to: też mi pan, w dupę bym chęt­nie dała, jak coś źle robi, ale na to się już nie odważę, bo za duży.

Matka spoj­rzała z uśmie­chem w naszym kie­runku.

– Czy to tele­fon tak dzwoni? Nie będę odbie­rać, bo to prze­cież nie do mnie. Kie­dyś, jak był na stu­diach, to lecia­łam do słu­chawki w pod­sko­kach, tak lubi­łam z nim roz­ma­wiać. O wszyst­kim mógł mi opo­wie­dzieć, o wszystko popro­sić. Pamię­tam, jak mu głu­pio było, kiedy musiał powta­rzać rok na stu­diach praw­ni­czych. Długo się nie przy­zna­wał. Byłam zdzi­wiona, bo w liceum piąt­ko­wym uczniem był. A tutaj takie nie­po­wo­dze­nie. Do komi­syj­nego doszło. Sprze­da­łam więc krowę i poszedł zda­wać. Nie zdał. Za rok znowu nie. Co się stało? Prze­ro­sło go to? Chyba nie. Po pro­stu zajął się pisa­niem. Oszu­ki­wał mnie, że się uczy. Brał pie­nią­dze, moją krwa­wicę, i pisał. Ale jak zoba­czy­łam jego pierw­szą książkę, to mi prze­szło. Tylko dla­czego on ze mnie zro­bił taką pro­stą kobitę w tej swo­jej powie­ści? Szkół nie skoń­czy­łam, ale mądrzej­sza byłam od tych, co pokoń­czyły. Bry­ga­dzistką w zakła­dach kra­wiec­kich mogłam zostać, jak­bym maturę zro­biła. Nie zosta­łam, bo trzeba było w polu robić. Chłop mi nie pozwo­lił.

Pode­szła do stołu, na któ­rym leżał mój port­fel.

– Zdję­cie wnuka… – uśmiech­nęła się. – Tak na niego cze­ka­łam. Zawsze lubi­łam małe dzieci. Wszyst­kim sąsiad­kom dzie­ciaki wyniań­czy­łam, a swoim wnucz­kiem zająć się nie mogę. Wyma­rzy­łam sobie, że mój syn będzie blon­dy­nem i że będzie miał czarne rzęsy i brwi. I taki wła­śnie się uro­dził. Baby ze wsi mówiły, że musia­łam się na kogoś zapa­trzyć, to dla­tego tak wyszło. Kiedy miał cztery lata, babka jedna mnie zapy­tała, ile moja córka ma lat. A ja mówię, że to syn. Ta na to, że za ładny na chłop­czyka. Dla niej pew­nie powi­nien być tylko tro­chę ład­niej­szy od małpy, nie ubli­ża­jąc mał­pom, to byłoby wtedy dobrze. Dzie­ciaki przy­cho­dziły do niego w szkole i pro­siły o roz­są­dze­nie ich spo­rów. I on to robił. Mądry dzie­ciak był. Ludzie z całej oko­licy się zasta­na­wiali, co z niego wyro­śnie. Nauko­wiec albo ksiądz. Krowę za krową z obory wypro­wa­dza­łam, żeby mógł się uczyć. A on co? Pisarz. Mój Boże! Od Świę­tego Krzyża wicher wieje, hej! Tak śpie­wali kie­dyś ludzie u nas na wsi. Kiedy to było? Moje zdję­cie w ramce… Ze dwa­dzie­ścia cztery lata wtedy mia­łam. Pół Opa­towa, gdzie jeź­dzi­łam do pracy, się we mnie kochało… A ta jego żonka dużo szczu­plej­sza ode mnie. Co ona je, że taka szczu­pła? Może mało gotują? Czy ty aby synku nie gło­du­jesz? Zawsze mu mówi­łam: no i co tak sie­dzisz w domu? Idź mię­dzy ludzi, rób coś. Ni­gdy nie wra­cał z pustymi rękami. Naj­waż­niej­sze to mieć w sobie cie­ka­wość świata i pra­co­wać nad sobą. Nie ma nic gor­szego jak nuda. To po mnie on jest taki. Bogu dzięki, że do ojca się nie wro­dził. No, w jed­nym są tacy sami. W opo­wia­da­niu histo­ry­jek. Od Świę­tego Krzyża wicher wieje, hej! A co to tak dzwoni?

***

Obu­dził mnie dzwo­nek do drzwi. Wyj­rza­łem przez juda­sza. Z tru­dem go roz­po­zna­łem, ale bez wąt­pie­nia był to Dra­bik, zna­jomy ze stu­diów praw­ni­czych. Co mogło go tu spro­wa­dzić? No tak, pra­co­wał jako komor­nik. Do tego mu się jego wie­dza praw­ni­cza przy­dała, jak wielu innym win­dy­ka­to­rom. Za nie­za­pła­coną grzywnę mnie ści­gał!

– Trzeba jed­nak mieć coś nie tak z głową, żeby wybrać ten zawód – rzu­ci­łem do niego, wycho­dząc przed dom.

– Wie­dzia­łem, że w końcu cię namie­rzę, choć tu nie przy­jeż­dżasz. Nie ma się zresztą co dzi­wić. Wszy­scy cię nie­na­wi­dzą…

– Praw­nik, naj­gor­szy zawód – splu­ną­łem mu pod nogi, nie­mal oplu­wa­jąc te ide­al­nie wypa­sto­wane lakierki. – Zawsze oszu­ku­jesz. Albo uda­jesz, że wie­rzysz w czy­jąś nie­win­ność, cho­ciaż to mor­derca czy pedo­fil, albo ści­gasz nie­win­nych ludzi, gno­isz ich, bo chcesz się wyka­zać. Jesteś pro­ku­ra­to­rem albo komor­ni­kiem…

– Nie filo­zo­fuj. Trzeba zapła­cić grzywnę, bo pój­dziesz sie­dzieć. Mogłeś odpra­co­wać, ale nie, ty sobie robotą rąk nie będziesz bru­dził… To teraz płać!

– Nie mam kasy.

– Ponoć z ksią­żek żyjesz. W tele­wi­zji cię widzia­łem.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Co mu mia­łem tłu­ma­czyć? Moje wydaw­nic­two nazy­wało się „Nie­do­cho­do­wicz i S-ka”. Nie wró­żyło to za dobrze moim inte­re­som.

– Pew­nie słabo zara­biasz, bo jesteś kiep­skim pisa­rzem.

– Dora­biasz jako kry­tyk? – tym razem udało mi się tra­fić śliną w jego lewy but. Kiedy był na stu­diach, sie­dział w kiblu i przed lustrem uczył się na pamięć praw­ni­czych defi­ni­cji. Dla żar­tów wszy­scy kopa­li­śmy go wtedy w dupę.

– Będę musiał zabez­pie­czyć te meble – teraz to on trium­fo­wał, kopał mnie w tyłek. – Zachciało się wiel­kiego świata? Ha? Opi­sa­łeś nas? – śmiał się, mija­jąc mnie w drzwiach. – No widzisz. Głu­pie książki piszesz – mówił, roz­glą­da­jąc się po kory­ta­rzu. Poszedł do kuchni.

Nie mia­łem żad­nych argu­men­tów na swoją obronę. Zaczą­łem się z nim sza­mo­tać o stary fotel, ulu­biony mebel mojej matki. Pchną­łem go na pod­łogę, a wtedy zdję­cie matki spa­dło z biurka na jego głowę. Szkło się roz­biło i roz­cięło wyły­siałą pałę Dra­bika.

– Podam cię za to do sądu! – wściekł się.

– Moją matkę podaj! – zadrwi­łem. – Mogę poka­zać, w któ­rym gro­bie leży… – zamie­rzy­łem się.

Wie­dział, że mogę mu dać w ryja, pamię­tał ze stu­diów, jak za aka­de­mi­kiem dostał ode mnie lanie po meczu. Nie tylko dla­tego mnie nie­na­wi­dził. Poza skoń­cze­niem wydziału prawa nic wię­cej mu w życiu nie wyszło.

– Jesz­cze tutaj wrócę! Z poli­cją! Znisz­czę cię! – odgra­żał się, kiedy zamy­ka­łem za nim drzwi.

Nagle obok mnie sta­nęła Renata, a w jej wzroku zauwa­ży­łem ten sam zawód, który widzia­łem w oczach matki, gdy ojciec znów coś zawa­lił.

Ziemi przy­pi­sany

Podą­ża­łem drogą, któ­rej nie­zmien­ność została zagwa­ran­to­wana zdu­mie­wa­jącą trwa­ło­ścią słowa pisa­nego. Droga wio­dła przez wieś, która utkwiła w lite­ra­tu­rze, a tym samym stała się nie­śmier­telna. Było stąd zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut mar­szu do Orka­nówki.

Nie mniej od tego, co widzia­łem, obcho­dziło mnie to, co zapa­mię­ta­łem z książki Orkana. Z tych wie­czor­nych lek­tur przy dar­ciu pie­rza. W końcu postą­pi­łem pra­wie tak samo jak Orkan – w swym debiu­cie powie­ścio­wym Niech żyje wol­ność opi­sa­łem swoją rodzinną wieś. Miej­sce, które zna­łem naj­le­piej. Szu­ka­łem spo­sobu, by oddać język i wyda­rze­nia, a inspi­ra­cję zna­la­złem w Komor­ni­kach.

Wszedł Orkan na lite­racki ban­kiet bez tremy. W odróż­nie­niu od innych synów chłop­skich nie obra­cał czapki w rękach, nie spusz­czał wzroku, by pod­dań­czo mil­czeć. Źró­deł jego odpor­no­ści na kom­pleksy należy szu­kać wła­śnie w nie­zwy­kle sil­nym zako­rze­nie­niu w chłop­skiej kul­tu­rze oraz w wie­rze w jej bogac­two i posłan­nic­two. I to mi się wła­śnie naj­bar­dziej u Orkana podo­bało.

Jed­nak to nie do Orka­nówki, a do poma­lo­wa­nej na zie­lono obskur­nej budy skie­ro­wa­łem naj­pierw swoje kroki – znaj­do­wała się tutaj baza Gmin­nej Spół­dzielni „Samo­po­moc Chłop­ska” w Konin­kach. Wsze­dłem do środka. Wnę­trze wyglą­dało, jakby czas zatrzy­mał się tutaj trzy­dzie­ści lat temu.

– Dzień dobry, przy­je­cha­łem napi­sać repor­taż… – powie­dzia­łem na widok ład­nej bru­netki sie­dzą­cej za biur­kiem.

– Pan pre­zes czeka na pana.

Dziew­czyna się uśmiech­nęła. Była młodą góralką, choć mówiła bez gwa­ro­wych nale­cia­ło­ści. Piersi miała wiel­kie jak bochenki chleba opa­lone na brą­zowo w sola­rium.

Szu­ka­łem spo­sobu na utrzy­ma­nie i zna­la­złem pracę jako repor­ter w piśmie bran­żo­wym. Jako dzien­ni­karz „Ruchu Spół­dziel­czego” czu­łem się coraz pew­niej – opi­sa­łem kilka spół­dzielni rol­ni­czych na Lubelsz­czyź­nie, a teraz zaczą­łem jeź­dzić w teren. Ku mojemu zasko­cze­niu GS-y miały się cał­kiem dobrze, a nie­które – wręcz zna­ko­mi­cie. Część z nich jed­nak dogo­ry­wała, jak ten w Konin­kach. Wszystko zale­żało od tego, kto był pre­ze­sem insty­tu­cji. Nie­kiedy był to dzie­więć­dzie­się­cio­sze­ścio­letni dzia­dek (jak w Zamo­ściu), cza­sem jakiś kom­bi­na­tor, który kil­ka­dzie­siąt lat temu zaczy­nał robotę w spół­dzielni jako maga­zy­nier, a po latach został pre­ze­sem.

– Witam ser­decz­nie pana redak­tora! – tutej­szy pre­zes miał około sześć­dzie­siątki. Wystroił się w gar­ni­tur, bo wie­dział, że przy­jadę. – Pan siada – wska­zał mi miej­sce. – Marzenka, kawka dla pana! A może coś moc­niej­szego? – mru­gnął do mnie poro­zu­mie­waw­czo.

W redak­cji widziano we mnie nadzieję na dobry kon­takt z wsią. W końcu byłem chło­pa­kiem spod Świę­tego Krzyża, który prze­cho­dził wszyst­kie szcze­ble awansu spo­łecz­nego. Taki tro­chę Tań­czący jastrząb. Tam­ten jed­nak osta­tecz­nie prze­grał. Wie­rzy­łem, że jestem od niego sil­niej­szy i spryt­niej­szy.

– Może pan coś o sobie opo­wie? – wycią­gną­łem notes i cze­ka­łem.

– Naj­bar­dziej dener­wuje mnie, że na spół­dziel­czość się patrzy przez pry­zmat komu­ni­zmu – pre­zes się napu­szył. – Prze­szłem przez wszyst­kie szcze­ble kariery – mówił, tłu­stymi łap­kami ści­ska­jąc nagrody. – Panie, kim ja tu nie byłem? Kie­rowcą, maga­zy­nie­rem, pie­ka­rzem. Wszystko robi­łem…

– Można powie­dzieć, że zro­bił pan karierę w ame­ry­kań­skim stylu: od chło­paka na posyłki do szefa firmy.

Uśmiech­nął się. Widać zaim­po­no­wało mu to porów­na­nie.

– Od pew­nego czasu zmie­nia się pro­fil naszej spół­dzielni – cią­gnął pre­zes. – Z rol­ni­czego w han­dlowy. Naszą domeną jest sprze­daż deta­liczna w trzech skle­pach ogól­no­spo­żyw­czych, które posia­damy. Trzeba wie­dzieć, że dwa z nich są wiel­ko­po­wierzch­niowe, samo­ob­słu­gowe. Kupuje w nich oko­liczna lud­ność, ale także tury­ści przy­jeż­dża­jący w Gorce.

Prze­sta­łem go słu­chać, myśla­łem o Orka­nie. Naj­więk­szym atu­tem powie­ści była jej aktu­al­ność. Komor­ni­ków należy uznać za doku­ment z bar­dzo waż­nego dla wsi okresu. Orkan przed­sta­wia bowiem wiej­ską degren­go­ladę prze­łomu XVIII i XIX wieku. Obec­nie rzadko wspo­mina się o prze­ra­ża­ją­cej nędzy panu­ją­cej wtedy na pol­skiej wsi – bez względu na to, pod jakim była zabo­rem. Nie mówi się o czę­stych przy­pad­kach śmierci gło­do­wej. Dawna wspól­nota nie wytrzy­my­wała próby czasu, uwi­docz­niło się wiej­skie roz­war­stwie­nie roz­luź­nia­jące dotych­cza­sowe więzi. Zaborcy wbi­jali w gro­madę eko­no­miczny klin. Dopro­wa­dza­jąc do skru­sze­nia wło­ściań­skiej soli­dar­no­ści, pro­wo­ko­wali wza­jemną nie­uf­ność i zawiść. Jakież to było aktu­alne! Komor­nicy to książka o chłop­skiej bie­dzie. Józek i podobni do niego wyru­szali do Pesztu, tak jak obec­nie ludzie ode mnie ze wsi jeź­dzili do Nie­miec i na Wyspy, żeby popra­wić swój byt.

– Spół­dziel­nia posiada także wła­sną pie­kar­nię, która cie­szy się uzna­niem w całym regio­nie. Naszym naj­bar­dziej zna­nym pro­duk­tem jest chleb orka­now­ski. Marzenka, wejdź!

Weszła sekre­tarka, nio­sąc rekla­mówkę pełną spo­rych boch­nów.

– To dla pana, na próbę… – koły­sała swymi spie­czo­nymi cycami.

Chleb miał okrą­gły kształt, a skórka była brą­zowa.

– W dotyku sprę­ży­sty, nato­miast po prze­kro­je­niu jego mię­kisz jest wil­gotny z dość dużymi porami – zachwa­lał pre­zes. – Ma wyra­zi­sty, lekko kwa­śny smak. Zapach jest ostrzej­szy, z wyczu­walną nutą zakwasu chle­bo­wego.

Przy­po­mniały mi się czasy, kiedy pol­skie wio­ski były „samo­wy­star­czalne”. Wią­zało się to z pro­wa­dze­niem przy­do­mo­wych gospo­darstw. Kobiety same wypie­kały chleb w pie­cach z palo­nej cegły. Myśla­łem o mojej matce. Jej chleb był naj­lep­szy.

Zwie­dza­jąc zabu­do­wa­nia spół­dzielni, przy­po­mnia­łem sobie swoje dzie­ciń­stwo: sta­nie w kolej­kach po zakupy. To zała­twia­nie cze­goś, cią­głe braki. Zmar­twioną wiecz­nie matkę. Taka była moja prze­szłość. A musiał ją osło­dzić miś z obe­rwa­nym uszkiem, z któ­rego wypa­dały pakuły.

– Dla pana kieł­basa i podroby – powie­dział pre­zes – z naszej masarni.

Pre­zes obie­cał odwieźć mnie za godzinę do Mszany Dol­nej, skąd mia­łem busa do Kra­kowa, a stam­tąd do Nałę­czowa.

Obju­czony chle­bem i wędli­nami, ruszy­łem w kie­runku Orka­nówki. Poszcze­ki­wał na mnie lichy kun­de­lek, może zwę­szył kieł­basę? Wiele takich lichych, kry­tycz­no­li­te­rac­kich kun­del­ków obszcze­ki­wało Orkana. A prze­cież to był samo­rodny pisar­ski talent, o któ­rym świad­czyły dar obser­wa­cji oraz zna­ko­mite por­trety psy­cho­lo­giczne – jego proza to tar­go­wi­sko cha­rak­te­rów, jar­mark ludz­kich natur, odpust szla­chet­no­ści i pod­ło­ści, mądro­ści i głu­poty. A wszyst­kie te atry­buty wystę­po­wały obok sie­bie na rów­nych pra­wach. Każdy boha­ter był oce­niany przez wiej­ską spo­łecz­ność, która na podo­bień­stwo grec­kiego chóru sta­no­wiła nie­zbędny ele­ment real­nego spek­ta­klu. Bez niej każdy z boha­terów byłby jedy­nie sta­ty­stą. Wiej­ska spo­łecz­ność potę­piała, współ­czuła, roz­grze­szała i osą­dzała.

Roz­my­śla­łem o Chy­bo­wym tra­czu. Toż ja także mia­łem takie „tra­czowe” opo­wia­da­nie w tomie Niech żyje wol­ność. Zaty­tu­ło­wa­łem je Niebo, krew i wino. Tyle że u mnie to bar­dziej struk­tura zamknięta – opo­wia­da­nie, które jest auto­no­miczne wzglę­dem reszty roz­dzia­łów-opo­wia­dań. Kiedy je pisa­łem, w gło­wie mia­łem tra­czową histo­rię Orkana. U mnie Chybą Zła­dysz­kiem był lokalny biz­nes­men o ksy­wie Jezu­sek, dwu­li­cowy baca, który z cza­sem został wój­tem.

U Orkana inte­re­su­jący wyda­wali mi się też boha­te­ro­wie dal­szego planu. Na przy­kład Bła­żek.

„Pru­sak się zbroi – cią­gnął Bła­żek – Fran­cuz gotowy, ino czeka. Ital­ja­nin też pudzie, bo jakże? Skoro zaczną, to wszy­scy razem”1 – takie prze­my­śle­nia snuje on w tar­taku. Czyż nie pobrzmiewa w tym póź­niej­sze zda­nie z Wesela – „Chiń­cyki trzy­mają się mocno”2?

Chłopi mówili z chłop­ska, z góral­ska. I w tym tkwiła nie­zmienna moc tej prozy – w dia­logu, w samej opo­wie­ści. Orkan odwa­żył się pisać gwarą jako jeden z pierw­szych. Góral­ska sce­no­gra­fia jest jak adres na wido­kówce. Uka­za­nie ory­gi­nal­no­ści regionu nie sta­nowi tu jed­nak celu samego w sobie. Orkan nie poka­zuje etno­gra­ficz­nej odręb­no­ści w spo­sób zapla­no­wany. Jest to tło konieczne do przed­sta­wie­nia zda­rzeń i war­to­ści, które pozo­sta­łyby nimi w każ­dej innej sce­ne­rii.

Wyty­kano Orka­nowi, że odma­lo­wał wieś zbyt czar­nymi bar­wami. Ale tak myśleć mogli chyba tylko ci, któ­rzy wsi zupeł­nie nie znali. To nie była mło­do­pol­ska chło­po­ma­nia, a życie w całej jego nędzy. Powie­ścio­pi­sarz taki jak Orkan był nie tylko repor­te­rem opi­su­ją­cym bie­żącą chwilę – potra­fił spo­mię­dzy zda­rzeń wybrać naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczne fakty i uwy­dat­nić nie­zmienne cechy odtwa­rza­nych zja­wisk. Minęło sto lat i kiedy ja opi­sa­łem swą rodzinną wieś, rów­nież pod­nio­sły się głosy, że prze­sa­dzi­łem, prze­ry­so­wu­jąc postaci i kon­flikty. Moja książka nie spodo­bała się zwłasz­cza lokal­nym poli­ty­kom. Zapra­sza­łem ich, żeby przy­je­chali na chwilę pod jedyny sklep mono­po­lowy we wsi i zoba­czyli tę całą nędzę, ale nie chcieli. War­szaw­scy kry­tycy też mi nie dowie­rzali i woleli w swych gabi­ne­tach kle­cić recen­zyjki o moim czar­no­widz­twie.

Sze­dłem przez Koninki, a myśla­łem o swo­jej rodzin­nej wsi. Co zro­bić z zie­mią? Byłem jak Odys, który prze­mie­rza świat, ale wie­dzia­łem, że gdzieś tam jest moja Itaka, rodzinna zie­mia świę­to­krzy­ska. Gdy­bym sprze­dał dom i zie­mię, może wresz­cie prze­stał­bym spo­glą­dać wstecz, odrzu­cił­bym nie­po­trzebną cumę? A może wła­śnie z tego powodu zupeł­nie bym się roz­sy­pał, stra­cił naj­waż­niej­szy punkt odnie­sie­nia? Nie mogłem patrzeć, jak zie­mia, którą uczono mnie kochać, leży odło­giem.

Przy­sta­ną­łem przy kapliczce, która ponoć zatrzy­mała kie­dyś epi­de­mię cho­lery. Minęła mnie grupka kola­rzy. Koninki to dziś jeden z naj­bar­dziej zna­nych ośrod­ków kolar­stwa gór­skiego, gdzie tre­nuje się głów­nie zjazdy.

Wiatr obry­wał resztki liści z drzew. Poru­dział Tur­bacz wbi­ja­jący się kli­nem w rzeczną dolinkę. Czy pisarz wcho­dził na jego szczyt, by spo­glą­dać na Koninki? Czy to tam zasta­na­wiał się nad swoją powie­ścią? Bo nie jest to prze­cież książka wymy­ślona za biur­kiem. Ta powieść sama się Orka­nowi napi­sała. Podob­nie było z Listami ze wsi, z Drogą Czwar­ta­ków. Nie chciały się Orka­nowi pisać dra­maty. Nie napi­sała się Czan­to­ria, powieść kon­kur­sowa. Od razu można było odróż­nić, co pisarz widział na wła­sne oczy, a co pró­bo­wał zmy­ślić. Mam podobną wadę. Inte­re­suje mnie tylko praw­dziwe życie w róż­nych jego odsło­nach. Kon­fa­bu­lo­wa­nie jakoś ni­gdy mi nie wycho­dziło, liczyły się tylko kon­krety.

Myśla­łem też o swo­jej matce niby o Mar­go­śce, któ­rej Józek wyru­szył w świat za pracą. Tamta sprze­dała ostat­nie kozy, a moja matka wyprze­da­wała krowę po kro­wie, żeby star­czyło na moje stu­dia – naj­pierw praw­ni­cze, a potem polo­ni­styczne. Nie skoń­czy­łem ani jed­nych, ani dru­gich, dyplom ode­bra­łem dopiero w szkole sce­na­riu­szo­wej. Kiedy wyru­sza­łem z domu za lep­szym bytem, matka żegnała mnie tak jak Mar­gośka – z lękiem, ale i nadzieją. Jej los był podobny. Nie docze­kała ani mojego suk­cesu, ani wnuka.

W końcu przy­je­chał po mnie pre­zes GS-u.

– Orkan? – pre­zes uśmiech­nął się kpiąco. – A, to ten! Nie chciało mu się w polu robić, to książki pisoł.

Pomy­śla­łem o mojej matce, która zmarła na raka w nędzy, drę­czona przez… komor­ni­ków. Tych z prak­tyką praw­ni­czą.

W. Orkan, Komor­nicy, Towa­rzy­stwo Wydaw­ni­cze, Lwów 1900, s. 38. [wróć]

S. Wyspiań­ski, Wesele, Fun­da­cja Klucz, War­szawa 2009, s. 5. [wróć]

Ska­zany na książki

Na sta­dio­nie Cra­co­vii krę­cono dziś film o tym, jak zamiast pił­ka­rzem zosta­łem pisa­rzem. Opo­wia­da­łem o swo­jej dro­dze z boiska do lite­ra­tury. Mimo wielu prób zdo­by­cia kon­kret­nego zawodu na koniec pozo­stało mi tylko pisa­nie – jedy­nie jako pisarz nie wysze­dłem na kom­plet­nego nie­udacz­nika. Uspra­wie­dli­wia­łem się, że te wszyst­kie chy­bione ini­cja­tywy – piłka nożna, stu­dia praw­ni­cze i polo­ni­styczne, lewe biz­nesy, wyprawa emi­gra­cyjna – to było tylko zbie­ra­nie doświad­czeń do przy­szłych ksią­żek. Moja lite­ra­tura kar­miła się moimi poraż­kami. Byłem ska­zany na książki.

Nie zro­bi­łem kariery w Kra­ko­wie jako pił­karz, ale wró­ci­łem tu po latach jako pisarz. Trzy­mie­sięczne sty­pen­dium lite­rac­kie w Willi Decju­sza rato­wało mnie z finan­so­wej opre­sji. Teraz, już bez lewej forsy, pła­ci­łem za prze­wi­nie­nia popeł­nione w cza­sach, gdy kasy było mnó­stwo. W dodatku mia­łem rodzinę na utrzy­ma­niu. Nikt tego nie rozu­miał – ani wydawcy, ani pro­du­cenci fil­mowi. Mogłem liczyć tylko na kilka osób, od któ­rych cią­gle bra­łem pie­nią­dze i któ­rym bez prze­rwy coś wisia­łem. Wielu z nich w końcu prze­stało mi poży­czać.

Pasa­żer na sąsied­nim sie­dze­niu auto­busu czy­tał „Prze­gląd Spor­towy”. Na pierw­szej stro­nie wid­niał arty­kuł o wie­czor­nym finale Ligi Mistrzów – AC Milan kon­tra FC Liver­pool. To miał być rewanż za finał w Stam­bule z 2005 roku. Zamiast tego sty­pen­dium w Kra­ko­wie wolał­bym choćby ławkę rezer­wo­wych w Liver­poolu. Byłem w naj­lep­szym dla pił­ka­rza wieku, a już w ogóle nie gra­łem.

Przy­ty­łem pra­wie dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów – moja waga dobiła do dzie­więć­dzie­siątki! A moja żona nawet będąc w ciąży, przy­tyła tylko sześć i pół kilo­grama, z czego sam syn ważył trzy i pół. Tydzień po poro­dzie Reni nie został żaden ślad po ciąży, oczy­wi­ście nie licząc Wik­torka. Ja nato­miast… Może dla­tego, że tuż po powro­cie z Fran­cji zamiesz­ka­li­śmy u rodzi­ców Reni. Teściowa nas dokar­miała, a że Renata nie chciała przy­tyć, jej matka cią­gle pod­su­wała mi żar­cie. Mie­siąc temu ocho­czo zabra­łem się do tre­nin­gów – codzien­nie bie­ga­łem po Panień­skich Ska­łach. Rezul­taty szybko się poja­wiły. Gom­bro­wicz koło trzy­dziestki wyglą­dał jak dwu­dzie­sto­pa­ro­la­tek. Podob­nie było ze mną. Prze­su­nię­cie w cza­sie o dzie­sięć lat. I tego wła­śnie było mi trzeba – koło czter­dziestki zamie­rza­łem kupić dom, zło­tego mer­ce­desa i zostać milio­ne­rem. I wyglą­dać wtedy na trzy­dzie­sto­latka. Czy można mieć inne plany, jeśli się pocho­dzi z bied­nej rodziny?

Wysie­dli­śmy z auto­busu 152, który był moim ulu­bio­nym środ­kiem komu­ni­ka­cji – prze­mie­rzał całe mia­sto, łącząc Nową Hutę z Wolą Justow­ską. Nie zdo­by­łem Kra­kowa jako pił­karz ani jako bie­gacz – w cza­sie stu­diów w Lubli­nie przy­je­cha­łem tu na zawody w bie­gach ulicz­nych. Szta­feta liczyła pięć osób, a tre­ner wyzna­czył mnie na pierw­szą zmianę. Zaczy­na­łem na Plan­tach, a koń­czy­łem na Rynku. Ostatni zawod­nik fini­szo­wał na kopcu Kościuszki. Udział w wyścigu brały trzy­dzie­ści trzy szta­fety i choć przy­bie­głem jako jede­na­sty, tre­ner zarzu­cał mi, że po dro­dze wybra­łem się na piwo do któ­rejś z przy­ryn­ko­wych knaj­pek. Na dobrym pozio­mie bie­ga­łem jesz­cze przez rok, zdo­by­wa­jąc dru­ży­nowo brą­zowy medal Aka­de­mic­kich Mistrzostw Pol­ski w Bie­gach Prze­ła­jo­wych nad Zale­wem Zembo­rzyc­kim w Lubli­nie. Następ­nie uczest­ni­czy­łem z powo­dze­niem jedy­nie w szta­fe­cie „Bieg o beczkę piwa” pod­czas juwe­na­liów w Lubli­nie, a moim ostat­nim suk­ce­sem w karie­rze było trze­cie miej­sce w… Biegu Abs­ty­nenta w Kra­śniku.

– Wybra­łem sobie drogę do celu naj­trud­niej­szą z moż­li­wych: zosta­łem pisa­rzem – powie­dzia­łem ni to do sie­bie, ni to do Renaty. – A życie zawsze mia­łem utrud­nione. Naj­pierw uro­dzi­łem się na wsi, a potem, z wyboru, zają­łem się lite­ra­turą – urwa­łem, myśląc o tym, że nasza pamięć maga­zy­nuje frag­menty: aneg­doty, sekwen­cje, twa­rze. W taki spo­sób zamie­rza­łem pisać: żeby ludz­kie życie przed­sta­wiać jako zło­żone z frag­men­tów, które nie zawsze ukła­dają się w ide­alną struk­turę i rzadko mają puentę. Cza­sem prze­cież spo­ty­kało się kogoś w pociągu… i ni­gdy wię­cej już się tej osoby nie widziało. W kla­sycz­nej powie­ści albo w fil­mie z takiego spo­tka­nia musia­łoby coś wynik­nąć – romans, kra­dzież, mor­der­stwo. W nor­mal­nym życiu wła­ści­wie ni­gdy nie ma kon­ty­nu­acji. I to wydaje mi się znacz­nie cie­kaw­sze niż sztucz­nie budo­wane wątki. Boha­ter z początku książki nie zawsze musi prze­cież wró­cić w jej finale.

Wózek ze śpią­cym Wik­to­rem pod­ska­ki­wał na bruku, a ja spo­glą­da­łem na wie­lo­ję­zyczny tłum prze­wa­la­jący się przez cen­trum mia­sta. Może pod­biję Kra­ków jako pisarz? I pomy­śleć: kie­dyś wszy­scy sądzili, że nadaję się tylko do kopa­nia piłki. A tu – cóż za meta­mor­foza! Jako pisarz pełną gębą udzie­lam wywia­dów nawet Kazi Szczuce! Nie­ufna wobec wszyst­kiego i wszyst­kich zapro­siła mnie do swo­jego pro­gramu o książ­kach Wyda­nie dru­gie popra­wione. Paso­wa­łem tam dla­tego, że sam byłem takim wyda­niem dru­gim popra­wio­nym – to pierw­sze, pił­kar­skie, nie do końca się udało.

Z nie­chę­cią patrzy­łem na hała­śli­wych Angoli, któ­rzy dzięki tanim liniom lot­ni­czym spę­dzali week­end w Kra­ko­wie. Dawali mia­stu funty zaro­bione w fabry­kach Liver­po­olu albo Man­che­steru – i nic wię­cej. Kiedy na nich patrzy­łem, obie­ca­łem sobie, że już ni­gdy nie ruszę za gra­nicę, by szu­kać pracy jako tania siła robo­cza. Mogłem pole­cieć do Paryża, ale na bagietki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki