Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ahoj, szczury lądowe! Zapraszam na pokład!
Każdy z nas słyszał opowieści o kapitanach wielkich żaglowców, walczących z morskim żywiołem i broniących cennych towarów przed okrutnymi piratami. O przygodach czekających na morzu na każdego śmiałka, dla którego szara codzienność szczura lądowego to za mało. Ale jak naprawdę wygląda życie ludzi, którzy dzień w dzień przemierzają oceany na wielkich zbiornikowcach przewożących ropę naftową? Co się dzieje w portach położonych w najdalszych zakątkach świata? I czy w życiu współczesnego marynarza wciąż jest miejsce na romantyzm, fantazję i żądzę przygód? Odpowiedzi na te wszystkie pytania, a także wiele innych, ze swojego marynarskiego worka wyciągnie dla was człowiek, który wspiął się na sam szczyt marynarskiej kariery – kapitan Jacek Lewandowski.
Gdy grubo po północy impreza się kończy, ktoś rzuca hasło „wynosimy beczki!”. Dwóch z nas chwyta po beczce pełnej piwa, każda po 50 litrów, i taszczy je po schodach na górę. Nie mam zielonego pojęcia, czemu nikt nas nie zatrzymuje, nikt o nic nie pyta, nikt się nie dziwi. Aż trudno w to uwierzyć: środek nocy, centrum miasta, a tu ośmiu rozweselonych studentów toczy dwie beczki piwa w, jakby nie było, policyjnym państwie. Z oczywistych powodów nie możemy z nimi przejść przez bramę, której pilnują strażnicy, więc kilkadziesiąt metrów wcześniej przerzucamy je przez płot, a potem sprytnie szmuglujemy na statek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Niekiedy jestem zdumiony, jak niewiele osób tak naprawdę wie, jak wygląda praca na statkach handlowych. I to pomimo tego, że szacunkowo w różnych flotach świata pracuje kilkadziesiąt tysięcy polskich oficerów i marynarzy. Zdarzyło mi się usłyszeć pytania w stylu: „A co wy jecie na statku?” albo „Czy statek w nocy też płynie, czy rzuca kotwicę?”, albo „Czy macie na statku lekarza?”. Takie pytania zdumiewają nas, marynarzy, ale skoro tyle osób je zadaje, świadczy to o ogromnym deficycie wiedzy na temat pracy na morzu.
W tej książce próbuję przybliżyć życie na statku, które obserwowałem przez ponad 30 lat. Tak duże doświadczenie pozwala opowiedzieć o lękach, emocjach i perypetiach towarzyszących podczas wspinania się po szczeblach kariery. W przeszłości wystawiany na rozmaite próby życiowe, opisuję stopniowe dojrzewanie, ewolucję potrzeb, a także zmianę w widzeniu świata.
Pierwsze lata na morzu spędziłem na statkach do przewozu drobnicy, potem pracowałem już tylko na zbiornikowcach. Specyfika pracy na zbiornikowcach sprawia, że jest to zajęcie zupełnie inne od tego, czego można doświadczyć na większości statków. Niemniej jednak, by książka była przejrzystsza, nie opisuję tych różnic, tylko staram się pokazać takie życie na morzu, jakiego zasmakowałem.
A zatem: witam na burcie! Bo wszystko, co dzieje się na statku, przyjęło się określać słowami „na burcie”. Można powiedzieć również „witam na pokładzie”, w końcu po przekroczeniu burty wchodzi się właśnie na pokład.
Nawet jeśli na środku pustego oceanu widnokrąg wygląda jednakowo, w którąkolwiek stronę się spojrzy, to zawsze przed dziobem jest nadzieja na jakąś przygodę, a za rufą odpływające wspomnienia. „Świat za rufą” to nie tylko westchnienie za życiem marynarskim pozostawionym za płynącym statkiem, to również nostalgia za odkrywaniem egzotyki z tamtych lat.
Miłej lektury.
Jacek Lewandowski
Wysypuję dla Was z marynarskiego worka odpowiedzi na najróżniejsze pytania, które mogę sobie wyobrazić. Opiszę wszystko w jak najprostszych słowach, bez zadręczania technicznym nazewnictwem czy marynarskim żargonem. Niektóre opisy pewnie wzbudzą uśmiech, a może i sprzeciw u moich kolegów z morza, ale oni z pewnością zrozumieją, że to jedyna droga, aby trafić do szerokiego grona odbiorców.
Z przodu statku jest dziób, a tył nazywany jest rufą. Obie strony statku to burty, są więc lewa i prawa burta. Warto wiedzieć również, co to jest „wolna burta” – to część burty statku, która pozostaje nad powierzchnią wody przy danym zanurzeniu. Statki przewożące ciężkie ładunki są bardzo głęboko zanurzone i mają niską wolną burtę.
Podłogi to pokłady, a ściany to szoty. Większość statku stanowi część eksploatacyjna z ładowniami, zbiornikami i urządzeniami przeładunkowymi. Za częścią eksploatacyjną znajduje się maszynownia, która napędza jednostkę, zasila ją w prąd i wodę. Nad maszynownią umiejscowiona jest część mieszkalno-socjalna, potocznie zwana nadbudówką. Za nadbudówką stoi zaś ogromny komin.
Ostatni pokład, tuż przy rufie, po angielsku nazywa się Poop Deck, a poop po polsku to kupa. Skojarzenia nasuwają się same – tak, wypróżniało się kiedyś na rufie. Z tego samego powodu, z którego nigdy nie pluje się pod wiatr…
Przez wieki życie na żaglowcach toczyło się na głównym pokładzie, pod nim zaś się spało. Mimo że współczesne konstrukcje statków całkowicie odbiegają od swoich protoplastów i sekcje są podzielone na wiele wewnętrznych pokładów, to przyjęło się, że wszystko, co robi się na zewnątrz, robi się na pokładzie, a wewnątrz oznacza pod pokładem.
Monkey Island, czyli wyspa małp, to najwyżej położony pokład, znajdujący się ponad mostkiem nawigacyjnym. To rzeczywiście śmieszne określenie, ale wywodzi się z czasów, gdy obserwatorzy, by dotrzeć na tę wyspę, musieli się wspinać po olinowaniu jak małpy. Dziś prowadzą tam zwykłe schody, znajdują się tam maszty radarowe i urządzenia komunikacyjne, a miejsce to jest popularne wśród amatorów opalania. Monkey Island moglibyśmy nazwać bocianim gniazdem, jednakże określenie to nie przyjęło się na statkach handlowych, już częściej można je usłyszeć w romantycznym żeglarskim żargonie.
Chinatown to z kolei wąski, kilkunastometrowy pas, ciągnący się w poprzek pokładu, oddzielający nadbudówkę od stojącego za nią komina. Jest to strefa, do której nie dochodzi fala, stąd można w niej bezpiecznie składować rozmaite ciężkie części do maszyny, a także segregować i przechowywać śmieci. A dlaczego Chinatown? No cóż, chyba dlatego, że jest to miejsce wąskie, tkwiące pomiędzy dwiema wysokimi konstrukcjami i w związku z tym przywodzące na myśl uliczkę gdzieś w środku słynnej dzielnicy.
Przyjęło się, że statki są handlowe, a okręty wojenne, ale określenie okrętownictwo odnosi się do całej gałęzi przemysłu i dziedziny nauki, więc słowami statek i okręt będę posługiwać się zamiennie.
W czasach żaglowców, jeszcze zanim wprowadzono statki z napędem mechanicznym, nie było mechaników. A gdy już się pojawili, należało poprowadzić linię oddzielającą ich od reszty załogi, ustalono więc, że mechanicy to maszyna, a reszta pozostaje pokładem. Stąd nawigatorzy to potocznie oficerowie pokładowi, a mechanicy to oficerowie maszynowi.
Z biegiem czasu pomiędzy pokładem a maszyną wytworzyła się pewnego rodzaju rywalizacja. Jedni starają się udowodnić drugim, że to właśnie oni są tym ważniejszym i bardziej zapracowanym działem na okręcie. Każda grupa tworzy na burcie swoistą subkulturę z własnymi slangiem i przyzwyczajeniami. Zwykle między poszczególnymi grupami panują przyjazne stosunki, a spory kończą się jedynie na drobnych złośliwościach. Zdarza się jednak, że animozje i podziały utrudniają codzienną pracę.
Na burcie jest obsada oficerska i nieoficerska. Tradycyjnie działy na statku to pokład, maszyna i dodatkowo hotel. W sumie około 23 osoby. Liczba ta może być nieco mniejsza lub większa, zależnie od wymogów lub zasobności portfela armatorów.
Pokład to oficerowie pokładowi, czyli nawigatorzy (do których i ja się zaliczam) oraz marynarze. Są to w kolejności od najważniejszych funkcji: kapitan, starszy oficer (określany też jako pierwszy oficer albo chief z pokładu), drugi oficer i trzeci oficer. Wszyscy trzej oficerowie pełnią wachty na mostku nawigacyjnym, a więc kierują statkiem. Zajmują się też szeroko rozumianą eksploatacją okrętu, to znaczy załadunkiem, przewozem i wyładunkiem towarów oraz cumowaniem w portach. W następnych rozdziałach opiszę nieco dokładniej, czym każdy z nich się zajmuje.
Załoga pokładowa nieoficerska.
Bosman, czyli szef wszystkich marynarzy, prawa ręka pierwszego oficera, który koordynuje prace na pokładzie. Tradycyjnie jest to osoba najbardziej szanowana przez marynarzy, stanowiąca pomost między załogą a oficerami każdego z działów. Jeśli pojawia się jakakolwiek kwestia sporna, to głosem załogi zwyczajowo jest bosman.
Cieśla to tradycyjne stanowisko odziedziczone ze statków przewożących ładunki drobnicowe. Niegdyś zajmował się on konserwacją i przeglądem osprzętu na pokładzie. Obecnie ta funkcja ma rozmaite określenia, w zależności od rodzaju statku. No cóż, cieśla kojarzy się przecież z drewnem. Na zbiornikowcach nazywa się go pompmanem, czyli człowiekiem od pomp, który zajmuje się przeglądami, smarowaniem i drobnymi naprawami. Wymaga się od niego kwalifikacji ślusarza i spawacza.
Starsi marynarze, z reguły w liczbie trzech, wykonują trudniejsze prace pokładowe i cumownicze, obsługują urządzenia pokładowe oraz w razie potrzeby pełnią wachty z oficerami na mostku w charakterze sternika lub obserwatora.
Młodsi marynarze, również najczęściej w liczbie trzech, wykonują prostsze prace pokładowe i porządkowe. Przy trudnych warunkach nawigacyjnych pełnią dodatkowe funkcje na mostku.
Maszyna to oficerowie mechanicy. Są to, w kolejności od najwyższego rangą: starszy mechanik (określany też jako chief z maszyny lub chief mechanik), pierwszy mechanik, drugi mechanik i trzeci mechanik. Mechanicy zajmują się utrzymaniem, konserwacją, naprawami i przeglądami silnika głównego, agregatów i wszystkich urządzeń oraz instalacji na okręcie. Wszyscy trzej oficerowie mechanicy pełnią rotacyjnie wachty w maszynie, chociaż obecnie, dzięki większej automatyzacji, mogą pozostać w kabinach, gdzie mają ekrany kontrolne, który alarmują ich o wszelkich problemach w maszynie.
Załoga maszynowa nieoficerska.
Magazynier, nazywany również majstrem, czyli osoba z doświadczeniem spawacza i tokarza, potocznie złota rączka.
Motorzyści, najczęściej w liczbie dwóch, asystujący mechanikom przy naprawach urządzeń, wykonujący wszelkie prace pomocnicze i utrzymujący porządek w maszynie.
Oficer elektryk, choć na statkach bardziej zautomatyzowanych ta funkcja powoli przekształca się w oficera elektroautomatyka, który musi posiadać rozległą wiedzę także o elektronice. Podlega on bezpośrednio starszemu mechanikowi.
Czasem zdarzają się asystenci pokładowi lub maszynowi, którzy są absolwentami Szkoły Morskiej, ale nie mają wymaganego czasu praktyki na morzu, potrzebnego do uzyskania dyplomu oficera. Zwykle pełnią funkcje pomocnicze w swoich działach.
Najważniejsza osoba na burcie to kucharz. Wiadomo, że jak jedzenie nie smakuje, to humory nie dopisują. Dodajcie do tego rozłąkę, monotonię, zamkniętą przestrzeń i bijatyka gotowa. W najgorszym przypadku kucharz może skończyć w zupie.
Czasem kucharz ma do pomocy młodszego kucharza, ale to już zależy od tego, jakie warunki określa zawarta umowa o pracę. Przepisy mówią, że jeden kucharz może gotować dla maksymalnie 23 osób; jeśli liczba głów do wykarmienia będzie większa, potrzebuje pomocnika.
Do hotelu należą również stewardzi, najczęściej jest ich dwóch. Zwyczajowo jeden z nich to steward oficerski, a drugi – załogowy. Obaj pomagają w kuchni, serwują posiłki, sprzątają kabiny oficerskie i dbają o czystość w pomieszczeniach socjalnych w nadbudówce.
Przez ostatnie dekady realia życia na statku dynamicznie się zmieniały i tak w miarę postępu niektóre stanowiska odchodziły do przeszłości. Przykładem jest radiooficer, niegdyś jedyna osoba odpowiedzialna za komunikację z lądem. Pamiętam czasy depesz i rozmów z domem przez radiostację na falach średnich, podczas których głos bliskich trzeszczał i zanikał. Kiedy jedna strona mówiła, druga mogła tylko słuchać. Kanał otwierał się po zwolnieniu przycisku na słuchawce i dopiero wtedy można było się odezwać.
Coraz bardziej nowoczesne urządzenia sprawiły, że radiooficer stał się zbyteczny. Jego obowiązki w zakresie komunikacji w sytuacjach zagrożenia przejęli oficerowie pokładowi, a w zakresie administracji kapitan.
Ochmistrz był człowiekiem, który trzymał całą kasę okrętową, robił zamówienia, rozliczał nadgodziny, zajmował się biurokracją, no i sprawował pieczę nad hotelem. Wraz z rozwojem komputeryzacji to stanowisko stało się zbędne. Większość obowiązków przejęli kierownicy działów, czyli obaj starsi oficerowie, część kapitan, a zamawianiem prowiantu zajmuje się kucharz.
Lekarz był niegdyś nieodłącznym członkiem załogi, a zarazem najlepiej zarabiającym. Do czasu aż ktoś się zorientował, że w zasadzie też zbędnym. Dziś wszyscy oficerowie pokładowi są przeszkoleni w pomocy medycznej, a potencjalnymi pacjentami formalnie zajmuje się kapitan lub starszy oficer. Na burcie znajduje się bogato wyposażony szpitalik, a kapitan trzyma w sejfie lekarstwa. To wystarcza, żeby zapewnić podstawową pomoc medyczną czy wykonać proste zabiegi, jak zszywanie ran. Dzisiaj wszyscy marynarze przechodzą bardzo rygorystyczne badania lekarskie przed wypłynięciem na morze, a osoby przewlekle chore zabierają ze sobą leki. Kapitan może o dowolnej porze poprosić o poradę lekarską przez telefon, gdyż każdy armator ma zakontraktowanych dyżurnych lekarzy. Jeśli choroba jest zbyt ciężka albo doszło do groźnego wypadku, wtedy statek kieruje się do najbliższego portu.
Podczas nauki w Szkole Morskiej każdy student nawigacji musi odbyć raz w roku praktyki na statku. Pierwszy rok to zwykle rejs na Darze Młodzieży, który ma na celu zaznajomienie kandydata z rzemiosłem morskim. Dwa następne lata to podróże na małych statkach szkolnych, bogato wyposażonych we wszelakie urządzenia do nawigacji. Czwarty rok to aż 10 miesięcy, czyli właściwie dwa semestry, praktyki eksploatacyjnej na statkach handlowych. Na ostatnim, piątym roku studentów czeka dwutygodniowa praktyka na statkach szkolnych, na których uczą się oni manewrowania.
Praktykantów nazywa się kadetami albo studentami, choć to ostatnie określenie używane jest przez starych matrosów w sposób szyderczy. Praktykantem jest się do czasu ukończenia Szkoły Morskiej.
Kwiecień 1986 roku, odbywam praktykę radarową na statku instrumentalnym Zenit należącym do Szkoły Morskiej. Wraz z siostrzanym Horyzontem należy on do tak zwanych „rzygaczy”, czyli statków, które nawet na małej fali przechylają się, zanurzając głęboko raz jedną, raz drugą burtę, co wcześniej czy później u każdego wywołuje odruch wymiotny.
Rostock w NRD nie jest portem, o którym śnią marynarze, ale jest sobota, więc idziemy ferajną na stare miasto, gdzie w obszernych piwnicach mieści się klub studencki, do którego schodzi się po stromych schodkach. Za wejście trzeba zapłacić półtorej marki. Po przyjemnym dla ucha występie duetu gitarowego, zaczyna się regularna dyskoteka. Do jedzenia sprzedają tylko chleb ze smalcem. Dotychczas nie wiedziałem, że w człowieku może się zmieścić tyle piwska. Jeden z nas dosiada się do pianina, intonuje szanty, robi się coraz weselej. Wyposażenie klubu jest proste, drewniane ławy i stoły, a wśród nich beczki – te pełne piwa i te już opróżnione.
Gdy grubo po północy impreza się kończy, ktoś rzuca hasło „wynosimy beczki!”. Dwóch z nas chwyta po beczce pełnej piwa, każda po 50 litrów, i taszczy je po schodach na górę. Nie mam zielonego pojęcia, czemu nikt nas nie zatrzymuje, nikt o nic nie pyta, nikt się nie dziwi. Aż trudno uwierzyć. Środek nocy, centrum miasta, a tu ośmiu rozweselonych studentów toczy dwie beczki piwa w, jakby nie było, policyjnym państwie. Z oczywistych powodów nie możemy z nimi przejść przez bramę, której pilnują strażnicy, więc kilkadziesiąt metrów wcześniej przerzucamy je przez płot, a potem sprytnie szmuglujemy na statek.
Następnego dnia, już po wypłynięciu, kapitan dowiaduje się o naszym wybryku i robi spodziewaną awanturę. Jest wzburzony, oczami wyobraźni widzi zadymę z bratnim narodem enerdowskim. Aby załoga jakoś ułaskawiła kapitana, dzielimy się z nią piwem. Mija kilka dni, emocje zdążyły już opaść, a beczki – wyschnąć. Kapitan dopiero pod koniec rejsu dowiedział się, że beczki były dwie, nie jedna.
Październik 1986 roku, mustrują mnie na niewielkim statku do przewozu drobnicy należącym do Polskich Linii Oceanicznych. Okręt nosi imię Władysława Jagiełły i należy do grupy królów, czyli jednostek, którym nadano imiona królewskie. To 15-latek, nieco nadgryziony zębem czasu. Dobra łajba ze zgraną załogą. Kierunek: wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej.
Kapitan wygląda na człowieka spokojnego i opanowanego, nieustannie pali. Jest chudy, wysoki i lekko przygarbiony. Mówi ochrypłym głosem, ma kościstą i pociągłą twarz. Wydaje się niegroźny. Załoga też robi na mnie dobre pierwsze wrażenie – bosman z jajami, a marynarze z poczuciem humoru.
Po przeszukaniu całego statku przez bosmana i marynarzy oraz potwierdzeniu, że nie ma na burcie żadnych pasażerów na gapę ani przemytu, wyruszamy w morze. Na manewry portowe podczas wyjścia statku mam przydział na mostek, gdzie asystuję oficerowi wachtowemu. Wypływając z Gdyni, jestem tak bardzo zajęty, że nie mogę za bardzo pomachać żegnającej mnie rodzinie. Jakimś cudem udaje mi się wyrwać na skrzydło mostka, aby spojrzeć na nich ostatni raz. Po chwili przychodzi starszy oficer i mówi, że teraz jego kolej. Ze łzami w oczach odwracam się, aby ustąpić mu miejsca i… nadeptuję kapitanowi na nogę.
Jestem jednym z trzech praktykantów pokładowych. Rozdzielają nas pomiędzy marynarzy do podwójnych kabin. Trafiam na Marka, chyba najfajniejszego ze wszystkich. To człowiek uduchowiony, z którym można pogadać. Stara się dojść do siebie po rozwodzie, ciągle czyta jakieś pozycje z psychologii. Nasza kabina jest przestronna, z umywalką, radiem i mnóstwem karaluchów. Śpię na górnej koi.
W przerwach od pracy gromadzimy się w mesie, by pogawędzić przy kubku kawy i dymku papierosowym. Opowieściom marynarskim nie ma końca. W większości są to wspomnienia z burd portowych, zatargów z policją, kłopotów z celnikami, wyścigów rikszami po Bombaju, podbojów miłosnych i tym podobne. Jedna historia utkwiła mi w pamięci. To opowieść sięgająca jeszcze czasów pasażerskich statków parowych, na których węgiel wrzucało się do kotła niczym w parowozach.
Bosman oprowadza gości po statku, prowadzi ich głęboko pod pokład, aż do samej maszynowni. Wszyscy, a szczególnie panie, litościwie i z podziwem spoglądają na wpół rozebranych, spoconych palaczy, szufla za szuflą wrzucających węgiel do paleniska. A ogień stamtąd bucha, że ho, ho. Jeden z palaczy, człowiek niewątpliwie z poczuciem humoru, w pewnym momencie przestaje wrzucać węgiel, nachyla się nad otworem, w głębi którego szaleje ogień, i krzyczy do wnętrza: „Hej, Felek! Tylko dokładnie ten węgiel na boki rozprowadź!”.
Gościom opadły szczęki. Do końca rejsu nikt więcej nie miał ochoty na zwiedzanie maszynowni.
Do portu miasta Brema na rzece Wezera wchodzimy przez śluzę, po czym cumujemy do nabrzeża węglowego. Jagiełło to stary drobnicowiec wyposażony w niezliczoną liczbę dźwigów i bomów, w większości ustawianych ręcznie. Przygotowanie tych urządzeń do załadunku zajmuje dużo czasu. Zaczynamy wsypywanie koksu do paru ładowni. W innych dokerzy dokładają jakieś skrzynie, stal w wiązkach, beczki z chemikaliami. Na pokładzie pomiędzy ładowniami dokerzy mocują kilkanaście kontenerów. Bosman mówi, że kiedy podczas przechyłu duża fala wchodzi na pokład, to potrafi wyrwać całą ścianę kontenera albo nawet porwać go w całości do morza, dlatego trzeba je porządnie przymocować stalowymi linami do pokładu.
Do centrum miasta jest osiem kilometrów. Mam w kieszeni zaledwie 10 marek i jest to cholernie mało. Bilet kosztuje dwie i pół, trudno, jedziemy we dwóch na gapę. Do niedawna żyliśmy za żelazną kurtyną, więc upajamy się niemieckim porządkiem, punktualnością komunikacji, obfitością towarów w sklepach, czystością, uprzejmością i miłymi zapachami.
Wieczorem zapalają się neony, knajpki i bary wypełniają się ludźmi. Największy blask bije od dzielnicy czerwonych latarni, gdzie skąpo odziane dziewczyny puszczają oko do przechadzających się klientów i ich nagabują. Donośna muzyka zwodzi nas w podziemia klubu, gdzie orkiestra gra tradycyjny jazz. Wszyscy goście świetnie swingują w rytm muzyki. Zostajemy na piwo i nagle robi się północ.
Nie mając innego wyboru, decydujemy się na długi spacer. Śpiący, wleczemy się noga za nogą, aż nagle dostrzegamy rower oparty o latarnię. Wiele się nie zastanawiając, wsiadamy na niego we dwóch, z myślą, żeby go potem porzucić gdzieś przy nabrzeżu. Nie ujeżdżamy nawet stu metrów, kiedy obok nas pojawia się policyjny radiowóz. Nasze nieudolne tłumaczenia, co robimy w środku nocy podchmieleni na jednym rowerze, nie przekonują niemieckich gliniarzy. Chwilę później podjeżdża drugi radiowóz; ręce na dach, nogi w rozkroku, przeszukanie i na komisariat. Staramy się coś tam tłumaczyć, ale już nas nie słuchają.
Siedzimy na ławce obok alfonsów, prostytutek i całej reszty podejrzanego towarzystwa. Nad nami wisi duży plakat ze zdjęciami terrorystów, niektórzy z nich zostali już wykreśleni flamastrem. Nie dodaje nam to otuchy. Czarno widzimy naszą przyszłość: grzywna, wyrzucenie z uczelni.
Policjanci dzwonią gdzieś, by sprawdzić, co my za jedni. Następnie długo się zastanawiają, co z nami zrobić. W końcu dociera do nich, że jesteśmy zubożałymi studentami na praktykach, którzy chcą jedynie wrócić bezpiecznie na statek. Wsadzają nas z powrotem do radiowozów i odwożą na nabrzeże. Kończy się na pogrożeniu palcem i nauczce na przyszłość. Chociaż koniec końców uchodzi nam wszystko płazem, to strachu się najedliśmy.
Jesteśmy na wysokości Portugalii. Wczoraj wieczorem woda wdarła się nam przez bulaj do kajuty, kilka litrów tego było. Teraz lekko kołysze, ale zamiast wody przez bulaj wpada słoneczko. Gdziekolwiek się spojrzy, tam tylko morze i niebo. Nierówna, pomarszczona tafla, a także większe kształty i postacie wodne dźwigające się wolno do góry i opadające. Ich grzbiety znaczone są wąskim pasemkiem wyczekującym, aby się spienić. Jednak im dalej od statku się spogląda, tym mniej ruchów tej nieprzebranej masy widać. Wydaje się, że w oddali morze stoi w miejscu wraz ze swoją chropowatą powierzchnią. Bliższe wygląda na weselsze, dalsze – na monotonne, masywne, obojętne. Jest to ciężki i głęboki błękit. Niebo nad morzem jest lekko niebieskawe, wolne od chmur. Inaczej prezentują się obrzeża horyzontu, gdzie gromadzą się już przybrudzone cumulusy.
Płyną z nami dwie żony, jedna trzeciego oficera, a druga kucharza, wraz z dziećmi. Jeśli dodamy do tego jeszcze dzieci pasażerów, to okaże się, że mamy tu małe przedszkole. Pasażerowie to dwóch młodych Niemców, para podstarzałych Anglików, małżeństwo niemieckie z dwojgiem dzieci, a także Polacy: starszy gość z kuzynką w podobnym do niego wieku oraz jakaś wdowa z Brazylii polskiego pochodzenia.
Czasami pracuję na pokładzie u bosmana. Początkowo czyściłem pokład z miału węglowego, a teraz usuwam rdzę przy użyciu różnych pneumatycznych młotków i skrobaczek. Praca przy usuwaniu rdzy z takiej starej łajby nie jest najgorsza, ale bardzo hałaśliwa. Trzeba używać okularów, maseczek i słuchawek. Huk jest niesamowity, a pot zmieszany z pyłem spływa do ust. W inne dni pomagam starszemu oficerowi w obliczeniach i rysowaniu planów rozmieszczenia ładunku, tak aby zapewnić stateczność statku i właściwe przechowywanie towaru.
Podjąłem się prowadzenia biblioteki okrętowej, która liczy około 250 pozycji, więc jest nawet z czego wybierać. Kapitan od razu wziął 17 książek! Trochę gram w szachy, rozmawiam z ludźmi, przysłuchuję się. Co drugi dzień oglądamy filmy puszczane z projektora. Jedzenie jest przepyszne i bardzo wymyślne.
Upał staje się coraz większy, zbliża się tropik, momentami robi się duszno i parno. W kabinach panuje przyjemny chłód, o ile pracuje klimatyzacja, ale na mostku, gdzie zabrania się zamykania drzwi, nie ma czym oddychać. To stary przepis, który nakazuje wachtowym nie tylko prowadzić obserwację, ale również nasłuchiwać ewentualnych sygnałów od innych statków, rozbitków i tak dalej. Dlatego właśnie drzwi mają zawsze pozostawać otwarte.
Mijamy Wyspy Zielonego Przylądka, ciepłe powietrze wydaje się bardzo gęste. Woda, w zależności od położenia słońca i kąta padania promieni, ma odcień najczystszego błękitu albo idealnie zielonkawy, seledynowy.
Denerwuje mnie szukanie muzyki w radiu, bo albo nic nie odbiera, albo stacje się na siebie nakładają, albo trzeszczą i milkną. Wreszcie łapię jakąś dobrą muzykę z niewielkimi zakłóceniami. Podoba mi się, że mogę słuchać kolejno rozgłośni radiowych wszystkich mijanych krajów.
Piekielnie mi się nudzi i to jest czasem najgorsze. Filmy zaczynają mnie nudzić, rozmowy stają się coraz bardziej jałowe, książki nie mogę sobie dobrać, a i miejsca nie potrafię sobie znaleźć. To są niestety uroki czasu wolnego na morzu i nie ma na to recepty. W takich chwilach człowiek wspomina dom, przyjaciół, dziewczynę. Myśli się o zwykłych sprawach, tych przyziemnych, których w domu zwykle się nie zauważa.
W kraju pewnie liście już opadły, a ludzie cieplej się ubierają. Spotykają się, chodzą do klubów, uczą się do egzaminów, dzielą zwykłe doświadczenia. Na statku człowiek nabiera dystansu i nagle zaczyna mu być żal tego, co przemija.
Jak się płynie tak daleko, to traci się poczucie rzeczywistości. Gdy rozmawia się o domu, o kraju, to czuje się, jakby mówiło się o czymś bardzo dalekim, zamazanym, długo nieobecnym. Nagle trudno sobie przypomnieć twarze bliskich, problemy, którymi niegdyś się żyło. Ląd to coś, po czym biegają zwykli ludzie, tam i z powrotem, bez sensu. Wszystko się kurczy, punkty odniesienia zdają się malutkie. Jesteśmy odcięci zarówno od dobrego, jak i od złego.
Wsłuchuję się w szum, który wydaje morze. Niebo i morze, dwie ciemne masy, ale można je rozdzielić. Horyzont to linia stale obecna w naszym krajobrazie. Gwiazdy zostały przysłonięte dużymi zwałami, które zawisły nad morzem. Odnosi się wrażenie, że ktoś przesuwa wszystko razem z nami tak, abyśmy ciągle widzieli ten sam krajobraz.
Cholernie śmieszne jest to, że z nudów wyprałem gacie i skarpetki. Nie pada, nie kołysze za dużo.
Wczoraj minęliśmy równik i z tej okazji zorganizowano pieczenie kiełbasek i imprezę na rufie. Było wesoło, piwo lało się do szklanek, grała muzyka, pasażerowie otrzymali dyplomy przejścia pseudochrztu. Były nawet tańce.
Razem z drugim oficerem asystuję w nawigacji na mostku na nocnej wachcie od północy do czwartej rano. Mój mentor po półgodzince zaszywa się w fotelu i od tej chwili mam złudne wrażenie, że statek jest tylko w moich rękach. Jest to nowe doświadczenie; w przyszłości, już jako oficer, będę prowadził statek samotnie.
Drugi jest w porządku, to równiacha, z którym łatwo się żyje. Ma lekki brzuszek i ładnie przystrzyżoną bródkę. Jest rubaszny, inteligentny, a wesołymi powiedzonkami sypie jak z rękawa. Ciągle chodzi w rozpiętej koszuli. W dzień pokazuje mi, jak ustalać pozycje, kierując się słońcem. Dużo się tu uczę. Przychodzi do nas kapitan, pasażerowie czasami wpadną na pogawędkę, dzięki czemu czas na oceanie jakoś zlatuje.
Co do wyposażenia mostka, to jest bardzo mizerne, nie ma nawet echosondy i logu. Prędkość szacuje się na podstawie pozycji astronomicznych. Niemalże jak za Kolumba.
Już dwa razy zdarzył się nam tak silny szkwał, że nic nie było widać. W takich sytuacjach włączam radar, boję się bowiem płynąć po omacku w zupełnych ciemnościach i ulewie. Ekran pokazuje mi wówczas obrysy potężnych chmur i rejonów, gdzie spadają deszcze szkwałowe.
Kiedy niebo jest przejrzyste, wyszukuję i rozpoznaję gwiazdy; niestety pogoda nie zawsze na to pozwala. Oglądanie rozgwieżdżonego nieba na równiku to ekscytujące doświadczenie. Podziwiam gwiazdy, są naprawdę piękne. Czasami widzę, jak niektóre spadają.
Pierwszy port, który odwiedzamy w Brazylii, São Francisco do Sul, jest urokliwie położony u ujścia rzeki noszącej tę samą dźwięczną nazwę. Wpływamy do niego po krystalicznie czystej wodzie, pomiędzy dwoma bajecznymi wysepkami. Są one porośnięte palmami, a o otaczające je głazy rozbijają się fale. W rzece pływa sporo delfinów i trochę fok. Rafy lekko wychylają swoje ostre kanty spod wody. Na szczycie jednej z wysp góruje latarnia zbudowana z jasnego kamienia. Ląd pokrywają pagórki, a w oddali widać zarysy większych wzniesień.
Port i miasto są niewielkie. Jedna keja na trzy, może cztery statki, duże magazyny, żadnych urządzeń portowych. Wokół roztacza się niewielki smród. Do miasteczka z portu jest jakiś kilometr drogi. Mieszkańcy są bardzo otwarci i towarzyscy. Rasowa mieszanka: od białych przez ciemnych i śniadych po czarnych. Ludzie są tu prości i życzliwi. Czasami podwożą nas motorem lub samochodem do miasta. Większość jednak jeździ na rowerach.
Robotnicy portowi prymitywnym sposobem wyładowują koks z naszych ładowni. Zgarniają go szuflami do pojemników, które bom statkowy przenosi potem na samochody. Trochę im współczuję, bo stojąc na węglu w ładowni, wśród unoszącego się wokół pyłu, spoceni, machają szuflami w tropikalnym upale. Pracują okrągłą dobę, więc nocą spuszczamy im do wnętrza ładowni lampy, ale pył i tak pochłania większość światła.
Co sprytniejsi marynarze przekupują strażników, by przemycić na burtę Brazylijki. Mój współlokator jest jednym z nich, więc od czasu do czasu muszę nocować na kanapie u kolegi.
Czasem handluję z tubylcami używanymi ciuchami, zawsze bowiem warto mieć trochę twardej waluty. Co do urody Brazylijek, to jeszcze nie wyrobiłem sobie zdania. Skóra o kolorze kawy z mlekiem, ładne, choć trochę przysadziste kształty, bujne włosy. W mieście jest dużo barów, są nawet dyskoteki. Marynarze upodobali sobie dwa lokale, Skandynawia i Brazylia, o wiadomej reputacji. Są to otwarte całą noc speluny dla największych hulaków. Wieść niesie, że czasem do striptizu w rytmie samby dołączają marynarze i wówczas wszyscy tańczą nago.
We dwójkę z kolegą i dwiema poznanymi na plaży dziewczynami wybieramy się na pieszą wycieczkę. Wspinamy się na najwyższe wzgórze w okolicy, skąd rozpościera się urzekający widok na całe miasto, okolicę i zatokę. Plaża jest nawet przyjemna, woda – mocno słona, aż oczy pieką. Trzeba uważać na silne prądy. Muszelek ciekawych nie ma, gdzieniegdzie jakieś głazy, pozostałości rozbitych łodzi, mnóstwo muszlowego gruzu po sieciach rybackich, duża warstwa mułu po przypływie. Wokół chaty rybackie. Kobiety zbierają małże, wygrzebując je spod piasku. Nagle ogarnia mnie radość na myśl, że w kraju listopad, zimno, dni dżdżyste, ponure, a ja sobie leżę pępkiem do słoneczka na plaży w Brazylii.
Z reguły jest sucho i upalnie, ale od czasu do czasu spadają ulewne deszcze. Rośliny i gleba szybko to wchłaniają. Dokoła rośnie dużo palm, drzew i krzewów o rozłożystych, plamiastych i powysuszanych liściach. Otoczenie wydaje się wręcz przesycone zielenią. Zielone są wzgórza, brzegi, ulice.
Samo miasteczko rozplanowane jest chaotycznie, układa się wokół pagórków, czasami na zboczach. Wąskie uliczki zbudowano jednak według prostego schematu. Dominuje styl postkolonialny z jednopiętrowymi domkami w jaskrawych kolorach, choć większość domostw to w zasadzie budy, nie wiadomo z czego posklecane.
Wznoszące się nad brzegiem chaty rybaków to właściwie cztery ściany zbite z dykty lub drewna. Niektórzy żyją w starych autobusach bez kół. Podobnie wygląda to na peryferiach. Ładne są jedynie budynki biur, kapitanat, kościół, szkoła, hotel i niektóre sklepy. W niektórych barach nie ma nawet podłogi. Tubylcy biegają w wiecznie brudnych i zakurzonych klapkach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Świat za rufą
ISBN: 978-83-8313-694-3
© Jacek Lewandowski i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Dominik Leszczyński
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek