Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
46 osób interesuje się tą książką
W świecie, gdzie magia zarezerwowana jest tylko dla mężczyzn, stara wiedźma postanawia rzucić wyzwanie upływającemu czasowi. Wyrusza w podróż, która ma ją doprowadzić do legendarnej Księgi Nieśmiertelności. Artefakt ma jej zapewnić wieczną młodość i zdrowie.
Pomagają jej w tym: sprytny złodziejaszek, utalentowana czarodziejka, podstarzały wojownik, rządny przygód krasnolud i mrukliwy elf. Niecodzienna drużyna musi się zmagać z niebezpiecznymi potworami, bóstwami wyjętymi prosto z legend i najgorszym wrogiem – zdradą.
Opowieść, która przeniesie cię w wibrujący magią świat.
Czy Guruba odnajdzie artefakt? Czy drużyna dopnie swego?
Daj się ponieść przygodzie i odkryj, co do zaoferowania ma Grimaland.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Królestwo Grimaland od wieków uważane było za kolebkę magii. Czarodzieje i czarodziejki żyli w zgodzie, dzieląc się wiedzą zdobytą przez lata nauki. Ogromne zamczysko – Milczący Zakon – było niegdyś schronieniem dla wszystkich zgłębiających arkana magii. Sale i korytarze tętniły życiem. Gdzie się nie poszło, tam młodociani adepci ćwiczyli swoje umiejętności. Rzucano zaklęcia, warzono eliksiry, uczono się mowy zwierząt. Korytarze co rusz rozbłyskiwały iskrami, a profesorowie z pobłażaniem przyglądali się staraniom uczniów.
Zamek należał do najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziały oczy mieszkańców pobliskiego miasta Villeine. Białe mury pięły się niemal do samego nieba. Błyszczały topazy, rubiny i diamenty zatopione w ciężkich kamieniach. Kolorowe witraże mieniły się wszystkimi kolorami tęczy w ogromnych oknach. Zaczarowane, a jakże, ukazywały najważniejsze sceny z życia czarodziejów i królestwa. Ogrody otaczające budowlę były perłą w koronie zamczyska. Schronienie mogły znaleźć tam najróżniejsze gatunki zwierząt, poczynając od pospolitych wróbli, po magiczne wiwerny. Magowie, parający się zielarstwem i uzdrawianiem, leczyli swoich podopiecznych, po czym pozwalali im odejść, zaskarbiając sobie ich dozgonną wdzięczność.
Budynek wibrował magią. Zewsząd dobiegały starożytne inkantacje, wokół sypały się iskry mniej lub bardziej udanych zaklęć, a Zakon był zawsze otwarty dla przybyszów. Gościł w swoich murach zbłąkanych przybyszów, racząc ich ucztami i pokazami czarów w wykonaniu adeptów. Uwielbiano czarodziejów, dzięki czemu szczycili się posłuchem i szacunkiem.
Niegdyś magia nie znała płci. Uczniami mogli być zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. W zamku istniały dwa skrzydła składające się na sypialnie dla przeciwległych płci. W ciągu dnia mieszały się one ze sobą, a na wieczór wracały do swoich izb. Życie płynęło tak przez wiele setek lat. Uczniowie przychodzili i odchodzili, profesorowie się zmieniali, ale cały czas przyświecał im jeden szczytny cel – propagowanie magii i nauka jej bezpiecznego użytkowania.
Doskonały system oświaty nie sprawił jednak, że całkowicie wyeliminowano maruderów. Po uzyskaniu podstaw wiedzy tajemnej pewna część uczniów zaczynała fascynować się ciemną stroną magii. Jej nie uczono w Milczącym Zakonie. Była całkowicie zakazana, więc tego, jak uczniowie się o niej dowiadywali, nikt nie wiedział. Pilnie strzeżona tajemnica wyszła na jaw pewnego deszczowego popołudnia, gdy Magus Ognius, parający się magią ognisto-bojową, znalazł martwego podopiecznego.
W Zakonie tego dnia zawrzało. Zewsząd dobiegały głośne pomówienia, uczniowie zaczęli zgłaszać rzekomo mroczne zainteresowania nauczycieli, nauczyciele zaś w każdym adepcie widzieli czarnomagiczne zdolności. To wydarzenie zakończyło złotą erę, którą dotąd szczycił się Zakon. Magusowie oraz Najwyższy Prius, będący głową akademii, zamknęli się na nowych uczniów. Każdemu, kto dotąd wszedł za mury, pozwolono zakończyć naukę pod jeszcze bardziej czujnym okiem profesorów. Sprawdzano każdy krok, wprowadzono zaklęcia mające informować profesorów o tym, że uczniowie znajdują się poza izbami, a nauka przestała być przyjemnością, bowiem wykreślono z programu wszelkie wzmianki o magii silniejszej niż ta bojowa, ćwiczona na użytek królestwa.
Przez następnych kilka lat do Zakonu spływało tysiące podań, ale każdorazowa odmowa uszczuplała ten potok, aż wysechł do cna. Akademia stała się tajemnicą niedostępną dla zwykłych ludzi. Władze przestały przyjmować zbłąkanych wędrowców, odstraszając ich teraz plotkami, które sami rozsiewali na swój temat. Ogrody, niegdyś cieszące oko pobliskich miast i wiosek, stanęły za wysokim ogrodzeniem. Magusowie zaczarowali je tak, że niewprawne oko nie mogło nic przez nie ujrzeć.
Martwy uczeń okazał się być dziewczyną zaledwie w połowie edukacji. W toku śledztwa prowadzonego przez Najwyższego Priusa, wyszło, iż zainteresowała się nekromancją. W jej izbie znaleziono księgę omawiającą najmroczniejsze czarnomagiczne zaklęcia, jakie znała ludzkość. Tomiszcze skonfiskowano i zamknięto na szczycie najwyższej wieży. Postawiono straże, które po wieki miały strzec wiedzy zawartej w niewielkim, okrągłym pokoju.
Z biegiem lat magia stała się zakazana dla kobiet. U małych dziewczynek tępiono wszelkie przejawy zdolności, zamykając je w ramach zajęć typowych dla zwykłej wieśniaczki lub mieszczanki. Stawały się żonami i matkami, a ich magiczne zdolności duszono w zarodku. Magusowie przemierzali Grimaland w poszukiwaniu wszelkich oznak inności wśród dziewczynek. Poddawali je specjalnym zabiegom mającym pozbyć się cząstki magii wpisanej w ich organizmy. Aplikowano im w tym czasie silne eliksiry, a ich spożycie skutkowało zapomnieniem o magicznej części natury. Czarodzieje byli dumni ze swojego planu, którego skuteczność określali na sto procent. Nie mieli jednak pojęcia, że niejednokrotnie zabiegi nie przynosiły spodziewanych efektów.
W Grimalandzie powstała zamknięta kasta czarodziejek. Nie nazwały się w żaden sposób, aby nie wzbudzać podejrzeń wśród krajanów. Chadzały na spotkania nad rzeki, do jaskiń czy lasu. Wymawiały się szukaniem ziół lub szczap drewna do rozpalania w paleniskach, ale tak naprawdę się uczyły. Intuicyjnie pracowały z mocą, w skutek czego wiele pokoleń później nie potrzebowały specjalnie dobranych słów, aby rzucać zaklęcia. Magię czuły w sobie, a z jej źródła buchała moc potrzebna im do czarowania. Jako dorosłe kobiety wybierały koczowniczy tryb życia i opuszczały miejsca, w których się wychowywały. Podróżowały po całym Królestwie Grimaland. Zasłaniając się działalnością zielarską, dopuszczalną dla kobiet, oferowały swoje usługi zdesperowanym klientom. Usuwały uroki, rzucały klątwy, leczyły nieuleczalne choroby zwierzyny i ludzi, pozbywały się uporczywych przypadłości, a także lokalizowały zagubione przedmioty. Za każdym razem klient zmuszony był podpisać wiążącą umowę, na której widniało, że nikomu nie mogą zdradzić, kto wykonał zaklęcie. Żyły w cieniu, ale było to życie wygodne i pełne przygód.
Rzednąca populacja czarodziejów nie sprzyjała rozmowom. Z czasem zaczęto ponownie przyjmować uczniów, ale proces był żmudny i czasochłonny. Wybierano wyłącznie tych, którzy uzyskiwali najlepsze noty w czasie egzaminów wstępnych. Coraz mniej mężczyzn chciało się do nich przygotowywać. Miało to jednak swoje dobre strony – czarodziejami stawali się jedynie zawzięci chłopcy. Magusowie mieli więc pewność, że w swoich murach uczą wyłącznie wybitne jednostki.
Na przestrzeni wieków zamek obrósł mitami i legendami. Powiadano, że czarodzieje przyjęli śluby milczenia. Plotkowano o mitycznych stworach, które kroczą po powoli popadających w ruinę korytarzach. Obawiano się każdego cienia mogącego być ziejącym smokiem lub gargulcem wysłanym przez Magusów na zwiady. Szeptano, że Mnisi, jak zaczęto ich w końcu nazywać, strzegą największych tajemnic Grimalandu. Z czasem pocztą pantoflową poszła wieść, że król wyznaczył Mnichów na nowe ramię armii, w związku z czym zaczęli się uczyć fechtunku. Dzięki niebywałym zdolnościom wsławili się jako wprawni żołnierze. Ich wsparcie okazało się nieprzejednane w trakcie prowadzonych wojen. Dzięki ich umiejętnościom szala zwycięstwa wielokrotnie przechylała się na rzecz Grimalandu.
*
Pewnego dnia do Zakonu przybył wędrowiec. Czarodzieje musieli go oczekiwać, bowiem wpuszczono go bez zbędnych słów, otwierając przed nim bramę. Nie zabawił tam długo. Przy wyjściu był lżejszy o sakwę, w której przyniósł dar. Naoczni świadkowie mówili, że uciekał z zamku tak szybko, jakby goniły go same biesy piekielne. Czarna peleryna furkotała na wietrze, człowiek potykał się na wystających kamieniach, a gdy gałąź drzewa zahaczyła o jego kaptur i ten opadł mu na ramiona, nieliczni wieśniacy stwierdzili, że skrywał on najstraszniejsze oblicze, jakie w życiu widzieli. Pomarszczona twarz, zastygnięta w grymasie bólu, zdradzała wiekowość. Oczy błyszczały jednak radością, jakby człowiek pozbył się ciążącego na nim przekleństwa.
Mało kto się domyślał, że do Milczącego Zakonu przybyła Księga Nieśmiertelności.
– Złodziej, złodziej! – wrzeszczała na całe gardło korpulentna staruszka.
Zadarła burą spódnicę aż po kolana i starczym tempem biegła za człowiekiem, którego jowialnie okrzyknęła złodziejem. Siwe włosy spięła naprędce kawałkiem rzemyka, aby kosmyki nie wpadały do jasnych oczu. Brodziła przez ubłoconą ulicę, co chwila potykając się o bruk. Trzewiki, nijak pasujące do wyświechtanej sukni, rozchlapywały błoto i wzniecały kurz, które brudziły elegancki materiał. Gdy kobieta niemalże wpadła pod koła bryczki prowadzonej przez miejscowego karczmarza, jeden z butów ugrzązł na dobre w ulicznej brei.
– Jasny gwint! – krzyknęła, próbując wydostać obuwie z pułapki. Szarpnęła nogą, po czym z impetem upadła.
Następujący po tym wydarzeniu rwetes godny był samego króla. Kierowca bryczki czym prędzej zeskoczył z pojazdu i dopadł do kobiety. Wyciągnął w jej kierunku rękę, chcąc pomóc jej wstać. Ta jednak odepchnęła pomocną dłoń. Fuknęła na mężczyznę jak obrażona kotka. Posapała, powyzywała i wreszcie stanęła na dwóch nogach. Poprawiła wygniecioną suknię, po czym palcem wskazała kierunek, w którym uciekł złodziej.
– Na co czekasz? – warknęła. – Goń go, okradł mnie! – Zrobiła wielkie oczy, jakby próbując dodać sobie siły perswazji.
Mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony. Był przecież prostym karczmarzem, a nie stróżem prawa.
Kim jest ta baba, że tego nie wie?, pomyślał, oburzony obcesowością kobiety.
– Pani to chyba nie stąd – odpowiedział, siląc się na grzeczny ton. – Złodziei proszę zgłaszać w tamtym budynku. – Kiwnął głową w kierunku murowanego gmachu w głębi ulicy, gdzie rezydował tutejszy oddział królewskich agentów.
– Pan sobie chyba ze mnie kpi.
Kobieta nie dowierzała w to, co właśnie usłyszała. W Martwej Zatoce natychmiast ustawiłby się przed nią rząd śmiałków chcących rzucić się jej na pomoc. Wcale nie dlatego, że skinieniem dłoni mogłaby pozamieniać ich wszystkich w rechoczące żaby.
– Czy mogę jeszcze w czymś jaśnie pani pomóc? Muszę wracać do karczmy, bo mi ją pod moją nieobecność rozniosą.
Staruszka otaksowała niedoszłego wybawcę od stóp do głów. W gęstej czuprynie nie zauważyła siwizny, oceniła go więc na nie więcej niż trzydzieści lat. Spod bujnej grzywki patrzyły na nią głęboko osadzone, bystre, niebieskie oczy. Orli nos zdradzał determinację. Pełne wargi, otoczone zmarszczkami mimicznymi, ukazywały zamiłowanie do śmiechu. Schludny kubrak i obcisłe spodnie opinały umięśnioną sylwetkę. Kobieta kiwnęła głową z aprobatą, w tej samej chwili decydując, iż wykorzysta mężczyznę. Do zacnych celów, rzecz oczywista.
– Jeśli ma pan wolny pokój, chętnie skorzystam. Zostaję tu na parę dni. – Zatrzepotała niewinnie swoimi przerzedzonymi rzęsami, wprowadzając karczmarza w konsternację.
– O… oczywiście. Mogę panią podwieźć. Nazywam się Edmund.
Kobieta po tych słowach z uśmiechem przyjęła ofertę i z drobną pomocą usadowiła się w bryczce. Nie zdradziła jednak swojego imienia.
Jechali w milczeniu. Mijali po drodze drewniane chaty, w których mieszkali najbiedniejsi mieszkańcy, i ceglane budynki należące do hrabiów i baronów. Było wczesne popołudnie, miasto tętniło życiem. Sklepiki, kramy i zajazdy wyrastały przed podróżującymi jak grzyby po deszczu. Tłumy przelewały się przez ulice, każdy się gdzieś spieszył.
Kasztanek ciągnący wóz sprawnie torował sobie drogę w wąskich przejściach. Dziury w bruku sprawiały, że Edmund i pasażerka bujali się na boki. Koń rżał, napotykając niespodziewane przeszkody, które wywoływały w ludziach gniewne okrzyki, gdyż koła wozu się zapadały, a błoto lądowało na ich ubraniach i włosach.
Karczmarz co jakiś czas zerkał z zainteresowaniem na kobietę siedzącą obok. Nie wyglądała na tutejszą. Włosy, upięte w dziwaczny kok na czubku głowy, sterczały we wszystkie strony, a jej pomarszczona, blada twarz nie przypominała lica osoby, która żyje w słonecznym miejscu. Niemalże trupia bladość kojarzyła się mu z rycinami o pewnej zapomnianej krainie. Wytężył umysł, próbując przywołać niegdyś zasłyszaną nazwę. Coś z trupami… Albo z martwotą kończyn?
– Martwa Zatoka! – wykrzyknął radośnie, wprawiając w popłoch kasztanka.
Koń prychnął z obrazą, stawiając kilka nierównych kroków na dziurawej drodze. Karczmarz na szczęście się szybko zmitygował. Mocniej chwycił lejce i pomknął dalej, zadowolony z tego, że niesamowicie sprawnie rozwiązał zagadkę pochodzenia starowiny.
Kobieta wciąż siedziała cicho. Nie zareagowała na krzyk – wręcz przeciwnie. Przymknęła z zadowoleniem oczy, jakby wymówiona nazwa jej rodzinnej wioski sprawiła jej niemałą przyjemność. Edmund pokręcił głową i postanowił więcej się nie zastanawiać nad przybyszką. Zapłaci za pokój, da mu zarobić – to było w tej chwili najważniejsze. Niezrównoważony syn karczmarza już wystarczająco mocno nadszarpnął niestabilną sytuację finansową ojca.
Nie minie miesiąc wygłupów Edmunda Juniora, a szynk zbankrutuje. Edmund Senior do tego nie dopuści, o nie!
Bryczka ostro zahamowała, przerywając ponure rozmyślania mężczyzny. Koń znał drogę do domu na pamięć, dzięki czemu karczmarz mógł się zająć planowaniem zakupów na zbliżający się napływ klientów.
Zwierzę niezmiennie fascynowało karczmarza. Pewnego dnia do jego przybytku zawitał znany w wielkim mieście Villeine czarownik. Edmund poprosił go o pomoc – miał podejrzenie, że wierzchowiec był kiedyś chowańcem. Nie raz i nie dwa znajdował konia w przedziwnych miejscach, podczas gdy powinien grzecznie jeść siano w stajni. Karczmarz liczył na to, że jego niebywale wnikliwe spostrzeżenia zostaną potwierdzone. W najśmielszych marzeniach opływał w złocie, gdy pozwalał gościom na ujeżdżanie zaczarowanego zwierzęcia. Czarownik na czas rytuału nałożył na siebie pstrokatą szatę i spiczasty kapelusz, twierdząc, że tak trzeba i już. Wyglądał co najmniej śmiesznie, ale Edmund zostawił tę opinię dla siebie. Mag poczarował, pomamrotał, wziął zapłatę w postaci dwóch sztuk złota, po czym oznajmił, że to zwykła kobyła z Doliny Rumaków. Po wydaniu werdyktu ulotnił się z miasta szybciej, niż karczmarz mógłby cokolwiek powiedzieć.
Staruszka, którą również podejrzewał o magiczną działalność, z trudem wysiadła z bryczki. Stękając, wyprostowała się i pomaszerowała prosto do wejścia do karczmy. Edmund pobiegł za nią, przywołując wcześniej parobka, aby ten zajął się oporządzeniem kasztanka.
Edmund szczycił się tym, że Bury Kocur był najlepszym przybytkiem tego rodzaju w Humaris. Miasto zamieszkiwać mogli jedynie ludzie, zgodnie z Traktatem Terenowym podpisanym tysiąc lat temu, w roku dziewięćset dziewięćdziesiątym ery magicznej. Mimo tego nie zabraniano inspirowania się architekturą charakterystyczną dla elfów, krasnoludów czy ogrów. Edmund postawił wszystko na jedną kartę i przemienił niegdyś zapadający się budynek w szynk godny największej ogrzej speluny. Ludzie to kochali. Zakazany owoc smakuje najlepiej, zwłaszcza podany w drewnianych miskach naznaczonych zębem czasu.
– Pokaż pani wolny pokój – zarządził karczmarz, wszedłszy za kontuar.
Uśmiechnięta barmanka natychmiast wyszła zza lady. Odstawiła kufel, który właśnie czyściła, strzepnęła z pokaźnego dekoltu niewidzialny pyłek i stanęła przed staruszką.
– Witamy w Burym Kocurze – przywitała kobietę z szerokim uśmiechem. – Proszę za mną. Zapłatę może pani przekazać Edmundowi w czasie kolacji. Nazywam się Rosalia, a pani? – spytała, gdy prowadziła gościa po schodach w kierunku piętra, na którym znajdowały się pokoje do wynajęcia.– Guruba – mruknęła staruszka w odpowiedzi. Spodobała się jej werwa młodej barmanki, więc z chęcią zdradziła swoje imię.
– Piękne imię! – stwierdziła dziewczyna, unosząc suknię, żeby przeskoczyć nad wyrwaną, sterczącą z podłogi deską. – Proszę uważać, niby mamy dużo gości, ale Edmund nie pali się do napraw. Cały czas go do tego namawiam. Mówię, że ktoś tu w końcu zaryje zębami i tyle będzie z naszej dobrej reputacji. Mam jednak nadzieję, że pokój przypadnie pani do gustu, pani Gurubo.
Stanęły przed rozklekotanymi drzwiami. Deski, z których były wykonane, nie stykały się, pozwalając przechodniom bez skrępowania podglądać, co robi mieszkaniec izby. Guruba zbliżyła się do drzwi i przytuliła twarz do jednej ze szczelin. Przymrużyła oko, próbując przyzwyczaić wzrok do panującego w środku półmroku. Pierwsze, co zwróciło jej uwagę, to unoszący się kurz. Błyszczał w promieniach słońca wpuszczanych do pokoju przez mikroskopijne okienko. Oświetlona nimi była też jednoosobowa prycza. Rozłożony na niej bury koc wyglądał, jakby karczmarz osobiście wdarł się do jaskini ogra i wykradł skrawek ogrzej garderoby. Wygnieciona na płasko poduszka nie zachęcała do tego, aby złożyć na niej wycieńczoną przygodami głowę.
– Przytulnie – oceniła Guruba, siląc się na szczery ton. Sypiała w gorszych warunkach.
Twarz Rosalii rozbłysnęła wdzięcznością. Klasnęła i wydała z siebie wysoki pisk, będący próbą wyrażenia swojego zachwytu. Staruszka skrzywiła się nieznacznie. Chrząknęła wyczekująco. Wyciągnęła przed siebie dłoń, na której po chwili pojawił się miedziany klucz do jej tymczasowego królestwa.
– Miłego pobytu życzę! W razie czego będę na dole. – Rosalia z namaszczeniem rozwarła przed kobietą wrota pokoju, po czym skocznym krokiem wróciła do pracy.
Guruba czym prędzej weszła do pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Wstrząs sprawił, że z sufitu tuż nad jej głową posypało się jeszcze więcej kurzu. Westchnęła ciężko. Zrobiła dwa zamaszyste kroki i niepewnie przysiadła na brzegu łóżka. Drewno zaskrzypiało pod jej ciężarem, ale rama na szczęście wytrzymała nagły napór.
Kobieta nie miała ze sobą żadnego bagażu poza doświadczeniami z długiej podróży. Nic jej nie rozpraszało, więc mogła od razu przystąpić do działania.
– No, pora złapać złodzieja – rzuciła w przestrzeń, zacierając dłonie.
W ulicznym gwarze łatwiej znaleźć następny cel kradzieży. Niczego nieświadomi przechodnie przystają, aby porozmawiać ze znajomymi, i nie przejmują się tym, że sakiewki dyndają przy biodrach, ochoczo zachęcając złodziei do wyciągnięcia po nie łap. Zbyt zajęci rzucaniem kolejnymi fałszywymi komplementami i wplataniem swoich istotnych osiągnięć w monolog nie zwracają uwagi na otoczenie.
Młody mężczyzna, ledwo po wytarciu mleka spod nosa, opierał się o ceglany budynek. Nie bez przyczyny wybrał to miejsce. Główne skrzyżowanie Humaris było najbardziej obleganym punktem w całym mieście. Spacerowicze i ciągnięte przez konie bryczki przemykali błotnistymi uliczkami, ciągle gdzieś się spiesząc. W panującym pędzie nikt nie miał czasu zwracać uwagi na niepozorną, gwiżdżącą wesoło i tupiącą do taktu nogą postać.
– Dzień dobry, Tabinie! – Brzuszasty właściciel narożnej piekarni pomachał ręką do szczupłego chłopaka. – Może bułeczkę? Coś marnie wyglądasz.
– Nie, dziękuję, Turanie. – Tabin pokręcił odmownie głową. – Dzisiaj jestem w interesach.
– Jasne, sprawy Filipa, rozumiem. Jakbyś zgłodniał, to wiesz, gdzie jest wejście. – Piekarz mrugnął do chłopaka i zniknął za drzwiami. Jego śladem wybrzmiała raźna melodyjka wygrywana przez dzwoneczki przywieszone nad framugą.
Tabin na powrót zwrócił głowę w kierunku skrzyżowania. Ludzie tłoczyli się jak mrówki, nieprzerwanym strumieniem płynąc w każdym możliwym kierunku. Największe powodzenie miały zielone drzwi prowadzące do tutejszej zielarki. Przybyła do Humaris stosunkowo niedawno, ale zdążyła zrobić zawrotną karierę. Klienci walili do niej drzwiami i oknami, co pozwoliło kobiecie odrestaurować wynajmowany kącik.
Jasna fasada odcinała się od brudnych i zniszczonych cegieł widocznych u innych przedsiębiorców. Zioła Matildy emanowały spokojem i perspektywą pozbycia się ciążących na barkach problemów. Tabin zawsze, gdy akurat znajdował się w pobliżu, zwracał uwagę na to, że w sklepiku wiecznie ktoś się kręci. Uśmiechał się z pobłażaniem. Wiedział, że każdy zapytany o wizytę u zielarki wyprze się tego, jakby posądzano go o konszachty z magią.
Zielarkom nie ufano. Oficjalnie. Nieoficjalnie ceniono je bardziej niż wykwalifikowanych znachorów. Mężczyźni w tym fachu pobierali niebotyczne sumy, nadszarpując ledwo zipiejące finanse tutejszych kupców i rolników. Leczenie rzadko kiedy się powodziło, ale ludzie bali się złożyć skargę. Zielarki też przyprawiały ich o dreszcze, jednak ich eliksiry miały widoczne skutki. Większe zło często okazywało się być lepszym wyborem.
Od poranka na skrzyżowaniu nie pojawił się nikt wart uwagi. Tabin ze znudzeniem przyglądał się przechodniom, szukając wyzwania. Ręce aż go świerzbiły. Filip obiecał sowitą nagrodę za udane łowy, a chłopak zamierzał zasłużyć na zastrzyk gotówki.
Wreszcie znalazł cel. Wyprostował się i zmrużył oczy, wyszukując słabych punktów w kobiecej postawie.
Staruszka wyglądała na zagubioną. Drepcząc wokół ulicznej latarni, rozglądała się niepewnie na boki. Wyglądała, jakby na kogoś czekała, a ten ktoś się spóźniał. Siwe strąki, upięte w nad wyraz elegancki kok, okalały twarz spiętą z narastającego zniecierpliwienia. Bura suknia z lichego materiału wisiała na wychudzonej sylwetce, ale spod przybrudzonego rąbka materiału wystawały jedwabne, ostro zakończone trzewiki.
Tabin gwizdnął przeciągle.
Kobieta odwróciła się w kierunku chłopaka. Rozejrzała się uważnie, szukając źródła dźwięku. Natychmiast zamknął usta, plując sobie w brodę, że zwrócił na siebie uwagę.
Staruszkę coś musiało nagle zainteresować, bowiem przestała lustrować tłum. Obciągnęła brązową kamizelkę i podeszła do zielonych drzwi. Poprzedni klient rozwarł je ostrożnie i opuścił lokal, nerwowo ściskając przy piersi jakieś zawiniątko. Staruszka spojrzała na niego z niesmakiem, po czym weszła do Ziół Matildy.
Tabin czekał. Słońce zdążyło stanąć wysoko na nieboskłonie, gdy w sklepiku zwolniło się miejsce dla kolejnego delikwenta szukającego ulgi w chorobie.
Staruszka wyszła ze sklepu z pustymi rękami.
– No, ciekawe… – mruknął Tabin.
Zatarł dłonie i nonszalanckim, powolnym krokiem ruszył za kobietą, która zniknęła w ciżbie.
Złodziej miał dużo czasu na to, żeby zaplanować swoje kolejne działania. Staruszka nie była zwykłą, zmęczoną życiem matroną, tego był pewien. Emanowała poczuciem, że jest lepsza od innych, co sygnalizowały same buty, nijak pasujące do reszty zaniedbanego ubioru. Wizyta u Matildy i wyjście bez zakupów również zdradzały, że kobieta musiała coś planować. Zmysły Tabina aż swędziały od poczucia, iż obrabowanie jej zwali na niego masę kłopotów, ale nie mógł się powstrzymać. Musiał zarabiać, nawet jeśli nie pochwalał własnego zawodu.
Kobieta nieświadomie doprowadziła chłopaka w biedne rejony Humaris. Zabudowa była tu ciasna i pokraczna, nijak się mająca do kolorowej i wymuskanej części miasta. Ulica śmierdziała potem, nieumytymi ciałami i zepsutym jedzeniem. W przydrożnych rowach leżały resztki lichych owoców i warzyw rozdawanych przez rolników z litości. Wokół obgryzionych kości i resztek ptasiego mięsa roiły się zielone muchy, wydając z siebie przyprowadzające o dreszcze bzyczenie. Złodziej wzdrygnął się z obrzydzeniem, gdy jedna z nich musnęła jego policzek.
Przed nimi otworzył się widok na dzielnicę targową, gdzie kupcy już zaczynali ustawiać swoje stragany w przygotowaniach do wielkiego festynu. Staruszka przystanęła na wylocie i się rozejrzała, jakby nie wiedząc, gdzie ma się dalej udać. Spojrzała w prawo, skąd dobiegał narastający hałas.
– Ktoś tu chce zostać nieco dłużej – mruknął Tabin, bowiem wiedział, dokąd prowadzi gwarna uliczka.
Żwawym krokiem ruszył za kobietą, z każdym uderzeniem serca zmniejszając dzielący ich dystans. Gdy miał ją na wyciągnięcie ręki, jego drogę przeciął na oko dziesięcioletni chłopiec. Odwrócił się w biegu, potrącając staruszkę, i krzyknął:
– Powodzenia dzisiaj, Tabinie!
Złodziej zgrzytnął zębami.
Niech cię, Andun!, pomyślał.
Niedoszła ofiara kradzieży obejrzała się gwałtownie i wrzasnęła za chłopcem:
– Uważaj, jak leziesz, młody!
Wtedy zauważyła Tabina.
Złodziej natychmiast porzucił cały misterny plan, który układał przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Bez pardonu rzucił się na staruszkę, wyrwał spod jej kiecy mieszek i runął naprzód, nie oglądając się za siebie.
Staruszka podwinęła suknię i zaczęła nierówny trucht za zbirem.
– Złodziej, złodziej! – wrzeszczała na całe gardło, doskonale ukrywając zadowolenie z faktu, że odnalazła tego, którego szukała.
*
Zaułek znajdował się w tej części miasta, do której nikt się nie zapuszczał. Zaniedbane i brudne ulice zajmowały peryferie Humaris. Otaczały centrum miasta, zwane przez niektórych Klejnotem. Jego zabudowania z lotu ptaka przypominały kształtem diament, a dachy i elewacje domów błyszczały nowością. Co kilka lat panujący król poświęcał część funduszy ze skarbca na ich odnowę, aby zachowały złudnie świeży wygląd.
Król Mauricius, obecnie panujący władca Humaris, słynął ze szczycenia się pozorami. Za ich fasadą skrzętnie ukrywał brak zdolności przywódczych. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt o zdrowych zmysłach nie wspominał o tym na forum. Mauricius pomimo braku odpowiednich przywar doskonale potrafił dobierać sobie dworską świtę. Słuchali go bez zająknięcia, a swoje zdanie wyrażali jedynie w bezpiecznych kuluarach zamkowej kuchni prowadzonej przez Annę, krępą kucharkę znaną z długiego języka. Wiedziała wszystko o wszystkich, dzięki czemu jej małe królestwo zawsze pełne było gości pijących herbatę i dzielących się świeżymi ploteczkami.
W alejce było ciemno, że oko wykol. Latarnie uliczne, w których płonęły magiczne ogniki, dawały blade światło. Nie było wystarczająco jasno, aby sunąca postać nie miała problemów ze znalezieniem drogi. Wyciągnięta prawa dłoń w lekkiej, skórzanej rękawicy kurczowo trzymała się ścian budynków. Odsłonięte palce szukały znaku, że mężczyzna dotarł do celu.
– Wysunięta cegła, wysunięta cegła… – mruczał mężczyzna, niecierpliwie błądząc dłonią po murze.
Po kilku kolejnych, ostrożnych krokach w końcu przystanął. Wypuścił z płuc powietrze, bo zorientował się, że przez adrenalinę krążącą w żyłach zapomniał o oddychaniu.
Zastanawiał się, jak to się stało, że znienawidzona profesja zaczęła być dla niego ważna. Wbrew pozorom wcale nie chciał się tu znaleźć. Wolałby spędzić wieczór w cieple domowego ogniska z jakąś śliczną żonką. Cieszyliby się dobrym piwem i swoim towarzystwem. Więcej nie było by mu potrzebne do szczęścia. Westchnął tęsknie, po czym czknął, a dźwięk poniósł się echem po alejce.
Chłopak skrycie marzył o posiadaniu małego domku wypełnionego radosnym śmiechem rodziny. Zdradzenie tego komukolwiek wiązałoby się z utratą pracy. Na to nie mógł sobie pozwolić. Za coś musiał jeść, a że akurat w tej dziedzinie był najlepszy – trudno. Nie było to chwalebne zajęcie, ale dzięki niemu miał co do gara włożyć.
Tabin pomimo młodego wieku całkowitym dziełem przypadku stał się jednym z najlepszych i najsprytniejszych złodziei w mieście ludzi. Z łatwością wślizgiwał się do najciemniejszych zakątków, potrafił stać się niemalże niewidzialny, za co był bardzo ceniony w gildii złodziejaszków. Na jej czele stał Filip Okrutnik. Był młodszy od Tabina, ale w krótkim czasie zdążył wypracować sobie opinię najbardziej wpływowego człowieka w szarej strefie. Szastał skradzionymi pieniędzmi na prawo i lewo, przywłaszczając sobie ponad osiemdziesiąt procent zysków przyniesionych przez członków grupy. Niejednokrotnie byli blisko wszczęcia buntu, jednak przydomek Okrutnik robił swoje. Woleli pozostać na ciepłych, słabo płatnych posadkach, byleby nie zawisnąć na stryczku.
Filip był niesamowicie tajemniczy. Zachowanie pracodawcy wprawiło złodzieja w konsternację zahaczającą o paranoję. Wielokrotnie się zdarzało, że spotykali się na szemranych terenach, ale nigdy Tabin nie musiał iść na spotkanie w ciemno.
Dłoń złodzieja wreszcie znalazła to, czego szukała. Nieforemna cegła była zimna i nieprzyjemna w dotyku. Trzy segmenty dalej miała znajdować się wajcha uruchamiająca jakiś mechanizm. Wymacanie drążka nie było łatwe, biorąc pod uwagę kilka kufli piwa wypitych wcześniej w ramach świętowania wykonania kolejnego zadania. Nie był dumny ze sposobu, w jaki to uczynił, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Liczył się efekt.
Tabin pociągnął za drewnianą wajchę i usłyszał głośny zgrzyt, gdy machina została wprowadzona w ruch. Chłopak prychnął i zaczął wymachiwać rękami przed twarzą, gdy ze ściany posypała się tona kurzu i pyłu. Kawałek muru zaczął się przesuwać w akompaniamencie chrzęstów i zgrzytów.
W ścianie ukazała się wyrwa. W słabo oświetlonej głębi korytarza, który wyłonił się przed jego oczami, Tabin zauważył niepozorne drewniane drzwi. Nisko osadzone wyglądały jakby zostały stworzone dla goblina lub innego niziołka. Do przejścia prowadziły dwa schodki poniżej poziomu ulicy. Złodziej ocenił, że pomieszczenie, do którego zmierza, musi znajdować się w piwnicy budynku.
Przestąpił dwa kroki, ostrożnie stawiając stopy na zniszczonych stopniach. Wyciągnął dłoń i pchnął nadgryzione zębem czasu drzwi. Skrzypnęły przeraźliwie, a za nimi zobaczył kolejny korytarz, tym razem spowity całkowitą ciemnością.
Tabin przekroczył spróchniały próg i otoczyła go nicość. Szedł po omacku, przeklinając w myślach Filipa i jego pomysły.
Po krótkim spacerze na końcu korytarza wreszcie pojawił się jaśniejszy punkt. Światło rzucała pochodnia wetknięta w ścianę. Oświetlała niewielkie pomieszczenie schowane w głębi przejścia. Cegły błyszczały od wilgoci, sprawiając wrażenie, jakby znajdowali się pod jeziorem. Nie było to jednak możliwe, bowiem według wiedzy Tabina najbliższy zbiornik wodny leżał wiele kilometrów stąd, tuż za wschodnią bramą miasta.
– Witaj!
Filip wyłonił się z cienia, przyprawiając Tabina o mały zawał serca. Złodziej podskoczył ze strachu, złapawszy się za klatkę piersiową.
– Taki nieustraszony, a boi się piwnicy? – Okrutnik się zaśmiał, ukazując pełen garnitur krzywych zębów. Podszedł bliżej i wciągnął nosem powietrze wokół chłopaka. – Nieźle się ubawiłeś, co?
– Opijałem wykonanie zadania. – Tabin wzruszył ramionami, nie śmiąc wspomnieć o tym, co wydarzyło się przed uzyskaniem łupu. Skulił ramiona, chcąc ukryć swoją nagłą niekompetencję.
– Cudowna wiadomość. Jutro przejrzę, co zabrałeś i przekażę ci część zysku. Dziękuję ci za pomoc, nigdy nie zawodzisz! – Walnął Tabina otwartą dłonią w plecy, aż zadudniło.
Złodziej zrobił niepewny krok naprzód, zachwiał się, ale udało mu się ustać na dwóch nogach.
– To niezbyt wyszukane miejsce na spotkanie – mruknął, opierając się plecami o śliską ścianę. Miał dość wysłuchiwania nieszczerych pochwał. – Co wymaga takiej… tajemniczości?
– Doskonałe pytanie, mój rabusiu, doskonałe pytanie!
Tabin przewrócił oczami. Owszem, rzeczywiście był mistrzem w swoim fachu, ale co z tego, jeśli z całych sił nienawidził tej roboty? Marzył o dniu, w którym będzie mógł to rzucić i zacząć nowe życie. Przeczuwał, że tajemnicze spotkanie z Filipem może mu ułatwić tę drogę. Lub wręcz przeciwnie – jeszcze głębiej wciągnie go w tryby gildii.
Zacisnął powieki, odganiając nieprzyjemne myśli, i próbował ponownie skupić się na Okrutniku. Filip oparł się na ramieniu obok Tabina i uśmiechnął szeroko.
– Potrzebuję twoich umiejętności i sprytu – kontynuował. – Dowiedziałem się o pewnym starożytnym artefakcie, który tylko czeka, żebym położył na nim łapę. Musisz go dla mnie zdobyć.
No tak, nici z moich planów, pomyślał gorzko chłopak.
– Jaki artefakt? – drążył, starając się brzmieć na zainteresowanego.
– Tego nie mogę ci powiedzieć, bo będziesz chciał go dla siebie. – Filip żartobliwie pstryknął Tabina w nos.
– Jak mam to coś znaleźć, jeśli nie wiem, co to jest? – Odepchnął dłoń pracodawcy.
Był oburzony. Dziwne spotkanie to jedno, ale brak konkretów to coś zupełnie innego. Zawsze miał świadomość, w co się pakuje – dzięki temu mógł się przygotować na każdą ewentualność. Planowanie było jego mocną stroną, której nie mógł wykorzystać bez poznania szczegółów.
– To mała zagadka, którą musisz rozwikłać. Na pewno o tym kiedyś słyszałeś. Zniknęło wiele setek lat temu, pozostawiając po sobie ogromną lukę. Wielu chciało to dostać, żeby wieść długie i bogate życie. – Okrutnik mrugnął porozumiewawczo.
Tabin się zamyślił. Mnóstwo artefaktów pasowało do opisu Filipa. Rękawica Muny dawała jej właścicielowi niewyobrażalną siłę, z pewnością uszczęśliwiając wielbicieli agresji. Płaszcz Niewidzialności był starożytnym wytworem pierwszych magów; noszący go mógł skryć się przed wszystkimi, bezpiecznie dożywając starości. O ile nie umierał wcześniej z samotności.
W zakamarkach pamięci złodzieja tłukła się pewna historia zasłyszana niegdyś od wędrownego barda. Opowiadał o magicznej Księdze będącej dawno temu w posiadaniu ogrów. Strzegli jej jak oka w głowie, bowiem dawała im nieśmiertelność. Ich lud przeżywał renesans, aż któregoś dnia jeden ze strażników zasnął na warcie, a Księga została skradziona. Bard nie musiał wspominać, jak skończył stróż – nie nacieszył się długo resztkami nieśmiertelności, która została mu gwałtownie odebrana wraz z artefaktem. Jego bracia już o to zadbali.
– Nie mówisz chyba o… – zaczął Tabin, robiąc wielkie oczy.
– Owszem, mówię o niej – potwierdził uradowany Filip.
Złodziej klapnął z wrażenia na zwilgotniałą podłogę. Przymknął oczy, wyobrażając sobie chwałę, jaką by zyskał, doprowadzając do końca kradzież stulecia. Ba, kradzież tysiąclecia!
– Niemożliwe. – Tabin pokręcił głową z niedowierzaniem. – Przecież Księga Nieśmiertelności zaginęła setki lat temu. Skąd możesz wiedzieć, gdzie ona jest teraz?
– Informacja została potwierdzona przez sprawdzone źródła – uciął Filip, nie wdając się w szczegóły. – Zadanie zajmie ci jakiś miesiąc. Na miejscu będzie czekał na ciebie pomocnik, którego dzisiaj zwerbowałem. Chciałbym, żebyś wyruszył po zakończeniu festynu. Pamiętaj, że musisz jeszcze pomóc mi w zdobyciu towaru dla Eleanory.
Ostatnie słowa Filipa nie pozostawiały złudzeń. Tabin miał się tym zająć i kropka. Okrutnik nie znosił sprzeciwu w szeregach gildii.
– Ile płacisz?
– Na drogę dostaniesz pięćdziesiąt talarów, żeby jakoś przeżyć. Jak wrócisz, otrzymasz resztę, dwieście.
– Filip, a inflacja? Za dychę może dam radę uciułać z pół miesiąca. Daj podwójną stawkę, a przyjmę zlecenie bez mrugnięcia okiem.
Lider gildii zmierzył rozmówcę wzrokiem. Zmrużył oczy, na czole pojawił się mu głęboki mars. Tabin wstrzymał oddech, oczekując decyzji. Dobrze płatne zlecenie zaintrygowało go i już przebierał nogami, żeby zacząć działać. Nieważne, gdzie go los poniesie – wypłata od gildii wystarczyłaby mu na kilka ładnych lat. Mógłby gdzieś zapuścić korzenie!
– Zgadzam się – powiedział wreszcie Filip. – Ale pod jednym warunkiem.
– Tak?
– Nikomu ani słowa o tej kradzieży. Nie wolno ci z nikim rozmawiać w trakcie podróży. Jedyna osoba, której możesz zdradzić cokolwiek, to Rumas. Ogr będzie na ciebie czekał na rozdrożu kilka stai od Milczącego Zakonu.
Tabin momentalnie zgiął się wpół i zwymiotował całą zawartość żołądka prosto na swoje nogi. Świat zawirował mu przed oczami. Zemdlałby, gdyby już nie siedział na zimnej i wilgotnej podłodze.
– Spokojnie, spokojnie! Ogry nie są takie obrzydliwe. – Filip się zaśmiał, klaszcząc w dłonie jak dziecko widzące przed sobą tonę łakoci.
– Wszystko… w porządku – wysapał złodziej, ocierając usta wierzchem dłoni. – Kiedy mam wyruszyć?
– Jak najszybciej.
Każdego kwietnia, gdy natura budziła się do życia po długim śnie zimowym, w Humaris odbywał się ogromny festyn. Zjeżdżali się na niego wszyscy okoliczni kupcy i ci przybywający z dalekich krain. Chwalili się swoimi towarami, zdzierając z ludzi krocie za błyskotki i przyprawy z egzotycznych zakątków Grimalandu.
Największą popularnością cieszyli się ci z Villeine, neutralnego miasta, w którym w zgodzie żyły wszystkie chodzące po świecie rasy. Elfy słynęły z wytwórstwa powabnych strojów, godnych najlepszych dzielnic czerwonych latarni. Wyzywające suknie i niemalże przezroczyste szaty cieszyły się powodzeniem wśród kobiet i mężczyzn prowadzących domy uciechy w Humaris. Krasnoludy znane były z hodowli niezwykle wytrzymałych kucyków. Wyglądały jak połączenie tura i osła, ale potrafiły unieść w jukach kilkaset kilogramów. Ogry wsławiały się niezniszczalnymi toporami i mieczami, wytwarzanymi ze złoży srebra występującego jedynie w Ogrzych Szczytach. Nie cierpiały dbać o higienę osobistą, więc każdy omijał je szerokim łukiem, jednak ich broń nie miała sobie równych na polu bitwy. Gobliny, w przeciwieństwie do zielonych stworów, uwielbiały długie kąpiele. Pławiły się w wonnych jeziorach swojej krainy. Siłą rzeczy swoje wysiłki skupiły na wytwarzaniu mydeł, kadzideł, pachnideł i kremów, o które biły się hrabiny, margrabianki i inne wysoko postawione panny. Wypachnienie się goblińskimi specjałami zapewniało zazdrość wśród kobiet i powodzenie u płci przeciwnej.
Wielkie targowisko towarzyszące festynowi było rajem dla typów spod ciemnej gwiazdy. Tłumy skutecznie ułatwiały szybka ucieczkę w razie przydybania przez jednego z królewskich zbrojnych. W niebiesko-czerwonych zbrojach z pióropuszami sterczącymi ze złotych hełmów wyglądali jak papugi, które uciekły z klatki i zgubiły drogę. Papużki, jak nazywano zbrojnych wśród ludu, patrolowały teren festynu. Zaglądały w każdą dziurę w poszukiwaniu opryszków. Zadanie spełniały z ponadprzeciętną werwą, bowiem hojny król wypłacał im sowite dodatki za każde zajęte miejsce w celach.
Władca szczycił się tym wydarzeniem, więc chciał, aby wszystko szło zgodnie z zamierzonym planem, którego częściami nie były rabunki i chwytanie złodziei po fakcie.
Filip od kilku miesięcy ściśle współpracował z Eleanorą, właścicielką przybytku Jedwabny Urok. Pracowały w nim najpiękniejsze panny, starannie wyselekcjonowane przez koneserkę damskiej urody. Miały tam wyjątkowo dobre warunki jak na tego typu zatrudnienie. Nie bez powodu kobiety zabijały się o możliwość pracy w Uroku.
Eleanora zapewniała im królewskie wyżywienie, zakwaterowanie, a nawet pozwalała zatrzymać napiwki pozostawiane przez zadowolonych klientów. Gośćmi byli zazwyczaj bogaci mężczyźni, więc ulubione dziewczyny potrafiły zgarnąć spore sumki w przeciągu jednego wieczora.
Eleanora, kobieta w średnim wieku, do najpiękniejszych już nie należała, ale wciąż lubiła wkładać powabne elfie suknie. Od kilku miesięcy ostrzyła zęby na efektowne stroje. Nawiązała współpracę z gildią złodziei w momencie, gdy festyn zbliżał się wielkimi krokami.
Ich współpraca z początku polegała na zlecaniu pomniejszych zadań, ale w marcu właścicielka zamtuza zażyczyła sobie, aby najlepszy złodziej w mieście ukradł kilkanaście sukien z najnowszej kolekcji elfiej mody. Kupiec reprezentujący krawców pochodzących ze Srebrnej Puszczy miał przybyć drugiego dnia trwania targu. Eleganckie spóźnienie gwarantowało pożądany efekt. Klienci zabijali się o szaty delikatne niczym poranna rosa. Eleanorze zamarzyło się posiadanie takiej garderoby dla siebie i swoich dziewczyn, ale nie miała na tyle funduszy, aby nabyć je w legalny sposób.
Zadanie zlecono więc Tabinowi.
Chłopak zaczaił się na kupca pod zajazdem, w którym ten nocował przed pojawieniem się na festynie. Był to niewysoki budynek postawiony na modłę elfich pałaców. Bogato zdobione krużganki okalały niewielki plac. Na środku, otoczone ławeczkami, na których można było odpocząć w ciszy, rosło drzewko pomarańczowe. Wysokie na kilka metrów rzucało cień na korytarze prowadzące do wynajmowanych izb. Krużganki zdobiły ażurowe, białe kolumny i leniwie powiewające na wietrze zasłony. Wyrafinowany woal eterycznie poruszał się na falach przeciągu, przypominając duchy zamierzchłych czasów.
Złodziej odwrócił wzrok od przejścia i zlustrował główne wejście. Ogromne wrota stały otworem. Ze środka dobiegał cichnący gwar karczmianej klienteli.
– Czas na przedstawienie – szepnął.
Goście zajazdu zaczęli zamykać się w swoich izbach. Szykowali się do snu lub już śnili o górach złota, cudzych mężach i żonach. Tabin uznał więc, że nie musi się bardzo starać, aby pozostać w cieniu. Istniało niewielkie ryzyko, że ktokolwiek go przydybie.
Czym prędzej zakradł się na tyły budynku, gdzie noc spędzały towary mające znaleźć się rano na targu. Kilka wozów cisnęło się na wąskim skrawku podwórza, były schowane wśród beczek piwa i kufrów pełnych zapasów.
Na dziedzińcu było cicho jak makiem zasiał. Tabin poczuł nagle mrowienie w karku.
Ktoś go obserwował.
Odwrócił się gwałtownie, ale nikogo nie zaskoczył. Wpatrywał się w koniec uliczki prowadzącej do tymczasowego magazynu. Okolica wciąż była tak samo nieruchoma jak kilka sekund wcześniej.
Tabin się otrząsnął, pozbywszy się dziwnego uczucia, i czym prędzej przecisnął się między wozami. Na samym końcu placyku zauważył ten, którego szukał. Biała płachta przykrywająca ładunek lekko wydymała się na wieczornym wietrze. Pilnowała go wysoka, szczupła postać.
Złodziej skrył się za kołami sąsiadującej paki i zerknął na ochroniarza. Łysa jak kolano czaszka uwydatniała szpiczaste uszy nieznajomego. Te drgały nieznacznie, nasłuchując intruzów.
Tabin uśmiechnął się półgębkiem. Z jednym facetem poradzi sobie bez przeszkód. Cios, szast-prast i po kłopocie.
Pomijając elfa, teren był czysty. Złodziej wysunął zza pasa długi sztylet. Ostrze zalśniło w blasku pobliskiej lampy, czekając na rozkazy gorliwego właściciela.
Ochroniarz kupca rozszerzył oczy w zdziwieniu, gdy poczuł na szyi zimną stal. Zamarł w oczekiwaniu na to, co niechybnie musiało się wydarzyć.
– Zapomnisz, że tu byłem albo już nigdy nie zobaczysz wschodu słońca – syknął Tabin, mocniej wciskając sztylet w pulsującą żyłę na szyi elfa.
– Po moim trupie – warknął, całkowicie zaskakując złodzieja.
Elf wywinął się z uścisku Tabina niczym piskorz i wyprowadził ciężki cios prosto w nos napastnika. Chłopak błyskawicznie się uchylił, łapiąc przeciwnika obiema rękami w pasie. Z całej siły rzucił go na ziemię i przygwoździł go całym ciężarem ciała. Elf próbował dosięgnąć szyi Tabina, jednak ten odchylał się coraz bardziej w rozpaczliwej próbie uniknięcia ataków.
Złodziej z każdą sekundą zbliżał się do wygrania walki. Czuł w żyłach pulsującą adrenalinę. W głowie mu szumiało, oddychał coraz ciężej. Obraz przed oczami zaczął mu się rozmywać od nadmiaru emocji. W porę się opamiętał.
Uniósł zaciśniętą pięść, żeby znokautować ochroniarza, gdy nagle elf zaparł się i z całej siły walnął kolanami w odcinek lędźwiowy napastnika. Tabin wrzasnął i upadł ciężko na bok. Teraz bolały go nie tylko plecy, ale też biodro i prawa, silniejsza ręka. Stęknął, próbując unieść się na obolałym łokciu. Przez kurz i pył osiadły na spoconej twarzy miał ograniczoną widoczność. Nie wiedział, z której strony jest napastnik, więc zrobił jedyne, co przyszło mu do głowy. Zawył dziko i wyrzucił przed siebie rękę trzymającą kurczowo sztylet.
Ostrze znalazło się milimetry od klatki piersiowej elfa, gdy wszystko wokół rozbłysnęło przeraźliwie jasnym światłem. W uszach walczących narastał gwizd, aż w końcu huknęło jak z armaty. Pobliskie koty zamiauczały rozdzierająco i pouciekały, gdzie pieprz rośnie.
Elf krzyknął i uskoczył przed ogniowym pociskiem, który trafił w ziemię tam, gdzie jeszcze przed chwilą leżał. Dziko rozejrzał się na boki, szukając źródła huku, ale jedyne, co zobaczył, to spowijająca plac mgła. Wciskała się w każdy zakamarek między wozami, nie pozwalając na zorientowanie się w sytuacji. Do jego nozdrzy dotarł też swąd spalenizny i… cytrusów?
– Panowie, wystarczy. Pora na konkrety. – Z mgły wyłoniła się dziewczyna w łachmanach. Jej wysoko uniesiona dłoń dymiła, jakby przed chwilą wyjęła ją z paleniska, ale na twarzy nie malował się choćby cień dyskomfortu.
Nowo przybyła pociągnęła nosem. Skrzywiła się, czując zapach pozostały po zaklęciu, i chuchnęła na dłoń. Dym zniknął, a ona wbiła oceniające spojrzenie w człowieka i elfa.
Kobieta władająca kulami ognia ma niemały wpływ na poczynania mężczyzn. Przekonali się o tym złodziej i były ochroniarz, odprowadzani do Burego Kocura pod czujnym okiem, cóż… czarodziejki.
– Znasz ją? –szepnął do elfa Tabin, postanawiając, że najwyższa pora zapomnieć o nierozstrzygniętej walce. Obecnie miał głębokie poczucie, iż muszą zawrzeć komitywę, aby wyjść z tej dziwnej sytuacji cało.
– Nie – padła krótka i dosadna odpowiedź.
Tabin rzucił mężczyźnie przelotne spojrzenie, ale aparycja towarzysza nie zachęcała do dalszej dyskusji. Zamknął więc usta w ciup i posłusznie szedł dalej za dziewczyną.
Miał nieodparte wrażenie, że skądś ją zna. Łachmany niczym jej nie wyróżniały od innych biednych mieszkańców Humaris. Pierwszy raz jednak spotkał się z biedaczką mającą nieskazitelnie czyste dłonie i twarz. Włosy również wyglądały, jakby świeżo wyszły z oczyszczającej kąpieli. Gdy Tabin pociągnął nosem, chcąc sprawdzić, czy kobieta brała ostatnio kąpiel, poczuł zapach jaśminu i rozmarynu.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek spotkał tak czystą i zadbaną mieszkankę biednej części miasta. I to kobietę, która najwyraźniej władała ogniem.
Po czymś, co wydawało się być niekończącym się marszem wstydu, dotarli do celu.
– Bury Kocur? – Tabin wywalił oczy na wierzch.
Nigdy nie podejrzewałby Edmunda o znajomość z kobietą najwyraźniej władającą magią. Złodziej poczuł, jak w dół kręgosłupa spływa mu nieprzyjemny dreszcz. Niewiedza była jego największą zmorą; oznaczała bycie bezbronnym wobec czegoś większego i niezrozumiałego
Towarzystwo zajęło najlepszy stolik w karczmie. Usiedli tuż obok ogromnego paleniska, w którym pomimo późnej godziny wesoło buchały płomienie. Grzał się nad nimi wielki gar pełen smakowicie pachnącego gulaszu wołowego – specjalności Burego Kocura.
Dwoje ludzi i łysy elf tworzyli osobliwie wyglądającą grupę. Dziewczyna w łachmanach nadrabiała dobrą miną, elf przybrał niezadowolony wyraz twarzy, dając w ten sposób upust złości, a młody złodziej przypominał siedem nieszczęść, które ktoś zdeptał i na koniec poprawił tę czynność kilka razy.
– Pewnie się zastanawiacie, dlaczego poprosiłam was o spotkanie… – zaczęła kobieta, poprawiając się na ławie.
Odchyliła suknię, aby móc ogrzać nogi w ciepłym blasku paleniska. Filuternie oparła podbródek na zaciśniętej pięści i pomachała nogą założoną na drugą nogę. Z rozbawieniem obserwowała reakcję złodzieja. Jego oczy uciekały w kierunku jej nagiego ciała, a on sam w sekundzie zrobił się czerwony na twarzy. Czarodziejka doskonale wiedziała, jakie wrażenie wywołuje w mężczyznach, i uwielbiała z tej wiedzy korzystać.
– Poprosiła to za ładnie powiedziane – wycedził elf, z całych sił próbując ukryć zmęczenie. – Zaatakowałaś nas i zmusiłaś do posłuszeństwa. Po prostu powiedz, o co chodzi. Nie mam całej nocy, muszę wracać na wartę.
– Usłyszysz, co mam do zaoferowania, i od razu zapomnisz o groszach, które dostaniesz od obecnego pana. – Kobieta uśmiechnęła się szeroko.
Jej zachowanie irytowało elfa, ale trzymał nerwy na wodzy. Doświadczenie nauczyło go, że wieść o dobrym zarobku nie zawsze zwiastuje legalne sprawy, jednak zawsze warto jej wysłuchać.
– Słuchajcie, może najpierw zamówimy coś do picia? Co tak o suchych pyskach będziemy siedzieć? – Czarodziejka mrugnęła do towarzyszy, oblizując spierzchnięte wargi.
Perspektywa dobrego piwa sprawiła, że Tabin obudził się z marzeń pełnych długich nóg i ciepłych nocy w pieleszach nowej znajomej. Otrząsnął się jak pies i zawołał, machając ręką w kierunku krzątającego się karczmarza:
– Edmundzie, poratuj no trzema kwaterkami piwa!
Chwilę później na stole znalazły się kufle i najlepszy trunek w mieście. Edmund wesoło puścił oko do towarzystwa, po czym wrócił do pozostałych klientów, których jak na późną godzinę miał sporo. Dzięki nadchodzącemu festynowi rozpoczynał się najbardziej pracowity okres roku, na co karczmarz czekał z utęsknieniem. W przeciągu zaledwie kilku dni potrafił zarobić tyle, że do najbliższego Przesilenia Zimowego nie musiał przejmować się pieniędzmi.
Trójka nieznajomych na chwilę zajęła się łapczywym piciem piwa. Żadne z nich się nie odzywało, chcąc przedłużyć moment, gdy, jak przeczuwali, ich życia jeszcze przez parę uderzeń serca miały być normalne i biec swoim stałym rytmem.
Kobieta, która zebrała wszystkich w jednym miejscu, z łoskotem odstawiła kufel. Impet sprawił, że odrobina piwa wylała się na drewniany stół. Czarodziejka otarła ręką usta i sapnęła z zadowoleniem.
– Przepyszne! To teraz konkrety – oznajmiła radośnie.
Mężczyźni nachylili się bliżej, chcąc dokładnie usłyszeć, jakie słowa spłyną z ust piękności.
– Mam dla was robotę. Nie byle jaką. Od samej wiedźmy z Martwej Zatoki.
Gdy wybrzmiały te słowa, złodziej opluł się piwem, którego nie zdążył wypić. Wybałuszył oczy i rozdziawił usta w ogromnym zdziwieniu. Elf uniósł brwi w równie wielkiej konsternacji, ale na widok reakcji człowieka.
– To ona jeszcze żyje? – zapytał po uspokojeniu nerwów Tabin.
– Ma się doskonale – odparła kobieta. – I potrzebuje pomocy. Za robotę płaci górą złota podzieloną na pięć części.
– Skąd stara wiedźma ma taką fortunę? I czemu na pięć części? – zapytał podejrzliwie.
– To akurat jest najmniej ważne. – Dziewczyna machnęła lekceważąco ręką. – Połowę płaci przed zadaniem, drugie pół, gdy już oddamy w jej ręce to, co musimy dla niej odnaleźć.