Księgarnie i kościopył - Travis Baldree - ebook + audiobook + książka

Księgarnie i kościopył ebook

Baldree Travis

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Za jakiś czas otworzy kawiarnię z pyszną latte…

Dziś jeszcze walczy z potworami.

***

Kariera Viv w drużynie Kruków, sławnych najemników, zostaje nagle przerwana. Podczas polowania na potężną nekromantkę orczyca odnosi rany i wbrew swojej woli trafia na rekonwalescencję do spokojnego nadmorskiego miasteczka Murk. Niewiele się tam dzieje, no i wszystko wskazuje na to, że zbyt prędko nie będzie mogła wrócić na pola bitew. Co za pech dla wojowniczki

Przyjaźń z właścicielką podupadającej księgarni – szczurołaczką o niewyparzonym języku – to ostatnie, czego Viv mogłaby się spodziewać. Ale to nie wszystko! Okaże się, że Murk zapewni jej znacznie więcej wrażeń, niż początkowo zakładała…

Bywa, że właściwe rzeczy zdarzają się w niewłaściwym czasie. Bywa, że poszukujemy zupełnie nie tego, czego nam potrzeba. Bywa też, że odnajdujemy się w historiach, które przeżywamy wspólnie z drugą osobą.

***

Akcja „Księgarń i kościopyłu” rozgrywa się dwadzieścia lat przed tym, o czym czytaliśmy w „Legendach i Latte”. To kolejna, niezależna, nastrojowa fantasy Travisa Baldree, który tym razem opowiada, jak potężną moc mają dobra księgarnia, oddani przyjaciele i nieoczekiwane wybory, których dokonujemy na ścieżce naszego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 333

Oceny
4,1 (497 ocen)
177
208
80
28
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzust

Z braku laku…

Duży zawód. Tak jak pewne niedostatki tomu pierwszego rekompensowała świeżość historii, tak tutaj dalej nic się nie dzieje, a mój zachwyt bardzo zmalał. Nie dostajemy za wiele z przeszłości Viv, a innych bohaterów "Legend i latte" tutaj nie ma. Na szczęście są nowi dwaj ciekawi bohaterowie drugoplanowi, o których miło się czyta. Generalnie mam ochotę ocenić tę książkę weryfikując hasła z okładki: "Epickie przygody" -> dwie niemrawe pseudoprzygody, pod sam koniec książki; "Pierwsze miłości" -> równie niemrawy wątek, plus jeśli to jest pierwsze uczucie Viv i takie zaskoczenie, to czemu tak bardzo przeżywa kierunek/obiekt swojego zauroczenia w "Legendach.."? Chyba autor nie do końca to dobrze rozplanował. " Książki z drugiej ręki" -> tu się niby zgadza, ale to hasło sugeruje coś w stylu antykwariatu, a przez całą książkę przewijała się tylko nazwa "księgarnia". Ale żeby tak bardzo się nie czepiać, dodam, że to był miły wątek. I m.in. dlatego wyszły tu dwie gwiazdki…
40
SylwiaKing

Dobrze spędzony czas

Kolejna cieplutka, bardzo przyjemna opowieść. Tym razem zamiast zapachu kawy i cynamonek, mamy zapach książek i świeżego pieczywa z pobliskiej piekarni ❤️
10
szekla_

Z braku laku…

Rozczarowanie :(
10
AdaIza

Nie oderwiesz się od lektury

...cieplej w sercu i Tornister 🩵
10
bernadeta68

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zawiodłam się... gratuluję autorowi super historii 👍😀
10

Popularność




Tytuł oryginału Bookshops & Bonedust

First published in 2023 by TorTom Doherty Associates, 120 Broadway, New York, NY 10271tor-forge.comTor® is a registered trademark of Macmillan Publishing Group, LLCTor is an imprint of Pan MacmillanThe Smithson, 6 Briset Street, London EC1M 5NRpanmacmillan.com

Tekst © Travis Baldree, 2023

PrzekładPatrycja Zarawska

RedakcjaJoanna Rozmus, Marek Stankiewicz

KorektaPracownia 12A

Polska adaptacja okładkiPiotr Sokołowski

Grafiki otwierające rozdziałushutterstock.com

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN pełnej wersji 978-83-67710-78-7

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Ponieważ właściwe rzeczy zdarzają się w niewłaściwej chwili

– Osiemnasty! – ryknęła Viv, zataczając szablą płaski łuk i strącając czaszkę nieumarlaka z kręgosłupa. Roześmiała się i natarła ramieniem na jego szkieletowe ciało, aż zaczęło się rozpadać, sypiąc kośćmi na wszystkie strony. W kolejnych dwóch ruchach pociągnęła broń od dołu, przecinając żebra następnemu stworowi. Odłamki kości poleciały na boki jak wióry drewna pod ostrzem siekiery.

– Dziewiętnasty! – Wyszczerzyła się dziko, pokazując kły. Naparła naprzód wielkimi krokami.

Każdy oddech śpiewał czysto w jej płucach, mięśnie napinały się i rozluźniały w idealnym rytmie, krew głośno szumiała w żyłach.

Viv była młoda, silna i mocarna i zamierzała wycisnąć maksimum z każdej z tych cech.

Armia Varine Bladej, złożona z chudych jak szczapy szkieletów, tłoczyła się wśród potężnych dębów. Nieumarli żołnierze – zwinni, choć zasuszeni jak mumie – walczyli w bezśmiertnej ciszy, krótkimi mieczami i włóczniami sięgając w stronę Viv, a ona robiła uniki albo odpierała ataki, niestrudzona jak morski przypływ.

Wysforowała się sporo do przodu przed pozostałe Kruki Rackama – szła na czele natarcia. Większość z nich to były stare wiarusy. Stare i powolne. Próbowali trzymać świeży narybek z tyłu, nie w pierwszym szeregu, ale orczyca nie była stworzona do takiego stylu walki.

Gdzieś przed nimi czaiła się nekromantka i Viv zamierzała dotrzeć do niej pierwsza. Kiedy tamci maruderzy wreszcie do niej dołączą, zastaną swoją towarzyszkę z bronią już wiszącą u pasa i ze zdobyczą leżącą bezwładnie u stóp.

Rachunek Viv rósł z każdym cięciem lub pchnięciem szabli. Wciąż za wolno. Wyszarpnęła przytroczony do pasa młot bojowy i zabrała się do dzieła oburącz, krusząc i miażdżąc kościane szeregi jednocześnie obuchem i ostrzem. Rozbijała ich tarcze jak skorupy. Darła kolczugi jak papier. Roztrzaskiwała czaszki jak zimowe melony.

Z tyłu dobiegały ochrypłe krzyki – to wojacy Rackama rozprawiali się z niedobitkami, których Viv zostawiała za sobą, albo może z nieumarlakami, którzy próbowali ich zajść z flanki. Ktoś zawołał za nią, by zwolniła. Prychnęła tylko pogardliwym śmiechem.

I wtedy jej noga zapłonęła zimnym ogniem, który w ułamku sekundy zrobił się gorący. Zachwiała się i okręciła na drugiej nodze akurat w momencie, gdy zardzewiały grot wycofywał się z długiej rany w jej udzie. Włócznia znów zaatakowała i Viv ze zdumieniem patrzyła, jak ostrze znika, dziurawiąc jej spodnie i wbijając się w mięśnie w idealnym równoległym sztychu. Zaraz potem pojawiła się krew. Dużo krwi.

Orczyca ryknęła, odtrąciła włócznię obuchem i oddolnym cięciem szabli rozpłatała nieumarlaka na pół. Jego rogaty hełm poszybował w górę, wirując niedorzecznie. Viv roześmiałaby się na ten widok, ale kiedy po ciosie przemieściła ciężar ciała, ogarnął ją ostry ból. Ranna noga ugięła się pod nią jak łodyga kukurydzy.

Nagle Viv znalazła się na ziemi. Leżała na boku wśród mchu i błota, krwawiąc na potęgę.

Nad nią zamajaczył kolejny szkielet. W jego pustych oczodołach kłębiło się niebieskawe światło. Na czole błyskał wypalony jasno symbol Varine – romb z odgałęzieniami przypominającymi poroże. Wróg unosił w górę zardzewiałą pawęż, gotów spuścić ją, by dolną krawędzią zgruchotać przeciwniczce kości. Słychać było tylko skrzypienie stawów kościotrupa i urywane bicie serca Viv.

Zdołała zahaczyć młotem brzeg wielkiej tarczy i odbić ją na bok, lecz broń wypadła jej przy tym z ręki. Wyciśnięte bólem łzy zamazywały pole widzenia. Nie udało się jej rozbroić przeciwnika. Nieubłagany stwór ponownie uniósł ciężką pawęż. Tym razem kąt był taki, że Viv nie zablokowałaby spadającej tarczy szablą. Zszokowana mogła tylko z niedowierzaniem patrzeć, jak stal rusza w stronę jej szyi.

Rozległ się czyjś ochrypły krzyk.

To Rackam natarł na nieumarlaka ramieniem. Gdy tamten zachwiał się do tyłu, krasnolud zamachnął się buławą i jednym ciosem zmiótł stwora z ziemi.

Zerknął z góry na orczycę, a ona na widok jego grymasu rozczarowania poczuła dwa razy silniejsze mdłości.

– Co za piekielna głupota. Zatamuj to ręką. Nie ruszaj się stąd i nie próbuj umierać, jeśli możesz.

I już go nie było, a Viv bez tchu patrzyła w szoku, jak Kruki Rackama nacierają w najeżonym ostrzami szeregu, mając wsparcie łuczników i tajemnego ognia, który kładł przed nimi wrogów pokotem.

Zniknęli we mgle, a ona została sama, z niedowierzaniem gapiąc się na rany w nodze, przez które uchodziło z niej życie.

– Wciąż jesteś z nami, co?

Odzyskała przytomność, ale jakoś tak nie do końca. Czuła się paskudnie, jakby miała zwymiotować. Może już to zresztą zrobiła.

Pierwsze, co zobaczyła, to zimne jak kamień oczy Rackama połyskujące nad warkoczami jego ubłoconej szpakowatej brody. Viv potrząsnęła głową i rozejrzała się dookoła. Brzegi jej pola widzenia wyglądały jak wysmarowane tłuszczem. Zdaje się, że jakimś cudem udało się jej podciągnąć do pozycji siedzącej i oprzeć plecami o drzewo. I najwyraźniej starczyło jej przytomności umysłu, by oderwać pas tkaniny u dołu koszuli i przewiązać nim rany opatrzone garściami mchu. Materiał już przemókł, a ziemia pod spodem zamieniła się w mieszaninę krwi i błota.

Widząc to, Viv zaczęła odpływać, ale Rackam przywrócił ją do przytomności zaskakująco łagodnym klepnięciem w policzek.

Westchnął i pokręcił głową.

Bitwa była skończona. Gdyby na potwierdzenie tego nie wystarczyła obecność krasnoluda, innym dowodem mogły być nieśpieszne ruchy wojowników za jego plecami.

– Przewidywałem to, gdy się zaciągnęłaś. Miałem nadzieję, że się mylę, ale nie-e, wiedziałem, że tak to się potoczy. Młodsi są zawsze durniejsi, mądrość przychodzi z czasem i upływem krwi. – Odwrócił wzrok, jakby szukał innej możliwej przyszłości, po czym spojrzał na nią ponownie. – Każdemu nowemu wojownikowi daję takie same równe szanse. Patrzę na ich ręce, ramiona. Nie ma blizn? Wtedy na bank wiadomo, że przy pierwszych ranach zginą.

Nie zdejmując rękawicy, poklepał jej masywne ramię. Pod nienaruszoną skórą orczycy rysowały się napięte mięśnie. Viv skupiła wzrok nieco dalej, na swojej zmasakrowanej nodze.

Rackam wstał, a ona nadal nie musiała zbytnio zadzierać głowy, by patrzeć mu w oczy.

– Zatem zginiesz od tych ran?

Z trudem przełknęła mdłości i zmrużyła oczy, czując się głupio. To z kolei wzbudziło w niej urazę. Od urazy zaś było tylko pół kroku do złości.

– Nie – odparła przez zaciśnięte zęby.

Zachichotał.

– Też mi się tak zdawało. Ale na razie jesteś wyłączona.

Zamrugała oczami.

– Dorwaliśmy ją?

– Nie. Nawet jej tam nie było, o ile udało nam się ustalić. Tylko trochę kłopotów, których narobiła specjalnie dla nas. Ruszamy na północ. Znajdziemy ją.

Viv z trudem spróbowała wstać, opierając się o pień dębu – miała tylko jedną sprawną nogę, co nie ułatwiało jej zadania. Druga zdawała się o połowę za duża, a każde uderzenie serca pulsowało w niej ciemnym bólem.

– Kiedy wyruszamy?

– My? Jak powiedziałem, na tę chwilę jesteś wyłączona. Słyszałem, że najbliższe nadmorskie miasteczko jest oddalone o kilka mil. Wyślę cię tam. Wyleczysz się i zgarniemy cię w drodze powrotnej. O ile nadal tam będziesz, przyjmiemy cię z powrotem w szeregi. Pewnie za jakieś kilka tygodni. A jeśli cię wtedy nie będzie…? – Wzruszył ramionami. – Żaden wstyd, uznamy to za koniec współpracy.

– Ale…

– Daj spokój, młoda. Przetrwałaś dziś mimo głupiego błędu. Jeśli chcesz szybko zaliczyć następny, to… – Spoglądał twardo. – Mam ci powiedzieć, jakie dostaniesz szanse?

Ale Viv nie była głupią orczycą i zamknęła się.

Viv leżała na podłodze maleńkiego pokoiku. No, prawie na podłodze. Tego domu nie zbudowano z myślą o orkach – łóżko było dla niej za krótkie o co najmniej dwie stopy. Ktoś staszczył z niego wypchany słomą materac i choć nogi orczycy wystawały z końca, podłożono jej plecak pod stopę, żeby ranna noga spoczywała lekko uniesiona.

Bolała jak osiem piekieł.

Viv dostała gorączki, kiedy obijała się o ziemię na noszach ciągniętych przez jucznego muła, i kaszlała od pyłu, który wzbijały kopyta zwierzęcia. A było tego sporo.

Bodaj przez dwa dni była przykuta do posłania w pulsującej męczarni, to zapadając w majaki nieprzytomności, to z nich wychodząc, uwikłana w zapętlone sny. Kilka razy pojawił się chirurg, przychodził i wychodził. A może go wcale nie było, może widziała go tylko w nawracających halucynacjach. Na wpół pamiętała jego twarz, oplątana wstydem, którego źródła nie umiała zidentyfikować.

Teraz przejaśniło się jej w głowie. Oznaczało to głównie, że również odczuwała wszystko z całkowitą wyrazistością. Wątpliwa poprawa.

Co więcej, Viv była niemożliwie wygłodniała.

Rozejrzała się po pokoju i stwierdziła, że jest ascetycznie pusty. Zgrubna prycza i maleńki stolik, a na nim latarnia i miednica. Ściany z szarego nieheblowanego drewna. Małe podzielone szprosami okno. Wyczuwała zapach morza i porastającej plaże suchej trawy, no i ryb. Naprzeciw niej stała stara marynarska skrzynia, o którą oparto jej szablę i prymitywnie wystruganą z drewna kulę inwalidzką. Brakowało młota bojowego. Nic więcej nie zasługiwało na roztrząsanie.

W budynku panowała absolutna cisza. Jedyne dźwięki dobiegały z zewnątrz: syk wiatru przesypującego piasek wśród źdźbeł trawy, odległy pomruk fal i od czasu do czasu nawoływanie morskiego ptaka.

Viv była przytomna od niespełna godziny i już miała pewność, że jeśli przyjdzie jej gapić się na ten widok przez kolejną, doprowadzi ją to do szału.

Przynajmniej ranną nogę owinięto jej czystym bandażem i wsadzono w łubki, by kolano się nie zginało. Nogawkę spodni odcięto. Opatrunki trochę zmieniły kolor w miejscach, gdzie przesiąkły, ale to i tak duży postęp w porównaniu z mchem i kawałkiem brudnej wełnianej koszuli.

– Cóż – mruknęła. – Cholera.

Podniosła się powoli. Najpierw podsadziła tyłek na pryczy, zasysając powietrze przez zęby, gdy obracała chorą nogę. Lewy but pasował na stopę, ale prawa była zbyt spuchnięta, musiała więc zostać bosa. Viv dźwignęła się chwiejnie i pokuśtykała do miednicy z letnią wodą, gdzie znalazła szmatkę i za jej pomocą oskrobała się z brudu, na ile się dało. Czując się mniej obrzydliwie, ruszyła w stronę drzwi, ale przy każdym ciężkim stąpnięciu bosej pięty na brzegach jej pola widzenia pulsowała czerń. Viv zacisnęła zęby, zmieniła kierunek i niechętnie sięgnęła po kulę.

Ze złością musiała przyznać, że ta prymitywna podpora bardzo ułatwia sprawę.

Skoro już się znalazła przy skrzyni, z nawyku przypięła do pasa szablę.

Niestety, odkryła, że pokój, w którym ją ulokowano, mieści się u szczytu wąskich schodów. Ruszyła nimi niezdarnie w dół, podpierając się kulą o co drugi stopień. Szabla wcale przy tym nie pomagała. Przy każdym bolesnym stąpnięciu Viv kierowała pod adresem Rackama nowy, jeszcze barwniejszy epitet. Nie żeby to była jego wina, oczywiście. Ale znacznie bardziej satysfakcjonująco przeklinało się kogoś z imienia, choć właściwie powinna przeklinać samą siebie.

Gdy zeszła, zwęszyła widmo zapachu bekonu, które okazało się znakomitą zachętą do dalszej wędrówki.

Schody kończyły się w długiej zbudowanej z drewnianych bali przestrzeni jadalnej w gospodzie, tawernie czy jak oni to tu nazywają. Przy jednej ścianie czaiło się duże kamienne palenisko ziejące zimną pustką niczym rozczarowana paszcza. Żelazny żyrandol wisiał krzywo, obrośnięty woskiem z wypalonych świec. U belek sufitowych powieszono albo przybito gwoźdźmi szklane pływaki do sieci rybackich i lampy sztormowe, a także same sieci i wiosła z wyrytymi na nich imionami. W sali stało kilka wysłużonych stołów, lecz żaden nie był zajęty.

Wzdłuż tylnej ściany ciągnął się długi bar, o który opierał się oberżysta, leniwie przecierający miedziany kubek. Wyglądał na tak znudzonego, jak gwarantowało to miejsce. Zarost na podbródku wysokiego wróża morskiego był przyprószony siwizną. Nos miał kształt topora, włosy zwisały za uszami niczym bujne wodorosty, przedramiona były oplecione tatuażami.

– Doberek, panienko – zadudnił basowo. – Śniadanie?

Viv nie przypominała sobie, by ktokolwiek nazwał ją w życiu „panienką”.

Oberżysta prześliznął się po niej wzrokiem i uniósł brwi, dostrzegając szablę, po czym wrócił do polerowania kubka.

– Bekon? – zapytała Viv.

Kiwnął głową.

– Jajka też? Ziemniaki? – spytał.

Ostro zaburczało jej w brzuchu.

– Taak.

– Pięć miedziaków powinno wystarczyć.

Pomacała się po pasie w poszukiwaniu portfela, zerknęła w stronę schodów i zaklęła.

– Przyniosę następnym razem. Najgorsze, co mnie może teraz spotkać, to wspinaczka po tych schodach.

Karczmarz uśmiechnął się z cierpką kpiną.

– Chyba nie myślisz, że mi uciekniesz, co? Lepiej klapnij sobie na jeden z tych stołków, póki jeszcze możesz.

Viv była przyzwyczajona, że samo jej istnienie stanowi jawną groźbę dla otoczenia, dlatego szczerze zaskoczył ją żarcik rzucony pod jej adresem, nawet tak łagodny. Zapewne, wlokąc za sobą ranną nogę, nieco traciła na przerażającej aparycji.

Kiedy z sukcesem zakończyła sugerowany manewr, oberżysta zniknął na zapleczu. Przyciągnęła drugi stołek, by na jednej z jego niższych poprzeczek oprzeć bosą stopę.

Bębniąc palcami po kontuarze, próbowała znaleźć jakieś zajęcie dla myśli, rozglądała się więc po wnętrzu, ale naprawdę nie było na czym zawiesić oka. Jej umysł wciąż powracał do napływających z kuchni dźwięków i zapachów.

Gdy karczmarz przyniósł patelnię i postawił ją na barze wraz z widelcem i serwetką, Viv ledwie się powstrzymała, by nie złapać gorącego uchwytu gołą ręką i czym prędzej nie przysunąć sobie jedzenia. Zapiekanka z siekanych ziemniaków, chrupiącej tłustej wieprzowiny i dwóch słabo ściętych jajek wciąż skwierczała i puszczała wrzące bąbelki. Viv o mało nie zalała się łzami radości.

Złowiła spojrzenie barmana, który z drugiego końca kontuaru przyglądał się, jak pochłania posiłek, i próbowała zwolnić, ale ziemniaki były pysznie słone, szczodrze umaczane w jajku i trudno było nie wsuwać ich bez opamiętania. Dźwięki, które przy tym wydawała, nie należały do kulturalnych, za to definitywnie były szczere.

– Lepiej ci? – zagadnął morski wróż, zabierając opróżnioną patelnię z baru.

– Bogowie, tak. I dzięki. Eee… jestem Viv.

Znów ten cierpki uśmieszek.

– Słyszałem, kiedy się wprowadzałaś. Spotkaliśmy się, ale nie dziwi mnie, że nie pamiętasz. Przy całym tym zamieszaniu.

Nie przypominała sobie zamieszania, lecz jego rozbawiony ton kazał się jej nad tym zastanowić.

– Więc Kruki zapłaciły za mój pobyt?

– Miałem nadzieję, że zobaczę samego Rackama. Ale gość, którego z tobą przysłał, był prawie dżentelmenem. Zapłacił za cztery dni. Powiedział, że potem już staniesz na nogi. Jestem Brand.

Wyciągnął rękę, a ona ją uścisnęła. Oboje mieli krzepkie dłonie.

– Wracasz do pokoju? – zapytał.

– Do diabła, nie. Oszalałabym. Eee… gdzie dokładnie jestem?

Barman wyszczerzył się w pełnym rozbawienia uśmiechu.

– Pozwól zatem, że będę pierwszy, który powita cię w Murk, klejnocie zachodniego wybrzeża! Właściwie bardzo małym klejnociku. A to jest Okoń, mój lokal.

– Zdaje się, że strasznie tu w okolicy spokojnie. – O mało nie powiedziała „dołująco” spokojnie.

– Mamy głośne chwile, gdy do przystani przybijają statki. Ale jeżeli potrzebujesz odpoczynku na czas powrotu do zdrowia, na ogół nie będą ci przeszkadzały hałasy.

Kiwnęła głową i stanęła na zdrowej nodze. Podskoczyła na niej i wsunęła sobie kulę pod lewą pachę.

– No to jeszcze raz dzięki. Pewnie będziemy się często widywać.

Z ciepłym jedzeniem w brzuchu Viv czuła się bardziej sobą. Myśl o tym, żeby pokręcić się po miasteczku, choćby i kulejąc, przedstawiała się znacznie bardziej pociągająco niż jeszcze kilka minut temu. Stuknęła knykciami w kontuar.

– Chyba pójdę pozwiedzać.

– A więc do zobaczenia za dziesięć minut – odparł Brand.

Prychnęła śmiechem, ale wymuszonym.

Viv chwiejnie zeszła z ganku i przytrzymując się słupka balustrady, rzuciła okiem za siebie. Nad gontowym daszkiem wisiał nadgryziony zębem czasu, upstrzony ciemnymi plamami szyld z niezbyt udatnie wyrytym zarysem ryby i napisem „Okoń”.

Lekka morska bryza zwiała jej włosy na twarz, gdy orczyca spoglądała na widoczny stąd fragment miasteczka Murk.

Trzy czwarte horyzontu zajmował ocean, resztę od północy przesłaniało wysokie kredowe urwisko. Z daleka rysowały się na nim słabo sylwetki jakichś małych budowli i ogrodzeń, lecz nie na tyle wyraźnie, by można było odgadnąć ich przeznaczenie. Wzdłuż brzegu spłaszczonymi falami wzdymały się wydmy zwieńczone wystrzępionymi grzywami suchej trawy.

Znaczną część miejscowości okalał stary kamienny mur obronny, wspinający się dalej na wzgórze. Tawerna Okoń nie znajdowała się w jego ochronnym obrębie – stała na piaszczystym stoku przy południowej drodze, dając dobry widok na umocnienia.

Poza murem, bliżej karczmy, długie szeregi wąskich budynków ciągnęły się krzywymi łukami w stronę plaży. Ich oszalowane deskami ściany – pod wpływem słońca i słonej mgły wypłowiałe do perłowej szarości – lśniły srebrzyście w świetle późnego poranka. Pomiędzy nimi niczym szwy biegły nierówne drewniane chodniki, a wijące się tu i tam nieliczne brukowane drogi miejscami były zasypane piaskiem.

W morze wrzynały się cztery długie pirsy zagracone skrzyniami i takielunkiem. Przy palach tłoczyły się uwiązane rybackie łodzie, jak małe rybki cisnące się do okruchów chleba, podczas gdy większe jednostki kołysały się nieco dalej. Na pomostach kręciło się kilka drobnych postaci, a ich słabe nawoływania niosły się ponad wodą.

Całe miasteczko wydawało się półśpiące. Viv wątpiła, czy miejscowość w ogóle kiedykolwiek się budzi.

Nagle ogarnęło ją przemożne wrażenie, że została odstawiona. Rackam porzucił ją w tej zapomnianej przez bogów pogranicznej mieścinie i gdzieś z głębi trzewi orczycy wychynęła dzika pewność, że krasnolud wcale nie planował powrotu tą drogą. Znalazł wygodną wymówkę, żeby się pozbyć kłopotliwego młodzika.

Zacisnęła zęby i odepchnęła to uczucie z powrotem w głęboką ciemność.

Kiedy wykuśtykała z cienia, spadł na nią pełny ciężar słońca. Nie było jeszcze południa, ale się zbliżało. Zamknęła oczy i przez chwilę chłonęła słoneczne ciepło, starając się cieszyć jego dotykiem na skórze.

Wciągnęła wielki haust morskiego powietrza, po czym powoli wypuściła je z płuc.

„No” – postanowiła w duchu. „Miejmy to już za sobą”.

Przemieszczanie się po kamieniach brukowych z kulą nastręczało nieco trudności, ale cieszyła się z tej nawierzchni, ponieważ na gołym piasku byłoby znacznie gorzej. Przesuwała się z prędkością lodowca, za to metodycznie. Pod pachą miała już otarcia od nieporęcznej kuli. Będzie musiała owinąć czymś ten przeklęty kawał drewna, póki nie może się obyć bez niego.

Skłon prowadził w dół, na szczęście łagodnie. Z wydm po drugiej stronie drogi podrywały się mewy.

Jakimś cudem pierwsza osoba spotkana po drodze również była orkiem. Człapał obojętnie z naprzeciwka, ciągnąc za sobą wózek, którego szory wetknął sobie pod pachy. Pierś i głowę miał nagie, a ramiona pocięte krzyżującymi się starymi bliznami. Na wózku piętrzyły się wiązki drewna wyrzuconego przez morze i szczapy na podpałkę.

– Dobry! – zawołała Viv, żartobliwie salutując mu wolną dłonią.

Skinął głową, a gdy się mijali, strzelił oczami w stronę szabli. Viv zatrzymała się, by odprowadzić go wzrokiem. Nie obejrzał się, co ją z jakiegoś powodu poirytowało.

Pierwsze zabudowania, do których dotarła, okazały się szeregiem sklepów schodzących ku plaży, gdzie sieć drewnianych pomostów ułatwiała poruszanie się wśród piasku.

Viv wdrapała się na pomost łączący budynki. Jej kula przy każdym kroku stukała o wyługowane solą deski jak końskie kopyto.

Większość sklepów była wysoka i wąska. Sprawiały wrażenie, jakby się pochylały pod wpływem wiatru wiejącego od oceanu. Z bliska orczyca zauważyła, że deski na ścianach i gonty na dachach są najeżone drzazgami.

Pierwszych kilka lokali było zamkniętych. I to na głucho, sądząc po popękanych szybach zabezpieczonych od środka brezentem lub papierem. Dalej mieściła się swego rodzaju księgarnia. Zaglądając przez dwa frontowe okna, Viv dostrzegła chaotyczne stosy książek, map i wszelakich rupieci. Niemalże widziała wionącą stamtąd stęchliznę. Drzwi kiedyś były czerwone, lecz z dawnej farby pozostało tylko smugowate wspomnienie.

Mały szyld po lewej głosił: „Księgarnia Ostorzepy”.

Viv pokręciła głową i pokuśtykała dalej.

Naprawa żagli. Potem sklep z tałatajstwem, pełen muszli, szkieletów jeżowców, szklanych pływaków od sieci i przeróżnych żeglarskich maneli. Viv nie umiała sobie wyobrazić, po co ktoś miałby coś takiego kupować.

Wiatr przyniósł strzęp zapachu wypieków, który przebił się przez ostrą woń wody morskiej i wodorostów. Nic dziwnego, że Viv znów poczuła się głodna. Chodzenie o kuli wymagało sporo wysiłku, poza tym niezależnie od potrzeb zdrowiejącego ciała orczyca miała ogromne zapotrzebowanie energetyczne, a późne śniadanie niemal zupełnie zdążyło się zużyć w palenisku jej brzucha.

Na samym końcu szeregu sklepów znalazła pierwszą prawdziwą oznakę życia w miasteczku, jeśli nie liczyć orka, który z kamienną twarzą holował drewno na opał. Bo go nie liczyła.

Ten dom był co najmniej dwukrotnie szerszy od pozostałych, miał dwa dymiące kominy i klientów wchodzących i wychodzących przez drzwi. Na szybie okiennej od szablonu wypisano „Piekarnia Morskiej Pieśni”, litery wyglądały porządnie, jak świeżo namalowane. Nie żeby trzeba było czegoś więcej niż nosa, by wiedzieć, co się sprzedaje w tym sklepie.

Po drugiej stronie okna zachęcająco prezentowały się plecione kosze wypełnione wielkimi okrągłymi bochnami, drożdżówkami i bułeczkami. Nad drzwiami zabrzęczał dzwonek, gdy kołyszącym się krokiem marynarza wyszedł przez nie krasnolud wpychający sobie do ust ostatni kawałek jakiegoś wypieku.

Viv przez minutę zaglądała do środka, znów przeklinając się za to, że nie wzięła z pokoju portfela. Olbrzymie, wielowarstwowe bułeczki obiecywały, że zaspokoją wygórowane oczekiwania wzbudzone apetycznym aromatem. Otarła sobie usta wierzchem przedramienia i opornie oderwała się od witryny.

Tatko zawsze mówił, że głód można w taki czy inny sposób wyleczyć za pomocą potu. Z determinacją podążyła więc dalej zapiaszczoną drogą. Większość budynków po drugiej stronie ulicy wyglądała na domy mieszkalne albo może kwatery dla urlopowiczów. Najwyraźniej nikt się jednak przy nich nie kręcił.

Wzdłuż drogi ciągnęła się długa żerdź do wiązania koni – mogła wystarczająco posłużyć do tego, czego chciała Viv.

Ostatnie dwa dni spędziła, leżąc brzuchem do góry, i ciało wyraźnie dawało jej to odczuć. Nie żeby wkrótce miała stanąć do jakichś wyścigów, ale nie mogła oczekiwać, że przeżyje ataki ostrą stalą, jeżeli nie zadba o kondycję.

Oparła kulę i szablę o jeden koniec poziomej belki, a sama ostrożnie podwiesiła się pod nią na rękach. Wyprostowane nogi wysunęła na ulicę, krzywiąc się z bólu, który ją dźgał w prawym udzie.

Opuściła się, aż łokcie niemal się wyprostowały i zablokowały. A potem podciągnęła się – raz, drugi, kolejny, czując, jak w jej plecach, klatce piersiowej i ramionach narasta ciepło. Ból z nogi przeniósł się gdzieś na tył umysłu.

Kiedy bicepsy drżały jej już z wysiłku, a po skroniach spływały strużki potu, opuściła się tyłkiem na ziemię, podpierając się piętą lewej nogi. Odczekała, aż ciężkie dyszenie zamieni się w równy oddech.

Zatrzymał się przy niej ork, którego minęła poprzednio. Teraz, kiedy szedł w drugą stronę, wózek miał prawie pusty. Na zbitych z desek burtach wisiały umocowane na hakach wysłużone narzędzia: młot, młotek, piła, siekiera.

Viv popatrzyła na orka zmrużonymi oczami.

– Na co się gapisz?

Wzruszył ramionami, a kiedy odpowiedział, jego głos zabrzmiał basowo, lecz zaskakująco łagodnie:

– Strasznie szybko do tego wracasz.

– Czy już się spotkaliśmy, gdy tutaj dotarłam?

Znów wzruszył ramionami.

– Dużo się tu nie dzieje. Trudno nie zauważyć, jak zdarzy się jakaś heca. A to była niezła heca. – Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. – O małoś nie udusiła Skowrona.

– Skowrona?

– Chirurga.

– O. – Skrzywiła się lekko. Nie najlepsza wiadomość.

– Pitts – rzekł, wskazując na siebie. Po czym pochylił głowę, podciągnął szory wyżej i ruszył ze swoim wózkiem. Nie zaczekał, aż Viv mu się przedstawi, i poczuła się tym tak jakby rozdrażniona.

– Viv! – zawołała za nim.

Skinął tylko głową, ale się nie odwrócił.

– Na osiem piekieł – mruknęła. – Wielka metropolia. Nic dziwnego, że nikt nie zostaje tu dłużej.

Pozbierała się z ziemi. Wzięła kulę i szablę i pokuśtykała na koniec drewnianego chodnika, chowając się przed wścibskimi oczami w dolinie rozdzielającej dwie wydmy.

Nie widziała stąd morza, wiatr tu nie docierał i bezruch tego zakątka tak jej zaczął doskwierać, że odrzuciła kulę i pobrnęła bez niej na grzbiet wydmy od strony plaży, przez całą drogę posykując z bólu.

Na górze wiał orzeźwiający wietrzyk. Viv dała sobie minutę na odetchnięcie, po czym wyjęła szablę z pochwy. Spróbowała wykonać kilka szermierczych natarć i zasłon, opierając ciężar ciała głównie na zdrowej nodze. Miała nadzieję, że przynajmniej uda się jej poćwiczyć parę sekwencji zmyłek, jeśli skupi się na precyzji i pracy górnej części ciała, ale sprawa była skazana na porażkę. Wiodąca noga nagle jej ujechała, a kiedy orczyca zachwiała się do tyłu, ciężar ostrza zmusił ją do oparcia się na słabej pięcie i już po sekundzie turlała się w chmurze piasku i przekleństw.

Pięć minut po sromotnym stoczeniu się z wydmy dokuśtykała na główną arterię miasteczka. Zła, pokonana własną słabością i dotkliwie świadoma obecności pod koszulą piasku przemieszanego z potem, ruszyła w mozolną drogę powrotną do tawerny Okoń. Łagodnie nachylony skłon wzgórza sprawił jej większą udrękę, niż miał prawo. Jedyne, czego mogła wypatrywać na końcu tej mordęgi, to pusta oberża, pusty pokój i bardzo wąskie schody.

Powinna była walczyć karnie w szeregu z Krukami. Powinna była przebić się bliżej do Varine. Powinna być teraz gdziekolwiek indziej, byle nie tu.

Ponieważ skupiała uwagę na przysypanych piaskiem kamieniach brukowych, wypatrując najdogodniejszych miejsc do oparcia kuli, drgnęła z zaskoczenia, kiedy na drogę przed nią padł cień.

Podniosła wzrok i ujrzała wpatrzone w nią oczy tapenti o pionowych źrenicach jak u węża. Kobieta nie dorównywała wzrostem orczycy – mało kto mógł się z nią równać – ale stała wyżej na zboczu i Viv z konieczności spoglądała na nią z dołu. Albo może tylko miała takie wrażenie.

Tamta była krzepko zbudowana, delikatny wzór na skórze ramion i nóg uwypuklał kryjące się pod spodem muskuły. Łuskowaty kaptur osłaniał od tyłu skronie i kark, a prześwitujące przez niego słońce nadawało mu łososiowy odcień. Długie warkocze przypominające wężową grzechotkę szeleściły sucho na wietrze.

Do pasa miała przytroczony długi miecz, po drugiej stronie – połyskującą latarnię, a na niebieskiej tunice widniała odznaka strażników bramy.

Kobieta przekrzywiła głowę w sposób, który można było zinterpretować tylko jako pogardliwy.

– Oszałamiający popis szermierczej sprawności. – Jej wzrok strzelił za Viv, w stronę grzbietu wydmy, na którym orczyca próbowała ćwiczyć z marnym skutkiem.

Viv poczuła, jak po jej skórze rozpełza się gorący rumieniec z gatunku takich, co to w mgnieniu oka z zawstydzenia przeradzają się we wściekłość. Nie była na tyle głupia, żeby się zapomnieć i zadrzeć z miejscową władzą, ale też nie musiała być dla niej uprzejma.

– Zdaje się, że poza tym nie ma tu sobie na co popatrzeć, co?

Tapenti uśmiechnęła się nieprzyjemnie i zmrużyła oczy.

– Takiego widoku wolałabym nie oglądać w swoim mieście. Lubię tutejszy spokój, a małe dziewczynki taszczące broń to zapowiedź hałasu. Radzę ci, żebyś trzymała tę stal w pochwie, a jeszcze lepiej w swoim pokoju. Moim zdaniem nie ma też żadnego powodu, dla którego miałabyś się tu zatrzymywać.

– Małe dziewczynki…? – wybełkotała Viv.

Strażniczka bramy sponiewierała orczycę spojrzeniem, jej głos przeszedł w natarczywy syk:

– Gdy cię przywlekli, wystarczyło mi jedno spojrzenie i już wiedziałam, coś za jedna. Trzeba cię pilnować. Skowron na pewno nieprędko zapomni twoje przybycie. Jeśli spowodujesz tu choćby maleńkie kłopoty, nie zawaham się i wrzucę cię do celi, gdzie poczekasz, aż twoi… kumple się pojawią, żeby przejąć cię z moich rąk.

Viv mogła tylko wlepiać w nią wzrok w niemej furii. Dłoń drgnęła jej w stronę rękojeści szabli, ale pohamowała ten impuls, mimo że oczy tapenti śledziły jej ruch z ponurym rozbawieniem.

– Dobrego dnia. – Strażniczka drwiąco skinęła głową w stronę gospody. – I uważaj w drodze pod górę. Jeśli powinie ci się noga, może to przedłużyć twój pobyt, a tego żadna z nas by nie chciała, prawda?

Gdy sobie poszła, Viv mogła się tylko gapić w górę ulicy, w kierunku Okonia, i żarliwie marzyć o czymś, co mogłaby zadźgać.

Jeśli Rackam nie wróci szybko, będzie musiała się wynieść i poszukać go sama, zanim zrobi tu coś, czego mogłaby naprawdę pożałować.

Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.