Kształt wody - Guillermo del.Toro, Daniel Kraus - ebook

Kształt wody ebook

Guillermo del.Toro, Daniel Kraus

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywająca opowieść o kobiecie i jej samotności, o mężczyźnie i jego traumie oraz o

niezwykłej istocie, która na zawsze zmienia te dwa życia.

Przygotujcie się na nowe wrażenia, jakich dotąd nie wywołała żadna książka ani film!

Tajny rządowy Ośrodek Badań Kosmicznych Occam w Baltimore otrzymuje do analizy niezwykły

obiekt: humanoidalną istotę schwytaną w wodach Amazonii. W laboratorium toczy się gra

wywiadów i sprzecznych stanowisk: jedni naukowcy chcą stworzenie uśmiercić i zbadać jego

organizm, by odkryć tajemnicę odległych podróży kosmicznych, inni natomiast proponują

utrzymywać go przy życiu dla dobra postępu technologicznego. Tymczasem pomiędzy istotą a

opiekującą się nim w tajemnicy jedną z woźnych, która porozumiewa się ze stworem za pomocą

języka migowego, nawiązuje się zaskakująco głęboka więź…

Na podstawie pomysłu Daniela Krausa Guillermo del Toro nakręcił film uhonorowany Złotym

Lwem na festiwalu filmowym w Wenecji oraz dwoma Złotymi Globami za reżyserię i muzykę,

uznany powszechnie za najlepsze dzieło tego reżysera od czasu Labiryntu fauna.

"Niewyobrażalnie zachwycające i wybrzmiewające dzieło sztuki".

Booklist

FILM WYTWÓRNI FOX SEARCHLIGHT PICTURES JUŻ W KINACH!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 437

Oceny
3,7 (207 ocen)
71
56
49
18
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wisniadomela

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka!
10
Mjar8908

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, zmuszająca do myślenia o tym jak bezmyślnie człowiek uzurpuje sobie prawo do ingerencji w świat natury. A z naturą się nie igra. Gorąco polecam
00
Agador

Całkiem niezła

Książka jest zaznaczona również jako audiobook, niestety po uruchomieniu okazuje się, że to syntezator mowy.
00
angi_black

Całkiem niezła

Książka całkiem ciekawa. Pierwsze strony książki mnie pochłonęły i czytałam z wielkim zapałem. Historia i bohaterowie niepowtarzalni, ciekawe było poznanie świata niemej osoby, bardzo mało jest książek o takim typie ludzi. Jestem bardzo zaciekawiona jak wyszedł film na podstawie tej książki. Ostatnie rozdziały trochę mi się ciągły ale mimo to warto przeczytać, polecam. 😀
00

Popularność




Guillermo del Toro, Daniel Kraus Kształt wody Tytuł oryginału The Shape of Water ISBN Text copyright © 2018 by Necropolis, Inc. Illustrations copyright © 2018 by James Jean Published by arrangement with Feiwel & Friends, an imprint of Macmillan Publishing Group, LLC.All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2018 Redaktor Zofia Domańska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dedykujemy tę książkę miłości w jej licznych formach i kształtach
Krótka jak opad wody będzie śmierć, krótka jak opad liści na groby, krótka jak oddechu gruźlika ćwierć. Nie dłuższy, moja miła, jest czas żałoby. Conrad Aiken
Nie ma znaczenia, czy woda jest zimna, czy ciepła jeśli i tak musisz przez nią przejść. Pierre Teilhard de Chardin

1

Richard Strickland czyta instrukcję od generała Hoyta. Znajduje się na wysokości 3300 metrów. Dwusilnikowiec jest poniewierany niczym pięść boksera. Ostatni etap trasy z Orlando przez Caracas i Bogotę do Pijuajal, kłykcie pięści Peru–Kolumbia–Brazylia. Instrukcja jest upstrzona zaczernieniami. Marszowym językiem wojskowej poezji opowiada legendę o bóstwie z dżungli. Brazylijczycy nazywają je Deus Brânquia. Hoyt chce od Stricklanda, żeby ochraniał wynajętych myśliwych, pomógł złapać tego stwora i przywlókł go do Ameryki.

Strickland rwie się do tego zadania. To będzie jego ostatnia misja dla generała Hoyta. Jest o tym przekonany. W Korei pod jego dowództwem zrobił parę rzeczy, które przykuły go do generała na dwanaście lat. Ich relacja jest formą szantażu i Strickland chce się od niej uwolnić. Wykona zlecenie, największe z dotychczasowych, i wyjedzie ze stolicy, nie będąc już na usługach Hoyta. Wróci do Orlando, do Lainie, do dzieci, Timmy’ego i Tammy. Nareszcie będzie mężem i ojcem, bo brudna robota dla Hoyta wcześniej mu to uniemożliwiała. Stanie się nowym człowiekiem. Będzie wolny.

Wraca do lektury instrukcji. Włącza bezduszne myślenie wojskowego. Te żałosne pojeby w Ameryce Południowej. Przyczyną ich nędzy nie jest bynajmniej słabo rozwinięta kultura rolna, co to to nie. Winę ponosi jakieś skrzelowe bóstwo niezadowolone z ich opieki nad dżunglą. Instrukcja jest pochlapana, ponieważ dwusilnikowiec przecieka. Strickland wyciera ją o spodnie. Armia amerykańska uważa, że Deus Brânquia może mieć istotne zastosowania militarne. Zadaniem Stricklanda będzie pilnowanie „amerykańskich interesów” i podtrzymywanie „motywacji” ekipy, jak to nazywa Hoyt. Teorię motywacji Hoyta Strickland zna z autopsji.

Pomyśl o Lainie. A jeszcze lepiej — w świetle tego, co może będziesz musiał zrobić — nie myśl o niej.

Portugalskie bluzgi pilota są uzasadnione. Lądowanie to jakiś horror. Pas startowy został wyrąbany w dziewiczej dżungli. Strickland chwiejnym krokiem wytacza się z samolotu i stwierdza, że upał przybrał postać widocznego gołym okiem, wiszącego w powietrzu siniaka. Kolumbijczyk w koszulce Brooklyn Dodgers i w hawajskich szortach macha do niego z pikapu. Na pace samochodu siedzi dziewczynka, która rzuca Stricklandowi bananem w głowę, ale choroba lokomocyjna nie pozwala mu zareagować. Kolumbijczyk wiezie go do miasta — trzy kwadratowe kwartały rozklekotanych wózków z owocami na drewnianych kółkach oraz dzieci z wydętymi z głodu brzuchami i bez butów. Strickland zwiedza sklepy i kupuje to, co mu podpowiada instynkt: zapalniczkę, płyn przeciw owadom, hermetyczne plastikowe worki, talk do stóp. Lady, po których przesuwa peso, ronią łzy wilgoci.

W samolocie przestudiował rozmówki. „Você viu Deus Brânquia?”

Kupcy rechoczą i kręcą dłońmi koło szyi. O co im, kurwa, chodzi? Ci ludzie wydzielają ostry stalowy zapach, jak świeżo zarżnięte bydło. Strickland oddala się asfaltową drogą, która roztapia się pod jego butami i widzi wychudzonego szczura, który miota się w czarnej mazi. Kona, ale powoli. Kości się zblanszują, zatopią w smole. Przez najbliższe półtora roku Strickland nie zobaczy tak dobrej drogi.

2

Budzik trzęsie szafką nocną. Nie otwierając oczu, Elisa wymacuje lodowaty guzik, który wyłącza dzwonienie. Wyrwało ją z głębokiego, miękkiego, ciepłego snu i Elisa chce do niego wrócić choćby na minutkę. Ale sen nie daje się dogonić; zawsze jej ucieka. Była w nim woda, ciemna woda — tyle pamięta Elisa. Całe tony wody naciskały na nią, ale nie tonęła. Szczerze mówiąc, lepiej w niej oddychała niż tutaj, na jawie, w przeciągach, w tanim jedzeniu, w trzaskającej elektryczności.

Na dole głośno grają na tubach, a jakaś kobieta krzyczy. Elisa wzdycha w poduszkę. Jest piątek i w Arcade Cinema Marquee, czynnym dwadzieścia cztery godziny na dobę kinie bezpośrednio pod jej podłogą, wszedł nowy film, co oznacza nowe dialogi, nową muzykę i nowe efekty dźwiękowe, które będzie musiała włączyć w swoje codzienne rytuały, jeśli nie chce przeżywać przyprawiających o palpitację serca chwil strachu. Teraz grają trąby, po chwili tłum wznosi okrzyki. Elisa otwiera oczy, najpierw widzi na budziku godzinę 22.30, a potem dzidy światła projektora, które przebijają klepki podłogowe i nadają pyłkom kurzu rozmaite barwy w technikolorze.

Elisa siada i z zimna garbi ramiona. Dlaczego powietrze pachnie kakao? Dziwnemu zapachowi towarzyszy nieprzyjemny hałas: straż pożarna na północny wschód od Patterson Park. Elisa opuszcza stopy na zimną podłogę i patrzy, jak światło projektora skacze i miga. Nowy film przynajmniej jest jaśniejszy niż poprzedni, czarno-biała produkcja zatytułowana Karnawał dusz. Bogate kolory, które opływają jej stopy, pomagają ześlizgnąć się z powrotem w świat marzeń: Elisa ma mnóstwo pieniędzy i przypochlebni ekspedienci wsuwają jej na stopy całą gamę kolorowych butów. Wygląda pani powalająco. W takich butach podbije pani świat.

Tymczasem to świat podbił ją. Żadna liczba błyskotek kupionych za grosze na garażowych wyprzedażach i przypiętych do ścian nie ukryje nadjedzonego przez termity drewna ani nie odciągnie uwagi od robaków, które rozpierzchają się z chwilą, kiedy ona zapali światło. Woli tego nie zauważać. Jej jedyną nadzieją jest przetrwać noc, kolejny dzień, dalsze życie. Przechodzi do aneksu kuchennego, nastawia minutnik, do garnka z wodą wkłada trzy jajka i człapie do łazienki.

Elisa lubi ekskluzywne kąpiele. Odkręca kran i zdejmuje flanelową piżamę. Klientki kafeterii zostawiają na stołach magazyny dla kobiet, dzięki czemu Elisa wie z niezliczonych artykułów z dokładnością do centymetra, na których miejscach ciała powinna się skupić. Ale biodra i piersi nie mogą się równać z wydatnymi różowymi keloidowymi bliznami po obu stronach jej szyi. Nachyla się tak głęboko, że uderza nagim ramieniem o szybę. Każda blizna ma około siedmiu centymetrów i ciągnie się od żyły szyjnej po krtań. W oddali przemieszcza się syrena; Elisa mieszka w Baltimore od urodzenia, po trzydziestu trzech latach wie, że straż pożarna jedzie Broadwayem. Blizny na szyi też są mapą drogową, prawda? Wyznaczają miejsca, o których lepiej nie pamiętać.

Zanurza głowę w wodzie, co wzmacnia dźwięki z kina. „Umrzeć za Kemosza — woła jakaś dziewczyna w filmie — to żyć wiecznie!” Elisa nie ma pojęcia, czy dobrze usłyszała. Przesuwa między dłońmi resztkę mydła, rozkoszuje się uczuciem, że jest bardziej mokra od wody, tak śliska, że mogłaby mknąć przez wodę jak ryba. Naciskają na nią obrazy z jej przyjemnego snu, ciężkie jak ciało mężczyzny. Jest to niespodziewanie obezwładniająco erotyczne; Elisa zjeżdża namydlonymi palcami między uda. Bywała na randkach, uprawiała seks i tak dalej, ale to było lata temu. Jeśli mężczyźni spotykają niemą kobietę, to ją wykorzystują. Nigdy nie była na randce z mężczyzną, który naprawdę by próbował się z nią porozumieć. Po prostu sięgali i brali, jakby Elisa, pozbawiona głosu jak zwierzę, rzeczywiście była zwierzęciem. Tak jest lepiej. Mężczyzna ze snu, niewyraźny, jest lepszy. Niestety, zaczyna dzwonić minutnik, ten jazgotnik z piekła rodem. Elisa parska zawstydzona, chociaż nikt jej nie widzi, i wstaje, jej kończyny ociekają wodą. Narzuca na siebie szlafrok i człapie do kuchni, cała dygocząc. Wyłącza kuchenkę i rejestruje złą wiadomość: 23.07. Gdzie ona straciła tyle czasu? Zapina pierwszy z brzegu stanik, wkłada pierwszą z brzegu bluzkę, przygładza pierwszą z brzegu spódnicę. W swoim śnie czuła się przebojowo żywa, ale teraz jest bezwładna jak jajka, które studzą się na talerzu. W sypialni też jest lustro, ale Elisa woli nie patrzeć, bo mogłoby się okazać, że garb jest prawdziwy, a ona niewidzialna.

3

Widząc piętnastometrową łódź w wyznaczonym miejscu, za pomocą nowej zapalniczki Strickland pali instrukcję Hoyta (standardowa procedura operacyjna). Teraz cała instrukcja jest czarna, upstrzona poprawkami, myśli Strickland. Jak wszystko inne w tym kraju, łódź urąga jego standardom wojskowym. Odpadki przybite gwoździami do odpadków. Komin połatany wyklepaną blachą. Opony na nadburciu wyglądają na sflaczałe. Jedynym dawcą cienia jest kawałek płótna rozciągnięty między czterema słupkami. Będzie gorąco. To dobrze. Skwar wypali dręczące myśli o Lainie; o ich chłodnym, czystym domu; o szepcie palm na Florydzie. Wywołała w jego mózgu furię, której wymaga tego rodzaju misja.

Spomiędzy desek pomostu wytryskuje brudna, brązowa woda. Niektórzy członkowie załogi są biali, niektórzy jasno­brązowi, niektórzy czerwonobrązowi. Niektórzy są pomalowani i ponakłuwani. Wszyscy ciągną mokre skrzynki po desce, która dramatycznie ugina się pod ich ciężarem. Strickland idzie za nimi i widzi namalowany od sztancy napis „Josefina” na kadłubie. Małe bulaje sugerują prowizoryczny dolny pokład, w którym mieści się tylko kapitan. Samo słowo „kapitan” go drażni. Jedynym kapitanem jest tutaj Hoyt, a Strickland go reprezentuje. Nie ma nastroju na idiotów za sterem, którym się wydaje, że tu rządzą.

Strickland zastaje kapitana, noszącego okulary Meksykanina z siwą brodą, w białej koszuli, białych spodniach i białym słomkowym kapeluszu, na zamaszystym podpisywaniu manifestów. Krzyczy „pan Strickland!” i Strickland czuje się tak, jakby go przeniesiono do kreskówki jego syna: „Mee­ster Streekland!”. Nazwiska kapitana nauczył się na pamięć gdzieś nad Haiti: Raúl Romo Zavala Henríquez. Pasuje do niego doskonale, nadmuchane do granic pompatyczności.

— Niech pan popatrzy! Escoces i puros cubanos, przyjacielu, wszystkie dla pana. — Henríquez wręcza mu cygaro, przypala swoje i nalewa whisky do dwóch szklanek. Strick­landa nauczono nie pić w pracy, ale pozwala Henríquezowi na jego toast. „Za la aventura magnífica!” Piją i Strickland przyznaje w duchu, że poczuł się lepiej. Dobre jest wszystko, co pozwala choćby na chwilę zapomnieć o ciążącym na wszystkim cieniu generała Hoyta, o tym, jaka przyszłość może czekać Stricklanda, jeśli nie zdoła odpowiednio „zmotywować” Henríqueza. Na czas konsumpcji whisky temperatura jego wnętrzności zrównuje się z temperaturą dżungli.

Henríquez to człowiek, który spędza za dużo czasu na wydmuchiwaniu kółek z dymu. Skądinąd idealnych.

— Palić, pić, cieszyć się! Przez długi czas nie zazna pan innych luksusów. To dobrze, że nie przybył pan później, panie Strickland. „Josefina” już się niecierpliwi. Jak Amazonia nie czeka na żadnego mężczyznę.

Stricklandowi nie podoba się wydźwięk tego stwierdzenia. Odstawia szklankę i wbija wzrok w Henríqueza. Kapitan się śmieje i klaszcze w dłonie.

— Absolutna racja. Tacy ludzie jak my, pionierzy Sertão, nie muszą wyrażać podniecenia. Los brasileños honorują nas słowem sertanista. Fajnie brzmi, sí? Pobudza krew?

Henríquez ze wszystkimi nudnym szczegółami relacjonuje swoją wyprawę do jednej z placówek Instituto de Biologia Maritima. Twierdzi, że trzymał — we własnych dos manos! — wapienne skamieniałości podobno przypominające opisy Deus Brânquia. Naukowcy datują te skamieniałości na okres dewonu, który, wiedział pan o tym, Meester Streek­land, jest częścią epoki paleozoicznej? Właśnie to, peroruje Henríquez, przyciąga ludzi takich jak my do Amazonii. Gdzie wciąż kwitnie pierwotne życie. Gdzie człowiek może przekartkować kalendarz do tyłu i dotknąć niedotykalnego.

Strickland czeka ze swoim pytaniem godzinę.

— Zdobył pan mapę?

Henríquez wachluje się cygarem i marszczy brwi w stronę iluminatora. Zauważa tam coś, co wywołuje szeroki uśmiech na jego twarzy.

— Widzi pan tatuaże na twarzach? — pyta z władczym gestem. — Kołki w nosach? To nie są tacy Indianie jak wasi Tonto. To są índios bravos. Każdy kilometr Amazonii, od Negro-Branco po Xingu, mają we krwi. Pochodzą z czterech różnych plemion. A ja załatwiłem ich na przewodników! To niemożliwe, panie Strickland, żeby nasza ekspedycja się zgubiła.

— Zdobył pan mapę?

Henríquez wachluje się kapeluszem.

— Pana Amerykanie przysłali mi pocztą różne odbitki z powielacza. Bardzo dobrze. Nasza expedição científica będzie podążała za ich wężykowatymi kreskami tak długo, jak to będzie możliwe. A potem, panie Strickland, pójdziemy piechotą! Zlokalizujemy vestigios, pozostałości pierwotnych plemion. Nie wyobraża pan sobie, jak dużo ci ludzie wycierpieli od przemysłu. Dżungla pochłania ich krzyki. My jednak przybywamy w pokoju. Mamy dla nich dary. Jeśli Deus Brânquia istnieje, oni nam powiedzą, gdzie go znaleźć.

Mówiąc językiem generała Hoyta, kapitan jest motywowany. Strickland musi to przyznać. Ale dostrzega również sygnały ostrzegawcze. Strickland trochę się zna na nieoswojonych terytoriach i wie, że plamią człowieka od środka i na zewnątrz. Jeśli ktoś ma o nich jakiekolwiek pojęcie, to nie ubiera się na biało, do cholery!

4

Elisa do ostatniej chwili unika zachodniej ściany swojej sypialni, żeby jej widok mógł być dla niej inspirujący. Pokój nie jest duży, więc ściana też nie: dwa i pół metra na dwa i pół metra, każdy centymetr zasłonięty butami kupowanymi przez lata w sklepach z tanim albo używanym obuwiem. Lekkie jak piórko damskie caponki w kolorze wiśniowo-ciemnoróżowym. Dwukolorowe customcrafty z czubkami jak ogrodowe szpadle. Satynowe buty w kolorze słomkowym na wysokich obcasach bez palców, jak sterta weselnego szyfonu, który spadł na podłogę. Siedmiocentymetrowe town & countrys, jasnoczerwone: stopy wyglądają w nich jak pokryte warstwami płatków róży. Wreszcie relegowane na obrzeża brudne klapki bez pasków, wsuwane sandały, plastikowe trzewiki i brzydkie buty z nubuku, które mają wartość jedynie nostalgiczną.

Każdy but wisi na maleńkim gwoździku, którego Elisa, jako zwykły najemca, nie miała prawa wbić. Czas działa przeciwko niej, mimo to Elisa poświęca go trochę i starannie wybiera baleriny Daisy z niebieskim skórzanym kwiatem na plastikowym podbiciu, jakby ten wybór był kwestią najwyższej wagi. Bo jest. Baleriny będą jedyną formą buntu, na jaką Elisa poważy się tej i każdej innej nocy. Stopy łączą człowieka z ziemią, ale jeśli ktoś jest biedny, to ani jeden kawałek ziemi nie należy do niego.

Elisa siada na łóżku, by włożyć baleriny. Jak rycerz wciskający dłonie w stalowe rękawice. Machając palcami dla sprawdzenia, czy buty nie są za ciasne, wędruje oczami po stercie starych longplayów. Większość z nich kupiła z drugiej ręki lata temu i prawie wszystkie noszą w sobie wspomnienie radości odciśnięte razem z muzyką w polimerowym plastiku.

The Voice of Frank Sinatra: dzień, w którym pomogła szkolnemu panu lizakowemu uwolnić trzy puchate brązowe pisklęta spod kraty kanalizacji. One O’Clock Jump Counta Basiego: dzień, w którym zobaczyła walniętą z całej siły piłkę bejsbolową, rzadką jak kobczyk zwyczajny, która wyskoczyła z Memorial Stadium i odbiła się rykoszetem od hydrantu. Stardust Binga Crosby’ego: popołudnie, kiedy ona i Giles obejrzeli Stanwyck i MacMurraya w Remember the Night w kinie na dole. Elisa spędziła resztę dnia w łóżku, opuściła igłę gramofonu na Binga i rozmyślała, czy ona też, jak poczciwa złodziejka grana przez Stanwyck, odbywa w tym ciężkim życiu wyrok i czy ktokolwiek, jak MacMurray, będzie na nią czekał w dniu jej wyjścia z więzienia.

Wystarczy: to nie ma sensu. Nikt na nią nie czeka i nigdy nie czekał, a już najmniej zegar do podbijania karty w pracy. Elisa wkłada płaszcz i zabiera z blatu w kuchni talerz z jajkami. Niewątpliwie czuć kakao, kiedy Elisa wychodzi na krótki korytarz zagracony pokrytymi grubą warstwą kurzu puszkami, w których drzemią Bóg wie jakie celuloidowe skarby. Po prawej drugie mieszkanie. Zastukała dwa razy, zanim do niego weszła.

5

Odpływają w ciągu godziny. Rozkosz, mówią przewodnicy, to pora sucha; nazywa się verão. Za to pora deszczowa to tragedia; nikt nie chce powiedzieć Stricklandowi, jak się nazywa. Pokłosiem poprzedniej pory deszczowej są furos, zalane wodą skróty, które pozwalają szybciej pokonywać zakola rzeki; „Josefina” korzysta z nich przy każdej nadarzającej się okazji. Te cięciwy przekształcają Amazonkę w zwierzę, które skacze, chowa się, rzuca. Henríquez pokrzykuje z radości, mocniej otwiera przepustnicę i zieloną, torfiastą dżunglę wypełnia toksyczny czarny dym. Strickland chwyta za reling, wbija wzrok w wodę. Jest mlecznoczekoladowa z bezową pianką. Wysoka na pięć metrów trawa pampasowa jeży się na brzegach jak grzbiet gigantycznego, wybudzającego się niedźwiedzia.

Henríquez lubi przekazywać deskę rozdzielczą pierwszemu oficerowi, żeby sam mógł dokonać wpisu do dziennika pokładowego. Chwali się, że pisze dla publikacji i sławy. Wszyscy poznają nazwisko wielkiego odkrywcy, Raúla Romo Zavali Henríqueza. Głaszcze skórę dziennika pokładowego, najprawdopodobniej marząc o nasyconej odpowiednią dawką bufonady fotografii autora. Strickland dusi w sobie nienawiść, niesmak i strach. Wszystkie te uczucia przeszkadzają. Jak również zdradzają nas. Hoyt nauczył go tego w Korei. Po prostu rób swoje. Najkorzystniej jest nie czuć nic.

Najbardziej podstępnym zabójcą w dżungli może być jednak monotonia. Dzień po dniu „Josefina” podąża po bezkresnej wstędze wody w wirujących kłębach mgiełki. Pewnego dnia Strickland patrzy do góry i widzi dużego czarnego ptaka, który przypomina rozmazaną plamę na błękicie nieba. Sęp. Od tej pory Strickland widzi go codziennie, ptak zatacza leniwie koła, przewidując zgon Stricklanda. Strickland jest dobrze uzbrojony, karabin bojowy Stoner M63 pod pokładem i model 70 Beretta w kaburze. Korci go, żeby zestrzelić ptaka. Sęp to Hoyt, obserwuje go. Sęp to Lainie, żegna się z nim. Strickland nie może się zdecydować.

Pływanie nocą jest zdradliwe, więc łódź zarzuca kotwicę. Zazwyczaj Strickland stoi samotnie na dziobie. Niech załoga szepcze między sobą. Niech índios bravos gapią się na niego jak na jakiegoś amerykańskiego potwora. Tego konkretnego wieczoru księżyc jest wielką dziurą wykrojoną w ciele nocy dla ukazania jasnej, świecącej kości. Strickland nie zauważa, że Henríquez podkrada się do niego.

— Widzi pan ten figlujący róż?

Strickland jest wściekły, nie na kapitana, lecz na siebie. Cóż to za żołnierz, który nie zabezpiecza tyłów? Poza tym dał się złapać na podziwianiu księżyca. Takie rzeczy robią kobiety, na przykład Lainie mogłaby tak patrzeć, poprosiwszy go, żeby potrzymał ją za rękę. Strickland wzrusza ramionami, licząc na to, że Henríquez sobie pójdzie. Tymczasem kapitan pokazuje na coś za pomocą dziennika pokładowego. Strickland patrzy w dal i widzi łukowaty ruch otulony srebrnym rozpryskiem.

— Boto — wyjaśnia Henríquez. — Rzeczny delfin. Jak pan myśli, dwa metry, dwa i pół? Tylko samce są takie różowe. Mamy szczęście, że go zobaczyliśmy. Samiec boto jest wielkim samotnikiem. Lubi własne towarzystwo.

Stricklandowi przychodzi do głowy, że Henríquez sobie z nim pogrywa, naśmiewa się z jego nieprzystępności. Kapitan zdejmuje słomkowy kapelusz i jego siwe włosy połys­kują w księżycowej poświacie.

— Zna pan legendę o boto? Pewnie nie. Więcej was uczą o karabinach i pociskach, co? Wielu tubylców wierzy, że różowy delfin rzeczny jest encantado, umie zmieniać kształt. W takie noce jak ta przekształca się w człowieka o urodzie, której nie sposób się oprzeć, i idzie do najbliższej wioski. Można go poznać po kapeluszu, który nosi po to, żeby ukryć nozdrza. W tym przebraniu uwodzi najpiękniejsze kobiety w wiosce i prowadzi je do swojego domu pod dnem rzeki. Zobaczy pan, nie będzie wielu kobiet nad rzeką w nocy, tak bardzo się boją, że zostaną porwane przez encantado. Ale ja myślę, że ta historia jest pełna nadziei. Czy jakiś podwodny raj nie jest lepszy od życia w biedzie, kazirodztwie i przemocy?

— Zbliża się.

Strickland nie miał zamiaru powiedzieć tego na głos.

— Ach! W takim razie zdecydowanie powinniśmy wrócić do pozostałych. Oni mówią, że jeśli spojrzysz w oczy encantado, ześle na ciebie koszmary i w końcu zwariujesz.

Henríquez klepie Stricklanda po ramieniu jak przyjaciel, którym nie jest, i odchodzi, pogwizdując. Strickland klęka przy relingu. Delfin daje nura jak szydełko. Przypuszczalnie wie, co to są łodzie. Przypuszczalnie ma ochotę na resztki ryb. Strickland wyjmuje z kabury berettę i celuje w miejsce, gdzie według jego przewidywań powinien pojawić się delfin. Pomylone bajki nie zasługują na to, żeby żyć. Twarda rzeczywistość, tego szuka Hoyt i to Strickland musi znaleźć, jeżeli chce się stąd wydostać żywy. Kształt delfina majaczy pod wodą. Strickland czeka. Chce spojrzeć mu w oczy. To on będzie zsyłał na innych koszmary. To on doprowadzi dżunglę do obłędu.

6

W drugim mieszkaniu wita ją radosna horda: rozpromienione gospodynie domowe, uśmiechający się kpiąco mężowie, rozentuzjazmowane dzieci, butni nastolatkowie. Nie są jednak bardziej realni niż role odgrywane w kinie Arcade. To postacie z reklam i chociaż oryginalne obrazy namalowano z niezwykłą sprawnością warsztatową, żaden z nich nie wisi na ścianie. „Łatwo usuwalne wodoodporne rzęsy” zasłaniają szparę, przez którą w przeciwnym razie przedostawałoby się do środka zimne powietrze. „Puder soft-glo” blokuje drzwi w pozycji otwartej. „Pończosznicze udręki dziewięciu kobiet na dziesięć” przebranżowiono na stół, na którym stoją puszki z farbami do wykonywania bieżącego dzieła. Ten brak dumy przygnębia Elisę, ale żaden z pięciu kotów nie zgodziłby się z nią w tej kwestii. Napięte płótna grają rolę znakomitych trampolin, na których koty czyhają na myszy.

Jedna kotka ociera wąsy o peruczkę, obraca ją na ludzkiej czaszce, która z powodów, jakich Elisa nie potrafi sobie przypomnieć, nazywa się Andrzej. Artysta, Giles Gunderson, syczy i kotka odskakuje, miaucząc o zemście za pomocą kosza na śmieci. Giles opiera się o sztalugę i mruży oczy za ochlapanymi farbą okularami w szylkretowej oprawie. Drugie okulary spoczywają na jego przerośniętych brwiach, a trzecie królują na łysym czubku głowy.

Elisa staje na palcach, aby spojrzeć mu przez ramię na obraz: rodzina odciętych od ciała głów unosi się nad kopułą z czerwonej żelatyny, dwójka dzieci z rozdziawionymi paszczami jak u głodnych małpiątek, ojciec z dumą szczypie się w podbródek, matka patrzy zadowolona na swoją rapsodyczną trzódkę. Giles zmaga się z ustami ojca; Elisa wie, że Giles ma obsesję na punkcie męskiej mimiki. Elisa wyciąga szyję i widzi, że Giles układa własne usta w uśmiech, który próbuje namalować. Jest to tak ujmujące, że Elisa nie potrafi się oprzeć: całuje staruszka w policzek.

Giles podnosi wzrok zaskoczony i rechocze.

— Nie słyszałem, jak wchodziłaś! Która godzina? Syreny cię obudziły? Szykuj się, najdroższa, na nowe wyżyny patosu. W radiu mówią, że płonie fabryka czekolady. Czy może być coś straszniejszego? Założę się, że wszystkie dzieci wiercą się przez sen.

Giles uśmiecha się pod starannie przystrzyżonym cienkim wąsikiem i unosi dwa pędzle, jeden czerwony, drugi zielony.

— Tragedia i rozkosz — mówi — ręka w rękę.

Za jego plecami stojący na wózku kelnerskim czarno-biały telewizor wielkości pudełka po butach wytrzaskuje z siebie nocny film. Bojangles stepuje do tyłu po schodach. Elisa wie, że to poprawi nastrój jej przyjacielowi. Szybko, zanim Bojangles będzie musiał zwolnić tempo ze względu na Shir­ley Temple, dwoma palcami wykonuje znak „popatrz”.

Giles patrzy i klaszcze w dłonie, mieszając czerwoną farbę z zieloną. Niesamowite, co ten Bojangles wyprawia, toteż Elisa czuje się zawstydzona, że dochodzi do głosu jej ego: ona lepiej potrafiłaby dotrzymać mu kroku niż Shirley Temple, gdyby tylko świat, w którym się urodziła, był inaczej urządzony. Zawsze chciała tańczyć. Stąd te wszystkie buty: potencjalna energia, która czeka na wykorzystanie. Elisa mruży oczy w stronę telewizora i odlicza takty, nie zważając na konkurencyjną muzykę z kina, a następnie zaczyna stepować do rytmu z Bojanglesem. Idzie jej nieźle — za każdym razem, kiedy Bojangles kopie pionową ściankę stopnia, Elisa kopie najbliższy obiekt, stołek Gilesa, co budzi w nim śmiech.

— Wiesz, kto inny potrafił zestepować ze schodów? James Cagney! Oglądałaś Yankee Doodle Dandy? No to musimy obejrzeć. Zejście Cagneya ze schodów warte jest wszystkie pieniądze. Potem zaczyna wywijać nogami, jakby mu się dupa paliła. Kompletna improwizacja, no i jakie niebezpieczne! Ale taka jest prawdziwa sztuka, moja droga, niebezpieczna.

Elisa podsuwa mu talerz z jajkami i pisze w powietrzu: „Jedz, proszę”. Giles uśmiecha się smutno i bierze od niej talerz.

— Bez ciebie byłbym chyba głodującym artystą w najmniej przenośnym sensie tego słowa. Obudź mnie, kiedy wrócisz do domu, dobrze? Ja stawiam: śniadanie dla mnie, kolację dla ciebie.

Elisa kiwa głową, ale z surową miną pokazuje na chowane w ścianie łóżko ustawione w pozycji pionowej.

— Kiedy lepkie foremki po owocach wołają do Gilesa Gundersona, on odpowiada na ten zew! A potem, obiecuję: odpłynę do krainy snów.

Obstukuje skorupkę jajka o „Pończosznicze udręki dziewięciu kobiet na dziesięć” i przesuwa pierwszą parę okularów nad dwie pozostałe. Na jego twarz powraca uśmiech, który próbuje namalować, ale jest teraz trochę większy, co cieszy Elisę. Dopiero dudniące fanfary ostatniej sceny filmu na dole pobudzają ją do działania. Wie, co się za chwilę stanie: słowo „koniec” materializuje się na ekranie, przewija się lista aktorów, zapalają się światła i nie ma już możliwości dalej ukrywać tego, kim naprawdę jesteś.

7

Tubylcy to mutanci, skwar ich nie spowalnia. Dźwigają, wspinają się, wyrąbują. Strickland w życiu nie widział tylu maczet. Oni je nazywają falcóns. Nazywajcie je sobie, jak chcecie, ja wolę mój M63. Wyprawa w głąb lądu zaczyna się w przesiece wyciętej w lesie deszczowym przez jakiegoś zapomnianego bohatera. Za 1100 godzin przesiekę zaduszą pnącza, rozplenione filodendrony. No dobra — nie będzie torował sobie drogi przez dżunglę za pomocą karabinu. Bierze do ręki maczetę.

Strickland uważa się za silnego człowieka, ale po południu jego mięśnie są jak z galarety. Dżungla, podobnie jak sęp, wyczuwa słabość. Pnącza zrywają kapelusze z głów. Najeżone szpikulcami bambusy dźgają wyciągnięte kończyny. Osy z żądłami długości palca kłębią się nad papierowatymi gniazdami, czekając na powód, by rzucić się na kogoś całą chmarą, i wszystkich, którzy przemykają obok na palcach, przechodzi dreszcz ulgi. Jeden z mężczyzn opiera się o drzewo. Kora chrzęści. Bo to nie jest kora. Drzewo szczelnie obsiadły termity i teraz włażą temu człowiekowi do rękawa, chcąc się tam zagnieździć. Przewodnicy nie mają map, lecz ciągle wskazują kierunek.

Mijają tygodnie. Może miesiące. Noce są gorsze od dni. Wieczorem wędrowcy zdejmują spodnie ciężkie jak kamień od zaschniętego błota, wylewają z butów całe litry potu i kładą się w hamakach pod moskitierami bezsilni jak niemowlęta, słuchając skrzeczenia żab i malarycznego bzyczenia komarów. Jak można czuć się klaustrofobicznie pośród tak ogromnej przestrzeni? Strickland widzi wszędzie twarz Hoyta, w owocnikach huby, we wzorach na skorupie żółwia słoniowego, w podniebnych formacjach modroar hiacyntowych. Nigdzie natomiast nie widzi Lainie. Ledwo ją wyczuwa, jak puls konającego. Bardzo go to niepokoi, ale rzeczy, które go niepokoją, jest od groma, w każdej sekundzie.

Po wielu dniach wędrówki docierają do wioski vestigios. Niewielka polana. Kryte strzechą malocas. Zwierzęce skóry rozpięte między drzewami. Henríquez uwija się jak w ukropie, mówi, żeby pochowali maczety. Strickland wykonuje polecenie, ale tylko po to, żeby móc lepiej chwycić za karabin. Być uzbrojonym: czy nie na tym polega jego zadanie? Po paru minutach z ciemności jednej z malocas wyłaniają się trzy twarze. Strickland dygocze, co w tym upale jest reakcją dość nietypową. W ślad za twarzami idą ciała i przemierzają polanę jak pająki.

Stricklandowi robi się niedobrze na ich widok. Jego karabin się szarpie. Skasować ich. Ta myśl go szokuje. To jest myśl Hoyta. Ale pociągająca, prawda? Wykonać misję, jak najszybciej. Wrócić do domu i sprawdzić, czy jest tym samym człowiekiem, który wyjechał z Orlando. Podczas gdy Henríquez ostrożnie rozpakowuje dary w postaci garnków, a jeden z przewodników próbuje ustalić, czy znają jakieś wspólne narzecze, kilkunastu kolejnych vestigios przenika z półmroku i gapi się na jego broń, jego maczetę, jego upiornie białą karnację. Strickland czuje się jak obdzierany ze skóry i nie znajduje przyjemności w późniejszym świętowaniu. Ugotowane na ognisku kwaśne jajka dzikiego ptactwa. Jakiś durny rytuał smarowania farbą szyi i twarzy załogi. Strickland przeczekuje to wszystko. Henríquez w końcu dojdzie do zapytania ich o Deus Brânquia. Lepiej byłoby, żeby się szybko do tego zabrał. Istnieje jakiś limit liczby ukąszeń owadów, zanim Strickland zacznie załatwiać sprawy po swojemu.

Kiedy Henríquez odchodzi od ogniska, żeby rozwiesić swój hamak, Strickland zastępuje mu drogę.

— Poddałeś się.

— Są inni vestigios. Znajdziemy ich.

— Po tylu miesiącach zamierzasz po prostu odejść.

— Oni uważają, że mówienie o Deus Brânquia odbiera mu moc.

— To może być znak, że Deus Brânquia jest blisko i z tego powodu go chronią.

— O, uwierzył pan w niego?

— Nie ma znaczenia, czy w niego wierzę. Jestem tutaj po to, żeby go znaleźć i wrócić do domu.

— Ktoś chroni kogoś, to nie jest takie proste. Dżungla jest bardziej, jak to się mówi? Wzajemna? Współistniejąca? Ci ludzie wierzą, że wszystkie naturalne rzeczy są ze sobą powiązane. Wprowadzić do tego intruzów takich jak my, to wywołać pożar. Wszystko płonie. — Oczy Henríqueza ześlizgują się na M63. — Bardzo mocno ściska pan swój karabin, panie Strickland.

— Mam rodzinę. Chcesz tutaj spędzić cały rok? Dwa lata? Myślisz, że twoja załoga zdzierży tak długo?

Strickland uruchamia swoje spojrzenie. Henríquez nie jest już wystarczająco silny, żeby je wytrzymać. Pod pobrudzonym białym strojem został z niego szkielet. Wysypka ukąszeń kleszczy na jego szyi ropieje i krwawi od drapania. Strickland widział, jak Henríquez zszedł ze statku, żeby nie wymiotować na oczach swoich ludzi. Mocno ściska dziennik pokładowy, żeby powstrzymać drżenie rąk. Strick­land ma ochotę walnąć tą bezwartościową stertą papieru o ziemię i nafaszerować ją ołowiem. Może podtrzymałoby to motywację kapitana.

— Młodzi tubylcy — wzdycha Henríquez. — Trzeba ich zgromadzić, kiedy starszyzna pójdzie spać. Mamy ostrza siekier i kamienie szlifierskie na wymianę. Może zechcą mówić.

No i mówią. Ogarnięci żądzą łupu nastolatkowie opisują Deus Brânquia tak szczegółowo, że Strickland — jak stwierdza ze zdziwieniem — jest przekonany. W odróżnieniu od tej historii z różowym delfinem rzecznym to nie jest legenda. Deus Brânquia to żywy organizm, jakiś człowiek-ryba, który pływa, je i oddycha. Chłopcy, oczarowani mapą Henríqueza, rozpoznają region dopływu Tapajós i stukają w niego. Sezonowe migracje Deus Brânquia sięgają wielu pokoleń wstecz, tłumaczy przewodnik. Strickland mówi, że to nie ma sensu. Jest więcej niż jeden Deus Brânquia? Przewodnik przekazuje to pytanie. Dawniej było ich więcej, teraz jest tylko jeden. Któryś z chłopców zaczyna płakać. Strickland interpretuje to następująco: martwią się, że ich wściekłość naraziła ich skrzelowego boga na niebezpieczeństwo. No bo naraziła.

8

Naprzeciwko przystanku autobusowego Elisy są dwa sklepy. Elisa patrzyła na nie tysiące razy; w porze otwarcia nie odwiedziła ich ani razu, czując, że byłoby to zniszczenie marzenia. Pierwszy nazywa się Kosciuszko Electronics. Dzisiejsza oferta to „Prostokątny kolorowy telewizor z wielkim ekranem i orzechowym wykończeniem”. Kilka modeli, z nogami jak anteny sputnika, nadaje ostatnie obrazy na tę noc. Amerykańska flaga ustępuje miejsca ekranowi „pieczęć dobrych praktyk”, po czym wszystkie telewizory gasną, co potwierdza, że Elisa jest spóźniona. Modli się o przyjazd autobusu. Do kogo modliła się ta dziewczyna w dzisiejszym filmie? Do Kemosza? Może Kemosz działa szybciej niż Bóg.

Elisa przenosi wzrok na drugi sklep, Julia’s Fine Shoes. Nie wie, kto to jest Julia, ale dzisiaj tak bardzo jej zazdrościła, że oczy swędziały ją od łez — ta odważna, niezależna kobieta ma swoją firmę, na pewno jest piękna, ma sprężyste włosy i chodzi sprężystym krokiem, do tego stopnia wierzy w wartość swojego sklepu dla dzielnicy Fells Point, że zamiast gasić na noc wszystkie światła, zostawia jeden reflektor włączony i skierowany na parę butów ustawionych na kolumience z kości słoniowej.

Ten gambit działa. I to jak! W te noce, kiedy Elisa nie jest spóźniona, przechodzi na drugą stronę ulicy i opiera czoło o szybę, żeby lepiej się przyjrzeć. Te buty nie pasują do Baltimore — w odczuciu Elisy pasują tylko do paryskich wybiegów. Jej rozmiar, z kanciastymi czubkami i tak płaskie, że ześlizgiwałyby się ze stóp, gdyby nie nachylone ku środkowi podeszwy. Przypominają kopyta w najlepszym sensie tego skojarzenia: kopyta jednorożców, nimf, sylfów. Każdy centymetr lamy jest inkrustowany migoczącym srebrem, a wkładki błyszczą jak lustra — Elisa naprawdę może się w nich przejrzeć. Te buty pobudzają w niej uczucia, o których sądziła, że zostały jej dosłownie wybite z głowy w sierocińcu. Że mogłaby chodzić w eleganckie miejsca. Że mogłaby być kimś. Że wszystko jest możliwe.

Kemosz odpowiada na jej wezwanie: ze wzgórza z sykiem zjeżdża autobus. Kierowca jak zwykle jest za stary, za bardzo zmęczony, za bardzo apatyczny, żeby jechać bezpiecznie. Autobus ostro skręca w prawo w Eastern, potem znowu ostro w prawo w Broadway, obok pulsujących świateł wozu strażackiego i krwotoku roztapiającej się fabryki czekolady. Ta płynna, pyszna destrukcja to przynajmniej jest jakieś życie i Elisa wykręca głowę do tyłu, aby popatrzeć i przez chwilę ma poczucie, że nie przedziera się przez zbliznowacenia cywilizacji, tylko zagłębia w jakąś diabelską, pulsującą życiem dżunglę.

Wszystko to kurczy się w oddali na siarkowo oświetlonym dojeździe do Ośrodka Badań Kosmicznych Occam. Elisa przyciska zimną twarz do jeszcze zimniejszego okna, aby odczytać godzinę z podświetlonego zegara na tablicy informacyjnej: 23.55. Podczas zeskoku z autobusu jej buty dotykają tylko jednego stopnia. Przejście z pracowitej zmiany popołudniowej na nocną odbywa się chaotycznie, co pozwala Elisie działać szybko: biegnie z autobusu w stronę wejścia dla obsługi. W bezlitosnym świetle zewnętrznych reflektorów — każde światło w Occam jest bezlitosne — jej buty wyglądają jak rozmazane niebieskie plamy.

Teraz już tylko jedno piętro windą na dół, ale niektóre laboratoria bardziej przypominają hangary, przez co podróż zajmuje Elisie pół minuty. Kabina otwiera się na wielki dwupoziomowy obszar, gdzie podpory kanalizują personel zwężającym się przejściem. Trzy metry nad podłogą w kabinie obserwacyjnej z pleksiglasu stoi David Fleming. Urodził się z podkładką pod kartkę zamiast lewej ręki i teraz opuszcza ją, aby zlustrować wzrokiem swoich podwładnych. To Fleming kilkanaście lat temu przeprowadził z nią rozmowę kwalifikacyjną i nadal tutaj jest, dzięki swojej czujności hieny rok po roku wspina się coraz wyżej po drabinie hierarchii. Teraz zarządza całym budynkiem, ale wciąż nie potrafi się powstrzymać od komenderowania pracownikami najniższego szczebla. W tym samym okresie Elisa dotarła tam, gdzie docierają woźni, czyli nigdzie.

Elisa przeklina swoje baleriny. Wyróżniają się w tłumie, ale ten kij ma dwa końce. Inni nocni zmianowicze przyszli wcześniej: Antonio, Duane, Lucille, Yolanda i Zelda, pierwsza trójka znika już w głębi korytarza, Zelda sięga po swoją kartę do podbicia, jakby wybierała pozycję z jadłospisu. Karty każdego dnia trafiają do tych samych przegródek. Zelda zwleka, aby pomóc Elisie, a kiedy przyjdzie kolej na Yolandę, ona też nie będzie się spieszyła, co pozwoli Elisie zarobić jakże ważną minutę.

To nie powinno być aż takie brutalne. Zelda jest czarna i gruba. Yolanda jest z Meksyku i pospolita. Antonio jest zezowatym potomkiem emigrantów z Dominikany. Duane jest mieszanej rasy i nie ma zębów. Lucille jest albinoską. Elisa jest niema. Dla Fleminga wszyscy są tacy sami: nie nadają się do innej pracy i dlatego łatwo im zaufać. Elisa czuje się upokorzona myślą, że Fleming może mieć rację. Gdyby potrafiła mówić, może stanęłaby na ławce w szatni i podburzyła innych pracowników przemówieniem o tym, że powinni się nawzajem bronić. Ale Occam nie jest tak urządzony. Na tyle, na ile Elisa potrafi to ocenić, cała Ameryka nie jest tak urządzona.

Nie licząc Zeldy, która zawsze miała opiekuńczy stosunek do Elisy. Zelda szuka w torebce okularów, których, jak wszyscy wiedzą, nie nosi, i macha ręką na ponaglenia Yolandy. Elisa postanawia, że musi dorównać Zeldzie pod względem odwagi. Myśli o Bojanglesie i rzuca się do sprintu, przemyka między ziewającymi, pląsa między zapinającymi płaszcze. Fleming zauważy jej pędzące niebieskie buty i jej zachowanie zostanie odnotowane w papierach. W Occam każdy krok szybszy od zmęczonego człapania budzi podejrzliwość. Jednak na te kilka sekund, których potrzebuje Elisa, aby dotrzeć do Zeldy, jej taniec wyzwala ją od tego wszystkiego. Elisa wznosi się i szybuje, jakby do tej pory nie wyszła z tej cudownej gorącej kąpieli.

9

Na południowy zachód od Santarém kończy się żywność. Załoga jest słaba, wygłodzona, kręci im się w głowach. Zewsząd otaczają ich radosne, trajkoczące małpy, które z nich szydzą. Strickland zaczyna strzelać. Małpy spadają jak owoce agawy, a ludzie sapią ze zgrozą. Stricklanda to irytuje. Z uniesioną maczetą rusza w stronę postrzelonej małpy. Otulone miękkim futrem zwierzę zwija się w smętną kulkę i przyciska dłonie do szlochającej twarzy. Jest jak dziecko. Jak Timmy albo Tammy. Strickland czuje się tak, jakby masakrował dzieci. W jego głowie pojawiają się migawki z Korei. Dzieci, kobiety. Czy takim stał się człowiekiem? Małpy, które przeżyły, wrzeszczą z rozpaczą i dźwięk ten przeszywa mu czaszkę. Strickland odwraca się i atakuje maczetą drzewo, które zaczyna pluć białym drewnem.

Inni ludzie gromadzą się wokół zwłok zwierzęcia i wrzucają je do wrzącej wody. Nie słyszą wrzasku małp? Strickland zatyka sobie uszy mchem, ale to nie pomaga. Wrzask, wrzask. Na kolację są gumowate szkliste kulki małpiej chrząstki. Strick­land nie zasługuje na to, żeby je zjeść, ale je. Wrzask, wrzask.

Wytropiła ich pora deszczowa czy jak ją ci kretyni nazywają. Oberwanie chmury jest gorące jak rozbryzgujące się flaki. Henríquez przestaje próbować ścierać parę z okularów. Chodzi ślepy. On jest ślepy, myśli Strickland. Ślepo wierzy, że może stać na czele tej ekspedycji. Henríquez, który nigdy nie walczył na wojnie. Henríquez, który nie słyszy wrzasków małp. Te wrzaski, uświadamia sobie Strickland, są dokładnie takie same jak wrzaski wieśniaków w Korei. Okropne, ale mówią Stricklandowi, co ma robić.

Nie ma potrzeby podburzać ludzi do zorganizowania zamachu stanu. Zmęczenie materiału samo do tego doprowadzi. Jad skorpeny, pobudzonej zacinającym deszczem, dostaje się do cewki moczowej sikającego do rzeki bosmana. Trzech ludzi zabiera go do najbliższego miasta i słuch po nim ginie. Następnego dnia peruwiański inżynier budzi się obsiany fioletowymi wrzodami. Nietoperz wampir. Inżynier i jego przyjaciel są zabobonni. Znikają. Tydzień później jednego z índios bravos, który ma podartą moskitierę, gęs­to obłażą mrówki tracuá i zagryzają na śmierć. I wreszcie meksykański bosman, najlepszy kumpel Henríqueza, zostaje ukąszony przez jasnozieloną żmiję papagaio. Po paru sekundach wszystkimi porami jego skóry tryska krew. Nie ma dla niego nadziei. Generał Hoyt nauczył Stricklanda, w którym miejscu należy przyłożyć berettę — u podstawy czaszki — żeby śmierć nastąpiła szybko.

Zostało ich tylko pięciu. Z przewodnikami siedmiu. Henríquez chowa się pod pokładem, wypełnia dziennik pokładowy transkrypcjami swoich dziennych koszmarów. Jego słomkowy kapelusz, niegdyś taki sprężysty, zapadł się w sobie i pełni teraz rolę nocnika. Strickland odwiedza kapitana i śmieje się pod nosem, słuchając jego bełkotu.

— Jesteś zmotywowany? — pyta go Strickland. — Jesteś zmotywowany?

Nikt nie pyta Richarda Stricklanda o jego motywację. Do tej pory nie znał odpowiedzi na to pytanie. Na początku miał w dupie Deus Brânquia, to na pewno. Teraz pragnie go najbardziej ze wszystkiego w świecie. Deus Brânquia coś z nim zrobił, zmienił go, jak podejrzewa Strickland, w sposób nieodwracalny. Strickland go złapie wraz niedobitkami załogi „Josefiny” — oni również są teraz vestigios. Potem dom, nareszcie dom, cokolwiek jest on na tym etapie wart. Strickland masturbuje się w ulewnym deszczu, nad gniazdem świeżo wyklutych węży, wyobrażając sobie bezgłośny, wolny od wszelkiej pikanterii seks z Lainie. Dwa suche ciała przesuwają się jak kłody drewna na bezkresnej sawannie napiętej białej pościeli. Strickland tam wróci. Na pewno wróci. Zrobi to, co każą mu małpy, a potem będzie po wszystkim.

10

Dawniej Elisa zmieniała w szatni swoje eleganckie buty na adidasy. Robiła to jednak z poczuciem, że wykonuje egzekucję, że jej ręka jest katowskim toporem. Nie można sprzątać w butach na obcasach — tak brzmiała jedna z maksym Fleminga w dniu, kiedy ją zatrudnił. Nie możemy sobie pozwolić na poślizgnięcia i upadki. Zakazane są także czarne podeszwy, ponieważ w niektórych miejscach mamy na podłodze naukowe oznaczenia i nie wolno ich zacierać. Fleming sypie takimi frazesami jak z rękawa. Ostatnimi czasy przebywa jednak myślami gdzie indziej i dyskomfort związany z wysokimi obcasami stał się dla Elisy komfortem — dzięki nim jest odrobinę bardziej rozbudzona, otwarta na zewnętrzne bodźce.

Łazienka z od dawna zepsutymi prysznicami służy jako schowek dla woźnych. Zelda bierze wózek ten co zawsze, a Elisa swój, po czym ściągają detergenty z półek, na których mają obowiązek utrzymywać trzymiesięczny zapas. Osiem wózków, plus drugie osiem na wiadra mopów, dudni długimi, białymi korytarzami Occam jak powolne pociągi donikąd.

Woźni muszą cały czas zachowywać się profesjonalnie. Część ludzi w białych fartuchach zostaje w laboratoriach do drugiej albo trzeciej w nocy. Naukowcy z Occam to dziwny podgatunek samca homo sapiens, tak pochłonięty swoją pracą, że potrafi zapomnieć o bożym świecie. Fleming uczy swoich woźnych, żeby natychmiast opuszczali laboratorium, w którym ktoś przebywa i takie sytuacje okazjonalnie się zdarzają. Kiedy dwóch naukowców w końcu wychodzi razem, z niedowierzaniem patrzą na zegarki, śmieją się, że żony urządzą im piekło, i wzdychają, że woleliby przenocować u kochanek.

Nie cenzurują swoich wypowiedzi, mijając Elisę i Zeldę. Woźni są tak szkoleni, żeby zauważać tylko brud i śmieci, natomiast naukowcy są tak szkoleni, żeby zauważać tylko skutki fachowości tych pierwszych. Dawno temu Elisa snuła fantazje o romansie w miejscu pracy, o spotkaniu tego mężczyzny, który tańczył w ciemnych rewirach jej snów. Rojenia głupiej dzierlatki. Taka jest już dola woźnej, pokojówki czy innej służącej: przemieszczasz się niewidoczna jak ryba pod wodą.

11

Sęp już nie krąży nad ich głowami. Strickland kazał jednemu z pozostałych índios bravosgo złapać. Nie ma pojęcia, jak ten człowiek to zrobił. I w gruncie rzeczy go to nie obchodzi. Wbija kołek w pokład rufowy „Josefiny”, przywiązuje do niego ptaka i na jego oczach je kolację złożoną z suszonych piranii. Piranie mają mnóstwo ości. Strickland je wypluwa, ale tak daleko od sępa, żeby nie mógł ich dosięgnąć. Fioletowa twarz, czerwony dziób, szyja jak fagot. Ptak pokazuje, jaką ma rozpiętość skrzydeł, ale może tylko trzepotać.

— Będę patrzył, jak zdychasz z głodu — mówi Strick­land. — Zobaczymy, jak ci się to spodoba.

Powrót do dżungli. Henríquez zostaje pilnować łodzi. Teraz wszystko odbywa się na warunkach Stricklanda. Żadnych darów. Mnóstwo broni palnej. Strickland tak zawzięcie ściga tubylców, jakby rozkazy wydawał sam generał Hoyt. Uczy swoich ludzi wojskowych sygnałów dłonią. Szybko je sobie przyswajają. Teraz zacieśniają krąg wokół jakiejś wioski, piękna synchronizacja. Strickland zabija pierwszego napotkanego mieszkańca wioski strzałem z pistoletu, żeby wysłać czytelny komunikat. Vestigios wpadają w błoto i natychmiast puszczają farbę. Kiedy ostatni raz widziano Deus Brânquia, jaka była jego dokładna marszruta.

Tłumacz mówi Stricklandowi, że mieszkańcy wioski uważają go za ucieleśnienie gringo — corta cabeza, obcinacza głów. Stricklandowi się to podoba. Nie jakiś zagraniczny Pizarro czy Soto, tylko coś zrodzonego przez samą dżunglę. Jego włosy tłuste jak u świnki brazylijskiej, zęby to kły trwożnicy, a kończyny to anakondy. Jeśli Deus Brânquia jest bóstwem skrzeli, to Strickland jest bóstwem dżungli. Nawet nie słyszy wydawanego przez siebie ostatniego rozkazu, bo oprócz wrzasku małp właściwie gówno słyszy. Ale załoga nie ma takich problemów. Obcina każdą głowę w wiosce.

Strickland czuje zapach Deus Brânquia. Coś jak mleczny szlam na dnie rzeki. Owoc marakui. Skrystalizowana solanka. Gdyby tylko nie musiał spać. Dlaczego índios bravos nigdy się nie męczą? W świetle księżyca podkrada się do nich i jest świadkiem jakiegoś rytuału. Wiórki kory zmielone do postaci ziarnistej pasty na dużym liściu. Jeden z nich klęka i rozwiera sobie powieki. Drugi zwija liść w rurkę i wyciska z niej jedną kroplę substancji do każdej gałki ocznej kolegi. Klęczący wali pięścią w ziemię. Strick­landa przyciąga to cierpienie. Podchodzi, klęka i rozszerza powieki. Mężczyzna z rurką waha się. Mówi, że to buchité i ruchem dłoni zaleca ostrożność. Strickland nie zmienia decyzji. W końcu mężczyzna wyciska z liścia tajemniczą substancję. Globulka białego buchité wypełnia świat.

Ból jest nie do opisania. Strickland rzuca się, wierzga, skowyczy. Ale nie umiera. Pieczenie mija. Strickland siada. Wyciera łzy. Mruży oczy i patrzy na nieruchome twarze przewodników. Widzi ich. A nawet więcej: potrafi zajrzeć w głąb nich. Do krętych kanalików zmarszczek. Daleko w las ich włosów. Wschodzi słońce i Strickland odkrywa Amazonkę o nieskończonej głębi i barwności. Jego ciało kipi żywotnością. Jego nogi są palmami cashapona, a ścięgna korzeniami, które działają jak pięćdziesiąt dodatkowych stóp. Zdejmuje ubranie. Nie potrzebuje go. Deszcz odbija się od jego nagiej skóry jak od skały. Skrzelowe bóstwo wie, że nie powstrzyma bóstwa dżungli, które wyciska z „Josefiny” tyle mocy, że kawałki kadłuba odpadają do rzeki. Deus Brânquia cofa się do bagnistej odnogi rzeki. Tam łódź się psuje. Pompa zęzowa jest zatkana i kabina kapitana wypełnia się wodą, ale Henríquez dalej nie chce się ruszyć. Boliwijczyk wyjmuje narzędzia. Brazylijczyk bierze miotacz harpunów, akwalung i sieć. Ekwadorczyk wytacza beczkę rotenonu, pestycydu z bulw kłębianu, który według niego zmusi Deus Brânquia do wypłynięcia na powierzchnię. „Dobra”, mówi Strickland. Staje na dziobie z wyciągniętymi ramionami, naelektryzowany od deszczu, woła do Deus Brânquia. Nie wie, jak długo to trwa. Może kilka dni. Może kilka tygodni.

Deus Brânquia nareszcie wyłania się z płycizny, krwawe słońce rzeźbiące Serengeti, pradawne oko zaćmienia, ocean otwierający czaszkę nowego świata, nienasycony lodowiec, gejzer morskiej piany, ugryzienie bakterii, jednokomórkowa kipiel, plwocina gatunku, rzeki jako naczynia krwionośne płynące do serca, twarda erekcja góry, rozkołysane uda słonecznika, umartwienie z szarym futrem, ropiejąca różowa rana, pępowina wijąca się z powrotem do genezy. Deus Brânquia jest tym wszystkim i nie tylko.

Índios bravos padają na kolana, błagają o wybaczenie, podrzynają sobie gardła maczetami. Dzikie, niekontrolowane piękno tej istoty — Strickland też się rozpryskuje. Traci pęcherz moczowy, jelita, żołądek. Wersety biblijne cytowane przez pastora Lainie rozbrzmiewają monotonnie z zapomnianego, idealnie wysprzątanego czyśćca. To, co było, jest tym, co będzie. Nie ma niczego nowego pod słońcem. To stulecie jest mrugnięciem oka. Wszyscy są martwi. Żyje tylko bóstwo skrzeli i bóstwo dżungli.

Zapaść Stricklanda jest krótka i zdarza się tylko raz. Strick­land spróbuje o niej zapomnieć. Później, kiedy na pokładzie przechylonej pod kątem czterdziestu stopni i częściowo zatopionej „Josefiny” dociera do miasta Belém, ma na sobie ubranie tłumacza. Ten człowiek wiedział zbyt dużo i trzeba było się go pozbyć. Henríquez stanął z powrotem na nogi i nie opuszcza swojego królewskiego posterunku. Mruga pośród wiosennych wyziewów, a grdyka mu podskakuje podczas próby przełknięcia fantazji, którymi karmi go Strick­land. Henríquez był dobrym kapitanem. Henríquez złapał to stworzenie. Wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami. Henríquez zapisał wszystko w dzienniku pokładowym, ale nie może go znaleźć. Strickland nakarmił nim sępa, patrzył, jak się dławi, pada i zdycha.

Strickland potwierdza wszystko w rozmowie telefonicznej z generałem Hoytem. Potrafi przetrwać tę rozmowę tylko dzięki twardym zielonym cukierkom. Nazwa rodzajowa, smak syntetyczny, ale boleśnie stężony, prawie woltaiczny. Strickland ogołocił z nich każdy targ w Belém, zdobył prawie sto opakowań, zanim zadzwonił. Cukierki głośno chrupią. Mimo tysięcy kilometrów głos Hoyta jest jeszcze głośniejszy. Tak jakby generał cały czas był w dżungli, obserwował Stricklanda zza wielkich liści albo welonów komarów.

Nic bardziej nie martwi Stricklanda niż okłamywanie generała Hoyta, ale szczegóły pojmania Deus Brânquia, które usiłuje zrekonstruować z pamięci, nie mają sensu. Wydaje mu się, że w pewnym momencie wlano do rzeki rotenon. Przypomina sobie, że woda zaczęła bulgotać. Pamięta M63, kolba była jak blok lodu przyłożony do jego rozgorączkowanego ramienia. Wszystko inne jest snem. Baletowe mknięcie tego stworzenia przez głębiny. Jego ukryta jaskinia. Jak czekał tam na Stricklanda. Jak się nie bronił. Jak wrzaski małp odbijały się od skał. Jak zanim Strickland wycelował harpun, stworzenie wykonało w jego stronę pojednawczy gest. Bóstwo skrzeli, bóstwo dżungli. Mogli być tym samym. Mogli być wolni.

Zaciska powieki, zabija to wspomnienie. Hoyt albo kupuje jego wersję, albo nic go to nie obchodzi. W dłoniach Stricklanda drży nadzieja, trzęsąc słuchawką. Wyślij mnie do domu, modli się. Mimo że dom jest miejscem, którego nie umie już sobie zobrazować. Jednak generał Hoyt nie należy do ludzi, którzy reagują na modlitwy. Każe Stricklandowi doprowadzić misję do końca. Eskortować pozyskany obiekt do Ośrodka Badań Kosmicznych Occam. Zadbać o jego bezpieczeństwo i tajność, kiedy naukowcy będą wykonywali swoje zadanie. Strickland połyka okruchy cukierka, czuje smak krwi, słyszy samego siebie mówiącego „tak jest”. To ostatni etap podróży, nic więcej. Będzie się musiał relokować do Baltimore. Może nie będzie tak źle. Przeniesie rodzinę na północ, będzie siedział za uporządkowanym biurkiem w wysprzątanym, cichym biurze. Strickland wie, że to jest szansa na nowy początek, byle tylko odnalazł drogę powrotną.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki