Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oprócz zupełnie nowych opowiadań polskie wydanie zawiera historie z tomu To, co utraciłyśmy w ogniu wydanego przez Wydawnictwo Czarna Owca w 2017 roku.
Niebezpieczeństwa palenia w łóżku to pierwszy tom opowiadań Mariany Enriquez, który w oryginale ukazał się już w 2009 roku. W zawartych w nim historiach widać elementy, które uczyniły z autorki jeden z najbardziej charakterystycznych głosów literatury argentyńskiej: fascynujące postacie z różnych światów, śmiałe społeczne diagnozy i mieszaninę horroru z miejskim realizmem.
Budzące dreszcze grozy opowieści to jednak tylko jedno oblicze skondensowanej prozy Argentynki. Strach to zaledwie pretekst do zbadania takich kwestii jak poczucie winy, patriarchat czy historia Argentyny. Horror jest tu próbą opisu codziennej obcości i odchyleń od normy.
W 2021 roku opowiadania znalazły się w ścisłym finale Międzynarodowej Nagrody Bookera.
Enriquez odważnie miesza w swej prozie to, co realne, z tym, co magiczne, przerażające. Tworzy bohaterów nieoczywistych, ukazuje różna oblicza przemocy, bezlitośnie rozprawia się ze współczesnym światem.
Michał Nogaś „Gazeta Wyborcza”
Opowieści o duchach i tajemniczych zniknięciach poruszają temat straty poprzez narracje, która jest równie wciągające, co mrożąca krew w żyłach.
„Chicago Review of Books”
Horror opisuje z piękną obojętnością… Historie Enriquez psują się w bardzo satysfakconujący sposób.
„New York Times”
Mariana Enriquez – Argentyńska pisarka i dziennikarka. Urodzona w Buenos Aires w 1973 roku uznawana jest za jedną z najważniejszych latynoamerykańskich autorek. Debiutowała w 1995 roku. Jej opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach na całym świecie. Wydany w 2016 roku tom opowiadań To, co utraciłyśmy w ogniu wdarł się na listy bestsellerów w Argentynie i Hiszpanii. Od tamtej pory został przetłumaczony na trzydzieści języków. Jej powieść Nasza część nocy zdobyła jedną z najważniejszych nagród literackich w świecie hiszpańskojęzycznej literatury, Premio Herralde de Novela, a w 2021 r. znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera za zbiór opowiadań Niebezpieczeństwa palenia w łóżku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Dla Paula i dla Chatwina, our kitten
Stay here while a get a curse
To give him a goat head
Make him watch me take his place
Night has brought him something worse
Will Oldham, A Sucker’s Evening
Moja babcia nie lubiła deszczu i zanim spadły pierwsze krople, kiedy niebo ciemniało, wychodziła z butelkami i na podwórku za domem zakopywała je do połowy, szyjką do dołu; wierzyła, że powstrzymają deszcz. Szłam za nią i pytałam, babciu, czemu nie lubisz deszczu, czemu nie lubisz. A ona nic, wykręcała się od odpowiedzi i z łopatką w ręce marszczyła nos, wyczuwając wilgoć w powietrzu. Jeśli w końcu zaczynało padać, czy była to mżawka, czy burza, zamykała drzwi i okna i głośniej nastawiała telewizor, żeby zagłuszyć hałas kropli i wiatru – dach domu był blaszany – a jeśli ulewa zbiegła się z jej ulubionym serialem, Combat!, nie było takiego, kto by zdołał wydusić z niej choćby jedno słowo, gdyż beznadziejnie podkochiwała się w Vicu Morrowie.
Ja uwielbiałam deszcz, ponieważ zmiękczał wyschniętą ziemię i pozwalał mi rozwijać moje zamiłowanie do kopania. Ach, te dołki! Używałam tej samej łopatki co babcia, bardzo niedużej; dziecko mogłoby się bawić taką na plaży, ale moja była z metalu i drewna, a nie z plastiku. Ziemia kryła w sobie okruchy szklanych zielonych butelek – ich krawędzie były tak stępione, że już nie cięły; płaskie kamienie niczym otoczaki albo drobny żwir z plaży. Co one robiły na podwórku za moim domem? Ktoś musiał je tam zakopać. Kiedyś znalazłam owalny kamyk wielkości i koloru karalucha, tylko bez nóg i bez czułków. Z jednej strony był gładki, za to z drugiej karbowania układały się w wyraźne rysy uśmiechniętej twarzy. Pokazałam go tacie, zachwycona, bo myślałam, że to jakaś relikwia, a on powiedział, że znaki przybrały taki kształt przez przypadek. Taty nigdy nic nie cieszyło. Znalazłam też czarne kostki do gry, z białymi, już prawie wyblakłymi kropkami. I resztki matowych szyb w kolorze zielonego jabłka i turkusu. Babcia przypomniała sobie, że to część jakichś starych drzwi. Bawiłam się także dżdżownicami, krojąc je na króciutkie kawałeczki. Nie żebym lubiła patrzeć na ich pocięte ciało, które przez chwilę wciąż się wiło, a potem szło dalej. Wydawało mi się, że jeśli posiekam dżdżownicę cienko jak cebulę, dokładnie rozdzielając wszystkie pierścienie, to już nie będzie mogła się zrosnąć. Nigdy nie lubiłam robali.
Kości znalazłam po pewnej burzy, która skrawek ziemi na tyłach domu zamieniła w błotnistą kałużę. Wrzuciłam je do wiaderka, w którym zwykle zanosiłam swoje skarby do mycia pod kranem na podwórku. Pokazałam je tacie. Powiedział, że to kości kurczaka albo od kotleta schabowego, a może jakiegoś martwego domowego zwierzęcia, pochowanego dawno temu. Psie albo kocie. Upierał się przy kurczaku, bo wcześniej, kiedy był mały, na podwórku za domem babcia miała kurnik.
Wyjaśnienie wydawało się całkiem do przyjęcia dopóty, dopóki babcia nie dowiedziała się o tych kosteczkach i nie zaczęła rwać włosów z głowy, wołając „aniołek, aniołek”. Jednakże krzyki nie trwały długo i wystarczyło jedno spojrzenie taty, a ucichły jak ręką odjął: znosił babcine „przesądy” (tak je nazywał), o ile tylko nie przesadzała. Babcia znała już ten jego grymas dezaprobaty i siłą starała się uspokoić. Poprosiła mnie o te kosteczki, więc jej oddałam. Potem odesłała mnie do mojego pokoju, spać. Trochę się zezłościłam, bo nie rozumiałam, za co zostałam ukarana.
Jednak później, tej samej nocy, zawołała mnie i wszystko mi opowiedziała. To była siostra numer dziesięć albo jedenaście, babcia nie była pewna, bo w tamtych czasach niezbyt się dziećmi przejmowano. Umarła kilka miesięcy po narodzinach, z powodu gorączki i biegunki. Ponieważ była aniołkiem – malutką zmarłą dziewczynką – zawinięto ją w różowy gałganek i podparłszy poduszką, posadzono na stole przystrojonym kwiatami. Zrobiono jej kartonowe skrzydełka, żeby szybciej odleciała do nieba, lecz nie napełniono buzi płatkami czerwonych kwiatów, bo dla jej mamy, a mojej prababci, był to okropny widok; miała wrażenie, że to krew. Tańce i śpiewy trwały całą noc i nawet musiano wyrzucić jakiegoś pijanego wujka i reanimować moją prababcię, która zemdlała od szlochania i gorąca. Indiańska płaczka odśpiewała hymny do Trójcy Świętej i jedyne, co za to wzięła, to kilka empanad.
– To było tutaj, babciu?
– Nie, w Salavino, w Santiago. Ależ był upał!
– W takim razie to nie są kości tej dziewczynki, skoro umarła tam.
– To one. Zabrałam je ze sobą, kiedy przyjechaliśmy tutaj. Nie chciałam jej zostawiać, bo po całych nocach płakała, biedactwo. Skoro płakała, kiedy miała nas tak blisko, w domu, dopiero by rozpaczała, gdyby została sama, porzucona! No to ją wzięłam. To już były same kosteczki; włożyłam ją do torby i pochowałam tam w głębi podwórka. Nawet twój dziadek nie wiedział. Ani prababcia, nikt. Bo tylko ja słyszałam, jak płacze. I twój pradziadek, ale udawał głupiego.
– A tutaj płacze?
– Tylko kiedy pada.
Potem spytałam tatę, czy ta historia o dziewczynce aniołku to prawda, a on powiedział, że babcia jest już bardzo stara i mówi od rzeczy. Jednak nie wydawał się zbytnio przekonany; może czuł się skrępowany tą rozmową. Potem babcia umarła, dom został sprzedany, ja zamieszkałam sama, bez męża i dzieci, tata przeniósł się do apartamentu w Balvanerze i zapomniałam o dziewczynce aniołku.
Do czasu, aż dziesięć lat później zjawiła się u mnie w mieszkaniu, płacząc przy moim łóżku w pewną burzową noc.
Dziewczynka aniołek nie przypomina ducha. Nie fruwa w powietrzu, nie jest blada ani nie nosi białej sukienki. Jest na wpół zgniła i nic nie mówi. Gdy pojawiła się pierwszy raz, pomyślałam, że to sen, i próbowałam się obudzić z tego koszmaru; kiedy mi się to nie udało i zaczęłam rozumieć, że jest prawdziwa, krzyknęłam i się rozpłakałam i naciągnęłam na siebie kołdrę i zacisnęłam mocno oczy, a rękami zasłoniłam sobie uszy, żeby jej nie słyszeć, bo w tamtej chwili nie wiedziałam, że jest niemową. Kiedy jednak wyjrzałam, po kilku godzinach, dziewczynka aniołek nadal tam była ze strzępami jakiegoś starego koca zarzuconymi na ramiona niczym poncho. Palcem pokazywała na zewnątrz, w stronę okna i ulicy, i w ten sposób zorientowałam się, że jest dzień. Dziwnie jest widzieć zmarłego za dnia. Zapytałam ją, czego chce, ale w odpowiedzi nadal wskazywała palcem jak w filmie grozy.
Wstałam i pobiegłam do kuchni po rękawiczki, których używałam przy zmywaniu naczyń. Dziewczynka aniołek ruszyła za mną. To był dopiero pierwszy przejaw jej apodyktycznej osobowości. Nie dałam się zastraszyć. Włożyłam rękawiczki, chwyciłam ją za szyjkę i ścisnęłam. W próbie uduszenia zmarłego nie ma zbytniej logiki, jednak nie można być zrozpaczonym i jednocześnie trzeźwo myśleć. Nawet nie zakaszlała, za to mnie na palcach w rękawiczkach zostały resztki rozkładającego się ciała, a z jej szyi wyłoniła się tchawica.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to Angelita, siostra mojej babci. Nadal mocno zaciskałam oczy, licząc na to, że albo ona zniknie, albo ja się obudzę. Ponieważ nic to nie dało, obeszłam ją dokoła i zobaczyłam, że na plecach, z pożółkłych resztek czegoś, co dzisiaj wiem, iż było różowym całunem, zwisały jej dwa prymitywne kartonowe skrzydełka z ponaklejanymi kurzymi piórkami. Po tylu latach już dawno powinny się rozpaść, pomyślałam, a potem roześmiałam się nieco histerycznie i powiedziałam do siebie, że mam w kuchni martwego niemowlaka, że to moja cioteczna babcia i że umie chodzić, chociaż, sądząc po wzroście, żyła niewiele ponad trzy miesiące. Musiałam zdecydowanie przestać myśleć w kategoriach tego, co jest możliwe, a co nie.
Zapytałam, czy jest moją cioteczną babcią aniołkiem. Jako że nie zdążono jej zarejestrować pod oficjalnym imieniem – Angela, Angelita (to były inne czasy) – zawsze określano ją nazwą pospolitą: aniołek. Wtedy przekonałam się, że chociaż nie potrafi mówić, odpowiada skinieniem głowy. A zatem babcia mówiła prawdę, pomyślałam, one nie pochodziły z kurnika, to, co wykopałam, kiedy byłam mała, było kosteczkami jej siostry.
Czego chciała Angelita, pozostało tajemnicą, gdyż poza potakiwaniem albo kręceniem przecząco głową nie robiła nic więcej. A jednak czegoś się domagała, i to pilnie, gdyż nie tylko nadal wskazywała palcem, to jeszcze nie dawała mi spokoju. Chodziła za mną po całym domu. Czekała na mnie za zasłoną, kiedy brałam prysznic; siadała na bidecie, kiedy się załatwiałam; stawała przy lodówce, kiedy zmywałam naczynia; i kucała obok krzesła, kiedy pracowałam na komputerze.
Przez pierwszy tydzień nadal prowadziłam normalne życie. Myślałam, że to może halucynacje wywołane przez nagromadzony stres i że sobie pójdzie. W pracy poprosiłam o kilka dni wolnego, wzięłam tabletki nasenne. Angelita ciągle tu była i stojąc przy moim łóżku, czekała, aż się obudzę. Kilkoro przyjaciół wpadło mnie odwiedzić. Początkowo nie chciałam odbierać ich esemesów ani otwierać im drzwi, jednak nie chcąc, żeby się jeszcze bardziej o mnie martwili, zgodziłam się z nimi zobaczyć. Tłumaczyłam się przepracowaniem, a oni zrozumieli, tyrałaś jak wół, powiedzieli. Żadne z nich nie widziało aniołka. Za pierwszym razem, kiedy przyszła do mnie przyjaciółka Marina, ukryłam Angelitę w szafie, jednak ku mojemu przerażeniu i niezadowoleniu uciekła i z tą swoją brzydką, zgniłą, szarozieloną twarzyczką usiadła na oparciu fotela. Marina niczego nie zauważyła.
Wkrótce potem wyprowadziłam Angelitę na ulicę. I nic. Nie licząc pana, który spojrzał na nią przelotnie, po czym odwrócił się, spojrzał jeszcze raz i zmienił się na twarzy, pewnie spadło mu ciśnienie; albo pani, która dosłownie rzuciła się do ucieczki i prawie wpadła pod czterdziestkę piątkę na ulicy Chacabuco. Niektórzy ludzie musieli ją widzieć, przypuszczałam, choć zapewne niewielu. Żeby oszczędzić im nieprzyjemności, ilekroć wychodziłyśmy gdzieś razem – a raczej kiedy ona szła za mną, a mnie nie pozostawało nic innego, jak zgodzić się na jej towarzystwo – zabierałam coś w rodzaju plecaka, w którym ją niosłam (okropnie wygląda, kiedy chodzi, jest taka malutka, to sprzeczne z naturą). Kupiłam jej też maseczkę z bandaża, jakim osłania się blizny po poparzeniu twarzy. Teraz na jej widok ludzie czują wstręt, lecz zarazem wzruszenie i litość. Patrzą na dziecko bardzo chore albo bardzo okaleczone, ale już nie martwe.
Gdyby tata mógł mnie widzieć, myślałam, on, który stale narzekał, że umrze, nie doczekawszy wnuków (i nie doczekał się ich, rozczarowałam go i w tej, i w wielu jeszcze innych sprawach). Nakupowałam jej zabawek, żeby miała się czym zająć, lalek i plastikowych klocków, i gryzaków, jednak nie wyglądało na to, żeby coś jej się zbytnio spodobało, tylko tym swoim cholernym paluchem ciągle wskazywała na południe – to już zauważyłam, to zawsze było południe – rano, wieczorem i w nocy. Mówiłam do niej, zadawałam jej pytania, ale nie była zbyt rozmowna.
Aż któregoś ranka zjawiła się ze zdjęciem domu z czasów mojego dzieciństwa, gdzie na podwórku znalazłam jej kosteczki. Wyciągnęła fotografię z pudełka, w którym przechowuję stare zdjęcia: ohyda, całą resztę upaćkała swoją gnijącą, obłażącą skórą, były wilgotne i lepkie. Teraz palcem wskazywała na dom, wyraźnie natarczywie. Chcesz tam pojechać?, spytałam, a ona odparła, że tak. Wyjaśniłam jej, że dom już nie jest nasz, że go sprzedaliśmy, na co jeszcze raz powiedziała „tak”.
Włożyłam ją do plecaka z maseczką na twarzy i wsiadłyśmy do piętnastki, w kierunku Avellanedy. Ilekroć gdzieś jedziemy, nie patrzy w okno, nie przygląda się ludziom ani niczym nie zajmuje; świat zewnętrzny obchodzi ją tyle samo co zabawki. Posadziłam ją sobie na kolanach, żeby jej było wygodnie, chociaż nie wiem, czy może jej być niewygodnie ani czy to pojęcie cokolwiek dla niej znaczy; nawet nie wiem, co czuje. Jedno, co wiem, to że nie jest zła i że z początku bałam się jej, ale teraz już nie.
Do domu, który kiedyś był mój, dojechałyśmy około czwartej po południu. Jak zawsze latem ciężki zapach rzeki Riachuelo i spalin, docierający od strony Avenidy Mitre, mieszał się z fetorem śmieci. Piechotą przecięłyśmy plac, potem minęłyśmy klinikę Itoiz, gdzie umarła moja babcia, i na koniec obeszłyśmy dokoła stadion klubu Racing. Za nim, dwie przecznice dalej, stał mój dawny dom. Jednak teraz, w drzwiach, co miałam zrobić? Poprosić nowych właścicieli, żeby mnie wpuścili? Pod jakim pretekstem? Nawet o tym nie pomyślałam. Chodzenie wszędzie z martwym niemowlakiem wyraźnie rzuciło mi się na mózg.
To Angelita wkroczyła do akcji. Nie musiałyśmy wchodzić. Żeby zajrzeć na podwórko, wystarczyło przechylić się przez otaczający je murek, a tylko tego chciała: popatrzeć. Zajrzałyśmy obie, trzymałam ją na rękach – murek był dość niski, zapewne byle jak zbudowany. Tam, gdzie wcześniej rozciągało się kwadratowe podwórko, znajdował się niebieski plastikowy basen, wpuszczony w wykopany dół. Żeby zrobić owo zagłębienie, niewątpliwie usunięto całą ziemię i przy okazji kości Angelity zostały wyrzucone nie wiadomo gdzie, rozniesione, pogubione. Zrobiło mi się jej żal, biedactwa, i powiedziałam, że bardzo mi przykro, ale nic nie mogę na to poradzić; powiedziałam nawet, że żałuję, że ich jeszcze raz nie wykopałam, kiedy dom szedł na sprzedaż, żeby je pochować w jakimś zacisznym miejscu albo blisko rodziny, jeżeli tego sobie życzyła. Przecież spokojnie mogłam je włożyć do jakiegoś pudełka albo wazonu i zabrać do domu! Źle ją potraktowałam i zapytałam, czy mi wybaczy. Angelita powiedziała, że tak. Zrozumiałam, że przyjęła moje przeprosiny. Zapytałam, czy teraz czuje się lepiej i czy sobie pójdzie, czy mnie zostawi samą. Odparła, że nie. Dobra, powiedziałam, a ponieważ jej odpowiedź wcale mi się nie podobała, szybkim krokiem ruszyłam na przystanek piętnastki, zmuszając ją, aby pobiegła za mną, przebierając swymi bosymi stópkami, z których – jako że były przegniłe – wyłaniały się białe kosteczki.
Silvia mieszkała sama w wynajmowanym samodzielnie mieszkaniu, z półtorametrowym krzakiem marihuany na patiu i wielką sypialnią z materacem na podłodze. Miała własny gabinet w Ministerstwie Edukacji, pensję, długie włosy, które farbowała na kolor kruczoczarny, i nosiła hinduskie koszule z rozszerzanymi rękawami, przetykane srebrnymi, błyszczącymi w słońcu nitkami. Pochodziła z miasta Olavarría i miała kuzyna, który w tajemniczy sposób zaginął podczas podróży po Meksyku. Była naszą „starszą” koleżanką, pilnowała nas, kiedy wychodziłyśmy z domu, i użyczała nam swego mieszkania, żebyśmy mogły palić skręty i umawiać się z chłopakami. Jednak my pragnęłyśmy zobaczyć ją zrujnowaną, bezradną, załamaną. Bo Silvia zawsze wiedziała więcej: jeśli któraś z nas odkrywała Fridę Kahlo, och, ona zdążyła już zwiedzić jej dom w Meksyku, z kuzynem, zanim zaginął. Jeśli próbowałyśmy jakiegoś nowego dopalacza, ona już wcześniej przedawkowała tę samą substancję. Jeśli odkrywałyśmy jakąś kapelę, która nam się spodobała, ona już przestała być fanką tej grupy. Nienawidziłyśmy tego, że ma proste, ciężkie, czarniusieńkie włosy ufarbowane na kolor, którego nie mogłyśmy znaleźć w żadnym normalnym salonie fryzjerskim. Co to mogła być za marka? Pewnie by nam powiedziała, jednak nigdy nie spytałyśmy. Nienawidziłyśmy tego, że zawsze ma pieniądze na jeszcze jedno piwo, jeszcze jedną działkę, jeszcze jedną pizzę. Jak tak mogło być? Mówiła, że oprócz własnej pensji ma dostęp do konta swojego ojca; był bogaty, nigdy jej nie widział ani nie uznał, niemniej deponował dla niej pieniądze w banku. Jak nic kłamała. Tak samo jak o tym, że jej siostra jest modelką: zobaczyłyśmy ją, kiedy raz do niej przyszła, i nie warto było nawet na nią splunąć: niska, czarniawa, wielka dupa i niesforne kędziory wysmarowane żelem, który już nie mógłby być bardziej tłusty. Zwykła prostaczka – nawet nie mogła marzyć o wybiegu.
Ale najbardziej chciałyśmy zobaczyć Silvię pokonaną dlatego, że podobała się Diegowi. Poznałyśmy go w Bariloche, na wycieczce na zakończenie szkoły. Był chudy, miał krzaczaste brwi i ubierał się w coraz to inną koszulkę Rolling Stonesów (na jednej był język, na drugiej napis „Tatoo You”, a na trzeciej Jagger trzymał w garści mikrofon z kablem zakończonym wizerunkiem węża). Po konnej przejażdżce, kiedy na Cerro Catedral zapadała noc, Diego zagrał nam na gitarze akustycznej kilka piosenek, a potem w hotelu pokazał idealne proporcje, w jakich należy zmieszać wódkę i sok z pomarańczy, żeby zrobić dobry „korkociąg”. Był dla nas miły, ale chciał nas tylko całować, a nie przespać się z nami, może dlatego, że był starszy (powtarzał klasę, miał osiemnaście) albo że mu się nie podobałyśmy. Później, kiedy wróciłyśmy do Buenos Aires, zadzwoniłyśmy do niego i zaprosiłyśmy na imprezę. Zwracał na nas uwagę przez jakiś czas, dopóki Silvia do niego nie zagadała. I od tamtej pory dalej był dla nas miły, nie można powiedzieć, jednak ona go zawłaszczyła i olśniła (albo przytłoczyła, zdania były podzielone) swoimi opowieściami o Meksyku, peyotlu i cukrowych czaszkach. Też była starsza, ogólniak skończyła dwa lata wcześniej. Diego niewiele podróżował, ale właśnie tamtego lata zamierzał wyjechać z plecakiem na północ. Silvia już tam była (oczywiście!) i zaczęła mu doradzać, mówiła, żeby do niej zadzwonił, to mu poleci tanie hotele i adresy rodzin wynajmujących pokoje, a on wszystko to łykał, mimo że nie miała ani jednego zdjęcia, ani jednego, które mogłoby świadczyć o tym, że ta podróż – czy jakakolwiek inna, Silvia już się sporo najeździła – naprawdę się odbyła.
To ona tamtego lata wpadła na pomysł z gliniankami i musiałyśmy oddać jej sprawiedliwość: był bardzo dobry. Silvia nienawidziła basenów publicznych ani klubowych, nawet tych na prywatnych działkach albo przy domach wynajmowanych na weekendy. Mówiła, że woda w nich nie jest świeża, wydaje jej się stojąca. Ponieważ najbliższa rzeka była skażona, nie miała gdzie się kąpać. My uznałyśmy, że „za kogo się ta Silvia uważa, zupełnie jakby urodziła się na plaży na południu Francji”. Ale Diego wysłuchał wyjaśnienia, dlaczego zależy jej na wodzie „świeżej”, i całkowicie się z nią zgodził. Porozmawiali trochę o morzach, wodospadach i strumykach, aż na koniec Silvia wspomniała o gliniankach. Ktoś w pracy powiedział jej, że przy południowej wylotówce jest ich mnóstwo i że mało kto w nich się kąpie, bo ludzie się boją; podobno są niebezpieczne. Od razu zaproponowała, żebyśmy pojechali w następny weekend, i zgodziłyśmy się natychmiast, gdyż wiedziałyśmy, że Diego powie tak, a nie chciałyśmy, żeby jechali tylko we dwoje. Może kiedy zobaczy jej brzydkie ciało: strasznie masywne nogi (Silvia mówiła, że to od hokeja, w którego grała jako dziecko, jednak połowa nas grała w hokeja i żadna nie miała takich schabów), płaski tyłek, szerokie biodra (dlatego tak fatalnie jej było w dżinsach); kiedy zobaczy te defekty (i jeszcze te włoski, których nigdy sobie dobrze nie depilowała, może nie potrafiła wyrwać ich z cebulką, była bardzo śniada), Diego przestanie uganiać się za Silvią i wreszcie skupi się na nas.
Popytała tu i tam i powiedziała, że musimy się wybrać nad gliniankę Maryi Dziewicy; że jest najlepsza, najczystsza. I zarazem największa, najgłębsza i najgroźniejsza. Leżała bardzo daleko, prawie przy pętli autobusu 307, w miejscu, gdzie już wjeżdżał na wylotówkę. Glinianka Maryi Dziewicy była wyjątkowa, gdyż podobno nikt się tam nie zapuszczał. Powodem, dla którego ludzie trzymali się na dystans, była nie jej niebezpieczna głębokość, ale właściciel. Ponoć ktoś ją kupił i przyjęłyśmy to do wiadomości: żadna z nas nie wiedziała, do czego mogła służyć ani że można ją nabyć, jednak nie zdziwiło nas, że miała właściciela, i rozumiałyśmy, że ten nie życzyłby sobie, aby ktoś obcy kąpał się na terenie jego posiadłości.
Zgodnie z tym, co opowiadano, kiedy pojawiali się jacyś intruzi, właściciel wyjeżdżał zza skarpy i do nich strzelał. Czasami szczuł ich również psami. Swoją prywatną gliniankę udekorował gigantycznym ołtarzem Maryi Dziewicy, grotą wzniesioną na jednym z brzegów głównego kąpieliska. Można było do niej dotrzeć, kierując się w prawo i okrążając gliniankę bitą ścieżką, biegnącą od prymitywnej furtki wykończonej wąskim żelaznym łukiem, znajdującej się w pobliżu wylotówki. Skarpa, zza której mógł wyjechać samochód właściciela, wznosiła się po przeciwnej stronie. Woda przy Maryi Dziewicy była niezwykle spokojna, czarna. Bliżej wejścia rozciągała się niewielka plaża z gliniastej ziemi.
Wtedy, w styczniu, jeździliśmy tam każdej soboty; panował straszny skwar, a woda była wręcz lodowata: było to tak, jakby zanurzać się w cudzie. Nawet prawie zapomniałyśmy o Diegu i Silvii. Oni też zapomnieli o sobie nawzajem, rozkoszując się ową świeżością i tajemnicą. Staraliśmy się zachowywać cicho, nie hałasować, żeby nie obudzić ukrywającego się gdzieś właściciela. Nigdy nikogo więcej nie widzieliśmy, chociaż kiedy wracaliśmy, na przystanku autobusowym oprócz nas stali też inni ludzie, którzy musieli się domyślać, że wracamy z glinianki, po naszych wilgotnych włosach i zapachu przywierającym nam do skóry, zapachu kamienia i soli. Pewnego razu kierowca autobusu powiedział nam coś dziwnego: żebyśmy uważali na puszczone wolno, na wpół zdziczałe psy. Poczuliśmy dreszcze, jednak w następny weekend byliśmy równie sami co zawsze i nie słyszeliśmy żadnego szczekania, nawet z daleka.
I zauważyłyśmy, że Diego zaczął z zainteresowaniem przyglądać się naszym złocistym udom, naszym wąskim kostkom, płaskim brzuchom. Nadal trzymał się bliżej Silvii i wydawał się nią zafascynowany, chociaż już zdał sobie sprawę, że my jesteśmy znacznie, znacznie ładniejsze. Problem leżał w tym, że oboje bardzo dobrze pływali i chociaż bawili się z nami w wodzie i uczyli nas różnych rzeczy, czasami się nudzili i oddalali szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Nie dało się ich doścignąć. Glinianka była naprawdę ogromna: my, przy brzegu, widziałyśmy ich dwie ciemne głowy wystające nad powierzchnią wody oraz to, że poruszają wargami, ale nie miałyśmy pojęcia, co mówią. Dużo się śmiali, o tak, a Silvia miała bardzo donośny śmiech, musiałyśmy zwracać jej uwagę, żeby się uciszyła. Oboje sprawiali wrażenie takich zadowolonych. Wiedziałyśmy, że niedługo przypomną sobie, jak bardzo się sobie podobali, oraz że świeżość lata przy autostradzie jest czymś przejściowym. Musiałyśmy ich powstrzymać. To my znalazłyśmy Diega, ona nie mogła zagarnąć sobie wszystkiego.
Z dnia na dzień Diego wyglądał coraz lepiej. Kiedy pierwszy raz ściągnął podkoszulek, odkryłyśmy, że ma opadające i silne ramiona, a jego szerokie plecy tuż nad spodniami mają kolor piasku, po prostu piękny. Nauczył nas z pudełka zapałek robić cybuch do skręta i pilnował, żebyśmy nie wchodziły do wody naćpane, bo mogłybyśmy się potopić. Przegrywał nam płyty kapel, jakie jego zdaniem powinnyśmy znać, a potem nas przepytywał; był uroczy, cieszył się, kiedy widział, że któraś z jego ulubionych naprawdę nam się spodobała. Słuchałyśmy z nabożeństwem i doszukiwałyśmy się podtekstów: czy chciał nam coś powiedzieć? Na wszelki wypadek nawet przetłumaczyłyśmy ze słownikiem piosenki, które były po angielsku; czytałyśmy je sobie przez telefon i szczegółowo omawiałyśmy. Były bardzo niejasne, zawierały dziesiątki sprzecznych przesłań.
Wszelkie spekulacje zostały ucięte jak nożem – jakby ktoś przesunął nam lodowatym ostrzem wzdłuż kręgosłupa – gdy dowiedziałyśmy się, że Diego i Silvia od dawna są parą. Kiedy!? Jak?! Byli dorośli, nie musieli wcześnie wracać do domu, Silvia miała własne mieszkanie, ależ byłyśmy głupie, żeby tak im przypisywać nasze szczeniackie ograniczenia. Wymykałyśmy się dość często, to fakt, jednak sprawdzano nam rozkłady zajęć, komórki, no i nasi rodzice się znali i wszędzie nas odwozili – na dyskoteki, do koleżanek, do domu, do klubów.
Wkrótce poznałyśmy szczegóły i nie były one zbyt spektakularne. Już od jakiegoś czasu widywali się bez nas: głównie wieczorami, ale nieraz on wpadał po nią do ministerstwa i szli się czegoś napić, a kiedy indziej zostawał u niej na noc. Z pewnością po bzykaniu wypalali w łóżku skręta z krzaka Silvii. Niektóre z nas w wieku siedemnastu lat jeszcze tego nie robiły, okropność; ciągnąć druta owszem, to umiałyśmy już bardzo dobrze, ale pierdolić się tylko nieliczne, nie wszystkie. Ogarnęła nas straszliwa nienawiść. Chciałyśmy Diega dla siebie, lecz nie jako naszego chłopaka, a jedynie żeby nas pieprzył, żeby nas nauczył, tak jak rock’n’rolla, przygotowywania drinków i pływania motylkiem.
Najbardziej ze wszystkich napaliła się Natalia. Była jeszcze dziewicą. Mówiła, że chce zachować siebie dla kogoś, kto będzie tego wart, a Diego był. Kiedy wbiła sobie coś do głowy, trudno było ją od tego odwieść. Któregoś razu połknęła dwadzieścia tabletek swojej mamy, kiedy rodzice zabronili jej przez tydzień chodzić na dyskoteki – w szkole miała okropne stopnie. W końcu ją puścili, ale wysłali do psychologa. Natalia nie chodziła na sesje, a przeznaczone na nie pieniądze wydawała na siebie. Z Diegiem chciała przeżyć coś wyjątkowego. Nie miała zamiaru mu się narzucać. Chciała, żeby to on jej zapragnął, spodobać mu się, doprowadzić go do szaleństwa. Jednak na imprezach, kiedy podchodziła, żeby go zagadnąć, Diego uśmiechał się do niej krzywo i dalej gawędził z którąś z nas. Nie odpowiadał na jej telefony, a jeśli już, to ich rozmowy były drętwe i szybko je kończył. Nad glinianką nie patrzył na jej ciało, długie, mocne nogi i jędrny tyłek, albo robił to tak, jakby oglądał jakąś nudną roślinę, na przykład fikusa. W to już Natalia nie mogła uwierzyć. Nie umiała pływać, ale chlapała się przy brzegu, a potem wychodziła z lodowatej wody w żółtym kostiumie przyklejonym do opalonego ciała tak bardzo, że aż widać jej było sutki sterczące od zimna, i wiedziała, że każdy inny na śmierć by się zabrandzlował, a Diego nie: on wolał tę czarniawą z płaską dupą! Wszystkie zgodnie twierdziłyśmy, że to niepojęte.
Któregoś popołudnia w drodze na lekcję wuefu powiedziała, że do kawy Diega dodała swojej miesiączkowej krwi. Zrobiła to w mieszkaniu Silvii, gdzie, jak nie tam! Byli tylko we troje i w którymś momencie Diego i Silvia wyszli do kuchni, na kilka minut, po ciasteczka; kawa stała już na stole. Natalia pośpiesznie wlała to, co wcześniej udało się jej zebrać w maleńkiej buteleczce po próbce perfum, bardzo niewiele. Musiała wycisnąć wilgotną, zakrwawioną watę, co było ohydne, bo zawsze stosowała podpaski albo tampony, waty użyła tylko po to, żeby zdobyć krew. Była trochę rozwodniona, ale ona twierdziła, że i tak musi zadziałać. Sposób zaczerpnęła z pewnej książki o parapsychologii: pisano tam, że jest mało higieniczny, lecz niezawodny, jeśli chodzi o przywiązanie do siebie ukochanej osoby.
Nie zadziałało. W tydzień po tym, jak Diego wypił krew Natalii, Silvia sama nam powiedziała, że ze sobą chodzą. I to oficjalnie. Kiedy zobaczyłyśmy ich następnym razem, bez przerwy się obcmokiwali. W tamten weekend, kiedy pojechałyśmy z nimi nad gliniankę, trzymali się za ręce, a my nie mogłyśmy tego zrozumieć. Nie mogłyśmy. Czerwone bikini w serduszka u jednej; płaściuteńki brzuch z piercingiem w pępku u drugiej; doskonała fryzura z kosmykiem opadającym na twarz, nogi bez choćby jednego włoska, pachy jak z marmuru. A on wolał ją? Bo co? Bo ją bzykał? Przecież my też chciałyśmy się bzykać, o nic więcej nam nie chodziło! A może tego nie dostrzegał, kiedy siadałyśmy mu na kolanach, całą siłą przyciskając do nich pupę i próbując dotknąć ręką jego wacka, niby to niechcący. Albo kiedy śmiałyśmy się z twarzą tuż przy jego ustach, pokazując język? Czemu nie rzuciłyśmy się na niego i już? Bo to dotyczyło nas wszystkich, to nie była jedynie obsesja Natalii: chciałyśmy, żeby Diego wybrał nas. Chciałyśmy z nim być jeszcze mokre od zimnej wody z glinianki, pieprzyć się jedna po drugiej, a on niechby leżał na maleńkiej plaży, czekając na strzały właściciela, a potem uciekać, półnagie, do szosy pod gradem kul.
Ale nie. Siedziałyśmy tam w całej naszej chwale, a on całował się z Silvią z płaską dupą, w dodatku staruszką. Słońce prażyło, a płaskodupnej Silvii zaczęła schodzić skóra na nosie, ohyda, używała emulsji ochronnych czwartego gatunku. A my nieskazitelne. W pewnej chwili Diega chyba coś tknęło. Popatrzył na nas jakoś inaczej, jakby się zorientował, że jest z brzydką czarnulą. Rzucił: „A może byśmy tak popłynęli do Maryi Dziewicy?”. Natalia pobladła, bo nie umiała pływać. My owszem, jednak nie miałyśmy odwagi przeprawiać się przez gliniankę, bardzo głęboką i długą, gdybyśmy zaczęły tonąć, nikt by nas nie uratował, znajdowaliśmy się pośrodku niczego. Diego domyślił się: „Sil i ja przepłyniemy, a wy idźcie brzegiem i spotkamy się na miejscu. Chcę zobaczyć ten ołtarz z bliska, a wy?”.
Odpowiedziałyśmy, że tak, jasne, jednak poczułyśmy się skołowane, bo skoro nazwał ją „Sil”, może nasze wrażenie, że patrzył na nas inaczej, było mylne, a tylko umierałyśmy z pragnienia, aby okazało się prawdą, i już nam odbijało. Zaczęłyśmy iść. Okrążyć gliniankę nie było łatwo: kiedy siedziało się na plaży, wyglądała na znacznie mniejszą. A była ogromna. Mogła mieć jakieś trzysta metrów długości. Diego i Silvia posuwali się szybciej niż my i widziałyśmy ich ciemne głowy, wyłaniające się miarowo, jakby złocone w promieniach słońca, takie błyszczące, i śliskie ramiona wzbijające strużki wody. W pewnym momencie musieli się zatrzymać, patrzyłyśmy na to z brzegu – my, w pełnym słońcu, z kurzem przyklejonym do spoconych ciał, niektóre z nas z bólem głowy od upału i silnego światła bijącego po oczach, idąc, jakbyśmy wspinały się pod górę – widziałyśmy, że zatrzymują się i rozmawiają. Silvia śmiała się, przechylając głowę do tyłu i poruszając rękami, żeby się nie zanurzyć. Nie dało się przepłynąć aż tylu metrów za jednym zamachem, nie byli zawodowcami. Jednak Natalia odniosła wrażenie, że nie zatrzymali się tylko dlatego, że się zmęczyli, lecz przyszło jej do głowy, że spiskują. „Ta suka coś kombinuje”, stwierdziła i dalej ruszyła w stronę Maryi Dziewicy, którą w grocie ledwo było widać.
Diego i Silvia dopłynęli dokładnie w chwili, gdy skręcałyśmy w prawo, żeby przejść ostatnie pięćdziesiąt metrów dzielące nas od groty. Z pewnością widzieli, że ciężko dyszymy, spod pach jedzie nam cebulą, a włosy przyklejają się do skroni. Dokładnie się nam przyjrzeli, roześmieli się tak samo jak wtedy, kiedy przestali płynąć, i znowu rzucili się do wody, żeby z całą prędkością zawrócić do małej plaży. I tyle. Pośród chlupotu dobiegły nas ich drwiące wybuchy śmiechu. „Cześć, dziewczyny!”, zawołała triumfalnie Silvia, zanim odpłynęła, a my stałyśmy skostniałe pomimo upału, dziwna rzecz, skostniałe i zgrzane jak nigdy, z uszami płonącymi od nienawiści, obserwując, jak się oddalają i śmieją z nas, głupich, nieumiejących pływać, i domyślają się, że plujemy sobie w brodę. Upokorzone, pięćdziesiąt metrów od Maryi Dziewicy, której nikt już nie chciał oglądać, której żadna z nas nigdy nie chciała oglądać. Popatrzyłyśmy na Natalię. Była tak nabuzowana, że nie uroniła nawet jednej łzy. Stwierdziłyśmy, że musimy wracać. Odparła, że nie, chce zobaczyć Maryję Dziewicę. Byłyśmy zmęczone i zawstydzone, usiadłyśmy, żeby zapalić, powiedziałyśmy, że na nią zaczekamy.
Nie było jej dość długo, jakieś piętnaście minut. Dziwne: czyżby się modliła? Nie zapytałyśmy, dobrze wiedziałyśmy, jaka jest, kiedy się wkurzy, kiedyś jedną z nas ugryzła w ataku furii, naprawdę, został jej potem ogromny ślad widoczny przez prawie tydzień. Wróciła do nas, poprosiła o sztacha – nie lubiła palić całych papierosów – i zaczęła iść. Ruszyłyśmy za nią. Widziałyśmy, jak na plaży Silvia i Diego wycierają się nawzajem, nie słyszałyśmy ich zbyt dobrze, ale się śmiali, i naraz krzyk Silvii: „Nie gniewajcie się dziewczyny, to był żart”.
Natalia nagle się odwróciła. Była cała pokryta kurzem. Miała go nawet w oczach. Popatrzyła na nas badawczo. Uśmiechnęła się i powiedziała:
– To nie Maryja Dziewica.
– Co takiego?
– Ma biały płaszcz, dla niepoznaki, ale to wcale nie Maryja Dziewica. Tylko czerwona kobieta, z gipsu, i goła. Ma czarne sutki.
Wystraszyłyśmy się. Zapytałyśmy, kto to w takim razie jest. Powiedziała, że nie wie, to coś brazylijskiego. Dodała też, że o coś ją poprosiła. I że ta czerwień była naprawdę dobrze namalowana i błyszczała, przypominała farbę akrylową. Że figura miała bardzo piękne włosy, czarne i długie, ciemniejsze i bardziej jedwabiste niż te u Silvii. I że kiedy podeszła, fałszywy biały dziewiczy płaszcz sam opadł, a nawet go nie dotknęła, jakby rzeźba chciała, żeby Natalia ją rozpoznała. I wtedy o coś ją poprosiła.
Nic jej nie odpowiedziałyśmy. Czasami robiła takie szalone rzeczy, jak z tą miesiączką w kawie. Ale potem jej przechodziło.
Do plaży dotarłyśmy w bardzo zwarzonych humorach i chociaż Silvia i Diego starali się nas rozśmieszyć, nic im z tego nie wychodziło. Widziałyśmy, jak ogarnia ich poczucie winy. Przepraszali i poprosili o wybaczenie. Przyznali, że to był żart w złym guście, słaby, wymyślony, żeby nas zawstydzić, wdeptać w ziemię, pogrążyć. Z lodóweczki, którą zawsze zabieraliśmy nad gliniankę, wyjęli dobrze schłodzone piwo i kiedy Diego sięgnął po otwieracz w kształcie breloczka do kluczy, usłyszeliśmy pierwsze warczenie. Było takie głośne, wyraźne i mocne, że zdawało się dobiegać z bardzo bliska. Jednak Silvia wstała i wskazała palcem skarpę, zza której miałby wyłonić się właściciel. Stał tam jakiś czarny pies. Chociaż pierwsze słowa Diega brzmiały: „To koń”, ledwie skończył je wypowiadać, pies zaszczekał, a jego szczekanie wypełniło popołudnie i mogłyśmy przysiąc, że zmarszczyło nieco powierzchnię wody w gliniance. Był wielki jak źrebak, całkiem czarny i ewidentnie zamierzał zbiec na dół. I nie był jedyny. To pierwsze warczenie dobiegło nas z tyłu, z końca plaży. A tam, bardzo niedaleko, szły trzy śliniące się psy źrebaki, ich boki unosiły się i opadały, wystawały im żebra, były wychudzone. Nie należały do właściciela, pomyślałyśmy, to psy, o których mówił kierowca autobusu, dzikie i niebezpieczne. Diego psyknął do nich „Pst!”, żeby nad nimi zapanować, Silvia powiedziała: „Nie wolno pokazać, że się ich boimy”, a wtedy Natalia, wkurzona, nareszcie zalana łzami, wrzasnęła: „Zasrane ważniaki, ty jesteś czarna i masz płaską dupę, a ty jesteś gnojek, i to są moje psy!”.
Jeden stał o pięć metrów od Silvii. Diego nawet nie słyszał słów Natalii: stanął przed swoją dziewczyną, żeby ją osłonić, ale wtedy za nim pojawił się drugi pies, i jeszcze dwa mniejsze, które ujadając, spuściły się ze skarpy, zza której nie wychynął właściciel, i nagle rozległo się wycie, z głodu czy z nienawiści, nie wiedziałyśmy. To, co wiedziałyśmy, z czego natychmiast zdałyśmy sobie sprawę, bo było takie oczywiste, to że psy nawet na nas nie spojrzały. Na żadną z nas. Nie zwracały na nas uwagi, jakbyśmy nie istniały, jakby tam nad glinianką znajdowali się tylko Diego i Silvia. Natalia włożyła podkoszulkę i spódnicę, szepnęła, żebyśmy też się ubrały, a potem wzięła nas za ręce. Doszła aż do żelaznej łukowatej furtki, wychodzącej na wylotówkę, i dopiero tam rzuciła się pędem na przystanek 307, a my za nią. Jeśli pomyślałyśmy, żeby poszukać pomocy, to tego nie powiedziałyśmy. Jeśli pomyślałyśmy, żeby zawrócić, to też tego nie powiedziałyśmy. Kiedy już przy wylotówce dobiegły nas krzyki Silvii i Diega, pomodliłyśmy się ukradkiem, żeby żadne auto nie zatrzymało się i nikt inny też ich nie usłyszał; czasami, jako że byłyśmy takie młode i śliczne, oferowano nam darmową podwózkę do miasta. Przyjechał autobus 307 i wsiadłyśmy spokojnie, żeby nie budzić podejrzeń. Kierowca zapytał, co u nas słychać, a my odparłyśmy, że dobrze, wporzo, wszystko spoko, wszystko spoko.
Tamtego wieczoru Juancho był napruty i krążył po chodniku, udając twardziela, chociaż w dzielnicy już nikt nie czuł się zagrożony czy choćby zaniepokojony jego pijacką obecnością. W połowie kwartału ulic Horacio mył samochód jak w każdą niedzielę, w szortach i klapkach, z wypiętym, sterczącym brzuchem, siwym zarostem na klatce piersiowej i radiem nastawionym na mecz. Na rogu Hiszpanie ze sklepiku „Wszystko za peso” sączyli mate; termos stał na ziemi między dwoma składanymi krzesełkami, które wyciągnęli na dwór, ponieważ było ładne słońce. Po drugiej stronie ulicy chłopaki Coki na progu pili piwo, a grupa świeżo wykąpanych i nazbyt wymalowanych dziewcząt plotkowała w drzwiach garażu Valerii. Wcześniej mój tata próbował powiedzieć sąsiadom dobry wieczór i jakoś nawiązać z nimi rozmowę, jednak jak zwykle wycofał się w głąb domu ze spuszczoną głową, lekko zirytowany, gdyż był dobrym człowiekiem, ale nie miał gadki; każdego niedzielnego wieczoru mówił to samo.
Mama popatrywała przez okno. Nudziła ją niedzielna telewizja, ale nie chciało się jej wychodzić. Wyglądała przez szczeliny w półprzymkniętych żaluzjach i co jakiś czas prosiła nas o herbatę albo ciastko, albo aspirynę. Mój brat i ja w niedziele zwykle siedzieliśmy w domu; czasami, w nocy, robiliśmy rundkę po centrum, o ile tata pożyczył nam auto.
Mama zobaczyła go pierwsza. Szedł od rogu Tuyutí, środkiem ulicy, z wyładowanym po brzegi wózkiem z supermarketu, i był jeszcze bardziej podpity niż Juancho, a jednak radził sobie z pchaniem nagromadzonych śmieci, butelek, kartonów, książek telefonicznych. Zataczając się, przystanął przed autem Horacia. Tamtego wieczoru było gorąco, lecz mężczyzna nosił stary zielonkawy pulower. Musiał mieć z sześćdziesiąt lat. Zatrzymał wózek przy krawężniku, obszedł auto i stanąwszy dokładnie na linii wzroku mamy, spuścił spodnie.
Przywołała nas do siebie głośnym krzykiem. Wszyscy troje, mój brat, tata i ja, podeszliśmy bliżej i popatrzyliśmy przez szczeliny w żaluzjach. Mężczyzna, który pod niechlujnymi spodniami od garnituru nie miał majtek, zesrał się na chodniku: kupa była rzadka, niemal jak przy biegunce, i ogromna; smród dotarł aż do nas, jechało od niego i gównem, i alkoholem.
Biedny człowiek, odezwała się mama. Co za nędza, jak to się można stoczyć, stwierdził tata.
Horacio osłupiał, ale widać było, że zaczyna się wkurzać, bo szyja mu poczerwieniała. Jednak zanim zdołał zareagować, Juancho biegiem przeciął ulicę i popchnął mężczyznę, który nie zdążył jeszcze wyprostować się ani podciągnąć spodni. Staruszek wpadł we własną kupę i umazał sobie pulower i prawą rękę. „Aj”, wyszeptał tylko.
– Pieprzony czarnuchu! – wydarł się na niego Juancho. – Ty gnoju, gównojadzie, nie będziesz tu przyłaził srać nam po dzielnicy, łachudro jedna!
Kopnął go, leżącego. Sam też upaćkał stopy kupą, nosił klapki.
– Wstajesz, skurczybyku, wstajesz i szorujesz Horaciowi chodnik, nie ma tu srania, spierdalaj do swoich slumsów, skurwysynu w mordę jebany.
I dalej go kopał po piersiach, po plecach. Mężczyzna nie mógł się podnieść; wyglądał, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Nagle wybuchnął płaczem.
Nic takiego się nie stało, rzucił tata. Jak może tak upokarzać tego biedaka, stwierdziła mama, po czym wstała i ruszyła do drzwi. Poszliśmy za nią. Nim dotarła do chodnika, Juancho zdążył podnieść pochlipującego i przepraszającego mężczyznę i próbował wetknąć mu w ręce szlauch, którym Horacio mył samochód, żeby sprzątnął swoją kupę. Cały kwartał ulic cuchnął. Nikt nie miał odwagi się zbliżyć. Horacio rzucił: „Juancho, przestań”, ale po cichu.
Do akcji wkroczyła moja mama. Wszyscy czuli przed nią respekt, a zwłaszcza Juancho, gdyż zwykła mu dawać parę drobnych na wino, ilekroć ją prosił; pozostali odnosili się do niej z szacunkiem, ponieważ była kinezjolożką, lecz myśleli, że jest lekarką, i mówili na nią doktorka.
– Daj spokój. Niech sobie idzie i już. My posprzątamy. Jest pijany, nie wie, co robi, nie ma powodu go bić.
Staruszek spojrzał na mamę, a ona zwróciła się do niego: „Proszę pana, niech pan przeprosi i odjedzie”. On coś wymamrotał, odrzucił szlauch i z ciągle opuszczonymi spodniami chciał odciągnąć wózek.
– Doktorka darowuje ci życie, czarny cwaniaczku, ale wózka nie zabierzesz. Zapłacisz za ten chlew, łajzowaty dupku, tutaj na dzielni się nie świni.
Mama próbowała powstrzymać Juancha, ale był pijany i wnerwiony i wznosił okrzyki bojowe, a w oczach nie zostało mu ani trochę bieli, tylko czerń i czerwień, jak kolory szortów, które miał na sobie. Stanął przed wózkiem i nie pozwolił mężczyźnie go ruszyć. Bałam się, że dojdzie do kolejnej bójki – a raczej tego, że Juancho znowu spuści mu łomot – lecz mężczyzna jakby się ocknął. Zasunął suwak w spodniach – nie miały guzika – i środkiem jezdni, jak poprzednio, odszedł w stronę ulicy Catamarca; wszyscy odprowadzali go wzrokiem, Hiszpanie szeptali „coś okropnego”, synowie Coki podśmiewali się, a spośród dziewczyn stojących w drzwiach garażu Valerii jedne nerwowo chichotały, inne zaś pospuszczały głowy, jakby się wstydziły. Horacio rzucał pod nosem kurwami. Juancho wyciągnął z wózka jakąś butelkę i cisnął nią w mężczyznę, jednak przeleciała bardzo daleko od niego i roztrzaskała się o asfalt. Mężczyzna, usłyszawszy hałas, wzdrygnął się, odwrócił i zawołał coś niezrozumiałego. Nie wiedzieliśmy, czy mówi w obcym języku (ale jakim?), czy po prostu jest zbyt pijany, żeby wyraźnie artykułować słowa. Jednak zanim oddalił się zygzakiem, uciekając przed Juanchem, który gonił go z wrzaskiem, zupełnie przytomnie popatrzył na moją mamę i dwukrotnie skinął głową. Jeszcze coś powiedział, wywracając oczami i obejmując spojrzeniem cały kwartał ulic, a nawet więcej. Potem zniknął za rogiem. Juancho, za bardzo narąbany, nie pobiegł za nim. Tylko dalej się wydzierał, i to długo.
Weszliśmy do domu. Sąsiedzi pewnie wałkowali ten temat przez cały wieczór, a nawet tydzień. Horacio sięgnął po szlauch, cały wkurwiony, i zasrane czarnuchy, zasrane czarnuchy.
W tej dzielnicy już nie da się żyć, stwierdziła mama i zamknęła żaluzję.
Ktoś, prawdopodobnie sam Juancho, odprowadził wózek na róg ulicy Tuyutí i zostawił go przed opuszczonym domem doñi Rity, zmarłej rok wcześniej. Po kilku dniach nikt nie zwracał na niego uwagi. Z początku jeszcze tak, gdyż spodziewano się, że przybysz ze slumsów – no bo niby kim innym mógłby być – po niego wróci. Jednak się nie pojawił i nikt nie wiedział, co zrobić z jego rzeczami. Więc tam zostały i któregoś dnia zmokły na deszczu, a wilgotne kartony zbutwiały i śmierdziały. W tym syfie cuchnęło coś jeszcze, prawdopodobnie psująca się żywność, lecz obrzydzenie nie pozwalało nikomu go sprzątnąć. Wystarczyło omijać go z daleka, chodzić pod ścianami domów i nie patrzeć. W dzielnicy zawsze unosił się smród zielonkawego szlamu, zbierającego się w rynsztokach wzdłuż chodników oraz od strony Riachuelo, ilekroć zawiał stamtąd pewien określony wiatr, szczególnie o zmierzchu.
Wszystko zaczęło się po jakichś piętnastu dniach od pojawienia się wózka. A może i wcześniej, jednak potrzebne było nagromadzenie nieszczęść, aby w dzielnicy zdano sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Pierwszy był Horacio. Miał w centrum knajpę, dobrze mu szło. Którejś nocy, kiedy podliczał kasę, weszli złodzieje i wszystko zabrali. Zdarza się. Jednak tej samej nocy, kiedy złożywszy wcześniej doniesienie – na próżno, jak w większości kradzieży, między innymi dlatego, że dranie przyszli zamaskowani – poszedł do bankomatu, żeby wypłacić forsę, odkrył, że na koncie nie ma ani jednego peso. Zwrócił się do banku, narobił rabanu, skopał drzwi, chciał rzucić się pracownikowi do gardła i dotarł nawet do kierownika oddziału, a następnie do przedstawiciela sieci bankowej. Jednak nic to nie dało: pieniędzy nie było, ktoś je podjął, a Horacio z dnia na dzień został zrujnowany. Sprzedał samochód. Dano mu mniej, niż się spodziewał.
Obaj synowie Coki stracili pracę w warsztacie samochodowym przy alei. Bez wypowiedzenia; właściciel nawet im się nie tłumaczył. Rzucili mu parę kurew, a on wyniósł ich na kopach. W dodatku Coce nie przyznano renty. Chłopaki przez tydzień szukali pracy, po czym zabrali się do wydawania swoich oszczędności na piwo. Coca położyła się do łóżka, mówiąc, że chce umrzeć. Nigdzie nie dawano im na krechę. Nawet na autobus nie mieli.
Hiszpanie musieli zamknąć sklepik. Bo nie chodziło tylko o synów Coki albo o Horacia; każdy sąsiad nagle, w ciągu paru dni, stracił wszystko. Towar z kiosku w tajemniczy sposób zniknął. Taksówkarzowi ukradziono auto. Mąż i jedyny żywiciel rodziny Mari, cieśla, spadł z rusztowania i umarł. Dziewczęta musiały odejść z prywatnych szkół, gdyż rodzice nie mogli za nie płacić: dentysta nie miał już klienteli, modystka podobnie, a rzeźnikowi spięcie elektryczne przepaliło wszystkie lodówki.
Po dwóch miesiącach nikt w dzielnicy nie miał już telefonu, bo nie było go stać. Po trzech musiano odłączyć kable elektryczne, z powodu braku opłat za światło. Synowie Coki poszli kraść i jeden z nich, ten mniej wprawny, wpadł w łapy policji. Drugi którejś nocy nie wrócił; może został zabity. Taksówkarz piechotą zapuścił się na drugą stronę alei. Tam, opowiadał, wszystko było w najlepszym porządku. Jeszcze przez trzy miesiące po tym, jak się to wszystko zaczęło, w sklepach po drugiej stronie dawano na zeszyt. W końcu jednak przestano.
Horacio wystawił dom na sprzedaż.
Wszyscy zamykali drzwi na stare kłódki, bo na alarmy ani skuteczniejsze zamki nie było forsy; z domów zaczęły znikać rzeczy, telewizory i odbiorniki radiowe, i wieże stereo, i komputery, i widać było, jak niektórzy sąsiedzi, we dwóch albo trzech, taszczą AGD w wózkach z supermarketów albo na własnych barkach. Wszystko zawozili do lombardów albo sklepów z używanym sprzętem po drugiej stronie alei. Tymczasem inni sąsiedzi zorganizowali się i kiedy próbowano wyważyć im drzwi, ściskali w dłoniach scyzoryki albo rewolwery, o ile takowe mieli. Cholo z warzywniaka za rogiem zdzielił taksówkarza w łeb żelaznym prętem, którego używał przy grillu. Początkowo grupa kobiet skrzyknęła się, żeby rozdawać jedzenie pozostałe w zamrażarkach, jednak kiedy wyszło na jaw, że niektóre kłamały i chowały je dla siebie, dobrą wolę diabli wzięli.
Coca zjadła swojego kota, a następnie popełniła samobójstwo. Trzeba było pójść do siedziby opieki społecznej przy alei, żeby wywieziono ciało i pochowano je za friko. Jeden z tamtejszych pracowników chciał się dowiedzieć czegoś więcej, opowiedziano mu, i przyjechała telewizja z kamerami, żeby nagrać materiał dotyczący lokalnego pecha, który trzy kwartały ulic w dzielnicy pogrążył w nędzy. Przede wszystkim chciano ustalić, dlaczego sąsiedzi mieszkający dalej, o cztery przecznice na przykład, nie byli solidarni.
Przybyli asystenci społeczni i rozdali jedzenie, lecz jedynie wywołali kolejne wojny. Po pięciu miesiącach nie przyjeżdżała nawet policja i ci, którzy jeszcze chodzili oglądać telewizję na odbiornikach wystawionych w salonach ze sprzętem AGD przy alei, opowiadali, że w wiadomościach nie mówiono o niczym innym. Jednak nagle zostali odizolowani, gdyż ci z alei kazali im się wynosić, kiedy tylko ich rozpoznawali.
Mówię „zostali”, gdyż my mieliśmy i telewizję, i prąd, i gaz, i telefon. Zapewnialiśmy, że nie, i mieszkaliśmy tak samo pozamykani jak inni; jeśli mijaliśmy kogoś, kłamaliśmy: zjedliśmy psa, zjedliśmy rośliny, Diego – mój brat – wziął na krechę w sklepie o dwadzieścia przecznic stąd. Mama, żeby wyjść do pracy, skakała po dachach (w dzielnicy, w której wszystkie domy były niskie, nie było to takie trudne). Tata nadal mógł podejmować swoją emeryturę z bankomatu, a za media płaciliśmy online, gdyż jeszcze mieliśmy internet. Nie zostaliśmy okradzeni; może przez szacunek dla doktorki albo bardzo dobre działania z naszej strony.
To Juancho, zwędziwszy alkohol z odległego supermarketu, siedząc na chodniku i pijąc wino z gwinta, zaczął krzyczeć i rzucać kurwami. „To przez ten pieprzony wózek, wózek tego śmierdziela ze slumsów”. Całe godziny krzyczał, całe godziny chodził po ulicy, walił w drzwi i okna: „To ten wózek, to wina tego starucha, trzeba po niego iść, zasrani tchórze, zrobił nam macumbę”. Po Juanchu bardziej było widać, że jest głodny, niż po wszystkich pozostałych, gdyż nigdy niczego nie miał i żył z datków, jakie uzbierał każdego dnia, dzwoniąc do drzwi (zawsze coś mu dawano, ze strachu albo z litości, kto to wie). Tamtej nocy podpalił wózek, a sąsiedzi z okien obserwowali płomienie. Juancho miał trochę racji. Wszyscy myśleli, że to przez niego. Przez coś, co było w środku. Coś zaraźliwego, co się przywlokło ze slumsów.
Tej samej nocy tata zebrał nas w jadalni na naradę. Powiedział, że musimy się wynieść. Że zorientują się, że jesteśmy uodpornieni. Że Mari, sąsiadka mieszkająca obok, coś podejrzewa, bo raczej trudno było ukryć zapach jedzenia, chociaż gotowaliśmy, pilnując, żeby dym albo zapach nie wydostał się spod drzwi uszczelnionych taśmą. Że szczęście w końcu nas opuści, że wszystko gnije. Mama zgodziła się z nim. Stwierdziła, że widziano ją, jak skacze z dachu od strony podwórza. Nie ma pewności, ale czuła się obserwowana. Diego również. Opowiedział, że pewnego wieczoru, unosząc żaluzje, zobaczył, jak kilkoro sąsiadów ucieka, ale że inni patrzyli na niego wyzywająco; ze złością, już oszaleli. Prawie nikt nas nie widywał, gdyż żyliśmy w zamknięciu, jednak chcąc dalej udawać, musieliśmy szybko się wynieść. I nie byliśmy wychudzeni ani mizerni. Tylko przerażeni, jednak strach nie przypomina rozpaczy.
Wysłuchaliśmy planu taty, który nie wydał się nam zbyt rozsądny. Mama przedstawiła swój, nieco lepszy, ale też nic takiego. Przyjęliśmy plan Diega: mój brat zawsze potrafił myśleć jasno i bardziej trzeźwo.
Poszliśmy do łóżek, jednak żadne nie mogło zasnąć. Długo kręciłam się w pościeli, aż na koniec zapukałam do drzwi pokoju brata. Zastałam go siedzącego na podłodze. Był bardzo blady, jak my wszyscy, z braku słońca. Zapytałam, czy uważa, że Juancho ma rację. Skinął głową.
– Mama nas uratowała. Widziałaś, jak ten facet na nią spojrzał, zanim odszedł? Uratowała nas.
– Na razie – powiedziałam.
– Na razie – odpowiedział.
Tamtej nocy poczuliśmy zapach przypalonego mięsa. Mama była w kuchni; poszliśmy ją zrugać, oszalała, piec befsztyk na grillu o tej porze, zorientują się. Jednak mama stała przy kuchennym blacie i dygotała.
– To nie jest zwykłe mięso – rzuciła.
Uchyliliśmy lekko żaluzję i popatrzyliśmy w górę. Zobaczyliśmy, że dym pochodzi z tarasu domu naprzeciwko. I jest czarny, i pachnie jak żaden inny znany dym.
– Przeklęty stary skurwiel ze slumsów – powiedziała mama i zaczęła płakać.
I am terrified by the dark thing
That sleeps in me;
All day I feel its soft, feathery turnings, its malignity1.
Sylvia Plath
Josefina pamiętała upał i ścisk wewnątrz renaulta 12, jakby ta podróż odbyła się zaledwie kilka dni wcześniej, a nie kiedy miała sześć lat, zaraz po Bożym Narodzeniu, w duszny i słoneczny styczniowy dzień. Ojciec prowadził, niemal się nie odzywając; matka siedziała na przednim fotelu, na tylnym zaś tkwiła ona, uwięziona między swoją siostrą a babcią Ritą, która obierała mandarynki, od czego w samochodzie roznosił się zapach przegrzanych owoców. Jechali na wakacje do Corrientes, w odwiedziny do wujostwa ze strony matki, ale była to zaledwie część ważnego planu, którego Josefina nie mogła się domyślać. Pamiętała, że nikt nie kwapił się do rozmowy; babcia i matka założyły ciemne okulary i otwierały usta jedynie po to, żeby przestrzec ojca, kiedy jakaś ciężarówka przejeżdżała za blisko ich auta, albo poprosić, by zwolnił, gdyż w każdej chwili spodziewały się wypadku.
Bały się. Stale się bały. Latem, kiedy Josefina i Mariela chciały się wykąpać w plastikowym baseniku, babcia Rita napełniała go na głębokość zaledwie dziesięciu centymetrów i siedząc na patiu w cieniu cytrynowca, pilnowała swoich baraszkujących wnuczek, aby zdążyć na czas, gdyby się topiły. Josefina pamiętała, że mama zalewała się łzami i bladym świtem wzywała lekarzy i pogotowie, jeśli ona lub siostra miały kilka kresek temperatury. Albo gdy łapały lekki katar, nie puszczała ich do szkoły. Nigdy nie pozwalała im spać u koleżanek i niechętnie się zgadzała, żeby poszły się pobawić na dworze, a jeśli już, to widziały, jak nad nimi czuwa, wyglądając zza firanki przez okno. Czasami Mariela w nocy płakała, mówiła, że pod łóżkiem coś się rusza, i nigdy nie mogła zasnąć przy zgaszonym świetle. Josefina jako jedyna niczego się nie bała, podobnie jak jej ojciec. Do czasu tamtej podróży do Corrientes.
Ledwo pamiętała, ile dni spędzili u wujostwa, czy byli na bulwarze albo czy spacerowali po deptaku. Za to doskonale przypominała sobie wizytę u doñi Irene. Tamtego dnia niebo było zachmurzone, a powietrze parne i ciężkie, jak zawsze przed burzą w Corrientes. Ojciec nie poszedł z nimi; doña Irene mieszkała niedaleko wujostwa i wszystkie cztery, w towarzystwie cioci Clarity, wybrały się piechotą. Nie nazywano jej czarownicą, mówiono o niej Señora; jej dom miał od frontu piękne patio, trochę zbyt gęsto obsadzone roślinami, na którym niemal pośrodku znajdowała się pomalowana na biało cysterna na deszczówkę; widząc ją, Josefina wyrwała się babci i nie słysząc okrzyków paniki, pobiegła, żeby popatrzeć na nią z bliska i do niej zajrzeć. Nie zdołały jej zatrzymać, dopóki nie zobaczyła głębokiego dna.
Matka wymierzyła Josefinie policzek, a ona byłaby się rozpłakała, gdyby nie przywykła do takiego nerwowego karcenia, które kończyło się szlochaniem i przytulaniem, i „córeńko, córciu kochana, a gdyby coś ci się stało”. Coś, czyli co, pomyślała Josefina. Przecież wcale nie zamierzała się tam rzucać. Przecież nikt by jej nie wepchnął. Przecież chciała tylko zobaczyć, czy woda odbije jej twarz, jak to zawsze bywało w studniach z bajek; jej twarz niczym księżyc z jasnymi włosami w czarnej toni.
Josefina miło spędziła tamto popołudnie w domu Señory. Matka, babcia i siostra siedziały na ławkach, a jej pozwoliły myszkować wśród darów i świecidełek zgromadzonych przed ołtarzem. Tymczasem ciocia Clarita, paląc, czekała z szacunkiem na patiu. Señora coś mówiła albo się modliła, lecz Josefina nie potrafiła sobie przypomnieć niczego dziwnego, ani śpiewów, ani okadzania, ani nawet tego, czy ich dotykała. Tylko szeptała na tyle cicho, żeby ona nie usłyszała, co mówi, ale jej to nie obchodziło: na ołtarzu odkryła buciczki dla niemowlęcia, bukiety kwiatów i suche gałązki, kolorowe i czarno-białe zdjęcia, krzyże przybrane czerwonymi wstążkami, obrazki świętych, dużo różańców – z plastiku, z drewna, z posrebrzanego metalu – oraz brzydkie figurki świętego, do którego modliła się babcia, San La Muerte, Świętego Umrzyka w postaci szkieletu z kosą, różnych rozmiarów i z różnych materiałów; czasami toporne, kiedy indziej rzeźbione z zachowaniem szczegółów, z czarnymi wgłębieniami na gałki oczne i szerokim uśmiechem.
Po jakimś czasie Josefina zaczęła się nudzić i Señora powiedziała: „Maleńka, może się prześpisz w fotelu, no idź”. Usłuchała i od razu zasnęła, na siedząco. Kiedy się obudziła, ciocia Clarita zdążyła już sobie pójść; zmęczyła się czekaniem. Musiały wracać same. Josefina pamiętała, że zanim wyszły, zamierzała znowu spróbować zajrzeć do wnętrza cysterny, ale się nie odważyła. Było ciemno i biała farba lśniła niczym kości Świętego Umrzyka; pierwszy raz obleciał ją strach. Kilka dni później wrócili do Buenos Aires. Pierwszej nocy, kiedy Mariela zgasiła nocną lampkę, Josefina nie mogła zasnąć.
Mariela spała smacznie w swoim łóżeczku na wprost niej, a lampka stała teraz na stoliku przy łóżku Josefiny, która zaczynała być senna dopiero wtedy, kiedy fosforyzujące wskazówki zegara z rysunkami postaci z serialu Hello Kitty pokazywały trzecią albo czwartą nad ranem. Mariela tuliła do siebie swojego pluszaka, a Josefina widziała, że w półmroku jego plastikowe oczy błyszczą jak ludzkie. Albo w środku nocy słyszała pianie koguta i przypominała sobie – tylko kto jej to mówił? – że taki dźwięk o tej porze oznacza, że ktoś umrze. I to pewnie miała być ona, więc mierzyła sobie tętno; nauczyła się tego od mamy, która zawsze, kiedy miały gorączkę, badała im puls. Jeśli był za szybki, Josefina tak się bała, że nawet nie miała odwagi zawołać rodziców na ratunek. Jeśli za wolny, kładła rękę na piersi, żeby sprawdzać, czy nie zamiera jej serce. Czasami zasypiała, licząc jego uderzenia, czujnie śledząc minutową wskazówkę. Pewnej nocy odkryła, że plama tynku na suficie, dokładnie nad jej łóżkiem – poprawka po zacieku – ma kształt twarzy z rogami, oblicze diabła. O tym już powiedziała Marieli, ale siostra, śmiejąc się, stwierdziła, że plamy są jak chmury i jeśli ktoś za bardzo się im przygląda, może się dopatrzeć różnych kształtów. A ona nie widzi żadnego diabła, dla niej to ptak na dwóch nogach. Innej nocy usłyszała rżenie konia albo osła… lecz dłonie zaczęły się jej pocić, kiedy pomyślała, że to musi być Alma Mula, duch zmarłej, który – zamieniony w muła – nie mógł zaznać spokoju i nocą wychodził sobie potruchtać. O tym opowiedziała ojcu; ten pocałował ją w głowę, powiedział, że to głupstwa, a wieczorem usłyszała, jak krzyczał do mamy: „Niech twoja stara przestanie opowiadać małej bzdury! Nie życzę sobie, żeby jej zapychała nimi głowę, zasrana durna baba!”. Babcia zaprzeczyła, jakoby coś jej opowiadała, i nie kłamała. Josefina nie miała pojęcia, skąd jej się to brało, ale czuła, że o tym wszystkim w i e, tak jak wiedziała, że nie może zbliżać ręki do płomienia kuchenki, bo się sparzy, albo że jesienią musi na bluzę wkładać kurteczkę, bo w nocy robi się chłodno.
Wiele lat później, siedząc przed jednym ze swoich kolejnych psychologów, próbowała sobie wytłumaczyć i zracjonalizować każdy dawny lęk: to, co Mariela powiedziała o plamie na tynku, mogło być prawdą; może usłyszała, jak babcia opowiada te historie, bo stanowiły część mitologii prowincji Corrientes; może jakiś sąsiad miał kurnik; może muł należał do właścicieli skupu butelek, którzy mieszkali za rogiem. Ale nie wierzyła w te wyjaśnienia. Mama zwykła chodzić z nią na sesje i tłumaczyć, że ona i jej matka były „strachliwe” i „miały fobie”; że zapewne mogły zarazić nimi Josefinę, ale już im lepiej, a Mariela przestała cierpieć na lęki nocne, tak więc „to z José” to kwestia czasu.
Jednak ów czas przeciągnął się na lata i Josefina znienawidziła ojca, bo któregoś dnia odszedł i zostawił ją samą z tymi kobietami, które teraz, po długim okresie niewychodzenia z domu, planowały wakacje i wyjazdy na weekend, podczas gdy jej robiło się niedobrze, ledwo dotarła do drzwi; nienawidziła tego, że musiała odejść ze szkoły i że matka towarzyszyła jej przy zdawaniu egzaminów na koniec każdej klasy; tego, że jedyni chłopcy, którzy je odwiedzali, byli kolegami Marieli; nienawidziła, kiedy mówili o „tym z José”, zniżając głos, a przede wszystkim nienawidziła spędzać całych dni w swoim pokoju, na lekturze opowiadań, nocami przeradzających się w koszmary. Przeczytała historię o Anahí i kwiecie puchowca i w snach objawiła się jej kobieta w płomieniach; przeczytała o urutaú i teraz przed zaśnięciem słyszała tego ptaka, który w rzeczywistości był zmarłą dziewczynką płaczącą pod jej oknem. Nie mogła pójść do dzielnicy La Boca, bo wydawało się jej, że pod powierzchnią wody czarnej rzeczki kryją się topielcy i z pewnością zechcą się wynurzyć, kiedy ona stanie na brzegu. Nigdy nie spała, mając jedną nogę odkrytą, bo spodziewała się muśnięcia czyjejś zimnej ręki. Kiedy jej mama musiała wyjść, zostawała pod opieką babci Rity, a jeśli spóźniała się więcej niż pół godziny, Josefina wymiotowała, gdyż mogło to oznaczać jedynie to, że zginęła w wypadku. Pędem przebiegała obok portretu nieżyjącego dziadka, którego nigdy nie poznała, bo czuła, że wodzi za nią czarnymi oczami, i nigdy się nie zbliżała do pokoju ze starym pianinem mamy, bo wiedziała, że kiedy nikt na nim nie gra, robi to diabeł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Przeraża mnie ta ciemna istota/ Uśpiona we mnie;/ Cały dzień czuję jej miękkie obroty i złośliwość – fragment wiersza Wiąz (Elm), przeł. Teresa Truszkowska. [wróć]