Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak dobrze mieć sąsiada… Kiedy dzieci nie wracają z urodzin kolegi, ich rodzice wkraczają do akcji. Grupa sąsiadów, którzy do tej pory nie mieli ze sobą zbyt wiele wspólnego – oprócz mieszkania na tej samej ulicy – jednoczy siły w jednym celu: odnalezienie dzieci za wszelką cenę! Pod osłoną nocy przemierzają nieznane sobie dotąd rejony, spotykają ludzi, z którymi nigdy nie mieli do czynienia, doświadczają nowych dla siebie emocji i stają twarzą w twarz z własnymi słabościami. A przy okazji: spowodują pożar, doprowadzą do wybuchu, porwą pracowników klubu nocnego, pokrzyżują plany zorganizowanej grupie przestępczej.
Kto szuka, ten znajdzie. Ale czy zawsze to, czego szukał? Przekonaj się! Spora dawka czarnego humoru, dynamiczna akcja, bohaterowie zaskakujący samych siebie – czego chcieć więcej!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kochanej Siostrze Kasi – najwierniejszej czytelniczce
jak dobrze mieć sąsiada [...],
gdy furę zmartwień, kłopotów masz huk,
do drzwi sąsiada zapukaj puk, puk,
gdy spotkasz wrogów na drodze swej tłum,
do drzwi sąsiada zapukaj bum, bum
– Agnieszka Osiecka, Jak dobrze mieć sąsiada
(słowa piosenki zespołu Alibabki)
Biały transporter
„Ta tragiczna historia z dziećmi w roli głównej zaczęła się od dwóch ćwoków” – tak klepie stary Witold Karpnik, gdy z wypiekami na twarzy relacjonuje zdarzenie kumplom od kieliszka i przypadkowym rozmówcom, którzy mają pecha i w złym momencie napatoczą się przed jego zapijaczone oblicze. Choć większość słuchaczy mu nie wierzy, w jego słowach jest ziarno prawdy. Gdyby nie pomyłka kierowcy białego transportera, być może losy głównych bohaterów zamieszanych w tę sprawę potoczyłyby się inaczej.
Dwaj Ukraińcy podróżujący volkswagenem transporterem, korzystając z mapy w starym telefonie Samsunga, na chwilę stracili łączność z Internetem. Zamiast w ulicę Wiejską skręcili w aleję Topolową i w dobrych humorach ruszyli przed siebie. Kierowca z zaciekawieniem rozglądał się na boki: po jednej i po drugiej stronie puste tereny pokryte perzem, z miejscami opanowanymi przez komosę białą i pokrzywę zwyczajną, podzielono na prostokątne działki, te po lewej przylegają do terenów nieczynnej fabryki, w której kiedyś szyto ubrania dla wojska, ogromne hale otacza płot składający się ze słupków obdartych z farby i dziurawej siatki.
Firma zakończyła działalność w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Nie pomogły restrukturyzacja, nowy biznesplan i redukcja pracowników. Pozostali, stanowiący jedynie garstkę dawnej załogi, pewnego dnia usłyszeli, że za miesiąc pożegnają się ze swoimi posadami. Ostatni pracownicy, gdy poklepując się po plecach, ze zwieszonymi głowami opuszczali zakład, nie mieli wątpliwości: zła passa kiedyś się skończy. Takie rzeczy dzieją się na całym świecie. Firma traci rentowność, ludzi się zwalnia, ale później przychodzi inny właściciel z głową pełną pomysłów i nie potrzeba mędrca, by się domyślić, kto się znajdzie na szczycie listy nowo zatrudnionych. Tak. To tylko kwestia czasu i prezes zakładu przyjdzie do nich na klęczkach.
Czas pokazał, że się mylili. Ewentualni inwestorzy omijali fabrykę szerokim łukiem. I dlatego ten teren przypomina scenografię z horroru. Zardzewiałe, pokryte pajęczynami maszyny, powybijane szyby, przez które do wnętrza hal wdzierają się wiatr i śmieci. Tylko matka natura ulitowała się nad tym miejscem i betonową dżunglę zakryła rozłożystymi drzewami i nigdy nieprzycinanymi krzakami. Niewiele to daje, nawet bezpańskie psy i koty, gdy przypadkowo zapędzą się w tę okolicę, z podkulonymi ogonami szybko ją opuszczają, a historie o duchach nawiedzających starą szwalnię urosły do miana miejscowej legendy. Niedawno ktoś puścił plotkę, że pojawił się bogaty właściciel „straszydła”, który chce zburzyć zakład i na jego miejscu wybudować nowe osiedle mieszkaniowe, ale na razie nic na to nie wskazywało.
Wzrok kierowcy skupił się na brudnych skrzynkach elektrycznych. Naliczył przynajmniej dwadzieścia. Wszystkie były w opłakanym stanie, a trzy chyliły się ku ziemi. Ich wygląd nie wiązał się z brakiem chętnych na kawałek własnego nieba w tej miejscowości. Wręcz przeciwnie – Trójmiasto w zasięgu ręki, dobre połączenie z niedaleką obwodnicą – okoliczne tereny stały się nową mekką dla rodzin spragnionych ciszy i świeżego powietrza. Problem leżał gdzieś indziej. Właściciel tych działek umarł dziesięć lat temu i od tej pory jego dzieci walczą ze sobą o każdy skrawek ojcowizny, i żadne nawet o piędź nie chce popuścić. Cała historia pewnie potrwa jeszcze kolejne dziesięć lat, chyba że wcześniej – jak przebąkują prawnicy skłóconego rodzeństwa – spadkobiercy sami się wytłuką.
Teraz przy liczącej sobie prawie kilometr alei Topolowej, która kiedyś była ulicą Topolową, a po wycięciu wszystkich topoli rosnących przy drodze, jak śmieją się miejscowi, powinna być przemianowana na „aleję patelniową”, stoi tylko sześć domów. Wybudowano je na działkach, które jeszcze przed śmiercią zdążył sprzedać senior skłóconego rodu.
Kierowca transportera zwolnił do dwudziestu kilometrów na godzinę i przejechał przez gumowy próg ograniczający prędkość. Auto podskoczyło, a torby na jego tyłach zagruchotały.
– Zobacz, Wiktor, jakie piękne miejsce, ta okolica przypomina mi moje rodzinne strony jeszcze przed tym, zanim wszędzie powstawiano bloki z wielkiej płyty – powiedział kierowca, rozmarzonym wzrokiem rozglądając się wokoło. – Zieleń, drzewa, polne kwiaty, świeże powietrze i gdziekolwiek spojrzeć czysto, nawet ptaki słychać, a jak człowiek się dobrze wsłucha, wychwyci własne myśli, nie to co w mieście.
– Yhm – odburknął Wiktor. Miał gdzieś wywody Dymitra; telepią się już dwanaście godzin, niektóre jezdnie przypominają ser szwajcarski, tyłek pewnie będzie czuł jeszcze przez miesiąc, a przed nimi kawał drogi do niemieckiej autostrady.
Dymitr minął trzy domy po prawej stronie, trzy po lewej i dojechał do zatoczki. W tym momencie nawigacja w telefonie złapała sygnał i kazała mu zawrócić. Zwolnił. Rozglądając się na boki, uważnie przypatrywał się budynkom. Czyste okna, zasłonki, równo przycięta trawa, kwiatki w doniczkach, kapliczka. „Pięknie. Tak mógłbym mieszkać” – stwierdził w duchu i popatrzył na kolegę.
– Widzisz, Wiktor, wleczemy się tym truchłem do Niemiec, gdzie po pachy urobimy się przy szparagach, żeby było nas stać na podobne domy, a wiesz dlaczego?
Wiktor otworzył oczy.
– Nie – wystękał. Prawdę mówiąc, gówno go to obchodziło.
– Bo tam, gdzie panuje ład i porządek, mieszkają fajni ludzie – dokończył Dymitr.
Wiktor zamknął oczy i już po chwili chrapał. Dymitr, pędząc do głównej drogi, uśmiechał się do siebie. W marzeniach kosił trawę na własnej działce, nie za dużej, nie za małej – idealnej. Jego synowie, Nikita i Maksym, będą grali w piłkę, a gdy skończy pracę, Oksana – ukochana żona – rozłoży koc na świeżo skoszonej trawie. Wszyscy na nim usiądą i zjedzą jeszcze ciepłe ciasto z wiśniami.
Kierowca skręcił w prawo, przejechał sto metrów wzdłuż nieczynnej szwalni, zatrzymał się i ustąpił pierwszeństwa staremu audi, które śmignęło główną drogą. Przy dźwiękach głośnej muzyki podróżowali nim trzej młodzi mężczyźni. Transporter zjechał na główny trakt. Dymitr ledwo zdawał sobie sprawę, że prowadzi, nawet nie przeszkadzało mu głośne chrapanie Wiktora. Miał cel. Taki, który uskrzydla, rozświetla szare dni, nadaje sens wysiłkowi i, co najważniejsze, skraca rozłąkę z rodziną. Nie spuści go z oczu, aż stanie na podium. Wtedy odbierze nagrodę i dopiero odpocznie.
„Tak” – pomyślał. „Fajni ludzie i ładne otoczenie to wszystko, czego mi i mojej rodzinie brakuje do szczęścia. Trochę się pomęczymy, ale później będzie tylko lepiej”.
Maria i Krzysztof Łomniccy
Trzydziestodziewięcioletni Krzysztof Łomnicki właśnie miał zacząć kosić trawę nowym nabytkiem – błyszczącą, czerwoną kosiarką – gdy zauważył białego volkswagena transportera. Auto dojechało do zatoczki i zawróciło. Wtedy kierowca wyraźnie zwolnił i, co Krzysztofowi się najbardziej nie spodobało, obserwował domy. Łomnicki gapił się na pojazd. Kiedy mijał jego willę, kierowca chyba kiwnął mu głową. Odkiwnął, wzrokiem odprowadził transportera do połowy drogi, po czym się odwrócił i spojrzał na swój stupięćdziesięciometrowy dom, w metraż wliczając garaż, w którym ani razu nie zaparkował swojej toyoty corolli. Nie żeby nie chciał, taki pomysł nawet czasem przychodził mu do głowy, ale gdzieś muszą się podziać wszystkie graty, które jego żona zwozi do domu z zadziwiającą regularnością. Jeżeli Marysia się nie opamięta, razem z Markiem, ich trzynastoletnim synem, niedługo będą spać pod namiotem.
Szybko zapomniał o białym transporterze. Miał ważniejsze rzeczy na głowie. Na przykład to, jak przeżyć kolejny dzień w chaosie, który piętnaście lat temu w otoczeniu stu świadków zgromadzonych w kościele zapoczątkował ksiądz proboszcz jednej z gdańskich parafii, łącząc świętym węzłem małżeńskim jego i Marysi dłoń. W tym związku nigdy nie było mu łatwo, to młodsza od niego o rok Marysia nosiła w nim spodnie. On, jak te graty w garażu, był tylko kolejnym gadżetem, którego w odpowiedniej chwili można użyć, potem gdzieś upchnąć i o nim zapomnieć. Nie znał dnia ani godziny, kiedy gniew żony spadnie na jego plecy, i to nie tylko w postaci słownej. Nie raz, nie dwa dostał tym, co akurat Marysia trzymała w dłoni. Dlatego gdy po raz kolejny furia żony sięgała zenitu, zmywał się jak najdalej od domu i nie wracał, dopóki humor połowicy ze wzburzonego morza nie wypłynął na spokojniejsze wody.
Jego i tak niełatwa egzystencja pogorszyła się, gdy stracił pracę. Od tego czasu minęły dwa miesiące, ale jemu się wydawało, że wieki. Przy jego zaangażowaniu (czyli zerowym) na nowy etat nie miał co liczyć. Po co ma się angażować? Nawet jeżeli znajdzie jakąś robotę, Marysia i tak powie, że zatrudnił się charytatywnie i gdyby nie jej pensja, przy takiej niedorajdzie jak on, jedyne, czego by się dotąd dorobili, to wrzody na żołądku i wielkie długi. Krzysztof za swój upór płacił wysoką cenę. Jeżeli myślał, że kiedyś było mu ciężko, teraz jego życie zamieniło się w piekło.
Wytoczył z garażu nową kosiarkę. By się do niej dostać, musiał wyciągnąć plastikowy stół i cztery składane krzesła. Gdy Marysia wróci od koleżanki i spyta: „Znalazłeś jakąś pracę?”, odpowie coś, może nawet rzuci jakimś żartem, a na znak, że jego pobyt w tym domu nie idzie na marne, skosi trawę na wysokość nie niższą i, o zgrozo, nie wyższą niż cztery centymetry, tak jak żona lubi, i może nawet sprawdzi to miarą.
Krzysztof, odkąd przeszedł na przymusowe wolne, miał dużo czasu na rozmyślanie, oczywiście tylko wtedy, gdy Marysia jest w pracy, więc czasem siedzi przed domem i przez godzinę tylko patrzy w jeden punkt. Wtedy jego oddech zwalnia, serce bije miarowo, ciało się rozluźnia. Wszystko się zmienia, gdy o siedemnastej do domu wraca żona. Krzysztof zaczyna się pocić, jego serce bije tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi, lekki oddech zamienia się w duszność, a instynkt krzyczy: „wiej!”.
Pewnego dnia siedział na ławce i obserwował ptaki wyjadające z rabatek świeżo posiane ziarna marchewki. Nagle doszło do niego, że poza ukochanym synem, domem, rachunkami, ogromnym łóżkiem z podziałem na strony TWOJA–MOJA (część Marysi jest dużo większa) i aktem ślubu ukrytym gdzieś przez żonę, i jak cyrograf wywlekanym przy najmniejszej kłótni, od dawna nic go z nią nie łączy. Gdyby nie Marek, wyszedłby z domu w jednej podartej koszuli i poszedł tam, gdzie go oczy poniosą. Tylko dla dziecka wytrzymywał z tą praktycznie już obcą kobietą, wiecznie niezadowoloną i drącą gębę o każdej porze dnia i nocy.
Spojrzał na kosiarkę i mocno pociągnął linkę. Nowa maszyna od razu zaskoczyła, a po okolicy rozszedł się warkot silnika. Krzysztof, obserwując, czy nie ominął jakiegoś źdźbła, które później stałoby się zarzewiem kolejnego małżeńskiego konfliktu, pomyślał, że fajnie byłoby gdzieś się wybrać. Może nie od razu długie wakacje, bez przesady, ale kilkudniowa zmiana klimatu i nieoglądanie krzywej miny jego zawsze rozzłoszczonej żony mogłyby mu diametralnie poprawić nastrój. Kto wie? Może nawet by znalazł pracę i to nie na niby, ale tak na poważnie!
Gdy Łomnicki kosił trawę przy drewnianym tarasie, nawet przez myśl mu nie przeszło, że niedługo zmieni klimat z bezpiecznego (z wiecznie drącą gębę żoną) na ekstremalny (z kim popadnie).
Sławomira Lukrecja Anna i Rafał Wysoczyńscy
Sławomira Lukrecja Anna Wysoczyńska nie widziała, jak biały transporter jedzie ulicą, ale jej słuch od razu wyłowił dźwięk kosiarki, obsługiwanej przez łajzę życiową, ewidentnego samoluba i lenia śmierdzącego, jej sąsiada Krzysztofa. Choć do Marysi też nigdy nie pałała wielką sympatią, solidarnie nie mogła jej nie współczuć. Prawdziwa kara boska związać się z kimś takim. Nawet kiedy Krzysztof pracował, Łomniccy nie mieli z tego kokosów, ale teraz w symulowaniu pracy sąsiad przechodził samego siebie.
Czasem, pijąc poranną kawę, obserwowała Krzysztofa przez firanki. Punkt siódma rano sąsiad wychodzi przed dom w roboczym ubraniu. Wzrokiem skanuje teren i ocenia, czy dzisiaj ma stukać, pukać, zgrzytać, szlifować, czy też użyć piekielnej maszyny, którą, przy takiej regularności, kosi nie wiadomo co. Dźwięki nasilają się po godzinie siedemnastej, kiedy Marysia wraca z pracy. Wysiłek Krzysztofa i tak idzie na marne. Jego żona zawsze znajduje powód do kłótni, o czym świadczą wrzaski codzienne dochodzące z ich domu.
Tym razem Sławomira szybko zapomniała o sąsiedzie. Zapowiadał się fajny dzień. O godzinie czternastej Ania, jej trzynastoletnia córka, wraca z urodzin kolegi. Odbierze ją z przystanku autobusowego i razem pójdą na aukcję charytatywną do osiedlowego domu kultury. Cała klasa jej córki przygotowała fanty, które będzie można wylicytować. Anna skomponowała utwór muzyczny i Sławomira miała nadzieję, że osiągnie dobrą cenę, bo córka ciężko się przy nim napracowała. Koło osiemnastej przyjedzie jej mąż, Rafał, który na co dzień pracuje w Warszawie, a już wieczorem postarają się o drugie dziecko. Kto wie, jak im dobrze pójdzie, może za dziewięć miesięcy (choć jej niedawno stuknęło trzydzieści siedem lat, a Rafał skończy za cztery dni czterdzieści cztery) powitają na tym świecie Różę lub Emila, w zależności które z nich pierwsze się urodzi.
Sławomira przeszła do salonu i zasiadła do pianina. Przy dźwiękach unoszących się z instrumentu próbowała zapomnieć o kosiarce. Z zamkniętymi oczami mocno wciskała klawisze i uśmiechając się do siebie, rozmyślała: „Wieczorem założę nową sukienkę. Długo jej nie ponoszę, bo po romantycznej kolacji Rafał ją ze mnie zerwie, i nawet głośny sąsiad nam tej chwili nie popsuje”.
Piętnaście minut później silnik kosiarki ucichł. Kobieta oderwała dłonie od klawiszy i zamknęła klapę pianina. Spojrzała na rzeźbienia zdobiące instrument, te kształty zawsze kojarzyły się jej z dzieciństwem. Wystarczyło, że zamknie oczy, widzi wielki salon w rodzinnym domu, raz rozświetlony słońcem, raz skąpany w mroku i wypełniony zapachem świeżo wypastowanego parkietu. Godzinami mogła patrzeć, jak jej tata stroi pianino. Niczym mechanik samochodowy rozkładał wszystkie narzędzia na zielonej bawełnianej serwecie: klucze, pincety, paski filcowe do wyciszania strun i szczypce czekały na swoją kolej. Wstrzymywała oddech, gdy ojciec ze skupioną miną pochylał się nad wnętrzem pianina i nie wyprostował się, dopóki nie uznał, że instrument „śpiewa w jego tonacji”.
Pewnego razu tata przywołał ją do siebie.
– Zobacz, Sławka – powiedział i przycisnął klawisz, który wydał czysty dźwięk. – Pianino jest jak dziecko.
– Dlaczego, tatusiu? – spytała. – Przecież pianino nie żyje.
Mężczyzna się zaśmiał.
– Masz rację, ale tak jak dziecko potrzebuje opieki i dobrych wskazówek. Gdybym przestał się nim zajmować, nadal wydawałoby dźwięki, ale bez składu i ładu, a to nawet małpa potrafi.
Gdy po śmierci taty pianino trafiło do jej domu, nie zapomniała o jego radach – teraz ona rozkłada bawełnianą szmatkę, na której leżą narzędzia, a instrument „śpiewa w jej tonacji”.
Sławomira pogłaskała drewnianą płytę. Niedługo Ania przejmie pałeczkę, już wyrasta na niezłą pianistkę, ale kto wie, może po śmierci rodziców będzie musiała się dogadać z bratem lub siostrą, u którego z nich w domu stanie rodzinny instrument. „A jeżeli chodzi o przyszłych potomków – pomyślała Sławomira – zadzwonię do Rafała i spytam, gdzie jest. Może przy odrobinie szczęścia właśnie wjechał na trójmiejską obwodnicę, wtedy razem odbierzemy Annę z przystanku i całą rodziną pojedziemy na aukcję. Byłoby świetnie”.
Wpadła do kuchni. Przez otwarte okno usłyszała:
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Słowa modlitwy płynęły z domu obok. Zamknęła okno. Jarosław z Marianną mogli tak w trupa, nie chciała, żeby coś ją rozpraszało. Chwyciła telefon, wybrała numer do męża i stukając palcem w drewniany blat wyspy, czekała na połączenie. Rafał nie odebrał, odczekała minutę i ponownie się połączyła. Tym razem był efekt:
– Halooo.
Sławomira usłyszała zaspany głos, który bardziej kojarzył się z łóżkiem niż z trójmiejską obwodnicą.
– Halo? – Zgłupiała. – Jakie halo? Gdzie ty jesteś?
– W hotelu – odpowiedział ze skruchą w głosie.
– W hotelu?!
Nastała cisza, po czym Rafał wydukał:
– Yhm... – I zaraz dodał: – Nie gniewaj się, wczoraj mieliśmy taką małą imprezkę. Podpisaliśmy ważny kontrakt, będzie wielka premia. Mówię ci, szef ze szczęścia tańczył na stole, a później tak się nachlał, że pół nocy rzygał.
– Rzygał? – Sławomira wysunęła hoker spod wyspy i usiadła.
– No tak, perskimi wzorami.
– A ty co? Nie mogłeś przyjechać do domu, bo całą noc podtrzymywałeś mu głowę?
Rafał westchnął.
– Przepraszam cię, kochanie. Masz rację, ty i Anna powinnyście być na pierwszym miejscu, ale przecież wiesz, że robię to dla was. Pracuję w korporacji, w takich molochach włażenie szefowi w tyłek należy do dobrego tonu. Będziemy mieli drugie dziecko, małe dzieci kosztują, dodatkowe pieniądze się przydadzą. Też mi z tym głupio, ale teraz takie nieludzkie czasy, by utrzymać rodzinę, z pracą trzeba iść na kompromis. Zobaczysz, jutro przyjadę i wszystko ci wynagrodzę. Może wezmę urlop na poniedziałek, jak myślisz?
Sławomira zagapiła się w okno. Łomnicki chodził po działce, pochylał się nad trawą i sprawdzał, czy każde źdźbło jest równo przycięte.
– Halo! Sławomiro, jesteś tam?
Głos męża wyrwał ją z letargu.
– Jestem, jestem. Weź urlop. Masz rację, takie czasy, praca na pierwszym miejscu. Śpij sobie, jutro porozmawiamy, tylko już nie tańcz z szefem na stole, my też cię potrzebujemy.
– Ma się rozumieć. – Ton głosu Rafała ze służalczego zmienił się w radosny. – Nawet gdyby prezes próbował wyważyć drzwi mojego pokoju, to mu nie otworzę, wszystkie raporty i tabelki mogą poczekać do wtorku. Zaraz idę pod prysznic, jutro będę jak skowronek. Kocham cię, moja żabko.
– Też cię kocham. – Sławomira się rozłączyła i telefon odłożyła na blat.
Westchnęła głośno. Znowu to samo: niby rozumie, że mąż się dla nich poświęca, ale w takich chwilach czuje, że coś jej umyka. Rafał nigdy nie lubił szefa i nie przepadał za kolegami z pracy, jeden drugiemu patrzył na ręce i przy najmniejszym potknięciu rywala z wywalonym jęzorem pędził do prezesa i kablował na konkurenta.
Sławomira pokiwała głową. „Myśli sobie, a rzeczywistość sobie”. W stosunku do niej Rafał zarabiał krocie. Jej wypłata przypominała jałmużnę. Państwowe konserwatorium muzyczne nie należało do zbyt hojnych pracodawców. W takich chwilach zawsze przypominała sobie słowa swojego profesora: „Sławko, nuty wzbogacają nasze życie duchowe, ale gdyby mojego konta nie zasilały pieniądze z prywatnych korepetycji, dawno wylądowałbym pod mostem. Czyż to nie paradoks? Uczniowie, którym słoń nadepnął na ucho, a nie moje umiejętności, utrzymują mnie przy życiu”. Wzięła przykład z nauczyciela i też udzielała prywatnych lekcji. Zagłuszała nimi głos sumienia, który czasem krzyczał: „Droga drewniana kuchnia wykonana na zamówienie, dwudrzwiowa lodówka z kostkarką, dwustumetrowy dom wykończony w najwyższych standardach, to nie twoja zasługa, tylko Rafała!”.
Popatrzyła na chłodziarkę. W jej wnętrzu kryły się dwa wina, białe i czerwone, bo nie wiedziała, na które będą mieli ochotę. Z firmy cateringowej specjalizującej się w przygotowywaniu posiłków uświetniających każdą romantyczną kolację zamówiła trzy dania. Zupę krem z dyni, która według informacji widniejących w opisie potrawy rozbudzi nawet najmniej czułe kubki smakowe, następnie kolorowe warzywne sushi i na koniec król wieczoru – tiramisu. Pyszny krem rozpływający się na języku i miękkie biszkopty. Orgazm dla zmysłów. Za każdym razem, gdy myślała o deserze, chichotała pod nosem jak podlotek wybierający się na pierwszą randkę. Oczami wyobraźni widziała, jak z Rafałem karmią się nawzajem, a potem...? Wiadomo.
„Nic, przeżyję” – stwierdziła w duchu. „Pójdę z Anną na aukcję, potem wrócimy do domu i zrobimy sobie babski wieczór. Upieczemy popcorn, obejrzymy jakiś film na Netfliksie i dzień zleci. Dyniowa zupa, sushi warzywne i boskie tiramisu chyba się nie zepsują, jak do jutra postoją w lodówce”.
Drrryń!
Na dźwięk telefonu Sławomira aż podskoczyła. Spojrzała na ekranik. „Rafał?!” W jej serce wkradła się nadzieja. „Może zmienił zdanie i wraca do domu?”
– Halo! – zaszczebiotała.
Odpowiedziała jej cisza. Spojrzała ponownie na wyświetlacz, sekundy odmierzały czas, więc doszło do połączenia. Jej mąż prywatnie używa starej nokii, twierdzi, że ten telefon ma same plusy. W weekendy firmową komórkę może odłożyć na półkę, telefon bez połączenia z Internetem jest mniej narażony na ataki hakerów, a podczas wakacji zadzwoni do niego najwyżej dalsza rodzina, pod warunkiem, że będzie na tyle głupi i poda im swój prywatny numer. Usłyszała dziwne odgłosy. Po chwili zrozumiała, że to szelest kołdry. „No tak, Rafcio zasnął i wiercąc się na łóżku, przypadkowo się ze mną połączył” – wytłumaczyła sobie.
– Halo, halooo – powtórzyła głośniej i uśmiechnęła się pod nosem. Nawet zabawna historia, trochę się czuła jak tajny agent podsłuchujący wroga.
Nagle w pokoju Rafała skrzypnęły drzwi.
– Rafał, idziesz pod prysznic? W końcu obiecałeś żonie – odezwał się kobiecy głos. Dochodził z oddali, ale jego właścicielka z pewnością przebywała w tym samym pomieszczeniu co Rafał.
Sławomira zesztywniała i telefon przycisnęła do ucha tak mocno, aż ją zabolało. „Co tu się wyprawia?” W jej głowie rozdzwoniły się wszystkie alarmy. „Damski głos?! Damski głos?!” – powtarzała w myślach. „Na pewno damski. Przecież nie należy do szefa Rafała, znanego rzygacza w perskim stylu, ani do żadnego z jego głupich współpracowników z przerośniętym ego”. Poczuła, że traci grunt pod nogami. „Co teraz? I kim jest ta kobieta?” Usłyszała uginanie się materaca.
– Aśka, daj spokój, masz jeszcze siłę? – spytał rozbawionym tonem Rafał.
Sławka wbiła wzrok w lodówkę. Ten sam głos kilka minut temu nazywał ją swoją żabką i zapewniał, jak bardzo ją kocha.
– Oczywiście, że mam. Wolna sobota, wygodne łóżko, nikt nie będzie nam przeszkadzać, na czele z twoją żoną. A tak à propos, kiedy jej o nas powiesz? Przy twoim tempie zdążę się zestarzeć i zbrzydnąć, a wtedy nikt już mnie nie zechce. – Kobieta się zaśmiała.
Radosny dźwięk przypominał Sławomirze odgłos szakala zawodzącego do księżyca.
– Nigdy się nie zestarzejesz, zawsze będziesz piękna – powiedział Rafał i najwyraźniej połaskotał kochankę, bo wrócił szakal w towarzystwie pisków, kotłowaniny ciał i szelestu kołdry.
Sławomirze pociemniało w oczach, chciała się rozłączyć, ale nie mogła. Czuła, że gdy to zrobi, skończy się stare życie, a zacznie nowe. W tym nie będzie Sławomirą żyjącą na wysokim poziomie, tylko samotną matką z pustą macicą i gównianą pensją.
– Dobrze, jak chcesz, w każdym razie ja idę pod prysznic. Zmyję z siebie twój zapach, ale zawsze możesz go zastąpić nowym – odrzekła kobieta, mrucząc jak kotka.
– Oj, kusisz, czarownico. – Rafał zareagował śpiewnym tonem.
– Chodź, chodź, pokażę ci takie czary, że na nic więcej już nie będziesz miał siły, spiesz się, bo mogę zmienić zdanie – zakomunikowała kobieta z oddali i trzasnęła drzwiami.
Nastała cisza. Kochanka pewnie weszła pod prysznic. Sławomira miała nadzieję, że kurwiszon wsadzi sobie słuchawkę do gardła, odkręci wodę i się utopi. Kołdra zaszeleściła.
– Gdzie on jest? – Rafał zapytał sam siebie. – O tu... – Usłyszała głośne westchnienie. – O cholera! – wystękał.
Sławomira zrozumiała, że mąż odkrył podsłuch.
– Halooo? – wyszeptał do telefonu.
„Mów coś! Zjedź go! Zachowaj resztki godności!” – krzyczała w myślach. Kiedyś, gdy czytała o takich sytuacjach lub oglądała je w filmach, zawsze na końcu języka miała przynajmniej kilka celnych ripost, którymi mogłaby obrzucić niewiernego. Ale to było czyjeś życie, a nie jej.
– Kto to jest? – Jak przez mgłę usłyszała swój głos.
W słuchawce zapadła cisza, po chwili Rafał wyszeptał:
– Nikt, to znaczy koleżanka.
Sławomira spojrzała na swój brzuch, w którym jeszcze pięć minut temu chciała, by znalazło się jajeczko z nasieniem jej męża. Teraz marzyła tylko o tym, by Rafał wcisnął je sobie tam, gdzie słońce nie dochodzi, i to własnym sprzętem!
– To jednorazowy wyskok? – spytała piskliwym tonem, czując do siebie obrzydzenie.
– Yhm – potwierdził Rafał.
Sławomira zamknęła oczy. „Yhm” nie brzmiało jak potwierdzenie, raczej jak: „Sławomiro, ale z ciebie frajerka!”.
– Ile to trwa? Tydzień? Miesiąc? Dwa? – Otworzyła oczy. – Trzy?
Ta cholerna kołdra znowu zaszeleściła. Najwyraźniej Rafał szukał dogodnej pozycji na podanie terminu, po którym zawali się jej całe życie.
– Pół roku.
Pokiwała głową, jakby ten zdrajca mógł ją zobaczyć.
– Pół roku? – wyszeptała. – Pół roku?? – powtórzyła głośniej. – Pół rokuuu???! – wydarła się i wtedy zdała sobie sprawę, że się rozłączyła.
Odrzuciła telefon na blat, jakby ją parzył. W tym samym momencie ktoś zadzwonił. Zerknęła na ekranik – Rafał. Gapiła się na znajome imię, a teraz takie obce. Nagle wstała, hoker przewrócił się na podłogę. Chwilę później siedziała na schodach ganku i głośno łapała każdy haust powietrza. Miała wrażenie, że zaraz się udusi, w końcu głośne wdechy i wydechy zamieniły się w szloch. Wtedy pochyliła głowę i ukryła ją pomiędzy kolanami. Łzy kapały na kraciasty materiał tuniki, mokra plama powiększała się z każdą chwilą.