Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Kielce bardzo się zmieniły od czasów mojej wczesnej młodości, kiedy przyjeżdżałem tutaj z ojcem na targ. Kupował gołębie… – powiedziałem do Renaty, z którą po raz pierwszy wybrałem się w rodzinne strony. Naszego synka zostawiliśmy teściom w Nałęczowie i ruszyliśmy w podróż. Czułem się jak Odyseusz wracający po latach do swojej Itaki.
Wysiedliśmy na dworcu w Kielcach i od razu wskoczyliśmy do busa jadącego przez Nową Słupię. Na zardzewiałym boku pojazdu widniał napis „Transport pour les Alpes”. Tutejsi przewoźnicy kupowali na Zachodzie wysłużone landary, trochę je remontowali i wypuszczali na polskie drogi.
– Teraz takie stare pudło jeździ po Górach Świętokrzyskich. Całkowita degradacja… Jak piłkarz po zakończeniu kariery w dobrym zachodnim klubie, trafiający na emeryturę do marnej drużyny na zadupiu, w jakimś Uzbekistanie czy Turkmenistanie – zacząłem komentować. Futbolowe metafory ciągle się mnie trzymały, tak jak ja kurczowo trzymałem się futbolu. Wiązały się z nim najlepsze wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości.
Kierowca włączył disco polo, które niemal wyparło muzykę ludową uwielbianą przez mojego ojca. „Przypomnij mi, je, je, jak smakuje szczęście, je, je” – płynęły z radia naciągane rymy, a cały bus razem z kierowcą podrygiwał w rytm tego kawałka.
Myślałem o naszej wielkiej podroży po Francji. O szczęściu, jakie mnie spotkało. Niektórzy wracali z takich wojaży zamożniejsi, ja wróciłem z notatkami do powieści o emigrantach i żoną w ciąży. Wolałem to od zwitków eurasów.
Bus był zatłoczony, ludzie rozmawiali. Zawsze byłem wyczulony na moje rodzinne strony. Może nawet: uczulony.
– Oj, co to było, co to było – bulwersowała się kobieta rozmawiająca przez telefon komórkowy. – Otruli ją trutką na szczury, to wylądowała na intensywnej terapii – mówiła, zajadając cebularza z piekarni Pod Telegrafem.
Znałem tę piekarnię. Na początku mieli tylko jeden samochód dostawczy. Zdarzało się, że jego kierowca zabierał mnie na stopa, gdy dojeżdżałem do liceum w Opatowie albo wracałem z treningów. Teraz to była ogromna sieć wykraczająca daleko poza województwo świętokrzyskie. Gdy tutaj żyłem, literackie pomysły przychodziły same, wystarczyło nadstawić uszu.
Wysiedliśmy w rozkopanym centrum Nowej Słupi. Za pieniądze z Unii remontowano, co się dało. Wszystko się zmieniało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i jeszcze nikt nie myślał o tym, że ta różdżka została pożyczona.
„Może jeszcze kiedyś tutaj wrócę? Tylko czy mi wybaczą, że ich opisałem?” – myślałem, kiedy ruszyliśmy pod górę, w kierunku Świętego Krzyża. Ta góra położyła cień na całym moim dzieciństwie. Dopiero po latach zrozumiałem, że to był dobry cień – chroniący przed nadmiernym poparzeniem przez życie.
– Jak byłem mały, razem z ojcem przemierzaliśmy tę drogę wielokrotnie – kopnąłem kamyk; ot, taki nawyk z dzieciństwa. – Podczas tych wędrówek ojciec próbował tłumaczyć mi świat, którego chyba sam za bardzo nie rozumiał.
Zajrzeliśmy do muzeum dymarek.
– Zrobisz mi zdjęcie? – poprosiłem, siadając na ławeczce przed chatą z gliny i drewnianych bali, imitującą lepiankę sprzed dwóch tysięcy lat. Byłem ciekawy, czy ktoś z naszych znajomych we Francji uwierzy, że ta lepianka to mój rodzinny dom. Nie wiedzieli zbyt wiele o Polsce, leżała poza ich kręgiem zainteresowań. My, Polacy, także przestaliśmy się interesować Francją po 1939 roku, kiedy Francuzi po raz kolejny nas zawiedli.
W drodze pod górę minęliśmy posąg Emeryka. W czasie podróży po Francji, gdzie żebrałem w mnisim habicie, opowiadałem Reni legendę o figurce wędrującej na szczyt góry. Kiedy włożyłem habit i wystawałem w nim pod francuskimi katedrami, czułem się właśnie jak Emeryk. Przybyłem do Europy Zachodniej, skąd dotarło do nas chrześcijaństwo, a tam zastałem… niewierzących. I muzułmanów. Spoglądali na mój zakonny ubiór ze zdziwieniem albo niechęcią.
– Nosiliśmy tędy worki z makiem zakonnikom na Święty Krzyż – mówiłem, gdy podążaliśmy przez las ścieżką zadeptaną butami turystów. – Wiele się zmieniło na górze, która od wieków była święta. Dla pogan i dla chrześcijan.
Nawet gołoborze się zmniejszyło. Jakby miało niebawem zupełnie zniknąć.
– W Górach Świętokrzyskich istnieje jeszcze jedno gołoborze, szczytnickie, ale mało kto o nim wie – opowiadałem Reni. – Dopiero kiedy stąd wyjechałem, rodzinne strony wydały mi się interesujące. To oczywiście banalne stwierdzenie, ale naprawdę tak było. Wcześniej tylko niechęć, wręcz pogarda.
Święty Krzyż… Kiedyś Łysa Góra. Łatwo było sobie tutaj wyobrazić pogańską gontynę zamiast kościoła. I moich wiślańskich przodków palących na jej szczycie święte ognie.
– Diabły kieleckie to była hołota, tacy drobni psotnicy – opowiadałem Reni to, co zapamiętałem z dzieciństwa. – Gdzież im tam było do Wolanda! Te diabły teraz poprzenosiły się do Warszawy albo do Krakowa, ewentualnie powyjeżdżały za granicę. Ale tam nadal są marnymi diabełkami, które robią drobne świństewka, bo do czynienia większych brakuje im rozmachu. Polska to nie jest kraj dla Szatana… ani dla Jezusa – urwałem, bo moja żona spojrzała na mnie pytająco.
***
W nocy z pomazanego czarnym sprayem przystanku w mojej rodzinnej wsi ruszyliśmy cichaczem na usytuowany opodal szosy cmentarz. Odszukałem grób matki. Leżała obok ojca. Patrzyłem na jej zdjęcie, które podświetliłem latarką komórki. Matka miała na nim z czterdzieści pięć lat. Zmarła kilka lat później. Była za młoda, by umierać. Nie doczekała się wnuka. Pomodliłem się. Już dawno tego nie robiłem, prawie zapomniałem, jak się modlić. Chciałem porozmawiać z matką, brakowało mi jej trafnych podpowiedzi. To była mądra kobieta, chociaż niewykształcona. Z ojcem nie chciało mi się rozmawiać. Niewiele mógł mi powiedzieć – nie sprawdził się ani jako ojciec, ani jako mąż. Radziłem sobie w tych rolach lepiej od niego.
Coś zaszeleściło.
– Duch matki? – zerknąłem na Renatę.
***
Gdy moja mama była młodą dziewczyną, zbierała zioła. Było w niej zakochanych wielu chłopaków z całej okolicy. Mieszkała sama, bo dziadek zginął jako partyzant na wojnie, a jej matka także wcześnie umarła.
Któregoś wieczora postanowiła się wyspowiadać ze swoich grzechów. Rano szybko się ubrała, zjadła śniadanie, a potem popędziła w stronę kościoła. I pewnie by do niego doszła, gdyby nie spotkała sąsiadki, która zaczęła wypytywać ją o to i owo – i jak to zwykle bywa między znajomymi, czas szybko zleciał.
– Jutro na pewno pójdę – szepnęła więc moja przyszła matka.
W nocy spadło jednak tak dużo śniegu, że ugięty pod jego ciężarem dach chaty wpierw zaczął jęczeć i zawodzić, a potem z trzaskiem runął, a moją przyszłą mamę przykryła śnieżna kołdra. Wówczas jej dusza usłyszała szelest. Przestraszyła się bardzo i pewnie czmychnęłaby czym prędzej, ale była jeszcze zbyt niezdarna. Usiadła więc na ramieniu kobiety i tylko cicho jęknęła.
– Jak mi pomożesz, przywrócę ci ciało – powiedział szelest, który był cały kosmaty, na głowie miał rogi i stąpał dość pokracznie.
W odpowiedzi dusza jęknęła.
– Widzisz, jaki ze mnie mały diabełek? Nie mogę urosnąć, bo jedynie ludzki strach sprawia, że się powiększam. Bez niego jestem tak niepozorny, że ludzie nie potrafią mnie dostrzec. Jeżeli złożysz przysięgę, że pomożesz mi wzbudzić w ludziach strach, wepchnę cię znowu w ciało i będziesz żyć tak długo, aż przyjdzie starość, nad którą władzy nie posiadam.
Dusza mojej matki zgodziła się, bo bez ciała było jej jakoś nieswojo. Lubiła delikatne mrowienie, kiedy posiadając ciało, dotykała przedmiotów, zwłaszcza starych drzew. Albo to przyjemne łaskotanie w nosie, gdy wąchała aromatyczne potrawy i wywary z ziół. Dobrze znała tajemnice roślin i często korzystała z ich pomocy, chociaż ludzie tak łatwo potrafili oskarżyć o czary, zwłaszcza kobietę.
Boruta pstryknął palcami i nagle dach chaty powędrował w górę, stare belki zasklepiły się, a śnieg zsunął się po dachówkach na ziemię. Dziewczyna otworzyła oczy i początkowo bardzo się ucieszyła, potem jednak posmutniała, gdyż nie chciała być na usługach czarta. Długo się tym martwiła, aż w końcu zarzuciła na głowę chustkę i pobiegła do kościoła. Tym razem nie zatrzymała się przed bramą, lecz szybko weszła do środka, zatrzaskując drzwi tuż przed nosem rozeźlonego diabła.
– Niech mi ksiądz pomoże, bom z diabłem pakt zawarła, a przecież nie jestem złą dziewczyną – poprosiła proboszcza. – Ot, czasami ziółka sobie warzę, ale tylko w dobrej wierze i po to, żeby innym pomagać…
Ksiądz Molga pożałował dziewczyny, bo była młoda i jeszcze dużo dobrego mogła zdziałać, a potem klasnął w dłonie i wyszeptał, że z bożą pomocą to i diabła można pokonać.
Wieczorem, kiedy kobieta kładła się spać, diabeł przysiadł na jej parapecie i zaczął tak głośno walić w okno, że musiała je otworzyć.
– Dziewczyno, coś ty u księdza robiła? Widzisz moje ręce? Skurczyły się trochę, a przecież miałaś mi pomóc urosnąć. Wrócę tutaj za tydzień. Jeżeli dalej będę mały, wówczas śmierć ze sobą przyprowadzę i kary nie unikniesz.
– Nic się nie martw. Za tydzień wszystko się zmieni – rzekła kobieta, zacierając dłonie, co diabeł wziął za dobry znak, bo był przecież mały i jeszcze niezbyt mądry. – Tymczasem jutro wieczorem przyjdź na cmentarz, będzie pogrzeb, a ja ci pomogę żałobników wystraszyć.
Poszedł więc diabeł następnego dnia na cmentarz, a przy tym podskakiwał z radości tak bardzo, że nawet może z tego wszystkiego troszkę urósł, bo kot, który zwykle się go nie bał, teraz uciekł i jedynie wystawiał swój łebek zza drzewa. Ujrzał bies księdza w oddali i zdumiał się bardzo, gdyż ojczulek stał nad pustym grobem i coś mruczał, a zadowolony był przy tym, jakby się ulubionego gulaszu najadł. Zakradł się więc Boruta bliżej, oczy niepewnie przecierając, gdyż żałobnicy w wybornych humorach śmiali się i rozmawiali, jakby nie na pogrzebie byli, tylko na wesołej biesiadzie.
Wyskoczył na środek i zrobił groźną minę. Ludzie jednak, zamiast się go przestraszyć, zaczęli się jeszcze głośniej śmiać. Diabełek podkurczył ogon, zmalał i piekielnie się obraził.
– Patrzcie, jakie małe, bezbronne diablątko! – krzyknęła dziewczyna. – Schwytajmy go, póki ma krótkie nóżki i nie potrafi szybko biegać.
Rzucili się więc żałobnicy na diabła, pojmali go i związali, potem wrzucili do trumny, a wieko zabili gwoździami.
– Oto dzisiaj przyszło mi odprawić mszę za diabła – powiedział proboszcz i kazał spuścić trumnę na dno grobu.
Matce udało się wtedy przechytrzyć śmierć. Drugi raz jej się nie powiodło – przegrała z chorobą.
***
Ruszyliśmy ścieżką ku rozpadającej się bramie cmentarza. Przy wyjściu znajdował się grób księdza Jana Molgi. W powieści Ludzka rzecz Paweł Potoroczyn zrobił z niego księdza Morgę, żeby brzmiało bardziej chłopsko. Ksiądz Jan Molga uczył mnie religii w zerówce, niedługo potem zmarł.
Czy Polska była krajem, w którym mógł się pojawić Szatan albo Bóg? Zdaje się, że interesować się nią mogły tylko małe diabełki. Nie mogliśmy liczyć na rodzimych bożków, którzy wyginęli tak skutecznie, że dziś nawet nie pamiętamy dobrze ich imion.
Przemknęliśmy przez wioskę słabo oświetloną drogą i dotarliśmy do mojej ojcowizny. Wielu chciało mi obić gębę za debiutancką książkę, wolałem więc nie rzucać się w oczy. Mimo ciemności dało się zauważyć, że dom się zestarzał, zarósł bluszczem, a zabudowania gospodarcze niszczały: zapadł się dach w opustoszałej oborze, stodoła wymagała remontu, ktoś ukradł drzwi od drewutni. Wszędzie rosły pokrzywy i czarny bez. Brakowało w tym obejściu gospodarza. Jak to wszystko odbudować? Czy uda się kiedyś zarobić na to pieniądze? Na literaturze? Na filmach?
We framudze drzwi czekało na mnie wezwanie od komornika. W końcu będzie trzeba zapłacić zaległą grzywnę za handel podrabianymi kartami telefonicznymi. Grozili, że jak nie zapłacę, to mnie wsadzą. Kiedyś zakładałem, że będę albo aż tak biedny, że tych długów nikt ode mnie nie wyegzekwuje, albo zostanę milionerem i spłacę wszystko od razu. Nie stało się ani tak, ani tak, więc musiałem te zobowiązania uiszczać w ratach.
Ruszyłem do swojego pokoju, by pooglądać stare dyplomy, puchary, medale. Niektóre z nich zamierzałem zabrać ze sobą, żeby wspominać czasy, kiedy byłem potężny – przynajmniej w szkole i na boisku. Może moc znów do mnie wróci?
Wszedłem po schodkach na górę, gdzie znajdowała się sypialnia rodziców. Od śmierci matki niczego tutaj nie zmieniałem. Na stole leżał modlitewnik o zniszczonej okładce, na oparciu krzesła wisiały jakieś stare sukienki, chustki na głowę. Ściany były ozdobione wyblakłymi matami z mądrościami ludowymi. „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje” – to było ulubione przysłowie mojej matki. Zgoda pomiędzy nią a ojcem rzadko się jednak zdarzała. Ojciec potrafił zepsuć wszystko, o co matka tak się starała. Doprowadził naszą rodzinę do klęski, marząc o zbudowaniu Księstwa. Teraz, spośród wszystkich członków naszego rodu, tylko ja mogłem je zbudować. I czyż nie budowałem jego podwalin, pracując nad książkami i scenariuszami?
Na końcu korytarza znajdowały się przeszklone drzwi. Pchnąłem je i znalazłem się w przestronnej kuchni. Ceramiczny zlew, olbrzymia lodówka, którą matka kupiła na raty niedługo przed swoją śmiercią, kuchenka gazowa i spory stół nakryty dziurawą ceratą, na której widniały obrazki z sawanny. Słoń nie miał głowy, bo przypaliłem mu ją kiedyś rondelkiem z jajecznicą. Na blacie szafki stał chlebak. Chleba nie kupowaliśmy, piekła go matka. Dlatego kojarzył mi się z nią. Gdy stąd wyjeżdżałem, schowałem do chlebaka notatki do książki o moim dzieciństwie. Obawiałem się, że zostały zjedzone przez myszy, ale nie – były tam. To głównie po nie się tutaj zjawiłem. Zapakowałem pokreślone kartki do podróżnej torby i wróciłem do Renaty, która czekała na mnie w pokoju.
Utrzymanie rodziny to nie przelewki. W przypadku pisarza – bezpardonowa walka o każde zlecenie, spotkanie autorskie. Na boisku nie unikałem ostrych starć, teraz też nie zamierzałem odpuszczać. Od początku była we mnie niezgoda na klęskę. Nie chciałem, jak mieszkańcy rodzinnej wsi, mieć porażki wypisanej na twarzy. Zresztą nie tylko tak jak oni. Jak mieszkańcy Świętokrzyskiego. Jak Polacy. Jak Słowianie. Ale – czy ja na pewno byłem Słowianinem?
Znalazłem czystą pościel. Sprawdziwszy, czy nie zalęgły się w niej mole, umościliśmy sobie legowisko. Przed snem oglądaliśmy zdjęcia rodziców w starym albumie.
– To ona wybrała mi ciebie na żonę – przypomniałem Renacie, patrząc na zdjęcie matki, na którym była młodą dziewczyną. Może nieco zbyt pyzatą jak na mój gust, zbyt pulchną, ale ładną. Mogła mieć, kogo chciała, tak się niekiedy przechwalała. Mimo to wybrała mojego ojca. Robiłem wszystko, żeby moja młoda żona nie żałowała, że została ze mną. Gdy ją poznałem, matka mi się przyśniła i powiedziała, że mam się zaopiekować Renatą. Od zawsze chciała „zatwierdzić” moją żonę, więc nawet po śmierci jej się to udało. To była świetna rada. Niedługo potem odrobiłem straty w rodzinie – urodził się nasz synek.
Zasnęliśmy. I wtedy ponownie zjawiła się matka.
– Wymienili zamki, czy co? Nie chcą, żebym do nich przychodziła? Sporo się tutaj zmieniło… Zajęta byłam, to nie przychodziłam, musiałam załatwić kilka spraw… Teraz wreszcie mam dużo czasu, choć tych spraw i tak się nie udało załatwić. Kiedyś wszystko było łatwiejsze, co to się z człowiekiem teraz porobiło – mówiła do siebie, przeglądając swoją szafę w poszukiwaniu ulubionej chustki.
– Robiłam je kiedyś dla całej wsi – powiedziała, rozkładając serwetkę, którą wyhaftowała.
Martwiła się, że dom się starzeje. Dawno nie był remontowany. Przeczytała z niezadowoleniem wezwanie do zapłaty grzywny.
– No i jak oni żyją? Czy jakoś sobie chłopak radzi? Wszystko poświęciłam, żeby mu się udało. I co? Po co mu ta literatura była? To trochę moja wina, bo jak się zaczęły u niego te ciągoty, to mu jeszcze maszynę do pisania przydźwigałam na plecach z Ostrowca. Było go bardziej do roboty w polu gonić, może by mu przeszło. Prawo by skończył, grosz godziwy by zarabiał. A tak to co? Żonę ma, synka ma, musi o nich myśleć. Pamiętam, jak on był mały. Kiedyś źle mu pieluchę założyłam, to kupa do łóżeczka wypadła, całą poszewkę trzeba było prać, tylko sobie pracy narobiłam przez tę niezręczność. Teraz są pampersy. Tetrowe były utrapieniem. Ile to się trzeba było tego naprać! Matko Boska kochana! Cały sad był nimi zabielony jesienią, ktoś mógłby pomyśleć, że jabłonie zakwitły, zamiast owocować. I tych sztucznych zupek nie było, tylko kaszki się gotowało. O, garnek. Zupy bym mu ugotowała. Pomidorową lubił. Dlaczego nie mogę mu nic ugotować? Czy ta jego żonka dobrze gotuje? Młodą dziewczynę sobie wziął, to kiedy ona się miała nauczyć gotować? Teraz młodych to obchodzą tylko zakupy, wycieczki, kino, a nie garnki. Żyją jak koczownicy. Boże, na co mu to przyszło, mojemu dziecku. Mówiłam, żeby się nie zajmował tą literaturą. Wynajmują mieszkanie i jak studenci żyją. Ciągle na walizkach. Te walizki w kącie stoją nierozpakowane, bo i po co rozpakowywać, jak nie wiadomo, ile pomieszkają? I co oni mają w tych walizkach? Ubrania, jakieś nagrody, dyplomy, talerze. Wszystko wymieszane. Bałagan. Powoli tracę cierpliwość. Ale matka powinna wierzyć w swoje dziecko. Wierzyłam wcześniej, to i teraz muszę wierzyć. Zawsze mu pomagałam.
I mama się rozpłakała.
– Jednego razu pojechałam do wydawnictwa do Warszawy i pytam się, czemu książki nie chcą mu wydać. Mój Boże, dwadzieścia razy powieść przepisywał i nic. Popatrzyli na mnie jak na wariatkę. Niby obiecali, że na pewno się odezwą, ale wrócili do swoich zajęć i tyle. Nigdy się nie dowiedział, że byłam u tych wydawców, boby się na mnie obraził. Wtedy się zdenerwowałam. Mówię do niego: jak ci nie chcą wydać, to sam to zrób. Masz tutaj złoty pierścionek po ciotce z Nowej Huty, bardzo drogi. Idź do lombardu i sprzedaj. I wydaj za to książkę. Tak zrobił. Dał mi pierwszy egzemplarz. A jaki był zadowolony! Co z tego, jak niedługo zaczęły się kłopoty. W tej książce całą naszą wieś opisał. Ale się wszyscy wściekli! Pobić go chcieli! Wójt to nawet na niego policję nasyłał! Nie miał odtąd życia w naszej wiosce, wracać do domu mógł tylko nocą. Baby w sklepie to mnie potem pytały: a jak się pani do tego swojego pisorza w domu zwraco? Na pan? A ja na to: też mi pan, w dupę bym chętnie dała, jak coś źle robi, ale na to się już nie odważę, bo za duży.
Matka spojrzała z uśmiechem w naszym kierunku.
– Czy to telefon tak dzwoni? Nie będę odbierać, bo to przecież nie do mnie. Kiedyś, jak był na studiach, to leciałam do słuchawki w podskokach, tak lubiłam z nim rozmawiać. O wszystkim mógł mi opowiedzieć, o wszystko poprosić. Pamiętam, jak mu głupio było, kiedy musiał powtarzać rok na studiach prawniczych. Długo się nie przyznawał. Byłam zdziwiona, bo w liceum piątkowym uczniem był. A tutaj takie niepowodzenie. Do komisyjnego doszło. Sprzedałam więc krowę i poszedł zdawać. Nie zdał. Za rok znowu nie. Co się stało? Przerosło go to? Chyba nie. Po prostu zajął się pisaniem. Oszukiwał mnie, że się uczy. Brał pieniądze, moją krwawicę, i pisał. Ale jak zobaczyłam jego pierwszą książkę, to mi przeszło. Tylko dlaczego on ze mnie zrobił taką prostą kobitę w tej swojej powieści? Szkół nie skończyłam, ale mądrzejsza byłam od tych, co pokończyły. Brygadzistką w zakładach krawieckich mogłam zostać, jakbym maturę zrobiła. Nie zostałam, bo trzeba było w polu robić. Chłop mi nie pozwolił.
Podeszła do stołu, na którym leżał mój portfel.
– Zdjęcie wnuka… – uśmiechnęła się. – Tak na niego czekałam. Zawsze lubiłam małe dzieci. Wszystkim sąsiadkom dzieciaki wyniańczyłam, a swoim wnuczkiem zająć się nie mogę. Wymarzyłam sobie, że mój syn będzie blondynem i że będzie miał czarne rzęsy i brwi. I taki właśnie się urodził. Baby ze wsi mówiły, że musiałam się na kogoś zapatrzyć, to dlatego tak wyszło. Kiedy miał cztery lata, babka jedna mnie zapytała, ile moja córka ma lat. A ja mówię, że to syn. Ta na to, że za ładny na chłopczyka. Dla niej pewnie powinien być tylko trochę ładniejszy od małpy, nie ubliżając małpom, to byłoby wtedy dobrze. Dzieciaki przychodziły do niego w szkole i prosiły o rozsądzenie ich sporów. I on to robił. Mądry dzieciak był. Ludzie z całej okolicy się zastanawiali, co z niego wyrośnie. Naukowiec albo ksiądz. Krowę za krową z obory wyprowadzałam, żeby mógł się uczyć. A on co? Pisarz. Mój Boże! Od Świętego Krzyża wicher wieje, hej! Tak śpiewali kiedyś ludzie u nas na wsi. Kiedy to było? Moje zdjęcie w ramce… Ze dwadzieścia cztery lata wtedy miałam. Pół Opatowa, gdzie jeździłam do pracy, się we mnie kochało… A ta jego żonka dużo szczuplejsza ode mnie. Co ona je, że taka szczupła? Może mało gotują? Czy ty aby synku nie głodujesz? Zawsze mu mówiłam: no i co tak siedzisz w domu? Idź między ludzi, rób coś. Nigdy nie wracał z pustymi rękami. Najważniejsze to mieć w sobie ciekawość świata i pracować nad sobą. Nie ma nic gorszego jak nuda. To po mnie on jest taki. Bogu dzięki, że do ojca się nie wrodził. No, w jednym są tacy sami. W opowiadaniu historyjek. Od Świętego Krzyża wicher wieje, hej! A co to tak dzwoni?
***
Obudził mnie dzwonek do drzwi. Wyjrzałem przez judasza. Z trudem go rozpoznałem, ale bez wątpienia był to Drabik, znajomy ze studiów prawniczych. Co mogło go tu sprowadzić? No tak, pracował jako komornik. Do tego mu się jego wiedza prawnicza przydała, jak wielu innym windykatorom. Za niezapłaconą grzywnę mnie ścigał!
– Trzeba jednak mieć coś nie tak z głową, żeby wybrać ten zawód – rzuciłem do niego, wychodząc przed dom.
– Wiedziałem, że w końcu cię namierzę, choć tu nie przyjeżdżasz. Nie ma się zresztą co dziwić. Wszyscy cię nienawidzą…
– Prawnik, najgorszy zawód – splunąłem mu pod nogi, niemal opluwając te idealnie wypastowane lakierki. – Zawsze oszukujesz. Albo udajesz, że wierzysz w czyjąś niewinność, chociaż to morderca czy pedofil, albo ścigasz niewinnych ludzi, gnoisz ich, bo chcesz się wykazać. Jesteś prokuratorem albo komornikiem…
– Nie filozofuj. Trzeba zapłacić grzywnę, bo pójdziesz siedzieć. Mogłeś odpracować, ale nie, ty sobie robotą rąk nie będziesz brudził… To teraz płać!
– Nie mam kasy.
– Ponoć z książek żyjesz. W telewizji cię widziałem.
Wzruszyłem ramionami. Co mu miałem tłumaczyć? Moje wydawnictwo nazywało się „Niedochodowicz i S-ka”. Nie wróżyło to za dobrze moim interesom.
– Pewnie słabo zarabiasz, bo jesteś kiepskim pisarzem.
– Dorabiasz jako krytyk? – tym razem udało mi się trafić śliną w jego lewy but. Kiedy był na studiach, siedział w kiblu i przed lustrem uczył się na pamięć prawniczych definicji. Dla żartów wszyscy kopaliśmy go wtedy w dupę.
– Będę musiał zabezpieczyć te meble – teraz to on triumfował, kopał mnie w tyłek. – Zachciało się wielkiego świata? Ha? Opisałeś nas? – śmiał się, mijając mnie w drzwiach. – No widzisz. Głupie książki piszesz – mówił, rozglądając się po korytarzu. Poszedł do kuchni.
Nie miałem żadnych argumentów na swoją obronę. Zacząłem się z nim szamotać o stary fotel, ulubiony mebel mojej matki. Pchnąłem go na podłogę, a wtedy zdjęcie matki spadło z biurka na jego głowę. Szkło się rozbiło i rozcięło wyłysiałą pałę Drabika.
– Podam cię za to do sądu! – wściekł się.
– Moją matkę podaj! – zadrwiłem. – Mogę pokazać, w którym grobie leży… – zamierzyłem się.
Wiedział, że mogę mu dać w ryja, pamiętał ze studiów, jak za akademikiem dostał ode mnie lanie po meczu. Nie tylko dlatego mnie nienawidził. Poza skończeniem wydziału prawa nic więcej mu w życiu nie wyszło.
– Jeszcze tutaj wrócę! Z policją! Zniszczę cię! – odgrażał się, kiedy zamykałem za nim drzwi.
Nagle obok mnie stanęła Renata, a w jej wzroku zauważyłem ten sam zawód, który widziałem w oczach matki, gdy ojciec znów coś zawalił.
Podążałem drogą, której niezmienność została zagwarantowana zdumiewającą trwałością słowa pisanego. Droga wiodła przez wieś, która utkwiła w literaturze, a tym samym stała się nieśmiertelna. Było stąd zaledwie dwadzieścia minut marszu do Orkanówki.
Nie mniej od tego, co widziałem, obchodziło mnie to, co zapamiętałem z książki Orkana. Z tych wieczornych lektur przy darciu pierza. W końcu postąpiłem prawie tak samo jak Orkan – w swym debiucie powieściowym Niech żyje wolność opisałem swoją rodzinną wieś. Miejsce, które znałem najlepiej. Szukałem sposobu, by oddać język i wydarzenia, a inspirację znalazłem w Komornikach.
Wszedł Orkan na literacki bankiet bez tremy. W odróżnieniu od innych synów chłopskich nie obracał czapki w rękach, nie spuszczał wzroku, by poddańczo milczeć. Źródeł jego odporności na kompleksy należy szukać właśnie w niezwykle silnym zakorzenieniu w chłopskiej kulturze oraz w wierze w jej bogactwo i posłannictwo. I to mi się właśnie najbardziej u Orkana podobało.
Jednak to nie do Orkanówki, a do pomalowanej na zielono obskurnej budy skierowałem najpierw swoje kroki – znajdowała się tutaj baza Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Koninkach. Wszedłem do środka. Wnętrze wyglądało, jakby czas zatrzymał się tutaj trzydzieści lat temu.
– Dzień dobry, przyjechałem napisać reportaż… – powiedziałem na widok ładnej brunetki siedzącej za biurkiem.
– Pan prezes czeka na pana.
Dziewczyna się uśmiechnęła. Była młodą góralką, choć mówiła bez gwarowych naleciałości. Piersi miała wielkie jak bochenki chleba opalone na brązowo w solarium.
Szukałem sposobu na utrzymanie i znalazłem pracę jako reporter w piśmie branżowym. Jako dziennikarz „Ruchu Spółdzielczego” czułem się coraz pewniej – opisałem kilka spółdzielni rolniczych na Lubelszczyźnie, a teraz zacząłem jeździć w teren. Ku mojemu zaskoczeniu GS-y miały się całkiem dobrze, a niektóre – wręcz znakomicie. Część z nich jednak dogorywała, jak ten w Koninkach. Wszystko zależało od tego, kto był prezesem instytucji. Niekiedy był to dziewięćdziesięciosześcioletni dziadek (jak w Zamościu), czasem jakiś kombinator, który kilkadziesiąt lat temu zaczynał robotę w spółdzielni jako magazynier, a po latach został prezesem.
– Witam serdecznie pana redaktora! – tutejszy prezes miał około sześćdziesiątki. Wystroił się w garnitur, bo wiedział, że przyjadę. – Pan siada – wskazał mi miejsce. – Marzenka, kawka dla pana! A może coś mocniejszego? – mrugnął do mnie porozumiewawczo.
W redakcji widziano we mnie nadzieję na dobry kontakt z wsią. W końcu byłem chłopakiem spod Świętego Krzyża, który przechodził wszystkie szczeble awansu społecznego. Taki trochę Tańczący jastrząb. Tamten jednak ostatecznie przegrał. Wierzyłem, że jestem od niego silniejszy i sprytniejszy.
– Może pan coś o sobie opowie? – wyciągnąłem notes i czekałem.
– Najbardziej denerwuje mnie, że na spółdzielczość się patrzy przez pryzmat komunizmu – prezes się napuszył. – Przeszłem przez wszystkie szczeble kariery – mówił, tłustymi łapkami ściskając nagrody. – Panie, kim ja tu nie byłem? Kierowcą, magazynierem, piekarzem. Wszystko robiłem…
– Można powiedzieć, że zrobił pan karierę w amerykańskim stylu: od chłopaka na posyłki do szefa firmy.
Uśmiechnął się. Widać zaimponowało mu to porównanie.
– Od pewnego czasu zmienia się profil naszej spółdzielni – ciągnął prezes. – Z rolniczego w handlowy. Naszą domeną jest sprzedaż detaliczna w trzech sklepach ogólnospożywczych, które posiadamy. Trzeba wiedzieć, że dwa z nich są wielkopowierzchniowe, samoobsługowe. Kupuje w nich okoliczna ludność, ale także turyści przyjeżdżający w Gorce.
Przestałem go słuchać, myślałem o Orkanie. Największym atutem powieści była jej aktualność. Komorników należy uznać za dokument z bardzo ważnego dla wsi okresu. Orkan przedstawia bowiem wiejską degrengoladę przełomu XVIII i XIX wieku. Obecnie rzadko wspomina się o przerażającej nędzy panującej wtedy na polskiej wsi – bez względu na to, pod jakim była zaborem. Nie mówi się o częstych przypadkach śmierci głodowej. Dawna wspólnota nie wytrzymywała próby czasu, uwidoczniło się wiejskie rozwarstwienie rozluźniające dotychczasowe więzi. Zaborcy wbijali w gromadę ekonomiczny klin. Doprowadzając do skruszenia włościańskiej solidarności, prowokowali wzajemną nieufność i zawiść. Jakież to było aktualne! Komornicy to książka o chłopskiej biedzie. Józek i podobni do niego wyruszali do Pesztu, tak jak obecnie ludzie ode mnie ze wsi jeździli do Niemiec i na Wyspy, żeby poprawić swój byt.
– Spółdzielnia posiada także własną piekarnię, która cieszy się uznaniem w całym regionie. Naszym najbardziej znanym produktem jest chleb orkanowski. Marzenka, wejdź!
Weszła sekretarka, niosąc reklamówkę pełną sporych bochnów.
– To dla pana, na próbę… – kołysała swymi spieczonymi cycami.
Chleb miał okrągły kształt, a skórka była brązowa.
– W dotyku sprężysty, natomiast po przekrojeniu jego miękisz jest wilgotny z dość dużymi porami – zachwalał prezes. – Ma wyrazisty, lekko kwaśny smak. Zapach jest ostrzejszy, z wyczuwalną nutą zakwasu chlebowego.
Przypomniały mi się czasy, kiedy polskie wioski były „samowystarczalne”. Wiązało się to z prowadzeniem przydomowych gospodarstw. Kobiety same wypiekały chleb w piecach z palonej cegły. Myślałem o mojej matce. Jej chleb był najlepszy.
Zwiedzając zabudowania spółdzielni, przypomniałem sobie swoje dzieciństwo: stanie w kolejkach po zakupy. To załatwianie czegoś, ciągłe braki. Zmartwioną wiecznie matkę. Taka była moja przeszłość. A musiał ją osłodzić miś z oberwanym uszkiem, z którego wypadały pakuły.
– Dla pana kiełbasa i podroby – powiedział prezes – z naszej masarni.
Prezes obiecał odwieźć mnie za godzinę do Mszany Dolnej, skąd miałem busa do Krakowa, a stamtąd do Nałęczowa.
Objuczony chlebem i wędlinami, ruszyłem w kierunku Orkanówki. Poszczekiwał na mnie lichy kundelek, może zwęszył kiełbasę? Wiele takich lichych, krytycznoliterackich kundelków obszczekiwało Orkana. A przecież to był samorodny pisarski talent, o którym świadczyły dar obserwacji oraz znakomite portrety psychologiczne – jego proza to targowisko charakterów, jarmark ludzkich natur, odpust szlachetności i podłości, mądrości i głupoty. A wszystkie te atrybuty występowały obok siebie na równych prawach. Każdy bohater był oceniany przez wiejską społeczność, która na podobieństwo greckiego chóru stanowiła niezbędny element realnego spektaklu. Bez niej każdy z bohaterów byłby jedynie statystą. Wiejska społeczność potępiała, współczuła, rozgrzeszała i osądzała.
Rozmyślałem o Chybowym traczu. Toż ja także miałem takie „traczowe” opowiadanie w tomie Niech żyje wolność. Zatytułowałem je Niebo, krew i wino. Tyle że u mnie to bardziej struktura zamknięta – opowiadanie, które jest autonomiczne względem reszty rozdziałów-opowiadań. Kiedy je pisałem, w głowie miałem traczową historię Orkana. U mnie Chybą Zładyszkiem był lokalny biznesmen o ksywie Jezusek, dwulicowy baca, który z czasem został wójtem.
U Orkana interesujący wydawali mi się też bohaterowie dalszego planu. Na przykład Błażek.
„Prusak się zbroi – ciągnął Błażek – Francuz gotowy, ino czeka. Italjanin też pudzie, bo jakże? Skoro zaczną, to wszyscy razem”1 – takie przemyślenia snuje on w tartaku. Czyż nie pobrzmiewa w tym późniejsze zdanie z Wesela – „Chińcyki trzymają się mocno”2?
Chłopi mówili z chłopska, z góralska. I w tym tkwiła niezmienna moc tej prozy – w dialogu, w samej opowieści. Orkan odważył się pisać gwarą jako jeden z pierwszych. Góralska scenografia jest jak adres na widokówce. Ukazanie oryginalności regionu nie stanowi tu jednak celu samego w sobie. Orkan nie pokazuje etnograficznej odrębności w sposób zaplanowany. Jest to tło konieczne do przedstawienia zdarzeń i wartości, które pozostałyby nimi w każdej innej scenerii.
Wytykano Orkanowi, że odmalował wieś zbyt czarnymi barwami. Ale tak myśleć mogli chyba tylko ci, którzy wsi zupełnie nie znali. To nie była młodopolska chłopomania, a życie w całej jego nędzy. Powieściopisarz taki jak Orkan był nie tylko reporterem opisującym bieżącą chwilę – potrafił spomiędzy zdarzeń wybrać najbardziej charakterystyczne fakty i uwydatnić niezmienne cechy odtwarzanych zjawisk. Minęło sto lat i kiedy ja opisałem swą rodzinną wieś, również podniosły się głosy, że przesadziłem, przerysowując postaci i konflikty. Moja książka nie spodobała się zwłaszcza lokalnym politykom. Zapraszałem ich, żeby przyjechali na chwilę pod jedyny sklep monopolowy we wsi i zobaczyli tę całą nędzę, ale nie chcieli. Warszawscy krytycy też mi nie dowierzali i woleli w swych gabinetach klecić recenzyjki o moim czarnowidztwie.
Szedłem przez Koninki, a myślałem o swojej rodzinnej wsi. Co zrobić z ziemią? Byłem jak Odys, który przemierza świat, ale wiedziałem, że gdzieś tam jest moja Itaka, rodzinna ziemia świętokrzyska. Gdybym sprzedał dom i ziemię, może wreszcie przestałbym spoglądać wstecz, odrzuciłbym niepotrzebną cumę? A może właśnie z tego powodu zupełnie bym się rozsypał, stracił najważniejszy punkt odniesienia? Nie mogłem patrzeć, jak ziemia, którą uczono mnie kochać, leży odłogiem.
Przystanąłem przy kapliczce, która ponoć zatrzymała kiedyś epidemię cholery. Minęła mnie grupka kolarzy. Koninki to dziś jeden z najbardziej znanych ośrodków kolarstwa górskiego, gdzie trenuje się głównie zjazdy.
Wiatr obrywał resztki liści z drzew. Porudział Turbacz wbijający się klinem w rzeczną dolinkę. Czy pisarz wchodził na jego szczyt, by spoglądać na Koninki? Czy to tam zastanawiał się nad swoją powieścią? Bo nie jest to przecież książka wymyślona za biurkiem. Ta powieść sama się Orkanowi napisała. Podobnie było z Listami ze wsi, z Drogą Czwartaków. Nie chciały się Orkanowi pisać dramaty. Nie napisała się Czantoria, powieść konkursowa. Od razu można było odróżnić, co pisarz widział na własne oczy, a co próbował zmyślić. Mam podobną wadę. Interesuje mnie tylko prawdziwe życie w różnych jego odsłonach. Konfabulowanie jakoś nigdy mi nie wychodziło, liczyły się tylko konkrety.
Myślałem też o swojej matce niby o Margośce, której Józek wyruszył w świat za pracą. Tamta sprzedała ostatnie kozy, a moja matka wyprzedawała krowę po krowie, żeby starczyło na moje studia – najpierw prawnicze, a potem polonistyczne. Nie skończyłem ani jednych, ani drugich, dyplom odebrałem dopiero w szkole scenariuszowej. Kiedy wyruszałem z domu za lepszym bytem, matka żegnała mnie tak jak Margośka – z lękiem, ale i nadzieją. Jej los był podobny. Nie doczekała ani mojego sukcesu, ani wnuka.
W końcu przyjechał po mnie prezes GS-u.
– Orkan? – prezes uśmiechnął się kpiąco. – A, to ten! Nie chciało mu się w polu robić, to książki pisoł.
Pomyślałem o mojej matce, która zmarła na raka w nędzy, dręczona przez… komorników. Tych z praktyką prawniczą.
W. Orkan, Komornicy, Towarzystwo Wydawnicze, Lwów 1900, s. 38. [wróć]
S. Wyspiański, Wesele, Fundacja Klucz, Warszawa 2009, s. 5. [wróć]
Na stadionie Cracovii kręcono dziś film o tym, jak zamiast piłkarzem zostałem pisarzem. Opowiadałem o swojej drodze z boiska do literatury. Mimo wielu prób zdobycia konkretnego zawodu na koniec pozostało mi tylko pisanie – jedynie jako pisarz nie wyszedłem na kompletnego nieudacznika. Usprawiedliwiałem się, że te wszystkie chybione inicjatywy – piłka nożna, studia prawnicze i polonistyczne, lewe biznesy, wyprawa emigracyjna – to było tylko zbieranie doświadczeń do przyszłych książek. Moja literatura karmiła się moimi porażkami. Byłem skazany na książki.
Nie zrobiłem kariery w Krakowie jako piłkarz, ale wróciłem tu po latach jako pisarz. Trzymiesięczne stypendium literackie w Willi Decjusza ratowało mnie z finansowej opresji. Teraz, już bez lewej forsy, płaciłem za przewinienia popełnione w czasach, gdy kasy było mnóstwo. W dodatku miałem rodzinę na utrzymaniu. Nikt tego nie rozumiał – ani wydawcy, ani producenci filmowi. Mogłem liczyć tylko na kilka osób, od których ciągle brałem pieniądze i którym bez przerwy coś wisiałem. Wielu z nich w końcu przestało mi pożyczać.
Pasażer na sąsiednim siedzeniu autobusu czytał „Przegląd Sportowy”. Na pierwszej stronie widniał artykuł o wieczornym finale Ligi Mistrzów – AC Milan kontra FC Liverpool. To miał być rewanż za finał w Stambule z 2005 roku. Zamiast tego stypendium w Krakowie wolałbym choćby ławkę rezerwowych w Liverpoolu. Byłem w najlepszym dla piłkarza wieku, a już w ogóle nie grałem.
Przytyłem prawie dwadzieścia kilogramów – moja waga dobiła do dziewięćdziesiątki! A moja żona nawet będąc w ciąży, przytyła tylko sześć i pół kilograma, z czego sam syn ważył trzy i pół. Tydzień po porodzie Reni nie został żaden ślad po ciąży, oczywiście nie licząc Wiktorka. Ja natomiast… Może dlatego, że tuż po powrocie z Francji zamieszkaliśmy u rodziców Reni. Teściowa nas dokarmiała, a że Renata nie chciała przytyć, jej matka ciągle podsuwała mi żarcie. Miesiąc temu ochoczo zabrałem się do treningów – codziennie biegałem po Panieńskich Skałach. Rezultaty szybko się pojawiły. Gombrowicz koło trzydziestki wyglądał jak dwudziestoparolatek. Podobnie było ze mną. Przesunięcie w czasie o dziesięć lat. I tego właśnie było mi trzeba – koło czterdziestki zamierzałem kupić dom, złotego mercedesa i zostać milionerem. I wyglądać wtedy na trzydziestolatka. Czy można mieć inne plany, jeśli się pochodzi z biednej rodziny?
Wysiedliśmy z autobusu 152, który był moim ulubionym środkiem komunikacji – przemierzał całe miasto, łącząc Nową Hutę z Wolą Justowską. Nie zdobyłem Krakowa jako piłkarz ani jako biegacz – w czasie studiów w Lublinie przyjechałem tu na zawody w biegach ulicznych. Sztafeta liczyła pięć osób, a trener wyznaczył mnie na pierwszą zmianę. Zaczynałem na Plantach, a kończyłem na Rynku. Ostatni zawodnik finiszował na kopcu Kościuszki. Udział w wyścigu brały trzydzieści trzy sztafety i choć przybiegłem jako jedenasty, trener zarzucał mi, że po drodze wybrałem się na piwo do którejś z przyrynkowych knajpek. Na dobrym poziomie biegałem jeszcze przez rok, zdobywając drużynowo brązowy medal Akademickich Mistrzostw Polski w Biegach Przełajowych nad Zalewem Zemborzyckim w Lublinie. Następnie uczestniczyłem z powodzeniem jedynie w sztafecie „Bieg o beczkę piwa” podczas juwenaliów w Lublinie, a moim ostatnim sukcesem w karierze było trzecie miejsce w… Biegu Abstynenta w Kraśniku.
– Wybrałem sobie drogę do celu najtrudniejszą z możliwych: zostałem pisarzem – powiedziałem ni to do siebie, ni to do Renaty. – A życie zawsze miałem utrudnione. Najpierw urodziłem się na wsi, a potem, z wyboru, zająłem się literaturą – urwałem, myśląc o tym, że nasza pamięć magazynuje fragmenty: anegdoty, sekwencje, twarze. W taki sposób zamierzałem pisać: żeby ludzkie życie przedstawiać jako złożone z fragmentów, które nie zawsze układają się w idealną strukturę i rzadko mają puentę. Czasem przecież spotykało się kogoś w pociągu… i nigdy więcej już się tej osoby nie widziało. W klasycznej powieści albo w filmie z takiego spotkania musiałoby coś wyniknąć – romans, kradzież, morderstwo. W normalnym życiu właściwie nigdy nie ma kontynuacji. I to wydaje mi się znacznie ciekawsze niż sztucznie budowane wątki. Bohater z początku książki nie zawsze musi przecież wrócić w jej finale.
Wózek ze śpiącym Wiktorem podskakiwał na bruku, a ja spoglądałem na wielojęzyczny tłum przewalający się przez centrum miasta. Może podbiję Kraków jako pisarz? I pomyśleć: kiedyś wszyscy sądzili, że nadaję się tylko do kopania piłki. A tu – cóż za metamorfoza! Jako pisarz pełną gębą udzielam wywiadów nawet Kazi Szczuce! Nieufna wobec wszystkiego i wszystkich zaprosiła mnie do swojego programu o książkach Wydanie drugie poprawione. Pasowałem tam dlatego, że sam byłem takim wydaniem drugim poprawionym – to pierwsze, piłkarskie, nie do końca się udało.
Z niechęcią patrzyłem na hałaśliwych Angoli, którzy dzięki tanim liniom lotniczym spędzali weekend w Krakowie. Dawali miastu funty zarobione w fabrykach Liverpoolu albo Manchesteru – i nic więcej. Kiedy na nich patrzyłem, obiecałem sobie, że już nigdy nie ruszę za granicę, by szukać pracy jako tania siła robocza. Mogłem polecieć do Paryża, ale na bagietki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki