Kubryk pierwszy lewy. Wspomnienia z rejsu żaglowcem Dar Młodzieży do Japonii w 1983/84 r. - Jacek Lewandowski - ebook

Kubryk pierwszy lewy. Wspomnienia z rejsu żaglowcem Dar Młodzieży do Japonii w 1983/84 r. ebook

Jacek Lewandowski

4,5

Opis

Dziewiętnastoletni Jacek w 1983 roku został studentem Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Pierwszy semestr spędził na żaglowcu Dar Młodzieży, pokonując trasę Gdynia–Osaka–Gdynia. Książka jest pamiętnikiem spisanym podczas tego rejsu: razem z autorem zaglądamy do kubryka i mesy, pełnimy z nim wachty i zwiedzamy portowe miasta. Dzięki połączeniu jego młodzieńczej energii z umiejętnością dojrzałej, wnikliwej obserwacji powstała książka będąca nie tylko zbiorem wspomnień, ale również zapisem minionej epoki i konfrontacji polskich doświadczeń z nierzeczywistym wówczas światem Europy Zachodniej i Dalekiego Wschodu.

Jacek Lewandowski (ur. 1964)

Absolwent Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni (1988). Przeszedł wszystkie stopnie kariery oficerskiej, głównie w korporacjach naftowych British Petroleum i Chevron. Uzyskał dyplom kapitana żeglugi wielkiej w 1999 roku. Przez rok mieszkał i pracował w Singapurze. Jego życiową pasją są podróże po świecie, uwielbia dobrą literaturę i teatr, namiętnie uprawia kitesurfing.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 163

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (13 ocen)
7
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kandydatka

No i dostałem się. Na egzaminach przerażenie było ogromne. Większość już po pierwszej serii była rozczarowana, a część zwinęła żagle, nie czekając na pozostałe wyniki. „No, no, Kaźmirz, popłyniemy na kandydatkę, ale na kutrach torpedowych w jesiennym poborze” – słyszałem rozgoryczone głosy.

Ja również skopałem pierwszą serię i strach mnie obleciał. Matka, stary belfer, zagnała mnie do matematyki, chcąc, abym dostał się chociaż na politechnikę. Jednak los chciał inaczej. W drugiej serii poprawiłem wyniki. Kiedy kumpel zadzwonił i powiedział, że jestem na liście zakwalifikowanych, rzuciłem podręczniki w kąt i pojechałem przekonać się na własne oczy, że prawdą jest ta wiadomość, na którą czekałem już zbyt długo.

Byłem pierwszym z mojej klasy, który dostał się na studia, więc, nie zwlekając, podążyłem odwiedzić kumpli z budy, rozpytując się o klisze do aparatu. Taką egzotyczną i historyczną podróż na Darze Młodzieży należało uwiecznić, to się zdarza raz w życiu.

Dwa tygodnie przed rejsem wcześnie rano polecono nam się stawić w domu studenckim (DS – przyp. red.) z bagażem, ale zaraz potem miejscowych odesłano do domów, bo trwały jeszcze egzaminy na inne wydziały. W południe na skwerze Kościuszki odbyło się spotkanie z dziekanem, który zapoznał nas z życiem studenta w Wyższej Szkole Morskiej. Byliśmy załamani, wszystkie wykłady obowiązkowe, olbrzymia liczba godzin tygodniowo, wszędzie mundurki, studium wojskowe itd.

Po tym nastąpiły zajęcia z ratownictwa morskiego w przyśpieszonym trybie. Aż dreszcz nas przeszywał, gdy pokazywano nam zdjęcia z ratowania tonących śmigłowcem, wykresy, po jakim czasie człowiek umiera przez utratę ciepła, jakie ryby można jeść na surowo, a nawet o ludożerstwie (!). Nie ma co, w niezłą kabałę się wplątałem.

Na molo w Sopocie uskutecznialiśmy wiosłowanie, pływanie w kapokach, stawianie tratwy ratunkowej i przebywanie w niej całymi godzinami. Do domu wracałem późno, wstawałem wcześnie, jadłem rzadko.

Aż nadszedł moment zaokrętowania. Ogromna liczba delikwentów biegała jeszcze, aby załatwić badania medyczne. Dzień wcześniej wydano nam sorty mundurowe – ile tego było! Mundury, drelichy, buty, szaliki, rękawiczki, koszule, czapki, a nawet krawat. No i oczywiście prawdziwy marynarski wór. Z potem na czole przytachałem go na chatę.

 

Pierwsza strona z oryginalnego dziennika pisanego w czasie rejsu

 

Każdy ze znajomych koniecznie chciał otrzymać kartkę pocztową, ale koniecznie i tylko z Japonii. Na statku miała odbywać się nauka, więc nabyłem zeszyty, wrzuciłem trochę przyborów do pisania, do golenia, ciuchy osobiste, wcisnąłem beret na skroń i pojechałem pod Dar.

A tam bieganina, zamieszanie, aż w końcu ustawiono nas, stu szesnatu jednakowo ubranych, ostrzyżonych i wystraszonych „wilków morskich”. Otrzymałem kubryk pierwszy lewy, cholernie ciasny, bo blisko dziobu, gdzie kołysanie pionowe jest największe. Przy mojej koi na piętrze znajdowały się dwa bulaje.

Dar Młodzieży to bardzo nowoczesny żaglowiec z rozbudowaną częścią hotelową i niezłymi warunkami sanitarnymi. Żarcie smaczne i obfite. Ale wszędzie strasznie ciasno. W dolnej koi pod wąskimi ławami były pomieszczenia na rzeczy, każdemu przypadała szafka o kubaturze pół metra sześciennego. W sumie byłem zadowolony, statek prezentował się wspaniale.

Cały czas pracowały wentylatory i agregaty, co dość mocno nas denerwowało, mimo że nasz kubryk był w miarę cichy. Wentylacja niewystarczająca. Dwudziestu chłopa potrafi tak zanieczyścić powietrze, że kotwicę można w powietrzu zawiesić. Bulaje nie zawsze są otwarte, zwłaszcza, gdy za burtą unosi się fetor z niedaleko stojących trawlerów rybackich.

Stan osobowy statku wraz ze stałą załogą wynosi sto osiemdziesiąt osób. Towarzystwo nawet fajne. Należymy do pierwszej wachty, a mnie jakimś przypadkiem wybrano kubrykowym albo sztubowym, jak kto woli. Muszę dbać o to, aby w kubryku było czysto i schludnie, czego nigdy nie da się zrobić, więc opierdzielają mnie regularnie. Żarcie dobre, posiłki cztery razy dziennie: o ósmej, dwunastej, siedemnastej i dwudziestej, a w morzu ma dojść piąty nocny oraz dodatki regeneracyjne w postaci mleka skondensowanego, słodyczy i owoców. Na podwieczorek dają nam cebulę przeciwko szkorbutowi. Całe jedzenie przywożą z Baltony. Dzień w dzień wyładowujemy tony żarcia, również kartony piwa i ciężkich alkoholi na planowane przyjęcia w portach.

Jest kilka osób, którzy przebywali już w murach uczelni wcześniej, a zostali z niej usunięci i zdawali ponownie, a także tacy, którzy powrócili z urlopów dziekańskich. Zwani są pokoleniem starego drelicha. Znają statek, układy i warunki na nim panujące, wzbudzają uśmiech swoim wyglądem i zachowaniem, a migają się od zajęć jak mogą.

Właśnie w tej chwili zrobiono nam alarm pożarowy, zamieszanie było nie lada. Na którejś ze ścian wywieszony był rozkład funkcji dla każdego z nas, lecz oczywiście nikomu nie chciało się z nim zapoznać na czas. Krzyki, bieganina, aż wszyscy zebrali się przed owym rozkładem. Niestety z powodu ogromnego tłoku nikt się niczego nie dowiedział. Dopiero donośny głos bosmana przywrócił porządek. Zostałem ratownikiem, mój sprzęt to aparat oddechowy z całym zestawem, podlegają mi tzw. wężowi i pomocnicy zaworowi.

Alarmy są dość często, bo codziennie. Dbają o to po tragedii Kudowy (statek Kudowa Zdrój zatonął w styczniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku – przyp. red.), no i mają pod opieką dużo młodych ludzi. Najchętniej robią je w pół godziny po położeniu się spać, właśnie wtedy, kiedy każdy już ułoży się wygodnie w koi, ubrany w piżamę i zaczyna zapadać w sen. Trzeba się zerwać, wrzucać na piżamę drelich, jakieś buty, łapać kapok i wybiegać na pokład.

Rano w kubrykach jest strasznie duszno, bulaje nie zawsze warto otwierać, a po włączeniu wentylacji zaczynają wpływać nieprzyjemne zapaszki z kuchni, więc już lepiej udusić się we własnych smrodach. Burta od nabrzeża jest burtą reprezentacyjną, nie można zbyt długo opierać się o reling, bo zaraz przeganiają. Natomiast burta od strony wody służy za miejsce do obierania ziemniaków oraz dla palaczy, tam można robić wszystko.

Nudzić się nie można, zawsze czekają kartony żarcia do wniesienia na pokład. Wczoraj przydzielono mnie do farbiarni, gdzie układałem masę proszków do prania, nosiłem pojemniki z farbą i przetaczałem beczki z rozpuszczalnikami. Długo tę przyjemność czułem w kręgosłupie i mięśniach. Zwłaszcza że na koniec chciałem się przejechać na pustej beczce po pokładzie. No i przyuważył mnie bosman, kazał mi sukinsyn dymać pięćdziesiąt pompek, a potem jeszcze robić rowerki na leżąco.

Skoro już piszę o karach, to najpopularniejsze są żabki, czyli skakanie przysiadami po pokładzie, pompki, podnoszenie na drążku, taczki, gdzie jeden trzyma drugiego za nogi, no i bieganie. Każde spóźnienie, każde przewinienie jest drobiazgowo egzekwowane. Jeden z bosmanów, taki z wąsem, w dziąsło szarpany, chyba znajdował przyjemność w oglądaniu kandydatów biegających wokół pokładu za przysłowiową niewinność, tudzież miłość do ojczyzny, jak kto woli. Zawsze to dla zdrowia i kondycji, ale jednak denerwujące.

Wyzwiska i obelgi sypią się gęsto i często, a są one niewybredne. Słychać: „Jeśli ten bosman w torbę kopany każe nam raz jeszcze chodzić po rejach, to mu jaja tępym gwoździem do taboretu przybiję”. Zwłaszcza z rana dają nam bobu. Rozespani, po drodze zapinający spodnie, bez koszul, z butami założonymi odwrotnie, stawiamy się na zbiórkę. Po odliczeniu zaczynamy przebieżkę wokół bulwaru, wracamy na statek, wspinamy się na sailing i z powrotem biegamy ze dwa okrążenia, w sumie będzie chyba półtora kilometra.

Różne osoby odwiedzają nasz statek. Bohdan Smoleń wzbudził sporą sensację. A kiedy Roman Wilhelmi przechadzał się po nabrzeżu, to grupa naszych chłopaków zebrana na dziobie krzyknęła do niego: „Nikuś!”. Gdy pan Roman się odwrócił w ich stronę, oni wydobyli z siebie charakterystyczne „No!”, podkręcając prawy wskazujący palec do góry, dokładnie jak w jego znanej scenie filmowej.

Coś do roboty jest zawsze. Jednego razu wydano nam skrobaczki do czyszczenia pokładu. Po prostu trzeba było zeskrobać cały pokład do czystych desek, a potem szczotkowanie i mycie. Do tego dochodzi mycie nadbudówek, oczyszczanie z brudu i wody szalup ratunkowych. Można też trafić na ubikację: „No chłopcy, wylizać mi kible na błysk!”.

Ludzie coraz bliżej się poznają, atmosfera robi się coraz przyjemniejsza, wesoła. Zbieranina z całej Polski, to i różne akcenty językowe, dialekty, no i poczucia humoru inne.

Od samego początku przygotowywano nas do pracy przy żaglach. Żmudne to i niebezpieczne. Początkowo szokiem było nazewnictwo żagli i lin, lecz z biegiem czasu orientacja polepszała się do perfekcji. Każdy, chcąc nie chcąc, wolał to ogarnąć, gdyż zagrożono, że kto nie będzie znał nazewnictwa, to mu obetną wyjście w Lizbonie. Instruktorem od nauki był Ciapek, morowy chłop. Nie jeździ po studentach jak inni, dowcipny, wyrozumiały i sympatyczny. Żagle jeszcze można przeżyć, ale lin jest grubo ponad sto, a każda bardziej wymyślna. „Wyluzować szot bom bram grota sztaksla!” – do diabła, gdzie to w ogóle znaleźć! Nazwalamy tych lin, plątają się po całym pokładzie szoty, fały, niderholery, brasy, halsy, gordingi, gejtawy itd. Później trzeba to wszystko klarować, składać i mocować. I za każdym razem powtarzać.

Oczywiście wchodzenie po wantach to główny gwóźdź programu. Stopniowo wchodziliśmy na marsa, sailing i bramsajling. Im wyżej, tym mocniej wieje, tym cieńsze są wyblinki i coraz bardziej stromo. A jest nawet wysoko, bo aż czterdzieści osiem metrów, czyli bodajże piętnaście pięter. Początkowo jeden przez drugiego, każdy gnał na górę, aby się pokazać i przeżyć to samemu. No, jestem ciekaw ilu takich ochotników na bram i bombram będzie podczas sztormu, ha, ha. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Któregoś dnia wydano nam pasy wysokościowe, które przypina się do metalowych lin biegnących wzdłuż rei. Właśnie, na reję wejść, to dopiero niełatwa rzecz, zwłaszcza, że perci (liny, na których się stoi pod reją) są bardzo nisko przeciągnięte. Trzeba się oburącz trzymać, a kiedy idzie się samemu wzdłuż rei i nie ma innych osób dla przeciwwagi, to czasem można na rękach zawisnąć. Po czasie czułem się na rejach dość swobodnie, mogę usiąść na niej okrakiem albo nawet usiąść na perci.

Razem z nami płynie ekipa japońskiej telewizji, którą mamy wysadzić w Le Havre. Wydają się nam szalenie śmieszni, nie tylko wyglądem, ale i zachowaniem. Włosy długie, poruszają się sprawnie, wszędzie ich pełno, filmują dosłownie wszystko, nawet jak kładziemy się spać, jak kąpiemy się pod prysznicem, apele, wykłady, no i oczywiście stawianie żagli. Wypytywaliśmy ich o życie w Japonii, o ceny, sztuki walki, nawet o ilość kanałów w telewizji. Graliśmy z nimi w karty i szachy. A oni starali się nas nauczyć powiedzonek grzecznościowych po japońsku, alfabetu, naszych imion zapisywanych po japońsku, które sobie potem każdy wypisywał długopisem na białym drelichu. Z jednym reporterem mieliśmy pierwszą lekcję angielskiego, na której nauczył nas popularnej w Japonii piosenki górniczej. Jest też ekipa polskiej telewizji (tzw. Telewizory – przyp. J.L.), ale jeszcze ich w akcji nie widzieliśmy.

Parę dni temu pobraliśmy buty wojskowe, wydano nam białe drelichy (dodatkowy komplet dostaniemy przed samą Japonią), sandały i czapki. Dostajemy dniówkę dolarową w kwocie jednego dolara i trzystu siedemdziesięciu pięciu centów dziennie. Poszaleć nie można, ale jednak zawsze coś. Jeszcze ostatnie tony żarcia: dwadzieścia dwa tysiące jajek, soki, mięso, owoce, proszki i mydła. Każdy dostaje po dwa mydła na miesiąc oraz jeden proszek na kubryk. Ostatnia pielęgnacja pokładu, malowanie relingów, szorowanie pokładu, mycie go mydlinami i piaskiem. Codzienne ktoś ze znajomych mnie odwiedzał, a rodzice co drugi dzień, w niedzielę nawet wypuścili nas do domów do wieczora, więc mogłem sobie jeszcze chwilę pomieszkać.

 

Ostatnie zdjęcie z rodzicami przed wypłynięciem