Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przerażająca opowieść grozy i hołd złożony geniuszowi makabry.
Para lekarzy patologów zostaje zaatakowana przez martwego mężczyznę, który… nie do końca jest martwy. Epidemia zombie szybko rozprzestrzenia się na cały kraj.
Czarnoskóra nastolatka na Środkowym Zachodzie toczy bój ze świeżo zmartwychwstałymi przyjaciółmi i rodziną.
Na lotniskowcu żywi marynarze ukrywają się przed martwymi, a wśród nich pojawia się samozwańczy prorok głoszący religię śmierci. Zaraza ma oczyścić ludzkość.
W studiu telewizyjnym ocalały prezenter kontynuuje nadawanie, podczas gdy jego ożywieni koledzy próbują go pożreć.
W Waszyngtonie pracownica federalna cierpliwie monitoruje rozwój epidemii, by pomóc w jej zwalczeniu.
Ocaleni postanawiają podążyć na mityczną północ, według pogłoski prawie wolną od zarażonych... Jednak wszędzie wokół grasują nieprzeliczone hordy zombie, a i wśród ludzi powstają bezwzględne bandy łupieżców. Ci, któ- rzy ocaleli, stają się łupem zarówno dla żywych, jak i martwych…
„Każdy film o zombie żyje w cieniu George’a A. Romero, podczas gdy on sam nie zdążył napisać o nich książki. Na szczęście Daniel Kraus dostarcza nam teraz epicką księgę nieumarłych, którą rozpoczął Romero”.
Grady Hendrix, autor Jak sprzedać nawiedzony dom
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1046
Dla George’a.
Nigdy nie miałem okazji Ci podziękować.
— DK
Ha!… Sęp pożerał gołębie, lew zjadał spiczastorogie bawoły, człowiek zabijał lwy i bawoły strzałą, oszczepem, kulą — a Horla uczyni z nami, co my czyniliśmy z koniem i bykiem: swoją własność, swego sługę i swe pożywienie samą siłą swej woli. Biada nam!…
Guy de Maupassant, Horla
(przeł. Zygmunt Niedźwiecki)
I chociaż noc umiera / Niechaj dzień trwa!
Opowieści Hoffmanna
W ciągu pierwszych kilku miesięcy dwudziestego pierwszego wieku, przed atakiem terrorystycznym z jedenastego września, szpitale, domy opieki dla seniorów oraz wydziały policji w Stanach Zjednoczonych — z wyjątkiem wiejskich posterunków, zbyt zacofanych, by były wyposażone w komputery — otrzymały mandat do włączenia się do sieci Gromadzenia Danych Demograficznych. Ten cybersystem natychmiastowo przesyłał wszystkie informacje do rządowej agencji będącej wydziałem Departamentu Spisu Ludności, znanej jako Amerykański Model Rodowodów i Czynników, w skrócie AMLD, co osoby obdarzone czarnym humorem skwapliwie przechrzciły na Sprawy Życia i Śmierci. Tak czy owak, każde zdarzenie, czy to narodziny, czy śmierć, było odnotowywane przez lekarza, pielęgniarkę czy archiwistę i jednym kliknięciem wprowadzane do bazy danych statystycznych GDD.
Numer przypadku Johna Doe, 129‒46‒987, został rozpoznany przez system dwukrotnie tej nocy, kiedy umarł, czyli 23 października. Po raz pierwszy wpisu dokonano, dość przeciętnie, w katolickim szpitalu pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła w San Diego w Kalifornii. Drugi wpis, ten, który uczynił ów przypadek godnym uwagi, nadszedł trzy i pół godziny później, z Biura Koronera w hrabstwie San Diego. Do centralnych komputerów GDD dotarł o 22:36 czasu pacyficznego, lecz pozostał niezauważony przez kolejne czterdzieści osiem godzin, aż pewna cicha, nieprzystępna pracownica urzędu statystycznego nazwiskiem Etta Hoffmann natrafiła na niego, kiedy doszukiwała się anomalii w ostatnio nadesłanych plikach.
Hoffmann zrobiła wydruk tego wpisu. Już wtedy miała złe przeczucie w kwestii systemów, na których bazowali ludzie.
Niezależnie od tego, jakiego programu, kroju czy rozmiaru czcionki używała pierwotnie osoba przesyłająca wpis, program dokonywał standardowej konwersji, w ramach normalizacji przeprowadzanej przez system GDD. Akta Johna Doe drukarka firmowa AMLD wypluła, wydrukowane czcionką znaną jako Simplified Arabic. Wiele lat po powstaniu GDD, w Senacie rozgorzała dyskusja, czy jest właściwe, aby rządowa agencja używała kroju czcionki określanej jako „arabski”. Demokratyczna większość pokonała republikanów, lobbujących za Franklin Gothic. Po odniesieniu tego małego zwycięstwa demokraci wymienili między sobą znaczące mrugnięcia, poklepując się radośnie po plecach.
Nikt, kto przeżył pierwsze tygodnie po Johnie Doe, nie pamiętał tego niewielkiego zwycięstwa. Była to tylko jedna z miliona sprzeczek, które od pokoleń rozdzierały ten kraj na kawałki. W mrocznych czasach, które nadejdą, byli członkowie Kongresu będą się zastanawiać, czy — gdyby tylko słuchali uważniej — mogliby wychwycić odgłos ścięgien Ameryki, pękających jak struny fortepianu, i uczynić coś, co zagoiłoby rany, zanim cały organizm państwa kompletnie się posypie.
W ciągu trzech dni po śmierci Johna Doe pojawiły się tysiące raportów wykazujących podobieństwa z aktami o numerze 129‒46‒9875. Etta Hoffmann odkryła akta Johna Doe, próbując ustalić punkt początkowy tego zjawiska. System GDD nie klasyfikował wpisów według daty i godziny; jego pierwotni twórcy nie uważali, że taka funkcja mogłaby być potrzebna. Hoffmann i jej współpracownicy musieli prowadzić poszukiwania manualnie i dopiero później, podczas porównywania znalezisk, które wrzucali do folderu, któremu nadali nazwę „Geneza”, datowanie na dossier Johna Doe wykazało, iż poprzedzało ono wszystko inne. Nie miała w tej kwestii stuprocentowej pewności, ale w którymś momencie nawet ona przestała szukać.
Były inne, bardziej palące sprawy.
Pod koniec tamtej, trzeciej nocy po śmierci Johna Doe tylko dwaj mężczyźni i dwie kobiety pozostali w waszyngtońskim Biurze GDD, klikając, zapisując i segregując. Kwartet ten przystawił przylegające do siebie biurka i pracował na nierówne, niesprawiedliwe zmiany, choć nikt nie harował równie niezmordowanie czy z tak wielką determinacją i zaangażowaniem jak Etta Hoffmann.
Hoffmann zawsze była uważana w GDD za ekscentryczkę i dziwaczkę. Każdy statystyk, który był zmuszony z nią współpracować, podejrzewał, że jej życie osobiste, podobnie jak praca, były pełne ciężkich interakcji wypełnionych mnóstwem tępych, pustych spojrzeń.
W przeciwieństwie do Hoffmann, pozostałe trzy osoby, które wciąż przebywały w centrali, miały po temu istotne powody. Ostatnie lata Johna Campbella były dla niego naprawdę traumatyczne — śmierć dziecka, niepożądany rozwód — w sumie nie miał już nikogo, do kogo mógłby chcieć wracać. Terry McAllister zaangażował się w pracę na rządowej posadzie przepełniony marzeniami o heroicznej roli, jaką odegra w pojedynkę — nigdzie się nie wybierał. Elizabeth O’Toole miała męża, którego się bała, zwłaszcza w trudnych, pełnych napięcia chwilach, i nadzieja, że to zdarzenie może okazać się dla niej ucieczką, na dobre przywiązała ją do służbowego fotela.
W dodatku Terry McAllister i Elizabeth O’Toole byli zakochani. Etta Hoffmann domyśliła się tego na jakiś czas przed nadejściem kryzysu. Nie rozumiała tego. Oboje byli w innych związkach. To było coś, co Hoffmann rozumiała. Małżeństwo wiązało się z odpowiednimi dokumentami, aktami współwłasności i możliwością otrzymywania zwrotu podatku z tytułu rozliczania się z fiskusem we dwoje. Miłość i pożądanie zawsze jednak stanowiły dla Hoffmann nielogiczną łamigłówkę. Sprawiały, że dotknięte nią osoby stawały się nieprzewidywalne. Uświadomiwszy sobie, co łączyło Terry’ego McAllistera i Elizabeth O’Toole, dawała im od tej pory dodatkową przestrzeń.
Z jakiego powodu Etta Hoffmann pozostała w biurze? Inni mogli jedynie zgadywać. Niektórzy z pracowników GDD, z uwagi na jej brak emocji, uważali, że Hoffmann jest głupia. Ci, którzy wiedzieli, jak ogromną pracę wykonywała, podejrzewali, że była autystyczką. Inni mieli ją po prostu za sukę, choć w tej kwestii, jeżeli chodzi o płeć, mieli pewne wątpliwości. Poza imieniem i faktem, że korzystała z damskiej toalety, trudno było o podstawy, w oparciu o które można by ją zidentyfikować. Jej rysy twarzy i kształt ciała były niejednoznaczne. Spekulacje przy dystrybutorze oscylowały wokół płci Hoffmann jako takiej i jej orientacji seksualnej.
Stażysta, będący pod wpływem literatury angielskiej, nazwał raz Ettę Hoffmann „Poetką”, bo przypominała mu Emily Dickinson — blada i poważna, wpatrująca się w otchłań ekranu komputerowego tak jak Dickinson spoglądająca ze swej ostoi. Może Hoffmann, równie nieodgadniona jak Dickinson, znajdowała w codziennej monotonii ten sam rodzaj smakowitych kąsków.
Ta ksywka stała się wymówką dla chłodnego nastawienia Hoffmann i jej odpowiedzi udzielanych z kamienną twarzą. Takie były prerogatywy Poetki! Kto mógł zrozumieć umysł Poetki? Całe biuro miało niezły ubaw. Przydało również w ten sposób aury tajemniczości i romantyzmu androgynicznej, noszącej na co dzień dresy koleżance z pracy, która ponuro wprowadzała dane do systemu, pijąc wodę o temperaturze pokojowej i podjadając nudne kanapki przyrządzone bez wątpienia w najbardziej nieciekawej kuchni w Waszyngtonie.
W ciągu tych trzech dni po pojawieniu się Johna Doe Poetka okazała się z nich wszystkich najlepsza. Zachowywała niewzruszoną powagę, podczas gdy inni się załamywali. Jej wzrok pozostawał bystry, a palce szybkie i sprawne, podczas gdy innym zamykały się oczy, a dłonie drżały od zbyt długiego stukania w klawiaturę. Hoffmann, najmniej inspirująca osoba, jaką kiedykolwiek poznali, zainspirowała pozostałą trójkę współpracowników. Polewała im głowy zimną wodą i wymierzała siarczyste policzki. Napędzani tanią kawą i adrenaliną, wprowadzali zapisy tego, co się działo, aby przyszli mieszkańcy mogli znaleźć dowody wspaniałego, skomplikowanego, niepozbawionego wad, ale często jednak pięknego świata, jaki istniał przed upadkiem.
Czterdzieści osiem godzin później, w pięć dni po zgłoszeniu przypadku Johna Doe, 129‒46‒9875, John Campbell, Terry McAllister i Elizabeth O’Toole zgodnie przyznali, że nic więcej zrobić się nie da. Choć zasilanie awaryjne AMLD sprawiało, że ich biuro wciąż świetnie funkcjonowało, sieć GDD była w rozsypce. Wciąż napływające raporty były zazwyczaj pozostawionymi bez odpowiedzi wołaniami o pomoc. John Campbell wyłączył swój komputer, którego czarny monitor przypominał mu o jego utraconym dziecku i żonie, wrócił do domu i strzelił sobie w głowę.
Elizabeth O’Toole zaczęła obsesyjnie robić pompki i przysiady, szykując się na niepewną przyszłość. Terry McAllister, którego marzenia o heroizmie przyblakły, wykonał ostatni wpis w swoim roboczym logu. Różnił się on na tyle od wcześniejszych zapisów suchych faktów i liczb, że gdyby ktoś kiedykolwiek go przeczytał, mógłby uznać go za przejaw wisielczego humoru: „Wesołego Halloween”.
Do tego upiornego święta zostały jeszcze trzy dni, do Święta Dziękczynienia trzy tygodnie, do Bożego Narodzenia dwa miesiące. Miliony cukierków i słodyczy, zamiast być rozdawane dzieciom krążącym po ulicach, staną się żebraczymi racjami dla tych, co za bardzo będą bali się opuścić swoje domy. Ci, co kupili świątecznego indyka na długo przed czasem, będą zazdrośnie strzec swoich skarbów, zamiast zapraszać ukochane osoby i dzielić się z nimi tym rarytasem.
Tysiące biletów lotniczych, zakupionych w ramach wyjazdu do rodziny na święta, będą gnić, niewykorzystane, w skrzynkach odbiorczych ich komputerów.
Terry McAllister i Elizabeth O’Toole nie wyłączyli swoich komputerów, tak jak John Campbell — szum grzejącego się urządzenia przywodził im na myśl oddychanie, czy może raczej odgłosy charczenia dochodzącego od strony łoża boleści w jakimś hospicjum. Zanim odeszli, zamierzając dotrzeć do mieszkania Terry’ego McAllistera w Georgetown, Elizabeth O’Toole zaproponowała Etcie Hoffmann, aby poszła z nimi. Terry McAllister powiedział Elizabeth, żeby się nie fatygowała, ale Elizabeth O’Toole nie chciała zostawić znajomej z pracy samej. Terry McAllister miał rację. Hoffmann patrzyła na O’Toole, jakby jej koleżanka z pracy mówiła po wietnamsku. Poetka zareagowała na tę ostatnią, życzliwą ofertę równie beznamiętnie jak wówczas, gdy odbierała talerzyk z kawałkiem tortu podczas przyjęcia urodzinowego w biurze. Podczas gdy Terry McAllister i Elizabeth O’Toole szykowali się do wyjścia, usłyszeli suche klak, klak, klak pracującej jak robot, przy klawiaturze, Etty Hoffmann. Elizabeth O’Toole uznała, że pozbawiona życia, zawzięta etyka pracy Hoffmann przywodziła jej na myśl pozbawionych życia, zawziętych agresorów opisywanych w raportach spływających do biura. Może Hoffmann, która już tak bardzo przypominała jedną z Nich — nawet na tak wczesnym etapie, Oni i One stały się powszechnie używanymi określeniami — była idealną osobą, która mogła zrozumieć, przetworzyć i zareagować na zagrożenie z Ich strony.
Siódmego dnia, w mieszkaniu Terry’ego McAllistera, Elizabeth O’Toole skorzystała z telefonu, choć komórka miała już tylko jedną kreskę — aby napisać SMS-a do swego kuzyna, księdza z Indianapolis, by wyznać swoje grzechy. Dodała, że ona i jej kochanek, który nie był jej mężem, zamierzali spróbować wydostać się z Waszyngtonu. Ponieważ miała mało czasu i bateria siadła, w tekście roiło się od błędów. Elizabeth O’Toole nie miała pojęcia, kiedy telefon padł, nie mogła więc wiedzieć, czy jej wyznanie zostało wysłane, czy może stało się jeszcze jednym niesłyszalnym skomleniem u progu końca świata. Kiedy ona i Terry McAllister wyszli z okrwawionego foyer na ulicę, na której widać było ślady prochu strzelniczego, nie mając żadnego planu, poza przeczuciem, że „należy kierować się na północ”, Elizabeth O’Toole widziała swego ostatniego SMS-a wszędzie, gdzie tylko spojrzała, a litery jak padlinożerne ptaki godziły w listopadowe niebo.
Pewnie juz się wiecej nie zobaczmy wiec Pszeabcz mi jeźźźli możesz stamtąd gdziejesteś jeźźźli to wogole możliwe próbowałam dokonać aktu skruchy ale nie paimętam slow i czy ot nie stje srtarszne jak maao paięmtam jakby to się wogole nie wydazyło? jakby cae nasze zycie bylo tylko snem?
Luis Acocella gonił białą fasolę wokół talerza z zupą caldo gallego, kiedy frontowe okno Hiszpańskiego Pałacu Fabiego eksplodowało. Jako asystent koronera w San Diego Luis był dobrze zaznajomiony z wszelkimi rodzajami obrażeń spowodowanych przez szkło. Znał mięsiste, chrzęszczące ślady pozostawione na policzkach przez szyby z hartowanego szkła i chłodne, łabędzie piękno samobójczego cięcia nadgarstków, dokonywanego za pomocą fragmentu stłuczonego lustra. Frontowa szyba restauracji Fabiego obiecywała raczej to drugie, ze swym tajfunem półprzezroczystych lancetów, chwytających błyski ze strony tanich żyrandoli, zanim pomknęły ku niemu, brzęcząc jak rozjuszone szerszenie.
Każdy inny posiłek spożywany gdziekolwiek indziej, i Luis byłby na wpół martwy dla świata, scrollując przez Facebooka, Instagram, Twittera, Youtube’a, Snapchat i Reddita. Ale z caldo gallego było zbyt wiele problemów i telefon, chcąc nie chcąc, musiał pozostać schowany. W pierwszej chwili jego brak obudził w nim coś zbliżonego do paniki i raz po raz strzelał oczami w stronę miejsca na blacie, gdzie powinna leżeć komórka, a jego palce wykonywały spazmatyczne ruchy zazwyczaj towarzyszące scrollowaniu. Jednak już po pięciu minutach uspokoił się i uznał brak wkładu sensorycznego za interesujący. Płynące z głośników dźwięki muzyki mariacchi umilkły, a obsługa nie włączyła jeszcze nic nowego, toteż w ciszy, jaka na chwilę zapadła, pojawiły się odgłosy prawdziwego życia; szuranie stóp, westchnienia ludzi, śmiech lub po prostu zwyczajne oddechy.
Luis siedział blisko kuchni, kiedy jadł sam. Lubił scrollować, komentować i zamieszczać posty przy wtórze krzepiącego skwierczenia i innych odgłosów dochodzących z kuchni, a kiedy rzucał jakąś uwagą po hiszpańsku, hiszpańskojęzyczny personel stawał się innymi ludźmi.
Kelnerka przechylała kusząco głowę i wypinała biodro, kucharze uśmiechali się z kuchni, a Luisowi przychodziło wtedy do głowy: O, zaraz dostanę moje danie! To go rozgrzewało, podobnie jak gliniana miska caldo gallo. Język: to on łączył ludzi. Luis zastanawiał się, czy jego ukochana komórka nie była czasem kontrproduktywna. Z tych właśnie przyczyn Luis był zbyt oddalony od głównego okna, aby mogły go poranić odłamki eksplodującego szkła. Mimo to zakrył twarz i zerwał się z krzesła, padając na podłogę. Instynkt go nie zawiódł: pośród brzęku tłuczonego szkła dało się słyszeć grzmiący huk wystrzału.
Była 13:54. Całkiem wcześnie jak na czwartkowe popołudnie u Fabiego. Innych gości ochroniły zaopatrzone w wysokie oparcia loże. Nikt w całej restauracji nie został ranny, Luis zorientował się w tej kwestii w okamgnieniu. Mieszkał w San Diego dostatecznie długo i w trakcie swojej pracy wyłuskał z ciał dostatecznie dużo kul, by wiedzieć, że rzadko zdarzało się, iż za jednym wystrzałem nie nadchodziły kolejne.
Wpełzł pod stolik, a jego wzrok przykuły saszetki z cukrem, wciśnięte pod jedną, najwyraźniej krótszą nogę mebla, i nasłuchiwał odgłosu kolejnych wystrzałów, po których rozległ się krzyk jakiegoś mężczyzny. Nastąpiła krótka pauza, a po niej rozległy się suche trzaski wystrzałów, kiedy to policja odpowiedziała ogniem. Strzałów było zbyt wiele, aby mógł je policzyć. Usłyszał metaliczny zgrzyt jakiegoś pojazdu uderzającego w drugi — i na tym się to skończyło.
Luis został przy saszetkach z cukrem. Nie był pewien, jak długo. Czas miał inne właściwości, gdy życie było zagrożone. Sekundy mijały jak pojawiające się na ciele malutkie rany od noża. W końcu wstał. Rzucił się w stronę drzwi, przy wtórze chrzęstu szkła pod butami, i wypadł na ulicę spowitą chłodem i fioletowym, kalifornijskim zmierzchem. Odblokował i otworzył drzwi swego auta, po czym wyjął z samochodu apteczkę pierwszej pomocy. Usłyszał krzyk mężczyzny. Ten człowiek mógł nadal żyć.
Luis przebiegł wzdłuż rzędu zaparkowanych aut, aż dotarł do Mission Bay Drive i klasycznego krajobrazu po strzelaninie, ze smugami spalonej gumy, kłębami spalin o czerwono-niebieskawym odcieniu od wirujących, policyjnych świateł i nagłym korku uformowanym przy pobliskich światłach, beztrosko nietkniętym przez przemoc.
Może to z uwagi na obiad spędzony bez komórki, ale następną rzeczą, na jaką zwrócił uwagę, był brak reakcji ze strony przechodniów. Jednak ludzie już wrócili do swoich gadżetów, woląc kanonadę informacji, które byli w stanie kontrolować przesunięciami kciuka. Niektórzy robili zdjęcia policyjnych radiowozów, inni strzelali selfie. I wrzucali te fotki natychmiast na strony mediów społecznościowych, tak jak wielokrotnie robił to Luis, niczym dowód życia opatrzony stosownym podpisem.
Po wyjściu na ulicę Luis spostrzegł samochód sprawcy — starą furgonetkę z drewnianymi panelami na drzwiach i tablicami z Południa. Przedni zderzak wbił się w bok jakiegoś kombi. Drzwiczki furgonetki od strony pasażera były otwarte szeroko, a mężczyzna leżał na fotelu. Luis na pierwszy rzut oka potrafił rozpoznać trupa. Stopa kolby zardzewiałego uzi przyciśnięta była do klatki piersiowej, poczerniałej od krwi, jednak nieboszczyk ściskał magazynek, jakby nie chciał wyzbyć się zachowań, które kierowały nim za życia.
Przechodnie mieli swoje gadżety, a strzelec swoje uzi. Luis zastanawiał się, dlaczego akurat dziś oba te narzędzia wyglądały niemal tak samo.
W szoferce coś się poruszyło, ale furgonetka była otoczona przez radiowozy, a funkcjonariusze celowali z broni służbowej, ukryci za swoimi pojazdami. Luis powiódł wzrokiem od krawężnika do krawężnika, wypatrując kogokolwiek, kto nie wgapiałby się w swój gadżet. Jęk syren karetek przybrał na sile, kiedy odnalazł to, czego szukał. Luis potruchtał w stronę cieni wiaduktu, gdzie wśród śmieci i porozrzucanych opakowań po przekąskach i potłuczonych butelek spoczywało ciało mężczyzny.
Facet był po sześćdziesiątce, a sądząc po brudnym, przemokniętym ubraniu i silnym, kwaśnym odorze, musiał to być bezdomny, choć nie koczował na ulicach zbyt długo. Jego barki i kręgosłup wciąż były sztywne, czego zwykle brakowało tym, co od dawna toczyli bój z bezdomnością. Pokryte szczeciniastym zarostem policzki pozwalały dostrzec usta, w których, co mogło wydawać się dziwne, znajdowało się pełne uzębienie, a nie tylko pozbawione zębów dziąsła. Nieco przydługie włosy wciąż zachowywały wzorzec dawnego uczesania. Najwięcej można było wywnioskować ze znoszonego, ubłoconego ubrania mężczyzny — szytego na miarę garnituru, skórzanych butów i białej koszuli, w której mankiecie wciąż tkwiła jedna ocalała spinka. Luis uznał, że ten mężczyzna musiał być kiedyś bogaty. Miał niegdyś wszystko, co Ameryka mogła mu zaoferować.
Luis nie czuł spokoju, jaki zwykle przepełniał go podczas pracy w laboratorium, gdy postawił apteczkę na ziemi, ujął mężczyznę za przeguby i zajął się artykulacją kończyn, by lepiej rozeznać się w sytuacji. Zauważył cztery otwory po kulach, wszystkie po prawej stronie ciała. Jeden wysoko na udzie, jeden wysoko na brzuchu, jeden nisko na ramieniu i czwarty nisko na szyi. Odgarnął kołnierzyk koszuli i przesunął palcami po śliskiej krwi, by odnaleźć puls. Z samej tylko temperatury ciała podejrzewał, że nic z tego nie będzie. Spojrzał na zegarek. Była 18:07. Sądząc po temperaturze ciała, zgon musiał nastąpić w ciągu ostatnich paru minut. Gdyby to Luis miał wypełnić standardowy formularz, wpisałby jako PCZ — Przypuszczalny Czas Zgonu — 18:05.
Kurwa, tych kilka cennych minut, kiedy Luis chował się pod stolikiem.
Pojawił się śledczy. Burkliwym tonem przedstawił się jako detektyw Walker. Miał proste blond włosy jak księżniczka z bajki i, podobnie jak przechodnie czy kierowcy, chciał jak najszybciej się stąd wynieść. Warknął na podkomendnego, by rozciągnął taśmę policyjną, a potem, gdy poznał już nazwisko i zawód Luisa, wyrwał kartkę z notesu na podkładce i próbował mu ją wcisnąć.
— Uznaj go za zmarłego — rzekł Walker. — To moje miejsce zbrodni, a on jest jego częścią.
Luis spojrzał na formularz, a w jego wnętrzu zaczął rodzić się gniew. Za parę godzin ten nieboszczyk stanie się jednozdaniowym newsem, który ludzie będą przewijać w serwisach informacyjnych swoich komórek, bez odrobiny jakichkolwiek emocji.
Uniósł w górę swe zakrwawione ręce.
— Nie jestem gotów, by to zatwierdzić.
Detektyw Walker rozejrzał się ostentacyjnie po okolicy.
— Widzisz ten korek? Mam trzy karetki, które próbują się przez niego przebić. Zanim tu dotrą, gość będzie już lodowaty. Jak zawleczesz go do szpitala, narobisz mi bólu głowy na całą noc, amigo. Zostaw go tutaj, gdzie może się na coś przydać, tak?
— To niekoniecznie są śmiertelne rany postrzałowe — rzekł Luis. — Jeśli zawieziemy tego człowieka do szpitala, może uda się przywrócić mu funkcje…
— Rozumiesz, co się do ciebie mówi? Powiedziałem, że mamy tu niezły zator. Wszystkie auta, które tu widzisz, są pełne ludzi, którzy próbują dotrzeć do domu i zasiąść przed telewizorem, by obejrzeć ulubione programy. Pomóż mi się stąd wyrwać. Miałem nadzieję, że będziesz miał to wszystko gdzieś. To twoi zabili tego gościa.
Luis odwrócił się, a podeszwa jego buta mlasnęła, przesuwając się przez kałużę krzepnącej krwi.
— Moi?
Detektyw Walker nie ukrywał swoich uprzedzeń, tak jak i swego podejścia do pracy.
— Ano tak, José — warknął. — Tego faceta odstrzeliły pieprzone Meksykańce. Później będziemy liczyć na ciebie, że zdołasz to potwierdzić. A teraz wytrzyj ręce z soku wiśniowego i wypełnij ten cholerny formularz.
Gniew we wnętrzu Luisa narastał.
— Co miał pan na myśli, mówiąc, że liczycie na mnie?
Detektyw pochylił się nad nim. Rysy twarzy miał wyraziste, jak odcisk kciuka pozostawiony na zagniatanym cieście. Wykrochmalony kołnierzyk koszuli wrzynał się w jego sflaczałą szyję, grożąc, że ją rozpłata. W kącikach ust pojawiły się kropelki spienionej śliny.
— Jak dorwiemy tych ulizanych drani pod zarzutem morderstwa, sprawa będzie praktycznie zamknięta.
— To znaczy, że chcecie, aby ten człowiek umarł? Bo to pomoże wam w prowadzonej sprawie?
Detektyw Walker wzruszył ramionami.
— Wcale tak nie powiedziałem. W ogóle nic nie mówiłem. Nie wspomniałem ani słowem o jakimś pieprzonym bezdomnym, dupku, za którym i tak nikt nie będzie tęsknił.
Proste narzędzia w apteczce nie mogły ocalić człowieka podziurawionego kulami, ale Luis podejrzewał, że nieźle by się nadawały, by przefasonować facjatę temu kretyńskiemu gliniarzowi. Opaskę uciskową dałoby się z łatwością owinąć wokół jego szyi. Nożyczki stanowiłyby stylowy akcent, wbite w tętnicę szyjną detektywa. Luis stłumił w sobie gniew, przez lata nauczył się podkulać ogon pod siebie. Spojrzał w lewo i zobaczył światła najbliższej karetki.
Szef Luisa, koroner z San Diego, Jefferson Talbot przebywał na zjeździe w Las Vegas. Nie było mowy, aby zdołał się z tego wywinąć, Luis musiał przejąć obowiązki, a to oznaczało, że musiał zrobić wszystko jak należy albo poczułby poważne konsekwencje, a J.T. potraktowałby go znacznie surowiej, niż zrobił to detektyw Walker. Luis wstał i pomachał apteczką w stronę karetki stojącej w głębi ulicy, mając nadzieję, że ratownicy medyczni zobaczą go i przybiegną w te pędy. Odwrócił się do Walkera, nie ukrywając swego zniesmaczenia ani nadziei.
— Wierzę, że tego człowieka wciąż można uratować, o ile tylko się pośpieszymy — rzekł Luis. — Zrobię to sam. Choć byłoby prościej, gdyby mi pan pomógł. No już. Niech pan go złapie za nogi. Przenieśmy go do tamtej karetki. Zrobimy to razem. Teraz. Co pan na to?
Wszyscy byli jak szary mrok. Luis w tej pracy miał okazję zetknąć się z najbardziej szalonymi przykładami takiej szarości. Pyszałkowaci kretyni uratowani dzięki znajomości pierwszej pomocy, odrażający politycy wyciągający dzieci z wraków, byli skazańcy z wyrokami za pedofilię ratujący ludzi z płonących budynków. Detektyw Walker był taki sam jak oni wszyscy — w ostatecznym rozrachunku, gdy trzeba było działać — podobnie jak Luis Acocella. Gliniarz wyrzucał z siebie potok inwektyw, po czym odłożył notes z podkładką na bok i złapał bezdomnego za brudne kostki. Wspólnie przenieśli umierającego, lub może martwego już mężczyznę wzdłuż ulicy, aż zauważyło ich dwóch ratowników medycznych i wyciągnęło z karetki nosze na kółkach.
Luis nie został tam ani chwili dłużej. Nadjeżdżały kolejne karetki. Jego praca tutaj dobiegła końca. Ale robota na dziś bynajmniej się nie skończyła. Czekał go cały wieczór, a może nawet nocka ciężkiej harówki. Gdyby łapiduchy ze Świętego Michała uznały tego mężczyznę za zmarłego — a najprawdopodobniej tak właśnie będzie, Luis będzie musiał przeprowadzić autopsję denata. Nie zamierzał jednak dopuścić, aby to popsuło mu plany na weekend, który zamierzał spędzić z rodziną w La Paz. Przeprowadzi tę autopsję jeszcze dziś i będzie miał sprawę z głowy. Wyjął komórkę i wysłał Rosie SMS-a, przekazując jej tę nowinę. Nie pozostawało mu już nic innego, jak tylko wrócić do kostnicy i czekać na wezwanie. Zrobi to z Charlene, o ile ona się zgodzi, albo sam, jeżeli to będzie konieczne. Jeszcze tylko jeden formularz GDD do wypełnienia. Jeszcze tylko jeden John Doe.
Tablica wisiała w jego gabinecie od tak dawna, że Luis przestał ją zauważać. Nie potrafił zliczyć, ile razy niewarty zapamiętania lunch poświęcony na przeglądanie panikarskich politycznych postów został zakłócony przez jego niewzruszoną obecność.
To go wkurzało. Tablica była krótsza niż większość aktualizacji w mediach społecznościowych, ale ponieważ Luis nie mógł usunąć jej jednym kliknięciem — bo była przyśrubowana do ściany nad drzwiami — udawało jej się pobudzić jego spragnione nowinek oczy na powrót do czynnej służby.
Hic locus est ubi mors gaudet succurrere vitae
Żałował, że jako zastępca koronera, jakoś pół roku po tym, jak objął tę funkcję, wygooglował tłumaczenie tych słów. A teraz najwyraźniej miał na ich punkcie obsesję. To było coś jak otwarta prowokacja Uroborosa, których nie znosił od czasów studiów na medycynie, a które najwyraźniej powstały tylko po to, by doprowadzić czytające je osoby do szaleństwa.
„To jest właśnie to miejsce, gdzie śmierć cieszy się, że może przyjść z pomocą życiu”.Na najbardziej podstawowym poziomie rozumiał sens tych słów. Umarli asystowali żyjącym, oferując swoje ciała do autopsji. Na tym powinien był poprzestać, zerwać tablicę ze ściany i wyrzucić ją do śmietnika. Ale tak naprawdę umarli wcale nie „oddawali” swoich ciał, aby nam „pomóc”, zgadza się?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki