Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przewodnik po światach… należących do zmarłych
Mariana Enriquez przemierzyła kontynenty i kraje w dość niecodziennym celu: aby odwiedzić rozsiane po całym świecie cmentarze.
Na stronach książki pojawiają się 24 miejsca: znane i naznaczone historią nekropolie, jak Montparnasse w Paryżu, Highgate w Londynie czy żydowski cmentarz w Pradze, a także inne, ukryte, zrujnowane, odległe lub podszyte tajemnym pięknem. Znajdziemy w niej opowieści o grobach sławnych ludzi – jak Elvisa w Memphis czy Marxa w Londynie. Odkryjemy ekstrawaganckie epitafia, pełne boleści rzeźby, zmysłowe anioły, ślady voodoo w Nowym Orleanie, gotyckie mauzolea, katakumby, szkielety, wampiry, duchy, a także nieprzebrane bogactwo legend i opowieści: o poecie pochowanym na stojąco, o grobie wiernego konia i o zalanym cmentarzu…
Ten wyjątkowy przewodnik podszyty jest nutką grozy, ale znajdziemy w nim też humorystyczne akcenty, odniesienia literackie i nieskrępowaną kronikę osobistych przeżyć, takich jak wyjazd do Hawany w poszukiwaniu zaginionego w tajemniczych okolicznościach gitarzysty zespołu Manic Street Preachers.
Czołowa autorka literatury grozy XXI wieku, w niezwykle błyskotliwym stylu zaprasza czytelnika nie tylko do zgłębienia sekretów kryjących się na cmentarzach, ale też do swojego literackiego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Cmentarz Staglieno, Genua, Włochy, 1997
Nie wiem, dlaczego Genua znalazła się na naszej trasie. To było w latach dziewięćdziesiątych, moja matka zgromadziła pieniądze na pierwszą podróż do Europy i wzięła mnie ze sobą. Wymogłam na niej kilka przystanków, ale Genui na tej liście nie było. We Włoszech koniecznie chciałam odwiedzić Bomarzo: nie mogłam przegapić opisanego w powieści Mujiki Láineza Parku Potworów. I zobaczyłam go, przeszłam przez ogromną paszczę orka i zabrałam kamyk dla mojego najlepszego przyjaciela. Kolejnym obowiązkowym punktem była Wenecja, przede wszystkim ze względu na Byrona i jego wersy I stood in Venice, on the Bridge of Sighs, / A palace and a prison on each hand („Na moście westchnień, we weneckim grodzie / Stałem, tu pałac mając, tu więzienie”)1 z Wędrówek Childe Harolda; ze względu na Tadzia i na zarazę, a także na zalane zaułki.
Cmentarza Staglieno nie było wśród przystanków, które tak obsesyjnie planowałam. Owszem, wiedziałam o jego istnieniu. Wiedziałam, że jego efektowne grobowce zdobią okładkę płyty Closer i singla Love Will Tear Us Apart grupy Joy Division. Ale nigdy nie lubiłam Joy Division i choć groby na okładkach były przepiękne, to nie czułam potrzeby, by zobaczyć je w trakcie podróży.
Kiedy na naszej trasie pojawiła się Genua, Staglieno stało się moją nową obsesją. Nie miałam o nim zbyt wielu informacji. Wtedy jeszcze nie byłam koneserką cmentarzy. Przemierzyłam wzdłuż i wszerz usiany piramidami i sfinksami cmentarz w La Placie (pełno tam masonów), całkiem dobrze poznałam Recoletę, zanim jeszcze stała się atrakcją turystyczną i swego rodzaju opustoszałym miastem szarych grobowców, zanim turyści zakorkowali alejkę, przy której znajduje się grób Evy Duarte, i zanim pojawiły się książki o cmentarnych ciekawostkach, pomnikach i z anegdotami o ludziach pogrzebanych żywcem. Podczas tych spacerów po Recolecie wybrałam grób dla siebie: jako biedaczka z przedmieść nie mam szans, by mnie tam pochowano (nie jestem na tyle wysoko urodzona ani aż tak sławna), ale chciałabym, żeby moi przyjaciele – jeśli jeszcze jacyś zostaną przy mnie do śmierci – rozsypali moje prochy w grobie Mendozy Paza, założyciela Stowarzyszenia Ochrony Zwierząt. Ma kształt ostro zakończonej piramidy, bez krzyży i innych chrześcijańskich symboli. Widnieje na nim napis: „Nic tu nie ma. Tylko kurz i prochy. Nic”. Prowadzą do niego żelazne drzwi z prętami. Rozsypanie prochów nie sprawi tam trudności. To będzie mój grób, jeśli tylko moi przyjaciele będą na tyle odważni, by wypełnić moją wolę.
Tamte spacery były przyjemne. Ale to właśnie Staglieno wznieciło moją miłość do cmentarzy. I cóż to była za niespodzianka. W 1997 roku działał już internet, ale nie w takiej formie jak dzisiaj: nie można było googlować obrazów i buszować po wszystkich zakamarkach nekropolii. Staglieno sprowadzało się do smakowitej nazwy, fotografii w broszurce turystycznej, słów Marka Twaina, do miejsca pochówku Constance Lloyd, wdowy po Oscarze Wildzie, do koszmarnej jakości zdjęć na niszowych portalach dla gotów. Nasz napięty grafik przewidywał, że w Genui spędzimy dwie noce. Jedno popołudnie musiało być przeznaczone na Staglieno; padło na to drugie. Włożyłam kliszę do nowego aparatu, którego nie umiałam jeszcze dobrze obsługiwać.
Pierwszego wieczoru, po całym dniu spędzonym na spacerach, zwiedzaniu kościołów i pałaców, zjadłyśmy z mamą pizzę i postanowiłyśmy pójść na kolejny spacer po turystycznej dzielnicy Strade Nuove, w której znajduje się ponad czterdzieści pałaców, fenomenalnych Palazzi dei Rolli. To wydarzyło się właśnie tam, choć czasami we wspomnieniach przywołuję tę scenę przy Galerii Uffizi we Florencji. Nie wiem, czemu tak się dzieje, bo jestem pewna, że Enzo grał na skrzypcach na świeżym powietrzu, bez zadaszenia nad głową. Ludzie wrzucali mu monety do futerału wyściełanego czerwoną podszewką. Nie był egzaltowany, jak to mają w zwyczaju uliczni artyści, a w szczególności skrzypkowie. Pamiętam dokładnie, że grał z pełną powagą, unosząc jedynie brew i uśmiechając się nabożnie, ale był powściągliwy i skupiony, bez krzty dramatyzmu czy teatralności. Pamiętam, że matka powiedziała, że jest całkiem dobry. Grał zwyczajowy repertuar: Bacha, kaprysy Paganiniego, koncerty Mozarta. W przeciwieństwie do większości swoich rówieśników żyjących w latach dziewięćdziesiątych, a już szczególnie we Włoszech, nosił krótkie włosy. Był wysoki, ubrany w czarny garnitur przypominający całun: stary, nieco przybrudzony. Pod marynarką miał białą koszulę, cienką, niemal przezroczystą. Poły marynarki były rozchylone.
Moja matka po wysłuchaniu dwóch utworów chciała wrócić do hotelu, była zmęczona. Powiedziałam jej, że zostanę jeszcze chwilę. Usiadłam wśród tłumu, który zebrał się wokół skrzypka, i tkwiłam tam tak długo, aż mnie zauważył, uśmiechnął się i ukłonił; klaskałam po każdym numerze.
Nigdy wcześniej nie spotkałam chłopca stworzonego wprost dla mnie. Kiedy opowiadałam o nim po powrocie, zawsze podkreślałam – przede wszystkim moim koleżankom mówiącym rzeczy dla mnie niepojęte, jak na przykład, że podobają im się brzydale albo że wolą facetów bez szyi, męskich, umięśnionych, szerokich – że Enzo był dla mnie najcudowniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam, zgodnie z moim pojęciem piękna, nieoczywistym, bladym i elastycznym, mrocznym i sinym, bliskim śmierci, a jednak wesołym, bardziej podobnym do zmierzchu niż nocy. Kiedy zakończył występ – zostały przy nim trzy, może cztery osoby – podeszłam, by mu pogratulować i wyjawić, że nie mówię po włosku. Spytał, jakim językiem się posługuję. Angielskim i hiszpańskim, odparłam. Powiedział, że jego matka jest Angielką, a ojciec Włochem, i że możemy rozmawiać po angielsku.
Włoski Anglik, pomyślałam, stwór Mary Shelley i Byrona. A jednak Enzo odwiedził Anglię ledwie kilka razy i nie chciał zdradzić zbyt wiele o swojej rodzinie. Powiedział, że jest głodny. Odparłam, że zapraszam go na kolację, że mam pieniądze. Zgodził się. Był śmiały i bezwstydny, chodził bardzo cicho i przewyższał mnie o dwie głowy. Powiedziałam, że raczej podobają mi się chłopcy z długimi włosami (znak czasów!, teraz już mi przeszło), ale że dla niego zrobię wyjątek. On na to, że długie włosy u skrzypka są głupotą, bo zachodzą na oczy i zaplątują się w struny; że żenują go uliczni skrzypkowie, którzy trzepią zapoconymi strąkami, wyobrażając sobie, że są drugim Paganinim.
Zapamiętałam cienie pod oczami i błękitne źrenice w policyjnym świetle pizzerii, i że kelner puścił do niego oko. Włoszki są przepiękne, ale ja miałam wtedy dwadzieścia pięć lat i byłam ubrana w fioletową sukienkę na srebrnych ramiączkach, którą kupiłam na ulicznym targu. Wyrzuciłam ją niecały rok temu, gdy pozbyłam się całej masy ubrań, do których miałam ogromny sentyment. Teraz mogłabym ją używać co najwyżej jako koszulkę, i to dość krótką.
Enzo zaprosił mnie na spacer po porcie. Zdradził, że nie może zabrać mnie do siebie: mieszkał w casa occupata, squacie, w którym wizyty były surowo zabronione. Odparłam, że w życiu bym nie pomyślała, że squattersi są tacy zasadniczy, i bardzo się zdziwił. Są jak żołnierze, powiedział, bardzo rygorystyczni i zdyscyplinowani. A ty?, spytałam. Moje dni są tam policzone, odparł; tolerują mnie, bo przynoszę jakieś pieniądze i zajmuję miejsce po moim bracie, który przeniósł się do Turynu.
Mieszkał z kilkoma chłopakami grywającymi w zespołach oraz z anarchistycznymi bojówkarzami. O muzykach powiedział tylko, że są okropni i że jeśli chciałabym zostać na dłużej w Genui, to nawet niech mi nie przychodzi do głowy się z nimi zapoznawać. Ja na to, że słucham punka. Odparł, że Włosi nie potrafią grać punka. A Argentyńczycy?, spytał. Odpowiedziałam, że niektórzy. Po chwili odważyliśmy się sobie wyznać, że jeśli chodzi o rocka i gatunki pokrewne, to zdecydowanie wolimy Anglosasów.
Opowiedziałam mu, że jego gra spodobała się mojej matce, i pamiętam wyraźnie, że na jego twarzy odmalowało się rozgoryczenie. Mam talent, przyznał, ale już dawno temu musiałem rzucić szkołę muzyczną. Nie zdradził dlaczego; zrozumiałam, że nie mogę go o to pytać. W porcie przyparł mnie do ściany i pocałował. Powietrze pachniało czystym morzem; przynajmniej tak to pamiętam, czyste morze bez rujnujących wszelkie doznania na molo domieszek paliwa, ryb i brudu. Jego ciało pod cienką koszulą było chłodne. Chłodne i blade. Był jak wampir, jak posąg. Jak najcudowniejszy chłopiec na świecie.
O świcie zaprowadził mnie do hotelu. Byłam w nim zakochana. Na dodatek był zabawny; tego się nie spodziewałam po najcudowniejszym chłopcu na świecie. Spytał, co będę robić następnego dnia; tak naprawdę to za kilka godzin. Nie pamiętam, co mu powiedziałam o planach na poranek. Po południu idę na Staglieno. Na cmentarz? Tak, boisz się? Nie, odparł, po prostu nigdy tam nie byłem; rodzina mojego ojca nie pochodzi z Genui i nikt z bliskich nie jest tam pochowany.
– Chcesz zobaczyć groby z Joy Division?
– Nie lubię Joy Division.
– To świetnie. Ja też nie.
– Ale są bardzo ładne, chciałabym je zobaczyć.
– Wielu turystów przyjeżdża tu, żeby zobaczyć groby z Joy Division.
– Tak myślałam. Pójdziesz ze mną?
Oczywiście, odpowiedział. Of course. Prosto z cmentarza miał pójść na uliczne występy. Cmentarz zamykano o zachodzie słońca, gdy zaczynał się dzień roboczy Enza. Obiecał, że przyjdzie po mnie tuż po południu i dotrzymał słowa. Pamiętam niejasno, że matka nie chciała się zgodzić, a jej argumenty wydawały mi się absurdalne. Pojechaliśmy na cmentarz autobusem; tym razem to on płacił. Znów ubrał się w strój romantycznego skrzypka, w czarny garnitur i białą koszulę (inną niż poprzednio, grubszą, jeszcze bardziej zużytą), ale na nogach miał czerwone trampki. Nie rozumiem, dlaczego nikt się za nim nie oglądał, dlaczego nikt nie podszedł, by zaproponować mu pracę modela, by zrobić mu zdjęcie, by go przelecieć.
On też nie uważał się za specjalną piękność. Albo tylko trochę. Wiedział, że na niektóre, niezbyt liczne, dziewczyny działa jak wonna trucizna; wiedział też, że gdy już uda mu się jakąś uwieść swoimi chudymi biodrami dwunastolatka i długimi palcami kosmity, to będzie mógł zrobić z nią, co tylko zechce.
Cimitero Monumentale di Staglieno zapiera dech w piersiach. Brama, klasyczna imitacja Partenonu, jest dość sztampowa. Jednak po przejściu pierwszej linii drzew – na tym powstałym w 1851 roku cmentarzu jest pełno roślinności; przypomina usiany rzeźbami las, trochę w stylu paryskiego cmentarza Père Lachaise – naszym oczom ukazały się rzędy pomników. Pamiętam, że Enzo powiedział po angielsku: What the fuck. Aż się wzdrygnęłam od tego strachu, piękna i śmiechu.
Staglieno ma dwa rozległe korytarze. Nie znajdują się przy nich nisze, tylko grobowce udekorowane pomnikami tak niezwykłymi, że pewnie nie sposób znaleźć podobnych na żadnym innym cmentarzu. Bogate genueńskie rodziny prowadziły między sobą prawdziwą rywalizację o to, kto będzie miał najbardziej zachwycający, poruszający, cudowny czy zmysłowy grób.
Nie wiem, czy zobaczyłam ten grób jako pierwszy, ale z całą pewnością zapamiętałam go najlepiej. Wtedy jeszcze nic o nim nie wiedziałam. Z czasem udało mi się znaleźć jakieś informacje. Należał do rodziny Delmas, a autorem pomnika jest Luigi Orengo, jeden z najważniejszych rzeźbiarzy epoki. To on wykonał na zamówienie znajdującą się na Recolecie rzeźbę stróża Alleno, który zgromadził pieniądze, by jego nagrobek wykonał najlepszy z najlepszych. Chciał spocząć w spokoju na luksusowym cmentarzu, którego pilnował przez całe życie.
Na nagrobku z 1909 roku znajduje się inskrypcja po francusku: Et rose, elle a vécu ce que vivent les roses, l’espace d’un matin („Będąc różą, przeżyła tyle, co kwiat róży: poranka krótkie mgnienie”)2. Nieboszczką była dwudziestopięcioletnia Maria Francesca Delmas. Na pomniku jest naga, z odkrytymi przepięknymi i młodziutkimi piersiami, ma zamknięte oczy; mężczyzna lekko ją unosi, jak gdyby spała lub straciła przytomność. On jest młody, całuje jej włosy, jedną ręką ujmuje pod kolanami, jakby chciał ją podnieść. To ich ostatni pocałunek. Tak zresztą nazywa się ten pomnik. Mężczyzna był jej kochankiem. Albo może to śmierć była zakochana.
Ileż tam było co najmniej dwuznacznych rzeźb, a ile nekrofilii. Jak choćby na grobie Raffaelego Pienoviego, „zamożnego kupca, wzoru cnót wszelakich”. Zmarły leży w łóżku przykryty całunem; wdowa pochyla się nad łożem śmierci, unosi całun, aby spojrzeć mu w niewidoczną dla nas, obserwatorów, twarz. Kobieta uchyla rąbka tajemnicy śmierci, ale mamy wrażenie, że robi to ukradkiem, aby nie nakryli jej zaproszeni na czuwanie goście. Że to sekretna schadzka z mężem, że chce go jeszcze raz pocałować, złożyć kolejny ostatni pocałunek, a my widzimy ją na chwilę przed nim. Ta wielka marmurowa rzeźba autorstwa Giovanniego Battisty Villi jest tak realistyczna, że obecność śmierci staje się wręcz namacalna. Robiłam zdjęcia wszystkim napotykanym grobowcom. Enzo spytał, czy mam wystarczająco dużo filmów – było to dość istotne w epoce sprzed aparatów cyfrowych – a ja odpowiedziałam, że tak.
Kiedy dotarliśmy do grobu rodziny Oneto, Enzo mnie pocałował. Tuż obok Anioła Zmartwychwstania stworzonego dla prezesa Banca Generale. Tak właściwie to anielicy z długimi lokami, trzymającej w ręce trąbkę, o nieco kapryśnym spojrzeniu i apetycznym ciele owiniętym w przezroczystą tunikę. Sama nie wiem dlaczego, ale byłam pewna, że ten anioł jest mężczyzną. Czy to przez podobieństwo do Enza? Teraz, po latach, podobieństwo zniknęło. To kobieta, bo ma krągłości, choć przecież anioły nie mają płci. I ten – jak wszystkie pozostałe – również jest androginiczny. Wyraźnie zmysłowy i pewny siebie, choć okrywa się z fałszywą skromnością.
Wiele lat później dowiedziałam się, że bijący od niego erotyzm (rzeźba powstała w 1917 roku) siał zgorszenie wśród jemu współczesnych, ale zarazem był tak fascynujący, że jego repliki znajdują się obecnie na wielu cmentarzach. Znalazłam je w Limie i we Frankfurcie, a zawsze, gdy go widzę, przypominam sobie palce Enza wplątane w ramiączka mojej czarnej sukienki. Wybrałam ją, bo choć była bardzo krótka i koszmarnie obcisła, kolorem najbardziej pasowała mi do okazji; założyłam do niej buty All Star, też czarne. Kiedy dotarliśmy do Anioła Monteverdego, Enzo nie miał już na sobie marynarki: schował ją do plecaka, w którym nosił skrzypce.
Ruszyliśmy dalej. Oglądaliśmy kolejne przejawy cierpienia, tak samo niestosowne, choć już mniej zmysłowe. Zakonnica z umierającym dzieckiem na rękach, wznosząca błagania o ukrócenie jego mąk. Dwóch niewysokich mężczyzn w za dużych marynarkach i bez kapeluszy wymaganych przez żałobną kindersztubę, stojących przy wejściu do grobu i podtrzymujących się nawzajem w cierpieniu. Naturalnej wielkości. Nie rozumiem, dlaczego nie miałem o tym pojęcia, powiedział Enzo. Spytałam: Nikt nie mówi o tym cmentarzu? Jasne, że mówią, odparł, ale nigdy nie zwracałem na to uwagi.
– Nie wychowałem się w Genui.
– Ach, nie? To gdzie?
– W Bolonii. Mój ojciec jest profesorem na uniwersytecie. Rodzice mieszkają w Bolonii. Ja podróżuję.
To wszystko, co chciał mi powiedzieć. Pewnie powiedziałby więcej, ale przecież spędziliśmy ze sobą mniej niż dziesięć godzin, a on nie był szczególnie rozmowny. Albo to ja byłam zbyt gadatliwa.
Kolejna naga kobieta, w stylu art nouveau, z włosami ułożonymi jak w latach dwudziestych, skulona, obejmująca się za ramiona, z wzrokiem wbitym w położoną na krzyżu czaszkę. Kucająca kobieta o ogromnym biuście i błyszczących oczach, z liściem laurowym we włosach. Stojąca na grobie baba z piekła rodem. Grób rodziny Canale z prześliczną śpiącą dziewczyną o długich rozrzuconych na poduszce włosach i anielicą śmierci, znów kobietą – z opaską na głowie – która w pośpiechu chce ją zabrać; w jej pełnym litości spojrzeniu kryje się lesbijska ciekawość. A na grobie rodziny Fassio przepiękne, szczupłe i smukłe zwłoki owinięte w całun.
Nie pamiętam kolejności grobów. Mogłabym ją odtworzyć, bo łatwo zdobyć przewodniki po Staglieno. Pragnę jednak zachować w pamięci ten chaos. La Nocciolina (sprzedawczyni orzechów) była kobietą z ludu, biedną i pracowitą, która handlując kasztanami i słodyczami, oszczędzała grosz do grosza, by postawiono jej pomnik wśród bogaczy. Teraz Caterina Campodonico stoi tam na piedestale, z koszykiem w dłoni, dumna. Na płycie nagrobnej wyryto modlitwę w jej dialekcie. Enzo odczytał mi ją, a gdy doszedł do fragmentu, w którym sprzedawczyni prosiła o pacierz za jej duszę, nagle zamilkł. Obróciłam się i ujrzałam, że ma wilgotne oczy; nie starał się tego ukryć. Caterina mówi o sobie następująco: „Sprzedając drobiazgi przy kościołach Acquasanta, Garbo i San Cipriano, stawiając czoło nieprzyjaznej pogodzie, zdobyłam środki, by zabezpieczyć się na starość oraz zyskać nieśmiertelność dzięki temu pomnikowi, który ja, Caterina Campodonico (zwana la Paesana) postawiłam sobie jeszcze za życia”. Czym sprzedawczyni kasztanów tak bardzo go poruszyła? Podał mi rękę i ruszyliśmy wzdłuż galerii, aż natrafiliśmy na rzeźbę, której nie mogło zabraknąć, Danse Macabre, przedstawiającą Śmierć splecioną w tańcu z młodą kobietą; średniowieczny motyw, który do dziś roztacza romantyczną wizję obecności śmierci wśród żywych. Powiedziałam: Enzo, powinieneś coś zagrać. Nie, pokręcił głową, przyjdą strażnicy. Ale można by to było zrobić. W nocy.
Pewnie myślał portfelem, ale pewnie też wyobrażał sobie, jak daje krótki koncert przed tą wysoką dorodną dziewczyną, tańczącą ze szkieletem – okrytym całunem, co czyniło go jeszcze bardziej przerażającym – trzymającym ją kościstą dłonią za rękę. Nigdy nie zapomnę tego tańca ze Śmiercią odzianą w czarną maskę. To także dzieło Monteverdego, tego od Anioła.
Przeszliśmy też koło pomnika rodziny Rimbaud, tego, który pojawia się na okładce Closer; kolejna kobieta leżąca na grobie, zakrywająca twarz dłonią w geście ekstatycznego bólu i orgazmu. Enzo chciał odwiedzić zalesioną część cmentarza. Wśród roślin, drzew oraz gotyckich i klasycystycznych kapliczek odkrywaliśmy pomniki schowane w alejkach porośniętych mchem.
Zobaczyliśmy bladą nagą kobietę, leżącą nieruchomo na czymś w rodzaju noszy. Ilu musiało się koło niej położyć, pomyślałam; ilu szaleńców przychodzi tu i spełnia fantazje w zupełnej ciszy. Pogładziłam nieruchomą kobietę po dłoni. Niedaleko znajdowała się inna kobieta, rzucona na wielki głaz; jej powyginane ciało układało się pod najbardziej erotycznym kątem z możliwych, na boku, z jedną z niewielkich piersi skierowaną ku niebu, a drugą przy kwiatach róży, z wyrazem rozkoszy, a może jednak śmierci, Erosa i Tanatosa. Cóż to za szaleństwo?, spytałam Enza, a on pokręcił głową. Pod oczami miał wielkie sińce z niewyspania. To twoja wina, powiedział, śmiejąc się: wiedźmy, która nie pozwala mi spać i zmusza do chodzenia po seksownych cmentarzach. Jakiś anioł lub demon porzucił ją po miłosnych uniesieniach, dodał. Okrążył kilka razy tę powykrzywianą kobietę z nagim brzuchem i podwiniętą nogą, desperacko pragnącą pieszczot: kobietę z grobu rodziny Burrano.
Zobaczyliśmy kilku nestorów rodu w otoczeniu rodzin, żon, dzieci i wnuków: niektóre rzeźby były większe od innych. Zobaczyliśmy matkę tulącą do siebie ubranie zmarłego syna. Szukałam grobu Constance Lloyd, ale nie udało mi się go znaleźć. Weszliśmy po kamiennych, otoczonych drzewami schodach na ukrytą w lesie ścieżkę i trafiliśmy na grobowiec Italina Iacomellego.
Krzyknęłam, a Enzo zaklął głośno po włosku. Mały Italino bawi się obręczą. Ma ledwie pięć lat. Zmarł 16 sierpnia 1925 roku. Tak głosi jego nagrobek. Szaleniec zaatakował go, gdy bawił się na ulicy. Za figurą chłopca znajdują się niewidoczne dla niego dłonie, wychodzące z ziemi, czy też ściślej z platformy, na której ustawiony jest pomnik. Dwie wielkie pozbawione ciała dłonie, które za chwilę go schwytają. I choć – obecny na przykład w filmach – motyw przebijających się przez cmentarną ziemię rąk zawsze mnie przerażał, zbliżyłam się do zrobionego z brązu grobu, w którym chłopiec został pochowany razem z rodzicami.
Chodźmy, powiedział Enzo. Jestem głodny. Boję się.
Zeszliśmy po schodach. Natrafiliśmy na dziewczynę tak piękną, że Enzo znów przystanął. Leżała na kamieniu, a jej bardzo długie włosy spływały między piersiami i zakrywały waginę. Gładziła się po włosach ze zgiętym nad głową łokciem, całkowicie samotna.
Enzo zaprowadził mnie na drugą stronę, na gładką część grobu i uniósł tak, bym mogła go objąć w pasie nogami. Odłożył plecak na ziemię i zaczął mnie pieścić długimi palcami. Pamiętam, że się wstydziłam, bo majtki miałam wilgotne od potu, pamiętam te wszystkie nagie pomniki splecione w tańcu ze Śmiercią i niebieskie oczy Enza.
Nigdy nie spytałam go o wiek. Pewnie miał nieco ponad dwadzieścia lat, jak ja. Wszedł we mnie delikatnie, a potem stał się brutalny; moje plecy ocierały się o kamień, a nieopodal na łożu leżała martwa naga dziewczyna (czy kobiety po śmierci były rozbierane?), z zamkniętymi oczami; na szczęście, bo nie widziała, jak pieprzyliśmy się cicho w poobiednim upale, pod błękitnym niebem. Ona była tak zimna; my byliśmy tacy młodzi.
Wyszliśmy ze Staglieno, obejmując się w pasie, jak zakochani w sobie od lat. Odprowadziłam go na miejsce, w którym miał grać koncert, naprzeciwko pałacu. W autobusie pieścił językiem moje zadrapania na plecach; tym razem inni pasażerowie na nas patrzyli. Z przyganą. Z zazdrością.
Kiedy skończył występ, powiedziałam mu, że muszę poinformować matkę, że żyję (było to w czasach sprzed telefonów komórkowych) i spytałam, gdzie spotkamy się później. Następnego dnia jechałam pociągiem do Mediolanu. Potem, zaledwie dzień później, miałam lot do Londynu. Nie mogłam zostać dłużej we Włoszech. Enzo nie chciał zjeść ze mną kolacji. Powiedział, że jest zmęczony, że zarwał poprzednią noc. Ale ja wyjeżdżam!, krzyknęłam. Pamiętam, że wrzasnęłam bardzo głośno, płacząc na słabo oświetlonej ulicy. Jeśli chcesz, pójdę cię pożegnać na dworzec, powiedział. Kazałam mu spierdalać i uciekłam w nadziei, że za mną pobiegnie. Nie zrobił tego.
Dotarłam do hotelu. Moja matka właśnie wychodziła na kolację. Była zła, że zniknęłam na tak długo. Kiedy zobaczyła, że płaczę, przestraszyła się. Opowiedziałam jej o wszystkim, powiedziałam, żeby sobie poszła, rzuciłam się na łóżko i płakałam, głodna jak wilk. Chciałam, żeby Enzo wrócił skruszony, z kawałkiem zimnej pizzy. Wyobrażałam sobie, jak zjawia się w hotelowym lobby, wysoki i blady jak rzeźby zmarłych, z kartonowym pudełkiem w jednej, a piwem w drugiej ręce, z uśmiechem na ustach; ze skrzypcami w plecaku. Nie wrócił. Nie wrócił już nigdy. Matka przyniosła mi połówkę zimnej pizzy, którą łapczywie pożarłam, po czym zasnęłam, oglądając w telewizji powtórkę mającego średniowieczne korzenie wyścigu konnego w Sienie.
– Ten chłopak wygląda jak narkoman – powiedziała matka, a ja znowu się rozpłakałam.
Następnego dnia pokłóciłyśmy się na dworcu kolejowym. Nie mogłyśmy podnieść jej walizki, ciężkiej i wypełnionej książkami, które kupiłyśmy we Florencji, Rzymie i Wenecji. Zarzuciłam jej konsumpcjonizm. Krzyknęłam: Jak niby mamy ją nieść za dziesięć dni, skoro już dzisiaj się nie da? Akurat co do tego miałam rację, ale byłam niesprawiedliwa i okrutna.
Enzo, rzecz jasna, nie przyszedł na dworzec, żeby mnie pożegnać. Przepłakałam całą drogę do Mediolanu. Moja matka do dziś myśli, że to przez naszą kłótnię i moje odwieczne humory.
I tak właśnie zakochałam się w cmentarzach.
Cmentarz w Trevelin, Chubut, Argentyna, 2009
W połowie XIX wieku grupa Walijczyków postanowiła porzucić rodzinne ziemie i osiąść w Patagonii; ściślej, w prowincji Chubut. Walia od wieków była dyskryminowana i wykorzystywana przez Zjednoczone Królestwo; wielu jej mieszkańców uważało, że z czasem stracą swój język, religię i tożsamość. W 1865 roku, na statku „Mimosa” przybyła pierwsza grupa imigrantów, stu pięćdziesięciu trzech Walijczyków: mężczyzn, kobiet i dzieci. Mimo wielu niedogodności, począwszy od problemów z argentyńskim Kongresem, który odmówił uznania niezależnej walijskiej kolonii, aż po wieści, że ziemie położone na południe od Río Negro wcale nie są żyzne, zjawili się 28 lipca tegoż roku. Na miejscu czekało ich, eufemistycznie rzecz ujmując, rozczarowanie. Jeden z kolonizatorów napisał w liście do żony, która pozostała w Walii: „Być może uznasz, że tutaj nie da się zaznać szczęścia”.
Przybyli zimą. Ziemia była twarda i zimna. Plaża piekielnie nieprzyjazna (dotarli na półwysep Valdés). Żadnych domów, ludzi czy dróg. Trochę zwierząt, głównie krów, ale nie potrafili ich doić. Nie byli rolnikami, nie umieli zbierać pszenicy czy polować na gwanako. Ci, którzy zaprojektowali kolonię i przybyli tam nieco wcześniej, nie wykonali dobrej roboty. A jednak nowi osadnicy przeżyli dzięki pomocy rdzennego ludu Patagonii, Tehuelczów, którym zrobiło się ich żal. Podarowali im mięso i nauczyli podstaw łowiectwa i rybactwa.
Miejsce zejścia na ląd Walijczycy nazwali Puerto Madryn, a 15 września założyli miasto – Rawson – i z biegiem lat zbudowali systemy nawadniania i nauczyli się zbierać plony, przez co przybyło tam więcej osadników. Następnie założyli Gaiman, najważniejszą kolonię walijską w argentyńskiej Patagonii.
To właśnie tam, w Gaiman, w 1885 roku odbyło się kluczowe spotkanie. Walijczycy wysłali list do gubernatora Chubut, Luisa Fontany, prosząc go o pomoc w znalezieniu bardziej żyznych ziem u podnóża Andów, na których wznieśliby nową osadę. Potrzebowali wsparcia finansowego dla ekspedycji poprowadzonej przez doświadczonego przewodnika, Johna Daniela Evansa.
Rok wcześniej Evans stał się bohaterem spektakularnej ucieczki. Podczas jednej z wypraw wraz z trójką przyjaciół został zaatakowany przez rdzennych mieszkańców. Towarzysze zginęli, zamordowani: Evans przeżył, ponieważ jego koń Malacara widowiskowo przeskoczył kanion, oddalając go od agresorów. Miejsce tej masakry nosi nazwę Doliny Męczenników.
Ostatecznie grupa Evansa wyruszyła 16 października 1885 roku. Gdy dotarli do bardziej przyjaznych ziem przypominających im Walię, założyli Colonia 16 de Octubre, czyli kolonię 16 października. A nieco później także Trevelin. Ziemie te wydawały tak świetne plony, że w czasach, gdy nie ustalono jeszcze wszystkich granic, upomniało się o nie Chile. W 1902 roku zorganizowano plebiscyt, w którym osadnicy jednogłośnie opowiedzieli się za pozostaniem w Argentynie. Szkoła nr 18, w której odbył się plebiscyt – oddalona o dziewięć kilometrów od Trevelin, walijskiej kolonii w Andach – stoi do dziś w świetnym stanie.
Trevelin znajduje się w pobliżu parku narodowego Los Alerces. Jest niewielkim miastem nad rzeką Percy, o niezwykłej urodzie, w którym roi się od róż, tulipanów i walijskich flag (zielono-czerwono-białych, z fantastycznym smokiem). Znajdują się tam dwie herbaciarnie, jedna bardziej popularna od drugiej; w szczególności warta jest uwagi Nain Maggie. Do niej ustawiają się długie kolejki i tam obowiązkowo trzeba zobaczyć zdjęcia babci, której to miejsce zawdzięcza nazwę, oraz jej białe rękawiczki z długimi jak u widma palcami, wyeksponowane w witrynce powieszonej na ścianie, nad domowymi ciastami i słodkościami.
Cmentarz w Trevelin znajduje się na obrzeżach miasta i jest oddalony od centrum około trzech kilometrów. W ładny dzień można tam pójść piechotą; na wiodącej do niego drodze nie ma drzew, za to widać góry i rozciągające się nad horyzontem błękitne niebo. Jest stale otwarty. Rosną tam sosny i krzewy różane, a – czego nie widziałam wcześniej na żadnym innym cmentarzu – w wielu niszach i na terenach wyznaczonych pod groby znajdują się kartki z napisem „Zarezerwowane”. Są tam też fenomenalne nagrobki w kształcie postawionych na ziemi prostopadłościennych cementowych bloków, bez informacji o tym, kto jest pod nimi pochowany; ewidentnie tam ktoś leży, bo u szczytu tych bloków, czasem pokrytych mozaikami, stoją kwiaty.
Ilość Jonesów, Thomasów i Evansów przytłacza. To tutaj znajduje się grób urodzonego w 1862 roku Johna Daniela Evansa (był bardzo młody w chwili starcia z ludnością rdzenną w Dolinie Męczenników; swoją drogą, to jedyna odnotowana utarczka pomiędzy Walijczykami a rdzennymi mieszkańcami Patagonii). W swoich dziennikach Evans odnotował, że w roku 1888, podczas jednej z wypraw przez pustynię, trafił do obozu pracy w Valchecie, gdzie spotkał jednego ze swych rdzennych przyjaciół. Pisze:
Próbowali się porozumieć, mówiąc trochę po hiszpańsku, a trochę po walijsku: Poco bara, chiñor, poco bara, chiñor („Chleba, panie”) […]. Początkowo go nie rozpoznałem, ale gdy zobaczyłem, jak biegnie wzdłuż drutów, krzycząc BARA, BARA, zatrzymałem się przy nim. To był mój przyjaciel z dzieciństwa, mój pustynny brat, z którym nieraz dzieliłem się chlebem. Wydarzenie to napełniło me serce cierpieniem i smutkiem, czułem się bezużyteczny, czułem, że nie mogę nic poradzić na jego głód, niewolę, na wieczne wygnanie po tym, jak niegdyś był panem i władcą patagońskich ziem, a teraz zamknięto go na tak niewielkim terenie […]. Po jakimś czasie wróciłem po niego, z odpowiednią ilością pieniędzy, by uwolnić go za wszelką cenę i zawieźć do domu, ale on na mnie nie czekał, umarł z żalu krótko po mojej wizycie w Valchecie.
Grób zmarłego w 1943 roku Evansa jest wykonany z surowego czarnego marmuru i widnieje na nim kilka tabliczek upamiętniających go w następujący sposób: „Nowatorski, przedsiębiorczy, pracowity. Podporządkował życie sprawie postępu w regionie”. Towarzystwo rozwoju Trevelin nazywa go „Juan Evans”; to samo imię widnieje na tabliczce rodzinnej. Tylko na pierwszej, z epitafium napisanym po walijsku – z listu do Rzymian, z cytatem o wierze, Bogu i prośbie o zjednoczenie w rodzinie – jest wspomniany pod angielskim imieniem.
Na grobie leży tylko kilka zasuszonych kwiatów i nie wydaje się, by ktoś o niego przesadnie dbał, jeśli nie liczyć sznurów podtrzymujących odklejający się marmur. Obok został pochowany jego syn Milton Evans, a nieopodal znajduje się grób jego drugiej żony, zmarłej w 1950 roku Annie Hughes, z epitafium napisanym po walijsku.
Epitafia na większości starych grobów są długie i napisane w tym języku. To irytujące: choć zapisuję je w notatniku, walijski wygląda i brzmi strasznie dziwnie, przez co nie wiem później, czy „d” to „o” albo jeszcze coś innego; zajmuje mi to dużo czasu. Jedyną osobą w mieście, którą odważyłam się prosić o pomoc w rozszyfrowaniu znaczenia słów, jest starszy mężczyzna o bardzo jasnych włosach. Powiedział mi, że nie znosi języka swoich rodziców i że posługiwał się nim w dzieciństwie, ale na szczęście już go zapomniał. Jest lato, więc dwujęzyczna szkoła stoi zamknięta. Nie drążę tematu; na pewno znajdę kogoś, kto pomoże mi je odczytać.
Jeszcze tego samego dnia jasnowłosy mężczyzna, chyba z litości, próbuje rozszyfrować moje notatki i mówi: „Mowa tu o zmarłych w tej pięknej dolinie, a może to dedykacja dla zmarłego w tej pięknej dolinie w wieku czterdziestu lat, ale niewiele więcej rozumiem”. W Trevelin sporo osób włada walijskim, ale myślę, że wolę zachować treść epitafiów w tajemnicy, strzec sekretu ukrytego w literach pozornie połączonych na chybił trafił, układających się w język podobny do szyfru. Nie pytam o nic więcej.
Nain Maggie, założycielka superpopularnej herbaciarni, leży w skromnym grobie z prostą inskrypcją: „Twoje nauki, twój przykład, twoje urocze anegdoty pozostaną z nami na zawsze. Wnuki i prawnuki”. Jej pełne imię brzmiało Margaret Freeman de Jones. Kolejna z Jonesów. Zupełnie jak pochowany nieopodal Thomas D., zmarły w 1912 roku. Albo jak leżąca tuż obok Elizabeth, która – z tego, co udało mi się odczytać z napisanego po walijsku nagrobka z przetartymi już literami – zmarła w 1911 roku i urodziła się w… Kansas! Albo jak Llewellyn, przechrzczony ku wygodzie wszystkich na Leonarda.
Jest tu też pochowany Australijczyk, niejaki Robert Alexander Day, zmarły w 1966 roku w wieku siedemdziesięciu jeden lat. Na grobie znajduje się logo Australian Imperial Force (sił założonych w celu walki poza granicami kraju w trakcie wojen światowych; druga Imperial Force przestała istnieć w 1947 roku) i cytat: Lest we forget, powszechnie używany w Australii dla upamiętnienia żołnierzy poległych w wielkich wojnach. I choć Robert zmarł tutaj, był starszym sierżantem 15. batalionu: oznacza to, że służył podczas pierwszej wojny światowej i walczył w bitwie o Gallipoli (w Turcji). Ta zakończona brutalną i krwawą porażką bitwa rozpoczęła się 25 kwietnia 1915 roku. Tego dnia w Australii obchodzi się ANZAC Day, upamiętniający weteranów wszystkich wojen, ale to nie wszystko: to najbardziej uroczysty dzień w roku, dzień jedności narodowej, w którym o świcie odbywają się specjalne uroczystości.
Dziwne, że na nagrobku Roberta Daya nie ma wzmianki o bitwie o Gallipoli, być może wyciągnęłam zbyt daleko idące wnioski, ale jego batalion na pewno walczył w Turcji. Być może dołączył do niego później: ci, którzy przeżyli Gallipoli, zostali wysłani do francuskich okopów.
Jednak najsłynniejszy i najliczniej odwiedzany grób w Trevelin położony jest poza cmentarzem i nie leży w nim żaden człowiek. Znajduje się w muzeum Cartref Taid (Dom Dziadka), kierowanym przez Clery Evans, wnuczkę Johna. To grób konia Malacary. Można go znaleźć na patio muzeum, będącego jednocześnie domem Clery. Wejście jest cokolwiek niepokojące. Na bramie wiszą rozmieszczone z artystycznym zacięciem czaszki zwierząt, koni i owiec. Są tam też drewniane domki dla ptaków, umocowane na szerokich pniach pośród bujnych koron drzew. Wygląda to jak wejście do domu czarownicy z dziecięcych baśni. Podejrzewam, że takie mogło być zamierzenie. Na przykład na jednym z drzew wisi drewniana tabliczka z napisem: „Pomyśl tu życzenie i zawiąż żółtą wstążkę na starym dębie”. I faktycznie, jacyś zwiedzający okręcili wokół pnia kilka żółtych wstążek. Ogród jest bardzo duży, z przystrzyżonym trawnikiem, żółtymi i czerwonymi różami, sosnami i starą studnią. W głębi, pod wierzbami, znajduje się grób Malacary. Zmarł w 1909 roku, przeżywszy trzydzieści jeden lat, a jego właściciel zaplanował to miejsce pochówku już wcześniej. W roku 1927, na prośbę Evansa, hiszpański fryzjer Artemio López, tuż po przeprowadzce do Trevelin, wyrył w kamieniu tablicę nagrobną Malacary. Napis na niej głosi: „Tu leżą szczątki mojego konia Malacary, który 3 kwietnia 1884 roku, gdy wracałem z Kordyliery, uratował mi życie podczas ataku Indian w Dolinie Męczenników. RIP, John D. Evans”. Obecna tabliczka została ufundowana przez władze prowincji Chubut.
Clery, wnuczka i dyrektorka tego eklektycznego muzeum, zarzeka się, że koń został pochowany właśnie tam. Jego grób można zobaczyć o każdej porze, nawet gdy muzeum jest zamknięte (otwiera się wyłącznie w sezonie), ale lepiej zwiedzić go w towarzystwie Clery, która w 2008 roku opublikowała dzienniki swojego dziadka. Jest kobietą twardą i, jak mówi, tak samo upartą jak dziadek. Uważa, że gdyby nie jej rodzina i przeprowadzony w mieście plebiscyt, cała Patagonia należałaby do Chile. Pozuje obok grobu konia, który – ratując życie Johnowi Evansowi – pomógł sprawie argentyńskiej Patagonii.
Cmentarze de los Ingleses, Igueldo i Polloe, San Sebastián, Kraj Basków, 2019
Przedmiot jest bardzo mały, wykonany z przezroczystego plastiku i porządnie owinięty taśmą. A jednak dobrze widać, co jest w środku. Ziemia. Garstka ziemi. Bego uśmiecha się.
– To z zamku Drakuli w Rumunii – mówi. – Dla ciebie.
Bego jest motocyklistką – w Hiszpanii mówi się na nie motera, a ponieważ ja jestem z Argentyny, to dla mnie motoquera – ale to nie ona zabrała tę ziemię i przywiozła tej nocy tutaj, do hotelu w San Sebastián: dostała ją od towarzyszy podróży, bo nie mogła z nimi pojechać. Jakiś czas temu miała wypadek i do dziś boryka się z jego następstwami. Nie są na tyle poważne, by spacyfikować jej ducha i ciało, które hartuje szermierką i różnego rodzaju szaleństwami, jak zapowiadanie filmów w masce przeciwgazowej z czasów drugiej wojny światowej podczas Festiwalu Kina Fantastycznego i Kina Grozy w San Sebastián. Wyjaśnia mi: „W kinie Victoria Eugenia pokazują wybrane filmy z napisami w euskera, co popieram z całego serca, bo trzeba dbać o język. Daje mi to dużo radości: przychodzi mnóstwo ludzi”.
Dziękuję jej szczerze za rumuńską ziemię, którą ostrożnie wkładam do torebki, dołączając ją do mojej kolekcji świętych relikwii. W tym czasie Bego opowiada mi o szczegółach podróży do fortecy Vlada Draculi, na którą się nie załapała. Lobo, fotograf, pokazuje mi wspaniałe zdjęcia miejsc, do których się udamy. To będzie noc tanatofilów: zwiedzimy i obfotografujemy trzy cmentarze w San Sebastián. Mamy latarki, takie ze sklepu z narzędziami i te w komórkach, i parasole, bo to przepiękne miasto położone nad Morzem Kantabryjskim słynie z ulewnych deszczy. Mamy również – a raczej oni mają, z racji tego, że pracują w gazecie – klucze do cmentarzy, żeby nie złapała nas Straż Miejska. Na inne spotkania nie możemy się przygotować.
Nasz pierwszy przystanek to Cementerio de los Ingleses, cmentarz Anglików, położony na Monte Urgull, jednym z trzech wzgórz w San Sebastián. Pozostałe dwa to Igueldo, na zachodzie, oraz oddalone od centrum Ulía. Wejście na Urgull jest dość męczące, choć samo wzgórze nie jest ani bardzo wysokie, ani zbyt strome: panuje jednak całkowita ciemność – na ścieżce nie ma żadnych lamp czy reflektorów – roślinność jest wilgotna i gęsta, a szum morza to jedyny punkt odniesienia. Rozmawiamy: moi towarzysze opowiadają mi, dlaczego angielscy żołnierze zostali pochowani na tym wzgórzu i wyjaśniają zawiłości historii Europy, przez które w tym lesie wyrosły groby. Było mniej więcej tak: oficerowie pochowani na Urgull urodzili się na początku XIX wieku na Guernsey, będącej wówczas dependencją Korony brytyjskiej, niewielkiej wyspie położonej naprzeciwko wybrzeży francuskiej Normandii. Należeli do tradycyjnych rodzin: Tupperów, De Lanceyów i Le Marchantów – ich syn, także żołnierz, nie zmarł w San Sebastián, ale towarzyszył pozostałym – klanów, w których wszyscy byli złączeni więzami krwi lub węzłem małżeńskim. Trzech młodych chłopców z owych rodzin, William Tupper, Oliver De Lancey i John Gaspard Le Marchant, wstąpiło w 1835 roku do British Auxiliary Legion, utworzonego w tym samym roku i znanego w Hiszpanii jako Legión Auxiliar, czyli legion pomocniczy. Dla młodych żołnierzy i oficerów była to wspaniała okazja do awansu i zdobycia doświadczenia, choć sam legion składał się w większości nie z ambitnych wojskowych, lecz z poszukiwaczy przygód i młodych biedaków, którym służba zapewniała żołd (w tym konkretnym przypadku opłacany przez rząd Hiszpanii, przynajmniej teoretycznie). Legion dotarł do Kraju Basków i do San Sebastián, gdzie został uwikłany w wojnę domową pomiędzy karlistami a izabelistami. Karlizm był tradycjonalistycznym hiszpańskim ruchem politycznym opartym na duchu legitymizmu, występującym przeciwko liberalizmowi, parlamentaryzmowi i sekularyzmowi, a także dążącym do powołania na hiszpański tron alternatywnej linii Burbonów oraz do stworzenia tak zwanego społecznego królestwa Jezusa Chrystusa. Pierwsza wojna karlistowska pochłonęła w latach 1833–1840 niemal dwieście tysięcy ofiar. Zamieszki w geście poparcia Carlosa Maríi de Isidra, ogłoszonego przez swoich zwolenników królem Karolem V, rozpoczęły się kilka dni po śmierci Ferdynanda VII, ale zostały skutecznie zduszone niemal w całym państwie, za wyjątkiem Kraju Basków, Nawarry, Aragonii, Katalonii i Regionu Walencji. I choć była to wojna domowa, pociągnęła za sobą międzynarodowe konsekwencje: kraje absolutystyczne – takie jak Cesarstwo Austrii, Cesarstwo Rosyjskie czy Prusy – oraz Stolica Apostolska popierały karlistów, podczas gdy Zjednoczone Królestwo, Francja i Portugalia wspierały królową Izabelę II Hiszpańską.
Zaangażowanie Zjednoczonego Królestwa w ten konflikt nie spotkało się z masowym poparciem polityków, a co dopiero społeczeństwa, ale nęciło młodych oficerów jak Tupper i De Lancey, którzy w lipcu 1835 roku zostali wcieleni w Londynie do legionu w stopniu podpułkownika: ten natychmiastowy awans był jedną z obietnic składanych żołnierzom na służbie.
San Sebastián było zablokowane; legion dotarł do Bilbao we wrześniu 1835 roku. Świeżo upieczonemu pułkownikowi Tupperowi powierzono 6. pułk szkockich grenadierów, w którym walczyli zaciągnięci przez niego Szkoci. Brytyjczyków przyjęto ciepło, choć miasto, do którego przybyli, zostało złupione, podpalone i zniszczone w 1813 roku przez ich krajan podczas wojny z Napoleonem. Jednak po dwóch latach blokady spowodowanej poparciem Izabeli II w jej pretensjach do tronu potrzebna była pomoc. W roku 1836, po kilku akcjach na terenie całego Kraju Basków, Tupper wziął udział w bitwie mającej na celu rozbicie blokady San Sebastián i zmarł od strzału w głowę po ośmiu dniach agonii w klasztorze San Telmo (w którym obecnie znajduje się muzeum). Towarzyszył mu jego szwagier, John Gaspard Le Marchant. Miał trzydzieści dwa lata. Tuppera pochowano najpierw w Ayete, blisko miejsca zgonu, a rok później jego szczątki przeniesiono na wzgórze Urgull. Jego kuzyn, Oliver De Lancey, poległ rok później podczas bitwy pod Oriamendi, również od strzału w głowę, i również skonał w San Sebastián. Litery na grobie Tuppera nadal są czytelne. Jest tam napisane: „Pamięci Guillerma I.M. Tuppera, pułkownika 6. pułku szkockiego B.A.L., a wcześniej 25. pułku S.M.B., który otrzymał śmiertelny postrzał w głowę podczas szturmu na Ayete dnia 5 maja 1836 roku, gdy miał trzydzieści dwa lata”. Inskrypcja na grobie De Lanceya się zatarła, nie ma tam również krzyża widocznego na zdjęciach z epoki. Ale oryginalny napis brzmiał: „Pamięci pułkownika Olivera De Lanceya, kawalera Orderu Świętego Ferdynanda, który poległ w godzinie zwycięstwa pod Hernani dnia 15 marca 1837 roku”.
Oczywiście, nie widzę tego wszystkiego w nocy, tylko jakiś czas później, gdy wracam tam za dnia. Ze szlaku dostrzegam majaczące w oddali, stojące między drzewami groby. W blasku flesza Loba i świetle latarek widać, że są porośnięte mchem, zabezpieczone kratą przed intruzami, i że szary kamień pokrywają zielone plamy i grzyby. Po raz pierwszy udaje mi się zrozumieć właściwe znaczenie przymiotnika „smętny”. Właśnie taki jest ten sosnowy las o upojnym zapachu i słonym posmaku, pogrążony w wilgotnej ciemności, pełen nietoperzy – słyszalnych w locie cieni – a na ziemi i pniach drzew jest pełno ślimaków, ogromnych ślimaków, które wloką się niemiłosiernie.
Chcemy dojść do grobów, by zrobić zdjęcia, ale ze szlaku wydają się bardzo odległe. Nie tyle z braku wydeptanych ścieżek – choć żadna z nich nie jest zbyt wyraźna, bo groby są położone na swego rodzaju punkcie widokowym na zatokę – lecz dlatego, że toną w błocie. Co prawda tej nocy jeszcze nie padało, ale wczoraj owszem, a wcale nie potrzeba dużo, by Urgull zaczęło wydzielać swoisty, zimny i rześki pot.
Nie poddajemy się.
– Nie jest za ciemno? – pyta Lobo, który chce nam poświecić, ale nie ma takiej potrzeby.
Moje tenisówki z całkowicie gładkimi podeszwami nie nadają się do chodzenia po tym błocie ani po stromym zboczu. Bego, choć jest ode mnie starsza i boryka się z kontuzjami, zdaje się dużo lepiej znosić tę krótką wspinaczkę. To pewnie dlatego że uprawia szermierkę, myślę. Jednak po dwóch nielichych poślizgnięciach – tam na górze Tupper i De Lancey czekają nieśmiertelni i niewzruszeni – Bego prosi:
– Może byś nam trochę pomógł, Lobo? Nie świeć, tylko nas stąd wyciągnij.
Utknęłyśmy na dobre. Żadna z nas nie może się ruszyć ani w górę, ani w dół. W takiej ciemności i przy takiej ilości kamieni nurkowanie w błocie może być niebezpieczne. Poza tym nie mamy się czego chwycić: mech też jest śliski.
Lobo odkłada swój sprzęt fotograficzny i podchodzi do nas. Jest wysoki, postawny, wyrasta przed nami w ciemności. „Najpierw pomogę tobie”, zwraca się do mnie. „Podtrzymam cię i ruszymy dalej”.
– A Bego?
– Potem po nią wrócę. Ziemia jej niestraszna. Będzie się czołgać, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Docieramy na miejsce. Groby są ważnymi zabytkami, otoczonymi dość wysokim czarnym ogrodzeniem. Szczególnie jeden z nich jest czerwonawy, jak gdyby spod kamienia wyzierały cegły. Ale to tylko porosty – albo jakieś grzyby – pokrywające szary nagrobek.
Opieram się o ogrodzenie, a Lobo robi zdjęcia. W nocy to trudne, bo wymaga długiej ekspozycji, co oznacza, że muszę zastygnąć w bezruchu. Ponadto jest w tych grobach coś bardzo dziwnego, gdy patrzysz na nie w agresywnym świetle lampy błyskowej lub w częściowym oświetleniu latarek. Księżyc świeci, ale nie na tyle mocno, by można było dostrzec detale lub przyjrzeć się otoczeniu.
Muszę tu wrócić, myślę. Za dnia. Wiem, że to będzie zupełnie inne doświadczenie.
Podczas gdy nadal trzymam się ogrodzenia i czuję, jak błoto na moich tenisówkach zasycha, Begoña opowiada mi, że Brytyjska Brygada Pomocnicza, „która przybyła nam na ratunek”, została rozwiązana kilka lat temu.
– Wiesz, jacy są Brytyjczycy. Musieli odwiedzić wszystkie miejsca pochówku żołnierzy Brygady, aby zaanonsować rozwiązanie ich legionu. Mam w zwyczaju przychodzić tu z przyjaciółmi i wspominać moją matkę na pobliskiej skale, pijąc i rozlewając na ziemię nieco porto. I kiedy pewnego razu spotkaliśmy się tutaj w tym celu, usłyszeliśmy, jak ktoś śpiewa psalm po angielsku. Chryste, pomyśleliśmy, umarli powstali z grobów. Ale nie, to byli dwaj krzepcy żołnierze w cywilu, którzy przybyli zakomunikować poległym, że ich batalion przestał istnieć. Miałam ciarki.
– A skąd wiedzieliście, że to było pożegnanie?
– Spytaliśmy ich i nam wszystko opowiedzieli.
Później, już w hotelu, gdy szukam informacji o historii tego legionu, dowiaduję się, że rozwiązano go w 1837 roku. Wiem, że Begoña mnie nie okłamała, ufam jej. Może tamtej nocy ona i jej przyjaciele widzieli duchy? A może to jacyś Anglicy wymyślili cały ten rytuał w trakcie nocnej wyprawy na wzgórze, z myślą o zapomnianych krajanach? Albo istniał jakiś korpus wojskowy, któremu ów legion podlegał, a który faktycznie przestał istnieć dopiero sześć lat temu?
To wzgórze jest najbardziej tajemnicze, mówi Begoña. Nie tylko dlatego, że mieszczą się na nim cmentarz i niewielkie, wykorzystywane w trakcie innych bitew lochy, ale również dlatego, że mech i sosny nadają mu wygląd portalu do innych światów. Ulía jest bardziej zdziczałe, ale nie tak ciekawe, twierdzi. I dodaje, że musimy obejrzeć pomniki. Bo po tych pierwszych pochówkach dwóch brytyjskich oficerów ta część wzgórza stała się czymś w rodzaju protestanckiego cmentarza. Przeniesiono tu szczątki brytyjskich żołnierzy poległych w innych bitwach, można też znaleźć bezimienne groby, przekrzywione przez napierające na nie korzenie, oraz tabliczkę ku czci „bohaterów, których zna jedynie Bóg”, upamiętniającą poległych pomiędzy 1808 a 1850 rokiem.
Pomnik znajduje się bardzo blisko grobów, ale po raz kolejny dostanie się tam graniczy z cudem; zbocze jest strome, boję się upadku, pełno tu błota, po którym się ślizgam. Został tu przeniesiony z pobliskich ogrodów Alderdi Eder, położonych naprzeciwko urzędu miasta, z okazji setnej rocznicy bitwy. Przedstawia grupę żołnierzy, z kołem i przewróconą flagą. Pokonał ich też czas, mówi rozemocjonowana Begoña. Porośli mchem, a niektórym brakuje głowy. Można podejść całkiem blisko, bo akurat tutaj, w tym zakątku są schody i kamień, który – choć wilgotny – nie jest śliski, być może dlatego, że w wielu miejscach pokrywa go sosna. Za pomnikiem widać herb i niewielką wieżyczkę: tam też można podejść, ale to nie czas, by igrać z losem, a przynajmniej takie mamy wrażenie. Gdy rozprawiamy o tym, czy powinniśmy wejść na wieżyczkę, by popatrzeć z góry na ten miniaturowy cmentarz ukryty w tak pięknym, a tak smutnym miejscu, ze spowitej ciemnością góry dobiega nas jakiś głos. Początkowo nie słyszymy, o co chodzi, ale udaje się nam zrozumieć jedno zdanie. Ktoś pyta, czy mamy pozwolenie na przebywanie nocą na wzgórzu, bo jeśli nie, to zadzwoni po policję.
– Jasne, że mamy pozwolenie, facet, może to ty go nie masz? – odkrzykuje Lobo.
Głos waha się przez chwilę, po czym mówi, że nocne spacery po Urgull są zakazane i że mogą nas za to zatrzymać. Trochę wcześniej minęliśmy patrol miejski, a policjanci posłali nam obojętne spojrzenia, być może wiedzieli o naszej wizycie albo nie bardzo ich obchodziło, że ktoś zdołał przedostać się na teren Urgull i złożyć wizytę Anglikom. Wiele osób szuka tutaj schronienia. W barze powiedziano mi, że lata temu ukrywali się tu etarras, członkowie organizacji zbrojnej ETA. Jeden z nich zmarł tu nawet w trakcie przygotowywania bomby, w 1983 roku. Ludzie przychodzą tu z różnych powodów: chcą opowiadać historie z dreszczykiem, uprawiać seks, przeczekać noc, gdy nie mają dachu nad głową. San Sebastián to zamożne miasto, ale i tak wszędzie można spotkać bezdomnych. A Urgull to bardzo ciche i ciemne miejsce.
Mężczyzna nie przestaje straszyć nas pozwoleniami i Begoña mówi mu coś zdecydowanym i głośnym tonem – choć jeszcze nie krzykiem – w języku euskera. Nie tłumaczy mi tego – Lobo ją rozumie – ale cokolwiek to było, raz na zawsze ucisza ten płynący z ciemności głos.
– Euskera budzi postrach – wyjaśnia mi Lobo.
Cmentarz Igueldo jest oddalony od Urgull o dziesięć minut jazdy samochodem. Aby tam dotrzeć, trzeba jechać wzdłuż Conchy, wizytówki San Sebastián, najsłynniejszej plaży w mieście; jej nazwa oznacza muszlę, symbol nagród rozdawanych na słynnym festiwalu filmowym. Nekropolia znajduje się w dzielnicy marynarzy i rozciąga się z niej widok na morze. Jednak nocą obecności morza można się jedynie domyślać: z jakiegoś powodu nawet go nie słychać. W dzielnicy Igueldo mieszkało, i wciąż mieszka, kilka sław, takich jak malarz i reżyser filmowy Julian Schnabel czy krawiec Cristóbal Balenciaga; znajduje się tu też restauracja z trzema gwiazdkami Michelina, Akelarre. Ale cmentarz wygląda na zapomniany i wyjęty wprost z jakiejś małej wioski. Rolę kapliczki pełni domek z dwuspadowym dachem, bez kopuły czy witraży. Groby nie są ciasno poupychane na kwadratowym trawniku: miejsca jest aż nadto.
– Ranią wszystkie, ostatnia zabija – mówi Begoña. Tłumaczy mi inskrypcję na kapliczce, którą od zwykłego domu odróżnia jedynie umieszczony na dachu krzyż.
Groby są wykonane z szarego marmuru, a cmentarz otoczony jest kamiennym płotem. Większość napisów sporządzono w języku euskera; jest tam też klęczący aniołek, zwrócony twarzą ku niebu, mocno podniszczony przez morską bryzę, z ledwo rozpoznawalnymi kształtami. To jedna z tych figur, które mają w zamyśle dodawać otuchy, a które czas i zapomnienie przemieniają w upiorne artefakty. Niektóre groby, jak ten, w którym spoczywa María Olaizola Onanue, mają swoich opiekunów: stoją na nim doniczki z kwiatami: czerwonymi azaliami i innymi, których nie potrafię nazwać; pełnymi życia, świeżo podlanymi. María zmarła w 1971 roku, w wieku dwudziestu dwóch lat. Młodym zmarłym nigdy nie brak towarzystwa, myślę. Zawsze będzie o nich pamiętać jakiś rodzic, który zadba o ich rabatkę nawet po ponad czterdziestu latach.
Dotarcie do Polloe, naszego ostatniego przystanku tej nocy, nie zajmuje nam zbyt wiele czasu. Jeszcze nie zaczęło padać, co nas cieszy. Historia Polloe nie różni się znacząco od historii innych dużych cmentarzy miejskich. Po zarazie w 1781 roku uznano, że dobiegający z kościoła parafialnego fetor mógł przyczynić się do rozprzestrzenienia choroby, w związku z czym Karol III w roku 1787 wydał zakaz grzebania zmarłych na terenach przykościelnych. Nie było łatwo wprowadzić go w życie, bo Hiszpania jest krajem bardzo religijnym: San Sebastián ugięło się dopiero po oblężeniu w 1813 roku, gdy miasto zostało niemal doszczętnie zniszczone. To właśnie wtedy w położonej na przedmieściach dzielnicy San Martín założono pierwszy cmentarz miejski. W połowie XIX wieku miasto doczekało się drugiego cmentarza na wzgórzu San Bartolomé. W roku 1864 postanowiono przenieść obie nekropolie, ponieważ po wyburzeniu murów uniemożliwiały rozwój miasta. Polloe powstał w 1875 roku i zaplanowano go w zgodzie ze współczesnymi wytycznymi: w oddaleniu, by nie przeszkadzać w rozbudowie miasta, na terenie wystarczająco rozległym, by można go było powiększyć, przewiewnym, w otoczeniu drzew. Groby postawiono w wyznaczonych kwartałach, wzdłuż prostych uliczek pozwalających na przemieszczanie się i podziwianie pomników. W 1878 roku poświęcono ziemię i rozpoczęto przenosiny. W latach czterdziestych zaprojektowano nisze, a dużo później katakumby. Dziś rosną na nim cyprysy; na początku były to platany. Na łuku nad bramą wejściową widnieje zatrważający napis: „Wkrótce i o was będą mówić to, co teraz mówią o nas: umarli!!!”.
Przy wejściu mocujemy się z kluczem. To normalne: chcemy otworzyć ogromną żelazną bramę. Ktoś przechodzi obok i pyta, co robimy.
– Dostaliśmy klucz, żeby wejść na cmentarz – wyjaśnia Lobo.
Ciekawski człowiek odpowiada, że on swój klucz zgubił. Chce wiedzieć, czy może go gdzieś widzieliśmy. Odpowiadamy, że nie.
– Istna noc narwańców – kwituje Lobo.
Ciemność na Polloe jest dużo głębsza niż na Urgull, być może dlatego że chmury zakryły księżyc, kto wie, ale latarki naprawdę się przydają. Nie boję się, ale coś wyczuwam: w mroku zgaduję kształty grobów, widzę mauzolea, kaplice i krzyże, i robię im zdjęcia z lampą błyskową, rozświetlając je, co pozwala mi na kilka sekund dostrzec detale. Potem przeglądam je w aparacie, a uchwycone kadry albo zaskakują mnie swoim pięknem, albo są rozczarowujące. Za każdym razem jednak myślę: zaraz na zdjęciu pojawi się ktoś przyczajony za nagrobkiem. Albo: zaraz zobaczę, jak ktoś biegnie po alejce w moją stronę. Ktoś bezszelestny. Ktoś bez twarzy.
Nie mówię tego moim towarzyszom, ale powstrzymuję swój fotograficzny szał. Nagle z oddali dobiega jakiś dziwny odgłos, a Bego i Lobo mówią, że to śmieciarka. Mieszkają w San Sebastián, więc nie mam powodu, by im nie wierzyć, ale dźwięk jest bardzo osobliwy, brzmi jak nasilony jęk lub szloch. Czy to pierwszy raz, kiedy na cmentarzu czuję strach? Nie jestem przerażona, nie chcę stąd iść. Ale tak, możliwe, że po raz pierwszy czuję tak wyraźny niepokój, po raz pierwszy wyobrażam sobie mroczne postaci kryjące się wśród zmarłych.
Maszerujemy szybko w stronę miejsca, które koniecznie chcą mi pokazać: kaplicy Luzuriagi. Zbudowano ją w 1879 roku w stylu neoromańskim, a spoczywa w niej Claudio Antón de Luzuriaga, słynny dyplomata, polityk i prawnik. Kaplica wyróżnia się tym, że na fasadzie po obu stronach drzwi znajdują się tłuściutkie brzuchate nietoperze z rozpostartymi skrzydłami. Wydaje się, jakby leciały, choć równie dobrze mogłyby być przybite do ściany. Na gzymsie czają się dwa niewielkie gargulce. Można też dostrzec ananasy, symbol raju. Claudio Antón został przeniesiony na Polloe z cmentarza San Bartolomé. Kapliczka powstała z inicjatywy jego syna Norberta. Jest przepiękna, a dodatkowo Norberto zostawił władzom pieniądze na jej utrzymanie.
– W tradycji masońskiej nietoperze są kompanami pomagającymi w przejściu na tamten świat – wyjaśnia Begoña. – Zawsze myślałam, że towarzyszą głównie wampirom, ale jak widać, mają też bardziej przyjazne oblicze. – W jej głosie słychać rozczarowanie.
Prowadzi mnie na groby protestantów, aby opowiedzieć mi, jak bardzo przerażały ją, gdy odwiedzała cmentarz jako mała dziewczynka. To zwykłe, niespecjalnie zwracające uwagę, sporych rozmiarów nagrobki. Dlaczego się ich bała?
– Bo to była katolicka Hiszpania lat sześćdziesiątych – odpowiada. – Ty jesteś z Argentyny, a tutaj, na przykład, można znaleźć groby żydowskie; w tamtych czasach w naszym mieście mieszkało dosłownie dwóch Żydów. Tobie może się to wydawać całkowicie normalne, bo Buenos Aires zawsze było kosmopolityczne, ale nas to naprawdę dziwiło.
Potem wskazuje na jakiś grób, którego nie udaje mi się dostrzec, i mówi, że grzebali tam małe zwierzęta domowe, jak chomiki czy żółwie. „Nic wielkiego”.
Czytam imiona zmarłych: rodzina Pielhoff. Ethel Dangers.
– Ten podobał się nam szczególnie – rzuca Begoña. – Ciekawe, kim była ta Ethel, urodzona w Londynie i zmarła w San Sebastián. W tamtych czasach wydawało się to naprawdę niezwykłe.
Idziemy w ciszy. Podziwiamy okazałe groby Cyganów, ozdobione kwiatami i ogromnymi zdjęciami, z inskrypcjami zapisanymi złotą czcionką. Wśród bardziej konwencjonalnych grobów napotykamy Grotę z Kafarnaum, dziwaczny grób otwierający się ku dołowi. Lobo mówi, że czasami za dnia wystawiają tu leżaki dla wdów. Sporadycznie naciskam spust migawki: na wpół gotycka kapliczka rodziny Romero-Sein, gargulce wyczekujące czegoś na mauzoleum architekta Ramóna Cortázara, epitafium poety Indalecia Bizcarronda, pseudonim „Bilintx” („My, którzy mogliśmy posłuchać twoich wersów w ukochanym San Sebastián, wierzymy, że odkąd odszedłeś, by śpiewać o miłosierdziu Bożym, w niebie zrobiło się weselej”), figura lamentującej kobiety na grobie Echeverríi, Jezus odsłaniający Najświętsze Serce, wiele poczerniałych mogił. Zbliżamy się w okolice starego krematorium, gdzie znajdują się groby dzieci. Są niezwykle osobliwe, i to w wielu aspektach. Po pierwsze, bardzo szczegółowo podają liczbę dni spędzonych przez dziecko na tym padole (11 dni, 38 dni, 7 dni) i na wszystkich pojawia się wyrażenie „uleciał(-a) do nieba”. Ale są wyjątkowo skromne: na całym świecie, od Peru aż po Niemcy, na grobach dzieci zwykło się zostawiać zabawki, balony, cukierki, lalki, autka, pamiątki, czasem nawet stroje, jak buciki czy spodenki. Tutaj nic podobnego. A groby nie są stare: u dzieci zmarłych w latach dziewięćdziesiątych widać świeże kwiaty, ale nic poza tym. Nic, co mogłoby je odróżniać od innych, ani śladu podszytej tęsknotą radości, charakteryzującej sektory dziecięce. U sześcioletniego Carlosa leżą białe róże: zmarł w 1994 roku. U Magdaleny Rosy, która zmarła w roku 1993, niemal tuż po urodzeniu, nie ma prawie nic, ledwie dwa puste blaszane wazoniki; trzeba jednak przyznać, że marmurowy nagrobek był drogi. Dziwi mnie ten umiar, ta wstrzemięźliwość. W oddali, pośród ciemności, migocze czerwone światełko: to sztuczny znicz, który będzie płonął aż do wyczerpania baterii.
Pytam Begoñę, czy z tym cmentarzem wiążą się jakieś nadprzyrodzone historie. Znajduje się tutaj pomnik poświęcony ofiarom pożaru przy ulicy Urbieta, który miał miejsce w XIX wieku; było to dość upiorne zdarzenie, obnażające złe warunki, w jakich pracowali zmarli robotnicy. Tego rodzaju nieszczęścia i krzywdy często dają początek opowieściom z dreszczykiem. Odpowiada, że nie.
– No, może oprócz historii o kobiecie, która przychodzi na cmentarz, ale go nie opuszcza. Widać, jak wchodzi, ale nikt jeszcze nie widział, by z niego wychodziła.
To jest naprawdę przerażające, myślę.
Już na zewnątrz, gdy Lobo znowu walczy z kluczem i żelazną bramą, czytam kolorowe zaproszenie do zwiedzania Polloe, na którym grafik umieścił trzy polne kwiaty i napis: „Cmentarze pełne życia”. Pokazuję go Bego i wybuchamy śmiechem (Czego to nie wymyślą, żeby nie pisać o śmierci, mówi), i wtedy widzimy zbliżające się do nas, zmotoryzowany i pieszy, patrole Policji Miejskiej. Policjantów jest dużo: dziesięciu, może ośmiu, w każdym razie wystarczająco, by czuć się nieswojo.
– Macie pozwolenie? – pyta dowódca, który dodatkowo jest nieziemsko przystojny (zdążyłam już zauważyć, że Baskowie są bardzo atrakcyjni).
– Tak, z urzędu miasta – odpowiada Lobo.
– Macie je przy sobie?
– Nie. Myśleliśmy, że was uprzedzą.
– Nikt nas o niczym nie uprzedzał. Macie dokumenty?
– Tak, chwileczkę. Pomożecie mi zamknąć?
Milczymy. Nie ze strachu, bardziej z szacunku, bo jest ich dużo i zapewniają nas, że nikt nie wspominał im, aby ktoś dostał pozwolenie na robienie zdjęć na cmentarzu, i że powinniśmy byli zadzwonić do centrali. Są grzeczni, ale stanowczy. Aż w końcu jeden z nich, który przychodzi nieco później, rozpoznaje Begoñę. Rzucają się sobie w objęcia! Okazuje się, że wspólnie chodzą oglądać zawody kickboxingu, kiedy tylko nadarza się okazja. Ona wyjaśnia mu sytuację, a on mówi:
– Cholera, musimy wiedzieć takie rzeczy. Wiadomo, że nie macie złych zamiarów, inaczej na nasz widok wzięlibyście nogi za pas. Zobaczyliśmy was na monitoringu.
Żaden z sąsiadów nie zaalarmował policji: niczego nie widzieli albo mieli to w nosie. To sami policjanci zauważyli dziwne ruchy.
Puszczają nas, gdy podajemy im numer identyfikacyjny, adres i nazwisko osoby z urzędu miasta, która udzieliła nam pozwolenia. Ale to tylko dzięki Begoñii, dzięki temu, że jej znajomy z policji wie, że pracuje dla gazety i że od czasu do czasu wyrusza na cokolwiek nietypowe misje. Wracamy do auta niemal biegiem: jest zimno, a szansa, że któryś z nich się zreflektuje i postanowi wsadzić nas na noc do paki, choć nieprawdopodobna, nie jest równa zeru.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Fragment w przekładzie J. Kasprowicza (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
Fragment wiersza François de Malherbe’a Pociecha dla Périera po stracie jego córki w przekładzie L. Staffa. [wróć]